444 - Maciej Siembieda - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

444 ebook i audiobook

Maciej Siembieda

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

155 osób interesuje się tą książką

Opis

PIERWSZA CZĘŚĆ CYKLU Z JAKUBEM KANIĄ.

 

NOWA, ZMIENIONA WERSJA KSIĄŻKI!

 

Czy w obrazie Jana Matejki kryje się proroctwo, które może wpłynąć na losy świata? Powieść sensacyjna inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

 

Chrzest Warneńczyka Jana Matejki od dekad przechodzi z rąk do rąk, będąc najczęściej kradzionym obrazem w Polsce. O tajemnicze malowidło walczyli m.in.: hitlerowski złodziej dzieł sztuki, żydowski antykwariusz z Krakowa oraz dyrektor warszawskiego Muzeum Narodowego. W niebezpieczny pościg za arcydziełem zostaje wciągnięty również prokurator IPN Jakub Kania, który odkrywa związek dzieła z tajemniczą przepowiednią: co 444 lata cztery osoby otrzymają możliwość pojednania islamu z chrześcijaństwem. Jedną z tych osób był Władysław Warneńczyk. Czy to możliwe, by poświęcony mu obraz po latach popychał ludzi do zbrodni? Co takiego tkwi w proroctwie, że dżihadyści uznali je za niebezpieczne? Komu i dlaczego najbardziej zależy na udaremnieniu przepowiedni?

 

Śledztwo Jakuba Kani wiedzie od współczesnej Warszawy, Gdyni i Mazur, przez Holandię i Wiedeń, po Irak, Izrael i Emiraty, z historycznymi przystankami m.in. w: średniowiecznej Portugalii, pustelni pod Petersburgiem i krakowskiej pracowni mistrza Matejki. W podróży tej towarzyszy Kani niespodziewana sojuszniczka, z którą z czasem połączy go coraz więcej.

Dajcie się porwać tej zapierającej dech, zdumiewającej i trzymającej w napięciu powieści pełnej wątków historycznych opowiedzianych z rozmachem godnym Umberta Eco

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 22 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski
Oceny
4,5 (98 ocen)
63
29
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mama007

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, lektor też swietny
00
CzarneckaUrszula

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się wyśmienicie.Wartka akcja ,rys historyczny to właśnie to lubię w książce.Tekst czytany przez Pana Bonaszewskiego rewelacja.Teraz będę sięgać po kolejną książkę w roli głównej z Jakubem Kanią.Polecam 444 jako wartki kryminał z historią w tle . Urszula Czarnecka z Dęblina.
00
Bubbleduble

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita
00
kwasu01

Dobrze spędzony czas

Ciekawa
00
mariattts

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się słuchało, mamy Polską wersję Kodu Da Vinci
00

Popularność




Redakcja: Paweł Goźliński

Korekta: Teresa Kruszona

Projekt graficzny okładki: Klara Gryglicka

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

www.wydawnictwoagora.pl

© copyright by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024

© copyright by Maciej Siembieda, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-8380-042-4

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

CZĘŚĆ PIERWSZA
WIDMO
Trzecie milenium
ROZDZIAŁ 1.

Umarli przyjmują gości do dwudziestej.

Dokładnie o tej godzinie bramy ich miasta są zamykane i nie ma zmiłuj. Zwłaszcza tu, gdzie leżą ludzie na co dzień przyzwyczajeni do dyscypliny i punktualności. Ich wieczny odpoczynek, zapewniany przez modlitwy i przepisy, trwa w ciszy i mroku przez dwanaście godzin, do ósmej rano.

Osiemnaście minut przed dzisiejszym wiecznym odpoczynkiem lokatorów Cmentarza Wojskowego na Powązkach prokurator Jakub Kania poczuł w kieszeni marynarki wibracje telefonu komórkowego. Połączenie przyszło w chwili, gdy spacerował z wózkiem pełnym zakupów po alejkach hipermarketu w galerii Arkadia. Przez chwilę miał pokusę, żeby je zlekceważyć, ale postanowił przynajmniej sprawdzić, kto niepokoi go o tej porze.

Zerknął na ekran nokii, pospiesznie nacisnął zielony przycisk, przełknął ślinę i przywitał się najuprzejmiej, jak potrafił.

– Proszę posłuchać – Kombatant nie odwzajemnił grzeczności, a następnie powiedział kilka słów niemal zagłuszonych przez dziewczynę w stroju góralskim, która za wszelką cenę usiłowała namówić Kanię na spróbowanie koreczków z oscypków nabitych na wykałaczki.

– Ma pani coś do pisania? – spytał ją wyraźnie podekscytowany, zakrywając dłonią mikrofon telefonu.

– Do pisania nie – odparła zaskoczona. – Do jedzenia.

Kuba machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej osy, i niemal pobiegł w stronę stoiska z artykułami szkolnymi. Chwycił z półki pierwszy lepszy pisak i zanotował na własnej dłoni kilka liter oraz liczb.

– Dziękuję – powiedział do telefonu, ale w słuchawce brzmiał już tylko sygnał przerwanego połączenia.

Czekał na nie od kilku dni i przestał wierzyć, że Kombatant w ogóle zadzwoni. Kiedy rozmawiali po raz ostatni, w kawiarni przy Nowym Świecie, tamten był sparaliżowany strachem. Czerwienił się, miał rozszerzone źrenice i pewnie zawroty głowy, bo dwa czy trzy razy chwytał dłońmi krawędź stolika, próbując odzyskać równowagę.

Ludzie boją się na dwa sposoby.

Jedni uciekają od przyczyny strachu, inni ją atakują. Rozmówca Jakuba Kani należał do tych drugich. Jego mięśnie były napięte od czoła po czubki palców, a dłonie mimowolnie zaciskały się w pięści.

Słuchał Kuby, nie starając się nawet ukryć, że rośnie w nim gniew. W pewnej chwili nie wytrzymał:

– Zgodziłem się z panem spotkać na neutralnym gruncie, bo nie miałem pojęcia, że chodzi o tę sprawę. Gdybym wiedział, nigdy bym tu nie przyszedł – syknął przez zaciśnięte zęby.

– Wówczas wysłałbym panu oficjalne wezwanie i o naszej rozmowie dowiedziałoby się wiele osób. Zbyt wiele – podkreślił dobitnie Kuba. – Tymczasem, jeśli do kawiarni za chwilę nie wejdzie prezydent, premier albo minister spraw wewnętrznych, wszystko zostanie między nami.

– Czego pan ode mnie chce?

– Prawdy.

– Prawdy – obruszył się Kombatant. – Zdaje pan sobie sprawę, jak ona może być groźna?

Kuba skinął głową.

– Panie prokuratorze, pan się porywa z motyką na słońce i jeszcze usiłuje pan mnie w to wciągnąć. Przecież za kilka dni... Najwyższe władze... Telewizji pan nie ogląda?

– W nic nie zamierzam pana wciągać. Proszę mi dać jeden trop, jeden dowód, a nikt nigdy się nie dowie o tym spotkaniu. Słowo harcerza – wyrwało mu się.

– Harcerza? – rozmówca uniósł brwi. – Do tej pory miałem pana za przebiegłego karierowicza, który chce wypłynąć na tej tajemnicy. A pan jest po prostu naiwnym chłopcem – stwierdził, wstając od stolika i kładąc na blacie pieniądze za kawę.

Jakub Kania popatrzył na niego, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wizytownik.

– Gdyby się pan jednak namyślił... – zaczął, ale Kombatant mu przerwał.

– Tak robią policjanci w amerykańskich filmach, co? – spytał z kpiną, ale wizytówkę wziął.

Kuba uśmiechnął się w duchu na wspomnienie tamtego spotkania, porzucił wózek z zakupami w alejce z góralką i nabiałem, po czym wybiegł ze sklepu i pognał na parking. Gdy otwierał auto, zerknął na zegarek. Zostało trzynaście minut.

Trzynaście minut na dojazd z Arkadii na Powązkowską, zaparkowanie, dobiegnięcie do wejścia, pokazanie legitymacji oraz przekonanie pracownika Zarządu Cmentarzy Komunalnych, aby wpuścił go na teren nekropolii, a potem wypuścił – to wystarczający czas. Pod warunkiem że na skrzyżowaniu Krasińskiego kierowca spoza miasta nie wrzuci jedynki kilka sekund po zapaleniu się zielonego światła, a ponaglany klaksonami za szybko puści sprzęgło, zadławi silnik i na parę cennych minut sparaliżuje ruch. Prawo Murphy’ego zbyt często działające w życiu prokuratora Jakuba Kani znów dało o sobie znać, przypominając, że jeśli coś może się nie udać, to się nie uda z pewnością.

Dopadł do bramy dwie po ósmej.

Została zamknięta z wojskową punktualnością, a wokół nie było żywej duszy. Rozejrzał się w poszukiwaniu rozwiązania, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Obszedł mur wzdłuż Powązkowskiej i skręcił w stronę lasku na Kole, nie tracąc z oczu ogrodzenia cmentarza.

Do zachodu słońca zostało jakieś pół godziny, może czterdzieści minut, ale robiło się już szaro. Zwłaszcza tu, w sąsiedztwie ulicy Ostrowieckiej porośniętej drzewami. Kuba wybrał takie, którego solidne gałęzie sięgały za mur, i błogosławił fakt, że poszedł na zakupy w dżinsach i sportowych butach. Wspiął się na pochyły pień. Wiele lat łażenia po drzewach na zboczach Kamiennej Góry w rodzinnej Gdyni na coś się przydało.

Dziesięć minut później był na szczycie ogrodzenia. Przeszedł po nim na czworakach jak kot, zauważył dużą kamienną płytę jakiegoś pomnika, zsunął się na nią, a następnie zeskoczył na czyjś grób. Zaniepokojony obejrzał wnętrze lewej dłoni, ale zanotowane tam numery alejki i kwatery się nie zatarły.

Odszukał je w ciągu kwadransa.

Mogiła była skromna, z drewnianym krzyżem i kilkoma wieńcami, którym niepamięć pozwoliła zwiędnąć w towarzystwie wypalonych zniczy. Zmierzch nadchodził nieubłaganie, więc Kuba pochylił się nad tabliczką nagrobną, aby niczego nie uronić. Usunął jakąś ambitną roślinkę, która urosła tak wysoko, że zasłaniała litery, po czym oczyścił tabliczkę dłonią.

Przeczytał i nagle odskoczył jak oparzony.

ROZDZIAŁ 2.

Wiesław Paluch, dyrektor pionu śledczego IPN, z głęboką zadumą studiował własne paznokcie. Były wielkie, zdeformowane i z pewnością nie dodawały mu wytworności. Niedobrze. Paluch lubił myśleć o sobie jako o ideale męskiego szyku, tymczasem natura zrobiła mu psikusa w postaci koślawych chłopskich dłoni o sękatych palcach zakończonych koszmarnym snem manikiurzystki.

W takich chwilach jak ta, gdy żona odprowadzała dzieci na pływalnię, dyrektor sięgał do barku zamykanego na klucz, wyciągał kolorowe magazyny i wertował je z wypiekami na twarzy. Dziewięciu na dziesięciu przygodnych obserwatorów tej sceny dałoby głowę, że dyrektor emocjonuje się czasopismami erotycznymi, a wtedy kat miałby sporo do roboty. Wiesław Paluch pochłaniał bogato ilustrowaną wiedzę na temat stylu bycia, ubrań, fryzur, kosmetyków i gadżetów współczesnego menedżera z klasą. Miał olbrzymie aspiracje. Podbudowę pod nie – jakby mniejszą.

Pochodził ze starej burżuazji, niestety, jego mieszczańska rodzina krzepła od pokoleń nie pod Wawelem ani w sąsiedztwie Zamku Królewskiego w Warszawie, ale niedaleko kościoła parafialnego w Pionkach. Miasteczko w pobliżu Radomia było niegdyś znane z wytwórni płyt gramofonowych, ale eksplozja technologii CD odesłała je do lamusa wraz z muzycznymi analogami. „Pionek z Pionek” – szeptano za plecami dyrektora na korytarzach, nawiązując do szachowych zamiłowań Palucha oraz jego partyjnej nominacji, której ceną było posłuszne uczestnictwo w politycznej grze.

Pionki pozbawiły go również tych najbardziej subtelnych kubków smakowych, które tak naprawdę decydują o elegancji. Paluch sumiennie studiował żurnale, ale ciągle nosił cytrynowe krawaty do czarnych koszul z krótkimi rękawami, buty z zadartymi noskami i spinki wielkości brukselek. Na dodatek wylewał na siebie takie ilości czerwonego joopa, że natrętny zapach wyprzedzał jego pojawienie się w biurze o dobre dziesięć sekund. Ale najwięcej wesołości dostarczał swoim ludziom w piątek, który – za podpowiedzią kolorowej prasy – ogłosił „dniem bez garnituru”. Przychodził wtedy do biura ubrany jak bułgarski sprzedawca dywanów i nie mógł się nadziwić, dlaczego ci wszyscy warszawscy modnisie, których styl uważał za ewidentnie gejowski, noszą lekkie mokasyny na gołe stopy. Paluch też takie kupił, ale niezmiennie zakładał do nich skarpety frotté.

Odłożył numer eleganckiego magazynu dla mężczyzn, wyniesiony kiedyś z poczekalni u dentysty, i wstał z kanapy, aby zaparzyć herbatę, gdy jego komórka zagrała pierwsze takty pieśni Legionów.

Jakub Kania.

Dyrektor skrzywił się z niesmakiem. Po pierwsze, nie miał zwyczaju reagować na telefony podwładnych po zakończeniu godzin urzędowania, po drugie – nie trawił prokuratora, którego pogardliwie nazywał „Kubusiem”. Jego inteligencję uważał za narcyzm, kompetencje za zarozumiałość, a urodę za niezbity dowód na to, że Kania musi być gejem. Czyli naturalnym zagrożeniem dla zdrowego społeczeństwa.

Rzucił siarczyste przekleństwo w stronę telefonu, który umilkł, zanim zaczęła się druga zwrotka. Ale za moment komórka zawiadomiła go o nadejściu esemesa.

Paluch otworzył skrzynkę wiadomości i pobladł z wściekłości.

„Panie dyrektorze – pisał Jakub Kania – musimy odwołać jutrzejszą ekshumację”.

Tym razem oddzwonił natychmiast.

– Co pan bredzi, panie kolego? – spytał bez wstępów. W jego głosie brzmiała silna irytacja.

– Już wcześniej wspominałem panu dyrektorowi, że mam wątpliwości w tej sprawie... – zaczął Kuba, ale przełożony mu przerwał.

– Pańskie wątpliwości mnie nie interesują. Rozumiemy się?

– Mam niezbity dowód na to, że...

– Skąd pan dzwoni? – zaniepokoił się Paluch.

– Z Powązek. Z cmentarza.

– O tej porze? Przecież...

– Wiem, panie dyrektorze. Brama już zamknięta, ale musiałem się tu dostać, żeby sprawdzić i...

– Dość! – Paluch wrzasnął do słuchawki. – Kto panu pozwolił włamywać się nocą na teren cmentarza i zakłócać spokój zmarłych?! Otrzymał pan polecenie służbowe, aby przygotować materiał na jutrzejszą ekshumację, a nie podważać jej sens, do jasnej cholery!

– Musiałem mieć pewność, a dopiero dziś najważniejszy świadek zdecydował się ujawnić...

– Pan się powinien leczyć! – nie wytrzymał Paluch. – Pan cierpi na manię prześladowczą. Wszędzie węszy pan spisek! – dyrektor sapał, jakby wbiegł po schodach na trzecie piętro.

– A może działa pan na zlecenie polityczne wrogów IPN-u, co? – spytał po chwili.

Kuba zaniemówił.

– Powiem panu, jak będzie – stwierdził stanowczo dyrektor. – Jutro o jedenastej melduje się pan na miejscu i nie chcę słyszeć ani słowa o pańskiej zabawie w Sherlocka Holmesa. Dopóki jest pan moim podwładnym, nie będzie pan podważał kwestii honoru i ojczyzny. Zabraniam panu! – uniósł się i przerwał połączenie.

Jakub Kania minął ostatnią osadę na skraju Puszczy Kampinoskiej i skręcił w leśną drogę. Zgodnie z przepisami była zamknięta biało-zielonym szlabanem, ale dziś uniesiono go, aby wpuścić samochody IPN-u i jednostki inżynieryjnej. Saperzy mieli sprawdzić teren georadarem i wykrywaczami metalu, a następnie przekopać go w miejscu wskazanym jako miejsce kaźni.

Zamordowano w nim kilkunastu żołnierzy Armii Krajowej z oddziału „Żbika”, którzy nie oddali broni Sowietom i poszli do lasu. Doświadczeni w boju i doskonale znający teren byli nieuchwytni i niepokonani. Funkcjonariusze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powołani do walki z reakcyjnym podziemiem, z każdej z obław przeciwko nim wracali ciężarówkami pełnymi trupów swoich kolegów.

„Żbik” stał się legendą. Był jak duch. Pojawiał się i znikał. Nikt nie wiedział, kim jest ani jak wygląda, a ci, którzy go widzieli, zabierali tę wiedzę do grobu. Na komunistów padł blady strach.

Po kilku miesiącach porażek bezpieka wpadła na szatański pomysł. Umieściła w oddziale wyjątkowo przebiegłego agenta, a ten zorganizował zasadzkę na „żołnierzy wyklętych”. Poczęstował ludzi „Żbika” zatrutą wódką, po której ciężko zachorowali, tracąc zdolność walki. Ubecy strzelali do nich jak do tarcz. Ciała zabitych zakopali w lesie, zadeptując teren i przykrywając go gałęziami.

Sprawa wypłynęła na początku lat dziewięćdziesiątych.

Kiedy w Polsce zmienił się ustrój, kilku weteranów z oddziału „Żbika”, ocalałych z masakry w Puszczy Kampinoskiej, zgłosiło się do władz. Przyjęto ich ze łzami w oczach, obwieszono medalami i wypłacono rekompensaty za przelaną krew. Bohaterski dowódca, który też przeżył rzeź, ale zmarł pod koniec lat osiemdziesiątych, dostał pośmiertnie awans na majora oraz order Virtuti Militari. Kilku dyżurnych historyków opowiedziało w mediach heroiczną historię oddziału i... zapadła cisza.

Przerwał ją kilkanaście lat później dźwięk szuflady wysuniętej z biurka doradcy Bardzo Ważnego Polityka, który po ostatnich wyborach stał się jeszcze bardziej Bardzo Ważny. Polityk potrzebował odpowiedniej oprawy historycznej wizerunku swojej partii, a ktoś usłużny podpowiedział „żołnierzy wyklętych”. Niemal natychmiast ruszyła produkcja pomników i tablic pamiątkowych, książek i gadżetów, opraw meczów piłkarskich i tabliczek z nazwami ulic. A kiedy zasoby historyczne były niemal na wyczerpaniu, zajrzano do szuflad.

W jednej z nich zagrzebane były akta oddziału „Żbika”. Diament w popiele.

Bardzo Ważny niezwłocznie wezwał prezesa IPN-u, prezes Palucha, a Paluch Kanię. Wręczył mu podniszczoną tekturową teczkę i rzekł tonem wykluczającym pytania:

– Proszę się zająć przywróceniem czci tym bohaterom.

I nie podnosząc wzroku znad podpisywanych właśnie papierów, dodał: – Liczę na pana.

Kuba skręcił w leśny dukt, oszczędzając zawieszenie peugeota, który dawno temu stracił wigor i umiejętność pokonywania wertepów. Dotarł do niewielkiej polanki, na której stało już kilkanaście innych aut. Zdziwił się. Ekshumacja żołnierzy „Żbika” miała się odbyć w niewielkim gronie pracowników instytutu i saperów. Tymczasem na polance parkowały przynajmniej trzy rządowe limuzyny i kilka aut z logotypami stacji telewizyjnych, rozgłośni radiowych i gazet. Z miejsca kaźni, odległego o kilkaset metrów, dochodziło dudnienie głośników emitujących czyjeś przemówienie.

Spojrzał na zegarek. Dziesięć po dziewiątej. Paluch kazał mu być o jedenastej. Kuba przyjechał wcześniej, żeby zatrzymać to wszystko w ostatniej chwili, ale... Nagle zrozumiał, że dyrektor go oszukał. Chciał, aby Kania przyjechał na miejsce, gdy już będzie po uroczystości. Bo najwyraźniej urządzono tu uroczystość.

Ruszył biegiem w kierunku miejsca ostatniego spoczynku oddziału „Żbika”.

Było pełne ludzi. Kompania honorowa wojska, nagłośnienie, kamery, fotoreporterzy i harcerze z kwiatami towarzyszyli dostojnikom partii Bardzo Ważnego Polityka. Jeden z nich mówił właśnie do mikrofonu o patriotyzmie, bohaterstwie i honorze.

Paluch wypatrzył Kanię wśród drzew i posłał mu gniewne spojrzenie. „Ani pary z ust” – mówił jego wzrok, choć Kuba nie zamierzał protestować. Na to było już za późno. W pewnej chwili kompania honorowa zareagowała na rozkaz, repetując broń i oddając salwę. Jakub Kania zamknął oczy. Miał wrażenie, że właśnie stanął przed plutonem egzekucyjnym.

ROZDZIAŁ 3.

Prezes IPN-u skończył czytać raport przysłany dziś rano, zamknął papierową teczkę z dokumentami i trzasnął nią o blat biurka. Wziął kilka głębokich oddechów, nacisnął przycisk interkomu i polecił sekretarce wezwać Palucha i Kanię. Natychmiast.

Stawili się po pięciu minutach.

– Co to jest?! – spytał szef instytutu, wskazując palcem raport.

Wezwani nie odpowiedzieli.

– Przeszukanie terenu miało doprowadzić do ekshumacji ofiar zbrodni komunistycznej, tymczasem po dokładnym przekopaniu kwartału lasu odnaleziono... – prezes zawiesił głos – ...jedną kość. Jedną! – podkreślił.

– To już jest coś – zareagował Paluch.

Szef IPN-u zajrzał do teczki i odczytał wytłuszczony fragment protokołu:

– „Kość pochodzenia zwierzęcego”, panie dyrektorze. Co pan ma mi do powiedzenia? Przedwczoraj dzwonił pan uradowany, że wykrywacz metalu ujawnił w ziemi hełm. „Mamy dowód” – zapewniał mnie pan. Tymczasem pański hełm okazał się „naczyniem osobistego użytku”, jak piszą w protokole. Co to za naczynie? Zechce mnie pan oświecić?

Paluch przełknął ślinę.

– Nocnik, panie prezesie – oświadczył cicho.

– Nocnik – powtórzył szef IPN-u z wyraźnym sarkazmem. – Nie sądzi pan, że to dowód, że się tak wyrażę, do dupy?

Dyrektor pionu śledczego spąsowiał jak piwonia.

– Obawiam się, że ci, którzy przeżyli masakrę w Puszczy Kampinoskiej, mogli się pomylić we wskazaniu miejsca. Minęło tyle lat. W latach dziewięćdziesiątych to byli już starsi panowie.

– I nie zweryfikowaliście ich zeznań teraz? Przed wpuszczeniem saperów?

– Ostatni żołnierz oddziału majora „Żbika” zmarł cztery lata temu – odparł Paluch.

Prezes IPN-u przeniósł wzrok na Jakuba Kanię.

– A co pan mi powie? – spytał kpiąco. – Był pan osobiście odpowiedzialny za tę sprawę.

Kuba spuścił oczy. Milczał.

– Czas się chyba pożegnać z reputacją najlepszego śledczego, panie Kania – stwierdził szef IPN-u. – Nie wstyd panu?

Paluch zrobił triumfującą minę.

Jakub Kania podniósł głowę.

– Stawia mnie pan w bardzo niezręcznym położeniu wobec mojego przełożonego, panie prezesie – oświadczył. – Ale skoro słyszę zarzuty, nie mam wyboru. Pozwolę sobie zauważyć, że od kilku tygodni zgłaszałem wątpliwości w tej sprawie.

– Jakie wątpliwości? – zainteresował się szef IPN-u.

Kuba przez moment walczył z myślami.

– Moim zdaniem oddział majora „Żbika” nigdy nie istniał.

– Bzdura! – sprzeciwił się Paluch. – Wierutne kłamstwo. Figuruje w archiwach Armii Krajowej, łącznie z pseudonimami żołnierzy.

– Owszem – zgodził się Kuba. – Figuruje, ale jako „rzut alarmowy”. Miał być sformowany na wypadek trzeciej wojny światowej ze Związkiem Sowieckim. Jednak, jak wiemy, trzecia wojna nie wybuchła. To był oddział widmo. Miał skład osobowy, ale tych ludzi nigdy nie powołano pod broń.

– Co za... – zaczął Paluch, ale prezes mu przerwał.

– Jaka jest pańska teoria? – spojrzał na Jakuba Kanię.

– Kilku starszych panów, których nazwiska figurowały w składzie „rzutu alarmowego”, postanowiło sprytnie wykorzystać sytuację – odparł Kuba. – Na początku lat dziewięćdziesiątych cała Polska pragnęła zrekompensować krzywdy wyrządzone Armii Krajowej przez komunistów, więc panowie powiedzieli sobie: czemu nie? Przecież ich okupacyjne pseudonimy były w archiwum AK. Zmyślili bajeczkę o oddziale, którym dowodził kolega o pseudonimie „Żbik”, oraz opowieść o zbrodni komunistycznej w Puszczy Kampinoskiej. Szczęśliwie „dowódca” już nie żył, więc nie mógł niczego sprostować. Poszli do Związku Kombatantów, gdzie historia zrobiła duże wrażenie i przyniosła bohaterom rzekomo ocalonym z masakry mnóstwo profitów.

– To jest wroga propaganda – oburzył się Paluch. – Nie ma pan żadnych dowodów.

– Mam, panie dyrektorze. Wtedy, dzień przed ekshumacją, kiedy dzwoniłem do pana z Powązek, stałem przy grobie „Żbika”. Wskazał go były działacz Związku Kombatantów, który zdecydował się uchylić rąbka tajemnicy.

– I co z tego? – żachnął się Paluch.

– To, że bohaterski major miał w dniu zakończenia wojny trzynaście lat. Na tabliczce nagrobnej nie ma ani stopnia wojskowego, do którego go awansowano, ani wzmianki o orderze Virtuti Militari. Tak naprawdę nie wiemy, kto mu przyznał te zaszczyty, a przede wszystkim – za co.

– Teraz pan to mówi? – spytał prezes.

Jakub Kania chrząknął.

– Złożyłem notatkę w tej sprawie...

– Nieprawda – rzucił się Paluch. – Niczego takiego nie dostałem.

Kuba smutno pokiwał głową. Kłamstwa przychodziły dyrektorowi nad wyraz łatwo.

Prezes IPN-u zerknął na niego podejrzliwie.

– W jakim celu dzwonił pan do dyrektora w przeddzień uroczystości w Puszczy Kampinoskiej? – spytał.

– Żeby wstrzymać ekshumację.

– Z jakiego powodu?

– Ponieważ podejrzewałem, że saperzy niczego tam nie znajdą.

Paluch prychnął z oburzenia. Już otwierał usta, ale szef IPN-u powstrzymał go gestem.

– Mamy tu słowo przeciwko słowu. Nie zamierzam bawić się w sędziego, ale pozwólcie mi panowie zrozumieć, dlaczego się skompromitowaliśmy? – szef spojrzał na nich gniewnie.

– W tej chwili najważniejsze jest dobre imię instytutu – uznał. – Nie będziemy marnować energii na ustalanie, kto nawarzył piwa, ale jak je wypić. Pan, prokuratorze – zwrócił się do Jakuba Kani – ma dobre relacje z mediami. Proszę je wykorzystać. A obaj myślcie, jak wybrnąć z sytuacji. Macie – spojrzał na zegarek – dwadzieścia cztery godziny.

– Kapuś – warknął Paluch, gdy wyszli na korytarz. – Jeszcze się policzymy! – zagroził i nie czekając na reakcję podwładnego, odszedł w przeciwną stronę.

Wrócił do siebie silnie wzburzony.

– Coś się stało, panie dyrektorze? – zaniepokoiła się sekretarka, ale Paluch nie odpowiedział. Wymownie spojrzał na stażystkę pochyloną nad papierami przy sąsiednim biurku, wywrócił oczami i zniknął w gabinecie.

Po kilku minutach sekretarka zapukała do jego drzwi. Usłyszała niegrzeczne „wejść” i wślizgnęła się do środka.

– Co jest, Wiesiek? – spytała. Prywatnie byli kuzynami, ale starannie to ukrywali. Paluch obawiał się zarzutu o nepotyzm.

– Ten gnojek Kania doniósł na mnie do starego.

– To świnia – orzekła sekretarka pełniąca funkcję zaufanego doradcy kuzyna. – A o co poszło?

– O tę aferę w Puszczy Kampinoskiej. Pamiętaj – spojrzał na nią uważnie – jakby co, to nigdy nie widziałaś żadnej notatki Kani na ten temat.

– No jasne, Wiesiek – potwierdziła. – I co teraz?

– Stary chce, żeby Kania wyciszył sprawę w mediach, a najlepiej ukręcił jej łeb.

– Czyli?

– No najlepiej, żeby jakiś pismak popełnił artykuł, że podczas ekshumacji coś tam jednak znaleziono i „do sprawy wrócimy”.

– Dlaczego Kania?

– Media lubią tego gogusia. Chociaż nie wiem, czy załatwi tak gruby temat. Przecież on jest  e t y c z n y  – podkreślił z przekąsem, jakby to określenie było obraźliwe.

Sekretarka pomyślała przez chwilę.

– To ty to załatw, Wiesiek.

– Ja? Nie znoszę tych śmierdzieli z gazet. I nie mam żadnego swojego człowieka.

– Jesteś pewien? – uśmiechnęła się zagadkowo.

– Co kombinujesz?

– Dziś rano dzwonił ten Włodarczyk z „Kuriera”.

– Znowu?

– Tydzień bez Włodarczyka to tydzień stracony – westchnęła. – Wisisz mi premię za odbieranie telefonów od tego natręta.

– Czego chciał tym razem?

– Tego, co zawsze.

– Żeby IPN zajął się poszukiwaniem tajemniczego obrazu Matejki?

– Jak się domyśliłeś? – sekretarka zrobiła filuterną minę, przygryzając końcówkę długopisu, ale za chwilę spoważniała. – Zadzwoń do niego – doradziła. – Pościemniaj, że jesteś zainteresowany poszukiwaniem tego obrazu, ale niech w zamian napisze o Puszczy Kampinoskiej.

– Przecież to, co ten świr opowiada o Matejce, to jakaś kosmiczna bzdura – jęknął Paluch.

– No i co z tego? Wysłuchaj oszołoma, co ci szkodzi? Ważne, że zapunktujesz u starego i utrzesz nosa Kani – puściła do dyrektora oko i wróciła do sekretariatu.

ROZDZIAŁ 4.

Koperta z napisanym odręcznie listem – jakby właśnie to miało mu dodać wiarygodności – leżała dokładnie tam, gdzie ją Paluch umieścił dwa miesiące temu: w szufladzie na korespondencję, z którą nie wiedział, co zrobić, a z jakichś powodów nie potrafił jej wyrzucić do kosza.

List Włodarczyka wyróżniał się wyraźnym, czarnym „Pilne!” dopisanym flamastrem obok znaczka.

Dyrektor przyszedł do pracy wcześniej, poprosił o kawę i niełączenie żadnych rozmów. Zaczął czytać.

Włodarczyk pisał o obrazie Jana Matejki, który – zdaniem dziennikarza – wiązał się z prastarym proroctwem mówiącym o pojednaniu chrześcijaństwa z islamem. Zgodnie z przepowiednią mogło tego dokonać czterech wybrańców co czterysta czterdzieści cztery lata, począwszy od roku tysięcznego. Jednym z nich był polski król Władysław Warneńczyk.

Arba – tak nazywało się to proroctwo.

Paluch dotarł do drugiego akapitu, odłożył list na biurko i zakrył twarz dłońmi, zadając sobie pytanie, czy naprawdę musi tracić czas na te wyssane z palca brednie. Upił łyk kawy i jednak wrócił do lektury.

Na szczęście dalej było mniej baśniowo.

Włodarczyk pisał o tym, że Matejko namalował obraz w ścisłej tajemnicy, na prywatne zamówienie. „Chrzest Warneńczyka” pojechał do pewnego dworu na Wołyniu, ale niemal natychmiast został skradziony. To ostatnie słowo powtarzało się w liście Włodarczyka jak mantra. Przez sto lat obraz pojawiał się i znikał. Szukali go właściciele, historycy sztuki, organa ścigania, prywatni detektywi, wreszcie Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Przystankami na drodze tych poszukiwań były włamania do muzeów oraz depozytów prokuratorskich, pożary domów i zagadkowa śmierć ludzi nadmiernie zainteresowanych „Chrztem Warneńczyka”. Wreszcie obraz przepadł na dobre.

„To jedno z najczęściej kradzionych dzieł sztuki na świecie – pisał Włodarczyk – ale mam powody przypuszczać, gdzie się teraz znajduje. Jego oficjalne poszukiwania mogłyby mieć kolosalne znaczenie nie tylko dla kultury polskiej, mającej szansę odzyskać jedno z największych dzieł Jana Matejki, ale również dla polityki zagranicznej naszego rządu. Sama próba poszukiwań zdolna jest przedstawić obecność NATO w Iraku oraz Afganistanie w zupełnie innym świetle oraz najważniejszym uczestnikiem tych misji uczynić Polskę jako kraj od wieków pragnący dialogu i przyjaźni z islamem...”.

Paluch ponownie odłożył list na biurko, ale tym razem klasnął w dłonie i podniósł słuchawkę telefonu, wybrał numer szefa IPN-u.

– Chyba znalazłem receptę na nasz kłopot – powiedział.

– Zwariowałeś? – zapytał dziesięć minut później prezes instytutu. Gdy byli sami, nie musieli ukrywać łączącej ich zażyłości. – Co to za dyrdymały? Jaki Matejko? Jakie pojednanie z islamem? Co to w ogóle jest?! – rzucił list Włodarczyka na biurko, nie kryjąc irytacji.

– Coś, co pozwoli nam odwrócić uwagę pismaków od Puszczy Kampinoskiej – wyjaśnił Paluch.

– Dałeś dupy z tą ekshumacją – stwierdził prezes, celując w niego palcem. – Ten Kania rzeczywiście cię ostrzegał?

– Coś tam bąkał – odparł Paluch wymijająco.

– I mimo to zdecydowałeś się na tę hucpę? Trzeba było po cichu. A nie zaraz kompania honorowa, grube ryby i media. Przegiąłeś, Wiesiek.

– Wiesz, komu zależało na odpowiedniej oprawie – Paluch wymienił imię Bardzo Ważnego Polityka.

Z prezesa zeszło powietrze.

– On nie uznaje porażek. Jak się dowie...

– Nie dowie się – zapewnił Paluch. – Przykryjemy temat Matejką.

Szef IPN-u posłał mu pytające spojrzenie.

– Bo zobacz – ożywił się dyrektor pionu śledczego – Matejko to malarz narodowy. Rozpoczęcie poszukiwań jego płótna zaginionego podczas wojny będzie gratką dla mediów. To temat, który każdy pismak może ciągnąć miesiącami, żeby tłuc na nim wierszówkę. Co oznacza, że nie będzie kąsał IPN-u za Puszczę Kampinoską, bo nie gryzie się ręki, która daje jeść. To raz. Dwa: Włodarczyk pisze o jakiejś islamskiej przepowiedni i że da się ją powiązać z pokojową obecnością naszych żołnierzy w Iraku i Afganistanie. Przepowiednie i proroctwa to woda na młyn tabloidów, a tabloidy to najważniejsze gazety w tym kraju. Jak one będą o nas dobrze pisać, to wszyscy będą. Pismaki to banda leniwych baranów. Wszyscy idą tam, gdzie stado.

Prezes słuchał w milczeniu.

– Wreszcie punkt trzy – podkreślił Paluch. – Jeśli Włodarczyk chce, aby IPN zaczął poszukiwania obrazu, niech się wkupi pozytywnym artykułem o Kampinosie. Że coś znaleźliśmy, że na razie nie ujawniamy, że dobro śledztwa i takie tam pierdoły. Klasyczny knebel. Za miesiąc nikt nie będzie pamiętał. W gazetach nie ma rubryk „Ciąg dalszy nastąpił”, bo ta sfora hien goni wyłącznie za newsami.

– Zaproponujesz Włodarczykowi ten układ otwarcie? Nie boisz się?

– Ja? Nie jestem głupi.

– A kto?

– Kania. Dostanie polecenie służbowe, że ma to załatwić, jeśli chce zachować pracę po wpadce w Puszczy. To jemu powinniśmy dać sprawę Matejki.

– Naprawdę chcesz szukać tego obrazu?

Paluch uniósł wyprostowaną prawą dłoń i poruszył nią w powietrzu.

– Tyle o ile. Kania to mrówa, niech łazi po archiwach, szuka świadków i bawi się w detektywa. Znajdzie coś – dobrze. Nie znajdzie – jeszcze lepiej, bo wtedy zaliczy kolejną porażkę i można go będzie wyrzucić z instytutu na zbity łeb. Za brak kompetencji.

Prezes IPN-u ściągnął wargi.

– Sprytne – ocenił. – Jedno mnie tylko zastanawia.

– No?

– IPN nie zajmuje się poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki. Jak chcesz to wytłumaczyć mediom?

– Włodarczyk pisze, że sprawę obrazu Matejki prowadziła w latach siedemdziesiątych Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, bo ma to związek ze zbrodniarzem wojennym z SS, który w wolnych chwilach rabował cenne obrazy. Niewykluczone, że to on wywiózł „Chrzest Warneńczyka” z Krakowa do Amsterdamu i że kwity na ten temat są w archiwum IPN-u przejętym po Głównej Komisji.

Prezes z uśmiechem pogroził mu palcem.

– Zawsze byłeś przebiegły, Wiesiek. Działaj. Masz zielone światło.

ROZDZIAŁ 5.

Pawła Włodarczyka obudziło donośne reggae.

Schemat rytmiczny wdzierał się do mózgu i eksplodował, rozsadzając głowę na tysiące kawałków. Łoskot pochodził z pokoju syna, a skoro odezwała się tam jamajska muzyka, to znaczyło, że pierworodny właśnie wstał. Czyli minęło południe.

Włodarczyk spróbował zwlec się z łóżka, które przez kilka chwil wydawało mu się szalupą na wzburzonym morzu. Jeszcze nie wytrzeźwiał. Zamknął oczy, starając się zrekonstruować wydarzenia minionego wieczoru, ale podczas sztormu pamięć nie działała. Jedynym dowodem, że sprawy wymknęły się spod kontroli, była skarpetka na lewej stopie, w której przespał noc. Musiała wczoraj stawiać zaciekły opór.

Wymacał kapcie, poczłapał do przedpokoju, otworzył drzwi do jaskini syna i zakrztusił się słodkawoziemistym dymem, który natychmiast wywołał torsje.

– Ścisz to! – zdążył krzyknąć, zanim dobiegł do łazienki, klęknął i objął ramionami miskę sedesową.

Po wszystkim przemył twarz zimną wodą i spojrzał w lustro, dochodząc do wniosku, że jest zerem. Zużytym dziennikarzyną zatrudnionym z litości w dziale miejskim popularnej gazety. Etat dał mu syn przyjaciół – dziś prezes wydawnictwa, dziesięć lat wcześniej poważnie zagrożony student wydziału dziennikarstwa. Jego karierę uratował niedokończony doktorat Włodarczyka pospiesznie przerobiony na pracę magisterską. Przyszły boss wydawnictwa pogubił się podczas obrony, ale komisja egzaminacyjna doceniła skrupulatność i wnikliwość pracy, stawiając kompromisowe trzy plus.

Mimo niewątpliwej polisy emerytalnej, legitymacji prasowej z logo znanego tytułu i pensji pozwalającej na urlopy w Turcji Włodarczyk nie był najlepszego zdania o sobie. Dobiegał pięćdziesiątki, gnieżdżąc się w dwóch małych pokojach architektonicznego koszmaru z wielkiej płyty. Dzielił je z synem, który nim gardził i którego od dawna obiecywał wyrzucić z domu, oraz z żoną, której datę urodzenia nakazywał sobie zapamiętać od dobrych kilkunastu lat. Bezskutecznie. Poza tym miał kilka dziennikarskich dokonań, o których nie pamiętał nikt poza nim samym i które codziennie pragnął umieścić w internecie, potęgując frustrację przyrzeczeń; te zaś – choć łatwe – ludziom o chwiejnych charakterach nigdy się nie udają.

Kolejną z tych obietnic było zajęcie się tematem życia: zagadkowym obrazem Jana Matejki, którego sensacyjną historią można by obdzielić pół zawartości Ermitażu, Prado i Luwru. Po raz pierwszy Paweł Włodarczyk usłyszał ją w czasach studenckich od koleżanki, która nabożnym szeptem wyjawiła mu rodzinny sekret. Otóż jej pradziadek znał wielką tajemnicę: przepowiednię zdolną zmienić losy świata. Proroctwo powierzył w 1881 roku Matejce, a ten namalował według jego wskazówek obraz mający doprowadzić do pojednania chrześcijaństwa z islamem. Płótno było krótko własnością rodziny, ale wkrótce stało się chyba najczęściej kradzionym obrazem świata. Dziewczyna opowiadała o tym z wypiekami na twarzy, gestykulując i podnosząc głos, a jej piwne oczy z emocji przybierały barwę dojrzałych kasztanów.

Paweł wysłuchał jej z uprzejmym skupieniem, po czym puścił wszystko w niepamięć. Wtedy pochłaniało go energiczne, reporterskie i koniecznie współczesne dziennikarstwo, a nie baśnie. Mistyczny obraz Matejki rozmazał się w codzienności studiów, pierwszej pracy w redakcji i setkach innych wydarzeń.

Nieoczekiwanie zetknął się z nim parę lat później, wertując w pociągu kolorowy magazyn. Na rozkładówce czasopisma redakcja zamieściła sensacyjny artykuł o Pieterze Mentenie, słynnym holenderskim esesmanie podejrzewanym o liczne zbrodnie wojenne. I o coś jeszcze. To „coś” to była tajna misja. Funkcjonariusz SS prowadził ją od 1940 roku w Galicji Wschodniej, a jego prawą ręką był Józef Stieglitz, antykwariusz z Krakowa, przed wojną szanowany obywatel tamtejszej gminy żydowskiej.

Włodarczyk nie mógł uwierzyć.

– Żyd? – szepnął na tyle głośno, że dwoje starszych współpasażerów spojrzało na niego z dezaprobatą. Żyd partnerem esesmana? – kolejne pytanie zadał sobie już w duchu. Niebywałe. A jednak. Autor artykułu nie pozostawiał wątpliwości.

Zamiast opaski z gwiazdą Dawida wspólnik hitlerowskiego Hauptscharführera nosił paszport z nadrukiem „Niezbędny dla III Rzeszy” i przechadzał się pod Sukiennicami po godzinie policyjnej. Obaj, Menten i Stieglitz, brali udział w głęboko utajnionej misji. Jej celem było znalezienie i wywiezienie z okupowanej Polski dzieł sztuki. W tym płótna Matejki, o którym opowiadała niegdyś Włodarczykowi koleżanka. Autor artykułu nie zdołał wyjaśnić, dlaczego akurat ten obraz był tak ważny dla hitlerowsko-żydowskiego duetu, i wspomniał o misji zaledwie kilkoma zdaniami, ale one wystarczyły, aby resztę podróży Włodarczyk przeżył w stanie dziwnego letargu pełnego natarczywych myśli.

Kilka kolejnych dni spędził w czytelni Biblioteki Narodowej. Kilka kolejnych lat na wertowaniu archiwów i książek, na wysyłaniu listów i poszukiwaniu informatorów. Pisał nawet do Stieglitza, odnalezionego za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża, a mieszkającego przy Allenby Street w Tel Awiwie, ale jak nietrudno się domyślić, bez odpowiedzi. Z roku na rok narastało w nim zdumienie: wszystko, co koleżanka wyszeptała o tajemniczym obrazie i proroctwie, okazywało się prawdą.

Pewnej nocy Włodarczyk postanowił, że nie opublikuje tej historii. Bał się konfrontacji. Bał się historyków bufonów rozpartych w telewizyjnych fotelach i z pobłażliwymi minami wygłaszających głodne kawałki o dziennikarskiej fantazji. Bał się reporterów szczutych przez konkurencyjne redakcje, którzy popsują jego opowieść, węsząc wokół niej jak psy – niby szukające tropu, a tak naprawdę zadeptujące prawdziwe ślady. Bał się rozmiaru tej sprawy. Dotychczas wiedziało o niej kilku papieży, garstka największych przywódców świata arabskiego, paru groźnych terrorystów, jeden sławny polski malarz i on: Paweł Włodarczyk.

Kto mu uwierzy?

Nikt. Dlatego musi odnaleźć obraz. Nie pisać o nim, ale namierzyć go, przywieźć do Polski i odsłonić w blasku fleszy. Udowodnić, że istnieje i że jego sekret nie jest bajką. Wtedy nikt tego nie zakwestionuje. Tylko jak tego dokonać? Przez długi, zbyt długi, czas to pytanie ciążyło mu jak ołów, dręczyło i oskarżało o nieudacznictwo.

Jakby obraz miał magiczną moc mieszania w głowach tych, którzy się nim interesowali.

ROZDZIAŁ 6.

Paweł Włodarczyk wyszedł z łazienki i opróżnił dyżurną puszkę piwa schowaną w tapczanie, bo w lodówce monitorowanej przez syna nie postałaby nawet przez kwadrans. Rozsypany świat powoli odzyskiwał kształty i porządek.

Zapalił papierosa i sięgnął po komórkę. Sześć nieodebranych połączeń. Cztery z redakcji. „Jestem na materiale” – skwitował je esemesem. Jedno z nieznanego numeru i jedno ze znanego aż za dobrze. Pion śledczy IPN-u. Twierdza, którą bezskutecznie szturmował od kilku tygodni.

Oddzwonił natychmiast.

Znajomy głos sekretarki dyrektora tym razem brzmiał, jakby kobieta była prezenterką radiowego koncertu życzeń.

– Dzień dobry, panie redaktorze – zaszczebiotała. – Dziękuję, że pan oddzwania.

Gdyby nie dokuczliwy kac, Włodarczyk pewnie by się uszczypnął, żeby sprawdzić, że to mu się nie śni.

– Pan dyrektor Wiesław Paluch prosił, aby panu przekazać, że Instytut Pamięci Narodowej wszczyna postępowanie w sprawie poszukiwań obrazu Jana Matejki „Chrzest Jagiellończyka”.

– Warneńczyka – sprostował Włodarczyk.

– Właśnie mówię. Jeszcze dziś odezwie się do pana prokurator Jakub Kania, nasz najlepszy śledczy.

Opanowanie sytuacji wymagało skupienia, czyli ciszy i kolejnego piwa. Włodarczyk założył prawą skarpetkę, spodnie, sweter i buty, na zasznurowanie których nie starczyło mu już sił. Zjechał windą na parter, gdzie prawie nie było już słychać reggae, a następnie powlókł się do sklepiku osiedlowego, by kupić czteropak stronga – na wypadek, gdyby trzeba było skupić się jeszcze bardziej.

Jakub Kania zadzwonił na początku trzeciej puszki.

Przedstawił się, poinformował, że uważnie przeczytał list Włodarczyka do IPN-u, ale poprosił o więcej szczegółów dotyczących obrazu.

Trzeba przyznać, że potrafił słuchać.

Nie przerywał, nie wyrażał emocji nawet w najbardziej ekscytujących momentach, nie komentował. Notował. Z pewnością notował, bo kiedy Włodarczyk dopłynął do brzegu opowieści, prokurator uprzejmie zapytał, czy może poprosić o wyjaśnienie kilku swoich wątpliwości.

– Słucham pana – odparł Włodarczyk, któremu od gadania zdążyło zaschnąć w gardle.

– Wspomniał pan o przepowiedni Arby. Nigdy o niej nie słyszałem.

– Bo jest zupełnie nieznana. Przyćmiły ją proroctwa, które powstały mniej więcej w tym samym czasie i w tym samym miejscu – na Półwyspie Arabskim. Mam na myśli przepowiednie Makedy, bardziej znanej jako Królowa Saby.

– Rozumiem – odparł Kuba, starając się, aby zabrzmiało to przekonująco. – I co dokładnie mówi Arba?

– Że co czterysta czterdzieści cztery lata, licząc od roku tysięcznego, na świecie pojawi się czterech wybrańców i każdy z nich otrzyma szansę pojednania chrześcijaństwa z islamem. Będą z królewskich rodów, urodzą się z rodziców wyznających dwie różne religie, a los naznaczy ich znamieniem na czole w kształcie leżącej cyfry cztery.

Prokurator IPN-u chrząknął.

– Plotę bzdury, co? – Włodarczyk natychmiast to wychwycił. – Tak pan uważa, prawda?

– To pan powiedział – odbił piłeczkę Kuba, obiecując sobie, że musi się bardziej kontrolować. – Wiemy coś o tych wybrańcach?

– Mam dowody, że drugim był polski król Władysław, który zginął w 1444 roku pod Warną. Od tamtej pory nazywany Warneńczykiem. Ze względu na niego powstał obraz Matejki związany z przepowiednią Arby.

– No dobrze – skwitował Kuba. – Żeby rozpocząć dochodzenie w sprawie poszukiwań „Chrztu Warneńczyka”, muszę pana oficjalnie przesłuchać. Taka procedura. Możemy się od razu umówić? Zapraszam do siebie do biura. W czwartek o dziesiątej?

– Jasne.

– Jeszcze jedno – powiedział Kuba, czując, że Włodarczyk szykuje się do zakończenia rozmowy.

– Tak?

– Jest pan dziennikarzem. Dlaczego nigdy nie opisał pan tej sprawy?

– Pojednanie z chrześcijaństwem dla radykałów islamskich to bluźnierstwo – odparł dziennikarz. – Poświęciłem sprawie „Chrztu Warneńczyka” kilkanaście lat i zdobyłem wiedzę, która jest bardzo niebezpieczna. Zresztą sam się pan przekona. Jej upublicznienie mogłoby być groźne. Bardzo groźne.

– Obawia się pan o swoje życie?

– Panie prokuratorze – Włodarczyk upił łyk piwa. – Arba jest niebezpieczna dla islamu, a dżihadyści, głoszący konieczność świętej wojny i dokonujący zamachów terrorystycznych, to nie są kandydaci do Pokojowej Nagrody Nobla.

Kuba nie zdążył zareagować, bo usłyszał pukanie do drzwi, które w tej samej chwili się otworzyły. W progu stanął kolega z departamentu, ale zatrzymał się w pół kroku.

– Z kimś gadasz? – spytał.

Jakub Kania palcem wolnej ręki nakreślił kółko na czole.

– Normalka – szepnął kolega. – Jest pełnia księżyca. Zawsze wtedy dzwonią wariaci. Wpadnę później.

– Czyli czuje się pan zagrożony? – Kuba wrócił do Włodarczyka.

– Gdyby fundamentaliści islamscy mieli świadomość tego, co ja wiem – powiedział dziennikarz – już byłbym trupem.

Następnego dnia wieczorem doktor Dżabir al-Gazi z galanterią otworzył żonie prawe tylne drzwi taksówki, zaczekał, aż wsiądzie, po czym obszedł auto i zajął miejsce za kierowcą. Podał adres, prosząc, aby po drodze taksówkarz zatrzymał się przed jakimś sklepem monopolowym.

Był Palestyńczykiem. Dawno temu skończył medycynę w Łodzi, trochę tułał się po szpitalach, wreszcie osiadł w renomowanej stołecznej klinice. Należał do ścisłej czołówki warszawskich ortopedów. Pacjenci przyjeżdżali do niego nawet ze Skandynawii. Ożenił się z uroczą, jasnowłosą pielęgniarką, miał z nią dwoje dzieci, które chodziły w szkole na lekcje religii. Żył po polsku. Z golonką i alkoholem w menu.

Dziś miał ochotę na dobrą whisky, najlepiej single malt, ale wiedział doskonale, że nie spotkałoby się to z aprobatą przyjaciela, do którego państwo Al-Gazi byli dziś zaproszeni na domową kolację. Przyjaciel uznawał jedynie czystą wódkę, która dla Al-Gaziego była towarzyską udręką. Nie można było jej sączyć jak cywilizowanego drinka, a nieustanne wychylanie kieliszków w akompaniamencie głupich toastów arabski doktor uznawał za prostactwo.

Spóźnili się dziesięć minut.

Paweł Włodarczyk, którego Al-Gazi poznał trzy lata temu w Klubie Szachowym „Hetman”, otworzył drzwi z szerokim uśmiechem, głęboko pokłonił się gościom i zamaszystym gestem zaprosił ich do środka.

Al-Gazi zerknął pytająco na żonę. Spodziewali się cierpkiej uwagi w stylu „jedzenie zdążyło wystygnąć” albo przynajmniej kwaśnej miny, która rzadko opuszczała twarz dziennikarza, tymczasem gospodarz najwyraźniej był w świetnym nastroju. Miał świeżo wyprasowaną koszulę i użył wody kolońskiej. Lekkie rumieńce świadczyły, że małe przygotowanie alkoholowe do kolacji ma już za sobą.

– Przegapiliśmy jakąś okazję? – spytał Dżabir al-Gazi, gdy usiedli do stołu, na którym stały już zimne przekąski. Nieśmiertelne u Włodarczyków ozorki w galarecie, wędliny i jajka w majonezie.

Gospodarz zrobił zagadkową minę, a gdy przenieśli pytające spojrzenia na jego żonę, ta wzruszyła ramionami.

– No, mówcie, co się stało – zachęcił Al-Gazi, ale Paweł Włodarczyk postanowił budować napięcie. Sięgnął po finlandię przyniesioną przez gości i podał ją żonie.

– Zamień na zimną – polecił, a gdy wróciła z kuchni, odebrał od niej schłodzoną butelkę, pocałował szkło, wytrenowanym ruchem pozbył się nakrętki i nalał wódkę do kieliszków.

– Zdrowie gości – wzniósł toast i zanim zdążyli przełknąć, dodał: – IPN rozpoczyna poszukiwania obrazu Matejki.

Al-Gazi klasnął w dłonie.

– Naprawdę? Paweł! To fantastyczna wiadomość.

Włodarczyk odstawił pusty kieliszek i natychmiast go napełnił, nie zwracając uwagi na to, że pozostali biesiadnicy upili zaledwie po kilka kropel.

– Wreszcie ruszyli swoje ciężkie urzędnicze dupy – stwierdził. – Dwa miesiące czekałem na jakąś odpowiedź.

– Pisałeś do nich? – zdziwił się Al-Gazi. – Nic nie mówiłeś, przyjacielu.

Włodarczyk machnął dłonią.

– Jakoś nie było okazji. A potem przestałem wierzyć, że się odezwą.

– Opowiadaj! – Dżabir al-Gazi nałożył sobie połówkę jajka w majonezie.

– Zadzwonił prokurator, który ma prowadzić poszukiwania. Wypytywał o „Chrzest Warneńczyka”, przepowiednię i międzynarodowe znaczenie obrazu. Pytał też, czy się nie boję podejmować tego tematu.

– Dlaczego miałbyś się bać? – spytał Palestyńczyk.

– Islam raczej nie szuka pojednania z chrześcijaństwem – Włodarczyk wypił kieliszek wódki, nie tracąc czasu na toast. – Przesłanie „Chrztu Warneńczyka” może nie być im na rękę – dodał i spojrzał na żonę, sprawdzając, czy jego odwaga budzi w niej odpowiedni podziw. Ale Barbara Włodarczyk bardziej była zajęta wazą z bigosem, którą postawiła na stole.

– Nie sądzę – uznał Al-Gazi. – Islam ma fatalną reputację, zwłaszcza po zamachach na World Trade Center, ale terroryzm to dzieło garstki fanatyków, tylko tych, którzy robią naiwnym młodym ludziom wodę z mózgu, a potem posyłają ich na samobójczą śmierć. W imię Boga, choć przyszywają kostki z trotylem do ubrań zamachowców na wypadek, gdyby ci w ostatniej chwili się rozmyślili. Ale poza nimi na świecie są dwa miliardy normalnych muzułmanów, którzy nie są orędownikami wojny. Słowo „islam” pochodzi od „salam”, co znaczy pokój.

Żona doktora pogłaskała go po policzku.

– Gdyby wszyscy Arabowie byli tak dobrymi ludźmi jak ty, habibi – powiedziała czule. – Obie religie dawno żyłyby w przyjaźni. Jak wiecie, nasze dzieci są ochrzczone w polskim kościele i rodzinie Dżabira to nie przeszkadza. Michał wybiera się w tym roku na pielgrzymkę do Częstochowy.

– Ciekawe, co wskóra IPN? – zastanowił się Al-Gazi.

Włodarczyk uniósł brwi.

– Zobaczymy. Na razie mają mnie oficjalnie przesłuchać. W czwartek. Powiem im wszystko, co wiem, i spiszemy protokół. A jeśli ten prokurator okaże się tak bystry i dociekliwy, jak brzmiał przez telefon, następnym razem udostępnię mu wszystkie materiały zebrane przez lata. Mam przeczucie, że nareszcie coś się w tej sprawie wydarzy.

– Cieszę się wraz z tobą, przyjacielu – wzruszył się Al-Gazi. – Za tyle lat zbierania materiału o tym obrazie i przepowiedni należy ci się godziwa nagroda. Gdybyście z panem prokuratorem potrzebowali jakiejś pomocy, tłumaczenia z arabskiego czy kontaktów na Bliskim Wschodzie, to wal do mnie jak w dym.

Uniósł kieliszek.

– Yarhamuk Allah. Niech Bóg będzie dla ciebie łaskaw.

ROZDZIAŁ 7.

Kierowca ciężarówki, która wyjechała z bocznej ulicy i wtargnęła na ulicę Księdza Popiełuszki, nawet nie spojrzał, czy coś nią nadjeżdża. Kuba przyhamował tak gwałtownie, że jadący za nim dostawczak omal nie uderzył w tylny zderzak peugeota. Nacisnął klakson, ale facet z ciężarówki nie zareagował. Żadnych przeprosin światłami awaryjnymi ani gestem dłoni wystawionej z kabiny. I tak dobrze, że nie wystawił przez okno środkowego palca.

Złorzecząc na przepisy pozwalające na wjazd do Śródmieścia ciężkich pojazdów, Kuba dowlókł się za ciężarówką do siedziby IPN-u. Do spotkania z Włodarczykiem zostało pół godziny. Chciał raz jeszcze przeczytać jego list i przemyśleć strategię rozmowy.

Polecenie Palucha, aby omamić dziennikarza obietnicą poszukiwania obrazu Matejki i wyłudzić za to korzystny artykuł o ekshumacji w Puszczy Kampinoskiej, przyjął bez słowa, ale pomysł od początku uznał za obrzydliwy.

Znalazł się między młotem a kowadłem.

Ani myślał prosić Włodarczyka o coś tak nieetycznego. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że odmowa może oznaczać zwolnienie z IPN-u. Zbyt wiele czasu poświęcił na bezskuteczne poszukiwania pracy w warszawskich kancelariach, aby znów zaczynać od zera. Musiał jakoś wybrnąć z tej sytuacji.

Postanowił, że uczciwie zbada temat obrazu Matejki, choć cała ta historia wydawała mu się wytworem chorej wyobraźni Włodarczyka. Przepowiednia, o której nikt nie słyszał, pojednanie dwóch religii, czterech wybrańców i islamiści dybiący na życie podrzędnego warszawskiego dziennikarza. Nie! To wszystko nadawało się do badania w Instytucie Psychiatrii, a nie Pamięci Narodowej.

Zobaczymy, co zezna do protokołu. Nawet maniacy tracą fantazję, gdy uprzedza się ich o odpowiedzialności karnej i sporządza zeznanie, które trzeba podpisać – pomyślał Kuba i zerknął na zegarek. Było pięć po dziesiątej.

Nie dość, że stuknięty, to jeszcze niepunktualny – żachnął się. A może w ogóle nie przyjdzie? To nawet byłoby nieźle – doszedł do wniosku. Złożyłby Paluchowi raport, że jego świadek okazał się niepoważny, i koniec. Nie trzeba byłoby prowadzić śledztwa w sprawie jakiejś historii wyssanej z palca.

O wpół do jedenastej jego irytacja sięgnęła zenitu.

Wybrał numer komórki Włodarczyka. Abonent zgłosił się po piątym dzwonku.

– Gdzie pan jest? – zapytał szorstko Kuba, darując sobie wstępy.

– A kto mówi? – spytał męski głos po drugiej stronie.

– Niech pan sobie nie stroi żartów – zdenerwował się Kania.

– Ani mi to w głowie – oświadczył głos. – Z tej strony młodszy aspirant Szczygieł z Komendy Stołecznej Policji. Człowiek, do którego pan dzwoni, miał wypadek drogowy. Nie ma przy sobie żadnych dokumentów, a samochód należy do firmy leasingowej. Czy pan zna tożsamość poszkodowanego?

– Kiedy i gdzie to się stało? – zaniepokoił się Kuba.

– W Warszawie, na Towarowej, przed skrzyżowaniem z Łucką. Pół godziny temu.

– Jestem w Warszawie na Towarowej, przy skrzyżowaniu z Łucką – stwierdził Kuba i zanim policjant zdążył wyrazić zdziwienie, oświadczył:

– Już do pana idę.

Zbiegł po schodach i parę minut później znalazł się na miejscu wypadku otoczonym taśmą ostrzegawczą. Ruch w stronę Żoliborza był zamknięty, policja kierowała auta objazdem w ulicę Prostą.

Pokazał funkcjonariuszowi drogówki legitymację prokuratorską i zapytał o aspiranta Szczygła. Policjant bez słowa wskazał dłonią szczupłego trzydziestoparolatka z żółtym drogomierzem w ręku. Aspirant stał na tle wraku toyoty, w którą uderzyła ciężarówka, dosłownie wbijając auto w przydrożny słup.

– Kim pan jest? – spytał aspirant.

– Prokuratorem – odparł Kuba, raz jeszcze pokazując trzymaną w dłoni legitymację. Rozmawialiśmy przed chwilą. Przez telefon poszkodowanego.

Aspirant poprawił czapkę, która zsunęła mu się na czoło.

– Zna go pan? – spytał, wskazując podbródkiem zmiażdżone auto.

Dopiero teraz Kuba dostrzegł, że za kierownicą starej toyoty, jeszcze bez poduszek powietrznych, tkwi nieruchomy mężczyzna. Wokół uwijała się ekipa straży pożarnej rozcinająca karoserię samochodu przypominającą zmiętą kartkę wrzuconą do kosza.

– Żyje? – spytał Kuba.

– Trudno orzec. Pogniecione blachy utrudniają dostęp – wyjaśnił aspirant. – Strażacy będą potrzebowali sporo czasu, żeby go wyjąć w jednym kawałku. – Zna go pan, panie prokuratorze? – powtórzył.

– Nie – odparł Kuba. – Ale jeśli telefon jest jego własnością, to człowiek nazywa się Paweł Włodarczyk. Dziennikarz „Kuriera”.

– Skąd pan wie, skoro go pan nie zna?

– Byliśmy umówieni o dziesiątej w moim biurze – Kuba wskazał oczami gmach IPN-u i przenosząc wzrok na ulicę, spytał – Jak to się stało?

– Jeszcze nie wiemy. Świadkowie mówią, że w ciężarówce wysiadły hamulce, bo rozpędzona uderzyła w tył toyoty z całą siłą.

– A sprawca wypadku?

– Nic mu nie jest. Ale na razie niczego się od niego nie dowiemy.

– Jest w szoku?

– Nie wiem. To Albańczyk. Jechał tym gruchotem aż z Tirany. Nie zna ani słowa po polsku.

Jakub Kania zerknął na puste miejsce po przedniej szybie ciężarówki, która rozsypała się w drobny mak i zasypała kwadratowymi kawałeczkami szkła karoserię rozbitej toyoty. W przedpołudniowym słońcu lśniły jak drogie kamienie. Kuba przyjrzał się im uważniej i nagle zauważył na dachu auta Pawła Włodarczyka przedmiot, który zupełnie nie pasował do scenerii wypadku. Musiał wisieć na lusterku wstecznym i polecieć do przodu na skutek uderzenia.

Nie miał żadnych wątpliwości. To była subha. Sznur modlitewny używany przez wyznawców islamu.

Kilkaset metrów dalej z okna hotelu Kyriad Prestige wypadek obserwował niewysoki, szczupły mężczyzna koło czterdziestki, ubrany w szarą koszulkę polo zlewającą się z kolorem elewacji budynku. Jako jedyny z kilkunastu świadków tragedii nie okazał żadnych emocji. Przez następne dwie godziny niemal się nie poruszył. Patrzył na przyjazd służb ratowniczych, blokadę ulicy Towarowej odizolowanej na sporym odcinku policyjną taśmą. W ręku trzymał lornetkę, ale przyłożył ją do oczu dopiero wówczas, gdy strażacy rozcięli blachę zmiażdżonej toyoty i ostrożnie wydobyli z niej ciało kierowcy. Kilka metrów dalej stała karetka pogotowia, migając niebieskimi światłami. Ale to nie ona zabrała Pawła Włodarczyka. Mężczyzna w hotelowym oknie odczekał, aż jeden z ratowników dosunie do końca zamek błyskawiczny czarnego plastikowego worka na zwłoki, po czym wyjął telefon komórkowy i wysłał esemesa o treści, którą codziennie przekazują sobie miliony ludzi: „ok”.

Sekundę później wiadomość dotarła do śniadego bruneta w beżowym lnianym garniturze pijącego miętową herbatę w lobby hotelu Hilton w Ras al-Chajma, stolicy emiratu o tej samej nazwie. Człowiek ten starannie sprawdził numer nadawcy esemesa, a następnie powoli uniósł się z fotela. Położył na stoliku kilka dirhamów i wyszedł na zewnątrz, z najwyższym trudem maskując ogarniające go uniesienie. Nazywał się Raszid i był tylko posłańcem, ale dziś czekał go niebywały zaszczyt. Miał odebrać wiadomość, a następnie dostarczyć ją osobiście przywódcy bractwa Bokira – szejkowi Matarowi, który przyjął imię od jednego z władców dynastii Al-Kasimi rządzącej emiratem od niepamiętnych czasów.

Matar był świętym mężem, godnym najwyższego szacunku. Choć mógł mieć najwspanialszy pałac w dowolnym emiracie półwyspu, mieszkał w ascetycznych warunkach, zajmując wraz z garstką zaufanych ludzi niewielki dom w górach, nieopodal granicy z sułtanatem Omanu. Szejk nigdy nie postawiłby stopy w Hiltonie; było to sprzeczne z jego przekonaniami i z pewnością mogłoby uszczęśliwić służby wywiadowcze wielu państw, z CIA i Mosadem na czele. Nigdy też nie nosił europejskiego garnituru. Z domu wychodził w kefii na głowie, która podobnie jak nieodłączne ciemne okulary osłaniała jego twarz. Ubierał się w białą i długą dishdashę, tradycyjną szatę arabskich mężczyzn. Nie uznawał komputerów, telefonów i poczty. Wiadomości odbierał tylko od zaufanych ludzi, którzy szeptali mu je wprost do ucha.

Na myśl o spotkaniu i przekazaniu szejkowi radosnej wieści o usunięciu kamienia ze ścieżki Proroka Raszid spojrzał w lusterko wsteczne wysłużonego mercedesa i odsłonił w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Właśnie wjechał na most prowadzący do dzielnicy Al-Nachal i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma żadnych samochodów, opuścił szybę, po czym wrzucił do rzeki kupiony dziś rano telefon komórkowy.

[...]