Bogowie pokazują klaty - Bill Gaston - ebook + książka

Bogowie pokazują klaty ebook

Bill Gaston

3,8

Opis

Ośmioletnia wychowanka szkółki niedzielnej drży na myśl, że Jezus żyje i może kryć się w najzwyklejszych przedmiotach. Kierowniczka oddziału bankowego po każdym orgazmie zapada w niepokojący sen, pełen osobliwych wizji. Początkujący poeta bez centa przy duszy nęka zajadłymi wierszami nieuczciwego sprzedawcę samochodów. Odrzucony kochanek po dwóch dekadach odnajduje dawną partnerkę na drugim brzegu kontynentu, by wręczyć jej nietypowy prezent.

W dziewiętnastu opowiadaniach – wybranych specjalnie dla polskiego czytelnika – Gaston sprawnie miesza rejestry i garściami czerpie z różnych tradycji: gotyku amerykańskiego południa, realizmu spod znaku Alice Munro czy minimalizmu Raymonda Carvera.

W tych przesyconych dziwacznym humorem, pozornie lekkich i błyskotliwych opowieściach czyha niejedna pułapka. Zagubieni bohaterowie po omacku szukają odpowiedzi na fundamentalne pytania. Bywają samotni, niezrozumiani, uparci, czasem absurdalni. W swojej groteskowości są jednak przejmująco ludzcy, a nawet niebezpiecznie znajomi.

Bill Gaston pisze z kpiną i serio, hiperrealistycznie i zarazem wybitnie niepoważnie. Paćka i rysuje precyzyjnie. Ostro, bezpardonowo wchodzi w układy rodzinne, relacje społeczne, choroby, życie literackie i świat przyrody. Prześlizguje się pomiędzy tematami, łącząc je w zaskakujące teksty. Umacnia i rozbija etos mieszczański, wyszydza ambicje swych bohaterów, wdziera się w ich marzenia i jednocześnie traktuje ich z najwyższą czułością

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (22 oceny)
8
6
6
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydano z pomocą finansową
Przekład KRZYSZTOF MAJER, KAJA GUCIO
Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja EWA POLAŃSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce © Michael Schauer / EyeEm / Getty Images
W opowiadaniu Leśna ścieżka wykorzystano cytaty z opowiadania Leśna ścieżka do źródła Malcolma Lowry’ego w przekładzie Doroty Filipczak, „Literatura na Świecie” 2000, nr 4–5.
W opowiadaniu Koncertowa macanka dla staruszek wykorzystano fragmenty utworów Leonarda Cohena w przekładzie Macieja Zembatego.
W opowiadaniu Zemsta Richarda Brautigana wykorzystano cytat z Opowieści wigilijnych Charlesa Dickensa w przekładzie Krystyny Tarnowskiej.
Tłumacze i wydawca pragną podziękować Agnieszce Pokojskiej, której przekład opowiadania Bogowie pokazują klaty ukazał się w „Literaturze na Świecie” (2017, nr 3–4), za zgodę na wykorzystanie tytułu.
The Gods Take off Their Shirts, The Green House, Honouring Honey, The Kite Trick, A Work in Progress fromGargoyles (2006) copyright © 2006 by Bill Gaston. Reproduced with permission from House of Anansi Press Inc., Toronto. www.houseofanansi.com
Black Roses Bloom, Geriatric Arena Grope, House Clowns fromJuliet Was a Surprise (2014) copyright © 2014 by Bill Gaston. Reprinted by permission of Hamish Hamilton Canada, a division of Penguin Random House Canada Limited. All rights reserved.
The Revenge of Richard Brautigan fromNorth of Jesus’ Beans (1994);Fire Heaven, The Night He Put His Clothes on in Public, Sex is Red, The Sunday Lise Saw Jesus, Wisdom fromSex is Red (1998);Driving Under the Influence, A Forest Path, Mount Appetite fromMount Appetite (2002);Anonymous and Levitation fromA Mariner’s Guide to Self Sabotage (2017) Copyright © 2019 by Bill Gaston
Copyright © for the translation by Kaja Gucio, Krzysztof Majer Copyright © for the afterword by Krzysztof Majer
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2019
Warszawa 2019 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-03-5
Wydawnictwo Marginesy ul. Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Numer z latawcem

– To całe Tofino – zawyrokował z łóżka wujek Phil, z pierwszym tego dnia petem podrygującym na ustach – jest jakieś cudaczne.

Dzień był ciepły i przyjemny, i właśnie tego dotyczyła uwaga, bo wczoraj było burzliwie i zimno. „Absurdalnie zimno!”, powiedział wtedy, wcale nie żartując. „Środek maja!” Cudaczne jego zdaniem było też to, że zawsze słyszało się huk fal, nieustanny huk oceanu.

– Dzięki, stary.

Philip miał radochę z tego, jak wujek Phil mu dziękuje. Tym razem imiennik przyniósł z salonu papierosy, ale od dwóch dni z chęcią biegał po apartamentowcu, wykonując tego typu posługi, bo chciał lepiej poznać angielskiego wujka (innych nie miał), widywanego raz do roku. Ciekawe pojęcia: „krewny”, „Anglia”. A wujek Phil umiał być zabawny na sposób, który rodzicom Philipa był całkowicie obcy. Te jego wyrażenia! Na przykład kiedy wzdychał, mówiąc pod nosem: „Totalny karnawał”, z akcentem na ostatnią sylabę, jakby z francuska. Co też wujek mógł mieć na myśli?

Stojąc w progu, Philip patrzył, jak wujek zaciąga się w roztargnieniu papierosem, wyjmuje go z ust i widząc, że nawet niepodpalony, klnie i zrywa się z łóżka, przy czym wydatkuje więcej energii niż podczas całej reszty dnia. Przez wzgląd na dzieci matka Philipa nie pozwalała wujkowi palić w wynajętym apartamencie.

Wujek Phil wciąż jeszcze był w kąpielówkach, które założył wczoraj wieczorem do jacuzzi. Ciało (zdaniem Philipa) miał takie, jakiego można się było spodziewać po facecie z Anglii, zwłaszcza po muzyku – to znaczy bez wyraźnie zarysowanych muskułów. Nawet opalenizna zdawała się pozostawać w dość luźnym związku ze skórą, gryzła się z wyłażącą spod spodu bladością. Philip musiał zgodzić się z podsłuchaną oceną matki, która powiedziała ojcu: „Twój brat jest dwa lata młodszy, a wygląda, jakby był starszy o dziesięć”. Ton brzmiał oskarżycielsko, a Philip wiedział, że chodzi o styl życia, jaki wujek sobie upodobał. Czy raczej o to, cytując dosłownie, „jak twój brat się prowadzi”.

– Wszystko zrobiliśmy na odwrót, miśku – krzyknął raz jeszcze wujek Phil do ciotki Sally, która nie usłyszała, bo była przy aucie, szukając filtru do opalania „w kufrze”, jak mówiła na bagażnik. Na odwrót: czyli powinni byli zacząć od Kanady i dopiero później jechać na Jamajkę, bo „wtedy by się nie czuło takiej, kuźwa, lodówy. Za rok najpierw zimne, potem ciepłe”. Wujek Phil często mówił „kuźwa”, ale czasem mu się wymsknęło to drugie. Wtedy matka Philipa zaciskała oczy, a raz nawet odciągnęła ojca na bok, by się z nim sprzeczać sykliwym szeptem.

Siedzieli, zajadając prędko śniadanie. Siostrzyczka i braciszek Philipa prześcigali się w zlizywaniu dżemu z grzanek, zanim ktoś im zwróci uwagę. Matka Philipa niecierpliwiła się nad kuchenką, czekając, aż usmaży się bekon. Wujek Phil zawsze chciał bekon, i żeby był chrupiący. Philipa cieszyło to, jak wujek broni swoich występków: dziś rano matka, zbierając przed wyjściem do sklepiku śniadaniowe zamówienia, aż podskoczyła na dźwięk tubalnego głosu zza zamkniętych drzwi sypialni: „Cokolwiek, byle krzepiącego i z wieprzowiną!”. To też było strasznie angielskie, w pewien sposób przebiegłe, jak w Kubusiu Puchatku.

Tego ranka pomysł był taki, że rodzice Philipa z ciotką Sally popłyną oglądać wieloryby, a wujek Phil zabierze trójkę dzieciaków na największą plażę w okolicy, by skorzystać z ciepłego dnia. Dwunastoletni Philip umiałby już wprawdzie docenić niezbyt spektakularne pływacze wynurzające się z głębin, by zaczerpnąć powietrza, ale nawet na spokojnym morzu dostawał choroby morskiej. Zresztą, jak to ujął ojciec, chłopak musiał pomóc „biednemu wujkowi zapanować nad dziką hordą”. Wujek chyba faktycznie był wdzięczny, że Philip też zostaje. Nie mieli z ciotką Sally dzieci – jeszcze jedna rzecz, która zdawała się drażnić matkę.

Racząc się bekonem i udając, że próbuje odwieść tamtych od oglądania wielorybów, wujek Phil spytał:

– Serio wolicie jakieś wielkie szare galarety od numeru z latawcem?

Za nic nie chciał wyjawić, na czym ten numer polega, ale ciotka Sally przytaknęła:

– Jest niezły.

Po śniadaniu, kiedy rodzice i ciotka pojechali, Philip znów stanął w drzwiach sypialni, żeby zobaczyć, jak wujek wciąga płócienną kamizelkę myśliwską na jaskrawoczerwony podkoszulek z długimi rękawami, a potem obejmuje się i mówi: „Brrr!”. Wujek lubił, jak się na niego patrzyło. Włosy miał zawsze potargane, czasem całe kosmyki stały pionowo, a kiedy się ruszał, komicznie za nim podążały. Potrafił cały dzień przechodzić w tej kamizelce – ponoć autentycznej, ze szlufkami na naboje. Na plecach widniał wielki symbol jin-jang, ale dość nietypowy, bo w dwóch odcieniach niebieskiego. Philip wiedział, co oznacza: przeciwieństwa, które tworzą całość. Chociaż dziwnie tam wyglądał, był to jeden z sensowniejszych ornamentów na kamizelce. Philip nie znosił ludzi, którzy mówili „jing-jang”. Ale jeszcze bardziej tych, co mówili „sensu stricte”.

Wycofał się z pokoju, kiedy tylko wujek w jednej z kieszonek wyszperał zapalniczkę. Ale zapach dymu i tak go dopadł, i to niemal od razu – ledwo Philip minął siostrzyczkę i braciszka, żeby otworzyć okno i drzwi na patio. Chociaż aktu wentylacji dokonał po cichu, czuł się niezręcznie: jak laluś i maminsynek. Poza tym jasne było, że otwarte okna tym szybciej wywabią dym z sypialni wujka i wcisną całej trójce w nos. Wszystko na nic, matka i tak wyczuje, a wieczorem będzie kolejna sykliwa awantura na parkingu.

– Czyli co – zagadnął wujek Phil, wychodząc swobodnym krokiem z sypialni, z gorejącym petem, nieświadom buntu chłopca. – Ta cała plaża, to słynne Long Beach... Mają tam moshpit?

– Jasne. – Odkąd tylko wujek odkrył, że Philip wie, co to moshpit, a jego rodzice nie, tak właśnie gadał. Czyli co, ta cała siódma klasa... Mają tam moshpit? Czyli co, ta cała restauracja z owocami morza, co tam teraz jedziemy... Mają tam moshpit? Przy czym Philip z wujkiem odmawiali wyjawienia reszcie, czym właściwie jest moshpit. Wytatuowana ciotka Sally tylko się uśmiechała. Widać było, że wcale nie chce tu być. Oczy miała ciężkie od wyczekiwania. Była młodsza od wujka, a Philip wiedział, że tak naprawdę nie są małżeństwem, chociaż byli razem, odkąd pamiętał. Wujek Phil czasem mówił na nią „ciotka Świrli”, co strasznie bawiło Sashę i Tommy’ego, zwłaszcza gdy ciotka Świrli robiła adekwatną minę. Ale też zawstydzało, bo ich rodzice nigdy się tak nie wygłupiali przy dzieciach.

Przed wyjazdem na „rejs z wielorybami” matka położyła Philipowi dłonie na ramionach i wzięła go na bok, między rosnące przy parkingu rododendrony.

– Pamiętaj, że będziecie na plaży. Tam jest bardzo, ale to bardzo silny prąd wsteczny – powiedziała. – Dorośli się tam topią. Ani na chwilę nie spuszczaj z oka Tommy’ego i Sashy. Nie pozwalaj im wchodzić dalej niż po kostki. Dzisiaj jest dzień na zamki z piasku. – Zerknęła nad szkłami okularów w stronę apartamentu i uniosła znacząco brwi. – Dowodzisz ty. – Ścisnęła jego ramiona i powtórzyła: – Ty.

Philip miał do matki żal, że staje między nim a wujkiem. Coraz wyraźniej rozumiał, że do krewnych można czuć coś więcej niż tylko to, co da się wyjaśnić wzajemnym przyciąganiem genów. Tego lata do Philipa dotarło, że wujek Phil odwiedzał ich co roku nie tylko po to, żeby zobaczyć się z jedynym bratem, ale również – i to coraz wyraźniej – żeby zobaczyć się z nim. To jego uściskał na lotnisku w drugiej kolejności, mówiąc: „Serwus, imienniku”.

Philipowi to się w wujku podobało – ta potencjalna, rozkwitająca wujkowatość. Jakiś czas temu raz jeszcze przeczytał sobie w encyklopedii oksfordzkiej definicję „awunkulatu”.

Na Long Beach jechało się dwadzieścia minut, podczas których wujek Phil tylko raz udał, że są po złej stronie ulicy: kiedy na horyzoncie nie było żadnego auta, wysunął się za podwójną żółtą linię, skwitował to gamoniowatym „Ups!” i delikatnie sprowadził ich na właściwy pas. Braciszek i siostrzyczka Philipa bardzo się przejęli, chociaż tylko Sasha, lat osiem, miała jakieś pojęcie o tym, co to lewa i prawa strona.

– Nie mogę uwierzyć, że za miesiąc będziesz mieć czynaście lat. – Wujek Phil puścił do niego oko. – Stary, czynaście, zaraz flaga na maszcie!

Philip siedział w milczeniu. Uśmiechnął się jak jego ciotka, w ten sam umęczony, znaczący sposób. Wiedział, co wujek ma na myśli. Ale jeszcze lepiej wiedział, że jeśli chodzi o „te sprawy”, kolejny rok nie będzie się różnił od obecnego.

– Wolno się czasem zabawić, jasne, tylko żebyś dalej miał te swoje piątki. Kapujesz? Może te wszystkie twoje dziewuchy ci pomogą?

– No.

– Umowa stoi?

– No.

– Serio miałeś sto procent z matmy?

– No. – Właściwie to miał sto pięć: absurd wziął się z durnych obiecanek nauczyciela, że będą punkty dodatkowe.

– A z fizyki?

– Też.

– A z brandzologii?

Philip uśmiechnął się, patrząc prosto przed siebie. Tak naprawdę pragnął uznania za to, ile czyta, a tego oczywiście nie dało się zmierzyć testem.

– Zdrówko, stary.

– Zdrówko.

– Jak Boga kocham, taki sam z ciebie milczek jak z ojca. – Philip nie odpowiedział, więc wujek dorzucił szybko: – I nic w tym złego, nic a nic.

– A o co chodzi z tym karnawałem? – spytał Philip. – Tak czasem mówisz. „Totalny karnawał”. Co to znaczy, tak dokładnie?

– To znaczy... – Wujek Phil wgapił się w jezdnię, naprawdę się dla bratanka wysilając. – To znaczy: barwna żywiołowość ludzkiego mięsa. „Tak dokładnie”. – Przeniósł wzrok na Philipa. – Kapujesz?

– No.

Parking był prawie pusty. Plaża po prawej, ześlizgująca się ku morzu, była tak ogromna, że każdy momentalnie na niej przepadał. Kilkaset metrów dalej Philip dostrzegł coś, co mogło być parasolem. Pośród mgiełki nad ubitym piaskiem odpływu spacerowała sylwetka w niebiesko-żółtych ciuchach; może nawet dwie sylwetki, ale z tej odległości nie dało się poznać. Prócz nich tylko jakiś drobny psiak węszył przy wyblakłych kłodach, które ileś lat sztormów wyrzuciło u podnóża lasu.

– Genialnie! – stwierdził wujek Phil i przystanął z rękami na biodrach, chłonąc to wszystko. Prawie musiał przekrzykiwać huk fal. – Przecież tu nikogo nie ma! Popatrz tylko! Tam, gdzieśmy się z ojcem wychowali, coś takiego się nie zdarza! – Wiejąca w twarz bryza przylizała mu włosy i wreszcie leżały jak trzeba.

Sasha i Tommy siedzieli udręczeni w aucie. Tommy podskakiwał. Wujek Phil wreszcie pojął sens ich grymasów.

– No pewnie! Możecie wysiąść! – Uniósł ręce nad głowę, zdumiony, że dzieciaki jeszcze tkwią w środku. – Wysiadka! Biegiem przed siebie! To w końcu plaża!

– Nie idźcie za daleko! – krzyknął Philip do ich pleców. – Sasha, pilnuj Tommy’ego. Dogonimy was.

Wujek otworzył bagażnik i wyładował ręczniki, plecak z drugim śniadaniem, latawiec. Spytał Philipa, czy powinni wziąć łopatę, a chłopak odpowiedział, że świetnie nadaje się do budowania zamków, można zbudować coś „pokaźnego”. Lubił używać przy nim słów takich jak „pokaźny”, bo wujek wtedy śmiesznie się wzdrygał (potrząsając rozwianą czupryną), a potem mówił coś w rodzaju: „No, imiennik, z ciebie to jest, kuźwa, yntelektualysta!”.

Na skraju parkingu wujek Phil przystanął, by objąć wzrokiem rozpościerający się przed nim, owiany bryzą bezkres. Wydawał się nawet odrobinę niespokojny. Coś w wahaniu wujka sprawiło, że Philip poczuł dumę, że mieszka w Kanadzie: pustej, ogromnej, a przez to jakoś tam niebezpiecznej. Chłopak od dwóch lat nie był na Long Beach, ale nawet lubił tę okolicę, chociaż woda była beznadziejna, tak lodowata, jakby stopiła się przed paroma sekundami. Całkiem się w niej traciło czucie.

– Mógł mnie ojciec uprzedzić! Przecież tu jest genialnie!

Ojciec też zdawał się krytycznie nastawiony do wujka, chociaż mówiąc o młodszym bracie, zawsze ciepło się uśmiechał. Ale to chyba dlatego, że tęsknił za Anglią i za latami chłopięcymi – tak w każdym razie wyjaśniła to Philipowi matka. Ojciec wyjechał do Kanady, kiedy miał osiemnaście lat, i poszedł tam na studia, by znaleźć pracę jako urzędnik państwowej poczty. Wujek Phil został w Londynie i, jak mawiał ojciec, nigdy nie dorósł. Philip przypomniał sobie minę matki, gdy parę miesięcy temu, natknąwszy się w telewizji na jakiś reality show, przyglądała się długowłosemu, staremu jąkale, by potem, w przypływie sarkastycznego olśnienia, powiedzieć ojcu: „Twój brat chciałby być Ozzym Osbourne’em”.

Wujek Phil grywał kiedyś w zespołach – jako basista, zazwyczaj sesyjny. Znany był przede wszystkim z tego, że „szył” z rockmanami, których nazwiska faktycznie coś Philipowi mówiły. Zwłaszcza że chłopak zdążył już nasłuchać się różnych historii. Wujek Phil występował kiedyś na jednej scenie z Eltonem Johnem, a z Philem Collinsem objechał całą Europę. Raz wystąpił też z Dennym Laine’em z Wingsów (wcześniej z The Moody Blues). Kiedy Charlie Watts nagrywał solowy album, wujek Phil akompaniował mu przy dwóch kawałkach, tyle że żaden nie zmieścił się na płycie. Grał na całym albumie koncertowym Iana Dury’ego i podobno dało się go znaleźć na zdjęciach z okładki. Ojciec mógłby jeszcze długo wymieniać, snując historyjki o muzykach, które z muzyką nic nie miały wspólnego. Wujek Phil „znał gościa, który tamtego ranka jako pierwszy znalazł Hendrixa”. To także on „osobiście odwiódł niemłodego już, ale totalnie narąbanego Richarda Starkeya od wywrócenia stołu, na którym stało mnóstwo kufli z piwem”.

Minęło dwadzieścia lat, odkąd wujek ostatni raz gdzieś zagrał. Od tamtego czasu zajmował się „produkcją”, czyli robił płyty, chociaż Philip nie do końca rozumiał, na czym właściwie polega praca wujka, poza tym, że zna całą masę muzyków. Pytany, żartował: „Taka tam muzyczna polityka. Struktury organizuję”. Zaledwie w zeszłym tygodniu Philip podsłuchał, jak matka w rozmowie z tatą nazywa wujka „podstarzałym gońcem”, a tata co prawda pokręcił głową, ale przyznał jej rację. Przydając całej wizycie aury nielegalu, co Philipa bardzo rozemocjonowało, matka dodała: „I żeby mi tu nic z tej Jamajki nie przewoził!”. Ojciec zapewnił ją, że jego brat nie zrobiłby czegoś takiego. Philip uwielbiał słuchać, jak stonowany angielski akcent ojca nabiera pikanterii, gdy mowa o wujku Philu. Niemal wyobrażał sobie wtedy tatę jako chłopca robiącego coś dla rozrywki.

Potem ojciec powiedział o bracie jeszcze jedną rzecz, a brzmiał przy tym tak angielsko, że bardziej się nie dało: „Widzę też, że dalej jest szalenie samotny”.

Odeszli spory kawałek, bo wujek Phil nie chciał, „żeby się ludziska napatoczyły”. Tak mu na tym zależało, że przez jakiś czas niósł i Tommy’ego, i koszyk, a kiedy dotarli na miejsce, wykończony gwałtownie upuścił oba ciężary w piach. Tommy, upadłszy na bok, spojrzał na Philipa, niepewny, czy powinien się rozpłakać.

Wujek natychmiast wziął się do rozpakowywania bambetli i składania latawca. Wiatr – ocenił – jest genialnie stabilny. Philip dostał zadanie: spośród leżących na brzegu kłód miał wyszukać kawał drewna, „wielkości twojej nogi”. Kiedy wrócił z kijem, wujek przeniósł manatki z miękkiego piasku na twardy, ubity odpływem. Mały Tommy dumnie ciągnął za sobą łopatę.

– Będzie przypływ? – spytała Sasha, popatrując na pianę grzywaczy, które kotłowały się w rozhuczanej mgiełce.

– Tak – odparł Philip. Chciał, by wybrzmiało w tym ostrzeżenie, chociaż sam nie miał pewności. Piasek pod nogami był zimny i mokry, twardy jak podłoga. – A przychodzi bardzo szybko. Jak powiem, że ruchy, to znaczy, że ruchy.

Ale Sasha chciała tylko wiedzieć, że będzie przypływ.

– „Chroń królową”! Możemy się pobawić w „Chroń królową”!

Zabawa z przypływem polegała na tym, że królową (patyk, muszlę albo uklepaną górkę z piasku) obudowywało się fortecą z kilkoma liniami murów i fos, a wszystko po to, by nadciągająca fala nie wdarła się do środka i jej nie zatopiła. Gdy pierwsze płaskie jęzory docierały do fos, wypełniając je, a potem lizały mury, które zaczynały kruszeć, przychodziło nieuniknione, wraz z cudownym, panicznym szałem, w którym usypywało się możliwie najszybciej jak najwięcej piasku, żeby wzmocnić pękające mury. W zeszłym roku, na innej, przytulniejszej plaży Sasha rzuciła się na płask, żeby własnym ciałem zatkać wyrwę w murze, wrzeszcząc w desperackiej euforii, bo woda i tak nacierała, było jej coraz więcej, i w końcu przedarła się, obmywając stopy Królowej Piasku – która spadła z piedestału, rozpuściła się – skutek od zawsze wiadomy, zawsze na niby wypierany – inaczej zabawa nie miałaby żadnego sensu. W końcu musieli najzwyczajniej w świecie się poddać: stawali dokoła, dysząc ciężko przez usta, już bez napięcia na twarzach, i przyglądali się umieraniu.

– Dajcie mi tylko wystartować latawiec i potem możemy ratować, kuźwa, tę waszą królową.

Dwoje młodszych dzieci czekało, aż skończy. Wciąż zdyszany po spacerze, wujek Phil dwa razy musiał przerywać przygotowania do numeru z latawcem, żeby przysiąść na papieroska. Pociągał coś z termosu; Philip dobrze wiedział, że to gin. Kiedy Tommy podbiegł do wujka po łyczek, spotkał się z rozbawioną odmową: „Oj, maluchu, tego byś nie chciał”.

Latawiec miał jajowaty kształt i flagę brytyjską po obu stronach. Na monotonnym tle piachu i wody jego barwy wyglądały doprawdy nienaturalnie, nawet dziwacznie, a Philip pomyślał, że tylko gdzieś wysoko na niebie coś podobnego mogłoby być na miejscu.

Wujek skończył składać latawiec i ułożył go na ziemi, przytrzymując stopą, bo rzeczywiście było dość wietrznie. Poprosił Philipa, żeby wykopał dół na głębokość nogi, i chłopak pracował łopatą, póki nie usłyszał, że starczy: dziura miała z pół metra. Wujek przywiązał przezroczystą żyłkę wędkarską do długiego kija, włożył go do dołu i zagrzebał, tak żeby wystawała tylko niewidoczna żyłka. Drugi jej koniec przytroczył do uchwytu, od którego odchodziła linka latawca. Reszta poszła łatwo – mimo peta w gębie wujek wyglądał niemal jak lekkoatleta, gdy biegł te kilka kroków, by cisnąć latawiec w górę i rozwinąć linkę, i wkrótce latawiec tkwił w niebie, ze trzydzieści metrów nad nimi. Wtedy wujek Phil puścił uchwyt.

Numer polegał na tym, czego nie było widać. Po uklepaniu piasku nad dołem widziało się tylko latawiec, linkę i uchwyt, a wszystko to zawieszone w powietrzu, bez mała dwa metry nad ziemią, nietrzymane ludzką ręką.

Wujek Phil brzdęknął napiętą żyłką, niewidzialną, a przecież mocną. Otrzepał dłonie z piasku. Przypatrując się upiornej, wiszącej w powietrzu rączce, a nie szybującemu nad nimi latawcowi, spytał: „No i jak?”. Rozglądał się po całej plaży za ludźmi, ale nikogo nie było.

– Pomyślą, że przyszliśmy z oswojonym duchem – powiedział i zaśmiał się cicho.

Sasha spytała, czy teraz już mogą pobawić się w „Chroń królową”.

To Sasha zaczęła wznosić mury wokół wujka, gdy siedział sobie na piasku, podziwiając swój numer z latawcem. I to Sasha domagała się, żeby „zagrzebać go całego, żeby mu tylko głowa wystawała”, uznając, że ten król jest stanowczo za duży. Wujek Phil nie protestował, tylko ze stoickim spokojem wgramolił się do podłużnego dołu, który Philip wykopał na taką głębokość, żeby nie podtopić dna. Wujek rozsiadł się w nim, pokrzykując, że „to jest, kuźwa, lód”, ale głośno uspokoił samego siebie, że zaraz się nagrzeje.

– Tylko musisz mi dostarczać zapasy – nakazał Philipowi. Chodziło o gin i fajki. Wyglądał komicznie: pod brodą wyściełany kołnierz kamizelki myśliwskiej, włosy sterczące mizernie na wietrze, pet podskakujący na rozgadanych wargach. Klasyczna głowa bez ciała. Tommy z radością wykonywał powierzone mu zadanie, schylając się, by wlać wujkowi w usta płyn i nie zamoczyć peta. Philip musiał sam przed sobą przyznać, że rozpiera go duma, gdy nie dość, że przypalił pierwszego papierosa, ale nauczył się robić to na wietrze. Wujek Phil był niezłym nauczycielem. „Cały wic – tłumaczył – polega na tym, żeby jak najciaśniej osłonić płomień, ale się nie poparzyć. Znaleźć te kilka milimetrów”.

Ponieważ tym razem królową, a raczej królem, był człowiek, mury trzeba było zrobić wyższe, fosy głębsze. Sasha i Tommy kopali piasek, a potem usypywali go i uklepywali, żeby ochronić zagrzebanego wujka przed katastrofą, huczącą coraz bliżej, wzbijającą chmury wodnistej mgiełki, od której chłodniał ten błękitny dzień z oceanem na horyzoncie, nigdzie (to się czuło w bebechach) niemającym końca.

Włożywszy kolejnego papierosa w wujkowe usta, które niezbyt pięknie po niego sięgnęły, Philip postanowił nie mówić mu, że robią się fioletowe. Gdyby zabawa skończyła się teraz, kiedy fale nie sięgnęły jeszcze nawet pierwszych fos, braciszek i siostrzyczka byliby zawiedzeni. Poza tym wujek Phil wciąż miał mnóstwo energii, cały czas trajkotał, wyłącznie o muzyce. Teraz już musiał przekrzykiwać nadciągające fale. Wyglądało to naprawdę niesamowicie. Jakiś czas temu Sasha przyozdobiła mu głowę koroną z wodorostów i teraz jedna z gałązek furkotała o policzek.

– ...bo to już nie jest angielskie, tylko europejskie albo brązowe. Znaczy wiesz, stary, ja tam uwielbiam brązowych. Little Richard to mój bohater. Z Ravim Shankarem też się trochę czasu spędziło. Chodzi mi o to, żeśmy nigdy nie mieli własnej muzyki, no chyba że jakieś, kurwa, skiffle. – Parsknął.

Philip nie do końca rozumiał, czemu tak się dzieje, ale wujek mówił bardzo szybko, na nikogo tak naprawdę nie zwracając uwagi. Dosłownie szczękał zębami.

– No bo patrz, Elvis przełożył dla nas muzykę czarnych i to byli ci pierwsi najeźdźcy, których myśmy przetrawili i odesłali wam pod postacią Stonesów, Yardbirdsów i tych wszystkich rhythm’n’bluesowych takich owakich, kumasz, ale teraz wyście nam wysłali Britney i to mnie, wiesz, to mnie naprawdę wpienia! Bo co my wam możemy odesłać w zamian? Chyba tylko jakieś, kurwa, wiadro słodyczy. – Znów się roześmiał, zakaszlał. – Chryste, naprawdę tu zimno, nie wiem, czy... – Zadarł nos, by znów komicznie zakrzyknąć, z angielskim „r”: – Brrrandy!

Na co Tommy odkrzyknął:

– Już! – Porzucił łopatkę i dając krok nad fortyfikacjami, pospieszył z ginem w termosie. Oferta Tommy’ego nie była zbyt stabilna, a wujek Phil dygotał, więc trochę spłynęło mu po brodzie.

– Sting. Znam gościa. Wiesz, kto to Sting?

– Nie.

– Taki tam chodzący dowód, że starczy mieć nieokiełznane ambicje, no i nosa, żeby jechać do Hollywood, jak tylko zadzwonią, kuźwa, dzwoneczkiem. Znaczy, dobra, gostekjest przystojny, ale...

Wujek mówił już tylko do siebie, a Philip naprawdę miał tego dość. Na spróchniałym drzewie za ich plecami przysiadł orzeł i kiedy Philip pokazał go palcem, wujek spróbował odwrócić szyję, żeby popatrzeć, ale jakoś nieprzekonująco, i tylko dalej gadał jak najęty. Teraz trzy kruki – ulubione ptaki Philipa – przyleciały, żeby przegonić orła i zająć jego miejsce wśród konarów. I mimo że huczał ocean, Philip chciał, żeby wujek usłyszał ich krakanie, wrzaski i inne odgłosy, zwłaszcza ten, który idealnie przypominał dźwięk dobrze nagłośnionej kropli, spadającej do kałuży w czeluściach jaskini: plumk. Czasem kruki zdawały się tak ze sobą rozmawiać, z różną intonacją, jakby coś ten odgłos miał znaczyć albo jakby miało wyjść zabawnie. Philip marzył, by powiedzieć wujkowi, jak łatwo wtedy uwierzyć, że w ptaszyskach zamieszkują duchy sędziwych indiańskich mędrców, którzy musieli mieć w sobie coś z komików.

Gdy jęzor nacierającego faliska podpełzł do nich z sykiem, przeskoczył dwie fosy i bez najmniejszego trudu przedarł się przez pierwszy mur, wujek Phil niemal się ocknął. Ale jedyną oznaką walki było to, że uniósł głowę, jakby starał się ją oderwać od piasku.

– W sumie... W sumie jestbardzo zimno. – Zaśmiał się, jakby z łoża boleści, bez cienia uśmiechu. Wydawał się zakłopotany. – Coś mi się zdaje, że... Philip? Wiesz, coś mi się zdaje, że nie mam czucia w... Chyba muszę... Phil?

Głos mu zamarł. Wujek Phil zacisnął zęby i rozciągnął sine usta, jak tylko się dało. Wargi miał szare. Gest pozostał niekompletny, jakby wujek zapadł w sen.

Philip widział, że w połowie drogi do parkingu Sasha i Tommy zdążyli się zmęczyć i zwolnić kroku. Przy autach kręciło się parę osób. Ponieważ nie widział ich ramion, domyślił się, że i oni nie zobaczą jego machania, więc przestał. Próbował wrzeszczeć długo, przeciągle, ale nic to nie dało. Ledwo sam siebie słyszał pośród huku fal, które były już naprawdę blisko.

Najpierw odkopali ramiona wujka, starając się go wyciągnąć, ale natychmiast się okazało, że nie są nawet w stanie ruszyć go z miejsca. Po jakimś czasie udało im się odgrzebać go aż do pasa, ale nadal ani drgnął, więc mały Tommy musiał uklęknąć za nim, zaprzeć się nogami i podtrzymywać głowę wujka nad grzbietami fal, które podchodziły chłopcu aż do piersi. Sasha położyła się na brzuchu, żeby zatamować wyrwę w murze, jak dwa lata wcześniej, tyle że teraz nie towarzyszyły temu okrzyki radości, a ledwie słyszalne, niemal wykasłane: „ Szybko, szybko!”. Tommy miał rozwarte oczy i posępną minę: rozumiał, że z wujkiem to już nie żarty i że cały ten popłoch ma coś wspólnego z czasem. Gdy przedarła się do nich większa, raptowniejsza fala, głowa wujka wyśliznęła się Tommy’emu z rąk i przez chwilę była pod wodą, bo Philip macał za łopatą kawałek dalej. Kiedy fala się cofnęła, ponownie odsłaniając głowę wujka, któremu brak oddechu zdawał się w ogóle nie przeszkadzać, Sasha i Tommy, pojmując, co się święci, wybuchnęli płaczem. To właśnie wtedy Philip kazał im biec na parking i sprowadzić pomoc.

Philip klęczał, trzymając głowę wujka, a fale to podchodziły pod nią, to się cofały. Były hałaśliwe, męczące i ciężko się było zorientować w upływie czasu – mogło minąć z piętnaście minut, nim Tommy i Sasha dotarli na parking. Teraz już woda sięgała Philipowi aż do podbródka, a głowa wujka i tak połowę czasu była pod wodą, więc w końcu chłopak wymamrotał kilka słów, których nawet sam nie usłyszał, puścił głowę i ruszył tyłem, nie odrywając wzroku od tamtego miejsca, ku wyżej położonym połaciom plaży.

Philip zdawał sobie sprawę, że gdzieś musiał się pomylić. Zawalił coś bardzo ważnego, coś, co go przerastało. Rozmyślał nad tym, co powie matka. Próbował sobie wyobrazić, jak głośno będzie krzyczeć ciotka Sally i ile jeszcze tu zostanie, zanim wróci do Anglii. Dziś będzie nocować z nimi czy pójdzie do motelu? Jutro nie zjedzą chrupkiego bekonu. Ojciec nie ma już brata.

Stał po kostki w wodzie, z twarzą bez wyrazu, patrząc, jak kolejne fale rozbijają się o brzeg, a głowa wujka nadaje kształt pędzącej, przejrzystej wodzie, jak głaz pod powierzchnią szerokiej, bystrej rzeki – rzeki, której nurt zwalnia całkowicie, by zaraz zawrócić i pomknąć w odwrotną stronę. Za każdym razem, gdy woda się cofała, odsłaniając wujka, Philip wyglądał symptomów ozdrowienia, ale nic się nie zmieniało, prócz gałązek wodorostów, które co rusz układały się inaczej na szyi i barkach, i jego cienkich włosów, które teraz same przypominały jakieś żałosne zielsko. Potem rozbiła się następna fala, i jeszcze jedna, a Philip musiał cofać się na coraz to wyższy grunt, aż wreszcie – totalny karnawał – jedynym śladem po wujku, gdy zerknęło się w prawo, był jego numer z latawcem.

Przełożył Krzysztof Majer

Koncertowa macanka dla staruszek

Kiedy Vera Barnoff wróciła do domu i stanęła w drzwiach, jej telefon właśnie umilkł, by zaraz znów się rozdzwonić, więc wiedziała, że to coś ważnego. Serce zgubiło na chwilę rytm z głupiej nadziei, że to przychodnia, mają wspaniałe wieści: w laboratorium pomylono próbkę z inną i tak naprawdę nic jej nie jest. Ale wieści i tak okazały się dobre – jej córce, Lise, udało się skołować trzy bilety na jutrzejszy wieczór.

Lise wybuchła śmiechem, słysząc w ustach Very słowo „skołować”: sześćdziesięciosiedmioletnie matki tak nie mówią. Chyba że jednak mówią.

– No to wszystkiego naj z okazji urodzin, mamo. – Lise zawiesiła głos. – Czyli dzwonię do taty?

– E, tylko się bilet zmarnuje.

– Mówił, że by poszedł.

– „By poszedł” to nie to samo co „chce pójść”. Większość ludzi dałaby się pokroić.

Lise milczała, gotowa bronić ojca przed spisaniem na straty.

– Albo wiesz co, Lise? Przehandlujemy!

– Tak! – Lise wczuła się w drakę.

– Będzie na wódę i prochy!

No i znów zbiła córkę z tropu; przecież matki nie gadają o wódzie i prochach. Vera mogłaby dodać, że Leonard Cohen, w końcu starszy od niej, próbował każdego narkotyku pod słońcem, a na guru wybrał sobie pijusa z zamiłowaniem do szkockiej. Jej córce jakoś umknęła życiowa mądrość, że zabawa to nic złego. Może wśród przyjaciół nie jest aż tak drętwa? Ale, Jezu, przecież nie ma jeszcze nawet czterdziestki.

– Dziękuję ci za ten cały wysiłek, kochana. – Od Lise niewątpliwie wymagało to szeregu straszliwych i skomplikowanych czynów, takich jak przedarcie się przez Ticketmastera. Pewnie się wykosztowała.

– Mamo, co ty, przecież ja też się strasznie cieszę! Czytałaś recenzję?

– Którą? – Vera czytała wszystkie, śledząc wędrówki Leonarda po kontynencie. Miał wreszcie zjechać do ich miasta.

– Nie pamiętam, ale pisali, że między setami zeskakuje ze sceny.

– Będzie super.

– Przysięgam, że przy pierwszych dźwiękach Hallelujah się poryczę.

– Będzie super – powtórzyła Vera. I będzie. Lise wydawała się szczerze rozentuzjazmowana, a w ciągu tych kilkudziesięciu lat ani razu się nie zdarzyło, żeby entuzjazm córki nie podniósł Very na duchu. Miała wrażenie, że chodzi o sam ton jej głosu i że wszystko to ma podłoże neurologiczne. Impuls do matczynego mózgu: „Jak na razie wszystko gra”. Życie umiało być naprawdę proste. Jak na razie mogła czuć się całkiem zdrowa.

Wzruszające były te zagrywki Lise, żeby na powrót skojarzyć ze sobą Verę i Maca. Nie dawała za wygraną, odkąd tylko się dowiedziała, że znów chadzają razem na lancze, ba, byli nawet na paru wspólnych kolacjach. Randkach, jak lubiła je nazywać Lise. Któregoś razu Vera powiedziała jej, że poprzedniej nocy się z ojcem „zabawili”, a Lise w żartach aż się otrząsnęła. Choć może wcale nie w żartach.

Lise wiedziała, co się wydarzyło dziewięć lat temu, bo jej wszystko zrelacjonowali. Mac miał romans z dość młodą nauczycielką, która przyszła na zastępstwo w liceum, gdzie oboje z Verą uczyli – Mac angielskiego, Vera biologii. Vera powiedziała Lise, że choć romans ojca zbiegł się w czasie z jego przymusową emeryturą, a więc z chwilą dla niego trudną, nie było to żadne wytłumaczenie. Vera dalej pracowała w szkole, gdzie wszyscy wiedzieli o sprawie, oznaczało to więc „śmierć jej dumy”. Wytłumaczyła też, że chodzi o dumę zwierzęcą, czyli taką, której rany nigdy się nie goją.

Tak więc Lise rozumiała, czemu przed dziewięcioma laty się rozstali, ale przez cały ten czas skwapliwie wypatrywała najdrobniejszych przejawów pojednania. Wkrótce po tym, jak sprzedali dom i kupili osobne apartamenty, Lise oznajmiła matce, że według jej krokomierza Mac mieszka zaledwie osiemset kroków od niej. Dzieląc się tym faktem, Lise miała na ustach drwiący uśmieszek, zapewne taki sam, z jakim powiedziałaby: „Przecież dalej się kochacie. Po co udawać”. W tym roku jedna z jej własnych pociech kończyła liceum, z którego Vera i Mac odeszli na emeryturę, ale Lise dalej zachowywała się jak ufne dziecko z rozbitej rodziny.

Lise, kochana Lise. Vera przypomniała sobie, jak udało jej się przekonać Maca, żeby dali tak małej na imię, bo pragnęła mieć coś francuskiego. Coś z Montrealu. Montreal wciąż był dla niej rodzinnym miastem, wciąż umiała przywołać zapach każdej pory roku, a nawet niektórych uliczek.

Tego samego wieczoru zadzwonił Mac, udając irytację:

– Skąd wiesz, że nie dałbym się pokroić?

I wydało się, ile Lise zdradza takich szczególików. Wcześniej wypaplała Verze, jak to ojciec ją spytał, czemu ktoś w jej wieku miałby z własnej woli iść na Leonarda Cohena, skoro nie dopłacają. Mac wiecznie dowcipkował. A w każdym razie nigdy nie mówił poważnie. Trudno było znaleźć odpowiednie słowo na tę jego nieustanną, subtelną kpinę ze wszystkiego, nawet z siebie. W zeszłym tygodniu powiedział jej, że jego autobiografia nosiłaby tytuł Przez Azkaban w kanu – moje fikcyjne życie. Verze z początku umknęło, że aluzja nie dotyczy Bliskiego Wschodu, tylko Harry’ego Pottera.

– Przecież nie lubisz Leonarda Cohena – powiedziała Vera do słuchawki.

– Właśnie że lubię.

– Mówiłeś mi, że nie lubisz. Mam jego płyty i pamiętam, całkiem dobrze pamiętam, że na jakiejś imprezie przełączyłeś go na coś innego.

– Bo się nie nadaje na imprezę. Pieśń burłaków wołżańskich też bym przełączył.

– Ale umie podnieść na duchu.

– Chór też. Gorzej z imprezowaniem.

Mac zdołał ją odrobinę rozbawić. Ale z jakiegoś powodu to ją tylko utwierdziło w postanowieniu, że nic mu nie powie. Tamto mogło zaczekać. Przede wszystkim nie chciała, żeby dowiedziała się Lise – jeszcze nie teraz. Bo przecież wciąż istniała możliwość, że to nic takiego. Lekarz mówił o „cieniach”.

– W każdym razie: naprawdę chcę iść. Przecież muszę chronić moje kobiety przed Wielkim Uwodzicielem.

– Niech Lise zdecyduje. To ona zdobyła bilety.

– Jedyny Kanadyjczyk w dziejach, który próbuje wyruchać wszystko, co się da.

– Przestań.

– Nie chcesz, żebym szedł? To nie pójdę.

– Dobrze. Pójdź. Chodź.

– A wiesz, że ja kiedyś, bardzo dawno, byłem na tym twoim nudziarzu Leonardzie?

– Nieprawda.

– Właśnie że prawda. W Amsterdamie albo może...

– Przecież byś mi o tym opowiedział.

– I pewnie ci opowiedziałem. Pewnie ze sto lat temu.

– Serio? – Pamiętała, że nieraz kłócili się o Leonarda, i wydawałoby się naturalne przy takiej okazji wspomnieć, że widziało się go na żywo, choćby po to, żeby zyskać dzięki temu odrobinę przewagi, jak teraz. Chociaż, kto wie, może tak właśnie wygląda to słynne odblokowanie pamięci długotrwałej? Kiedy przechyla się stary wór i sypią się z niego te wszystkie zaginione od lat świecidełka? Chomiki z dzieciństwa, trójkołowe rowerki?

– Tak, to chyba był Amsterdam. W każdym razie w plenerze. Ludzie wrzeszczeli, nagłośnienie było fatalne. I tylko tyle pamiętam. Ale sama powiedz, Vera... Żeby tak wrzeszczeć? Dla jakiegoś poety? I taki gówniany dźwięk, kiedy wiadomo, że chodzi wyłącznie o słowa?

Nie chodziło wyłącznie o słowa. Teraz już miała pewność, że Mac nie docenia Leonarda.

– Czyli jak? Mogę pójść?

– Możesz.

– To teraz musisz mnie ładnie poprosić.

W końcu się rozłączyli, a Vera nie była na niego zła. Dobrze wiedział, że Leonard to jej niekwestionowany ulubieniec, więc obrażać go znaczyło kpić z niej samej. Rozumiała jednak, skąd taka potrzeba: Mac był uwarunkowany biologicznie, by atakować Leonarda, bo obaj mieli siedemdziesiąt cztery lata. Mac nie widział pięknego, cierpiącego mężczyzny, poety, piosenkarza. Widział tylko rywala. Ale to go wcale nie umniejszało w jej oczach. Chłopcy już tacy są. Chyba cieszyło ją, że jej eks wciąż ma trochę ikry.

Wiedziała, że nie zaśnie. Przenosząc się z łóżka na rozkładany fotel i z powrotem, jakoś przetrwała tę noc, nawet nie aż tak koszmarną. Wciąż przecież czekała na wyniki innych badań. Przypomniał jej się spokojny głos młodego onkologa, który nawet zaryzykował żart. Kiedy już po raz drugi opisał wszystkie spośród wielu opcji i możliwych rezultatów, zrobił pauzę, uniósł rozrastający się wiecznie segregator z historią jej choroby, zerknął na niego po szelmowsku i powiedział:

– Ale może uda się po prostu zanudzić go na śmierć.

Najgorzej było koło trzeciej nad ranem. Oglądając z fotela łyżwiarstwo figurowe, nagle się nad sobą rozczuliła, być może przez ciała tych wszystkich młodych dziewczyn. Płakała dobre kilka minut. Gdy już jej przeszło, zrozumiała, że nic nikomu nie powie, póki nie będzie mieć całkowitej pewności.

Między wycieczkami do sypialni, by skusić sen, próbowała rozproszyć myśli filiżankami herbaty z rumianku i „spacerem medytacyjnym”, podczas którego w dłoniach złożonych w miseczkę na wysokości pasa trzymała niewielką kryształową kulę. Szła powoli, ale bez konkretnego celu, z otwartym umysłem, usilnie starając się być większą wersją kryształu. Mimo to wzmagały się nie tylko jej lęki, ale i wspomnienia. Mac i ten jego romans. Obwiniała grającą od jakiegoś czasu płytę Leonarda; w końcu piosenki o miłości w naturalny sposób rozpalają myśli o niej. Kochała Maca. I nienawidziła. Wciąż wydawało jej się to właśnie takie proste. Tamta miała na imię Trisha. Vera ją znała; żadna piękność, nie licząc przewagi, jaką daje to, że przeżyło się dwie dekady mniej. Wszystko trwało raptem trzy miesiące. Ale seks jest rodzajem miłości. Leonard to rozumiał. I niewielu mężczyzn poza nim. To właśnie było tragiczne, niemal poetyckie. Mac za to nie rozumiał niczego, twierdził, że to była tylko zabawa, rozpaczliwa ucieczka przed starością. Ale tak naprawdę była to miłość, bo on chciał, żeby tak było. Faceci zawsze chcą, żeby to była miłość, nawet jeśli sami przed sobą nigdy by się do tego nie przyznali.

Po drodze do kuchni, żeby podgrzać mleko, Vera wyłączyła płytę, myśląc o Macu i jego kpinach z tego rodzaju poezji. Być może emerytowanemu nauczycielowi angielskiego można było wybaczyć taką arogancję. Mac zawsze tyle czytał i tyle myślał nad tym, co czyta, żeby tym, co wymyślił, móc się dzielić z uczniami. Choć wszystko pokrywała lśniąca warstewka ironii, miał za sobą ponad czterdzieści lat wielkiego, szlachetnego wysiłku. Ileż razy próbował przeszmuglować przez komisję szkolną to, co nazywał „śmietanką”, tych wszystkich obrazoburców – głównie ukochanych Bitników! Był jednym z tych, którym zależy. Bez trudu wyobrażała go sobie z przodu klasy, z podniesionym czołem, jak patrzy po ich twarzach, błyskotliwy, dowcipny, całkiem nieźle się bawiąc. Ostatnio zasmucił ją gorzkim żartem, że „spośród dzieciaków, które uczył, nauczył może ze dwa procent”. Odparła, że wielu innym uświadomił wagę słów. A on: „No dobra. Trzy procent”.

Vera stała w kuchni, ściskając filiżankę ciepłego mleka. Dmuchała na parującą powierzchnię, aż ze zmarszczek zrobił się kożuch, który wybrzuszył się na brzegu jak cieniutka kość. Mac za dużo myślał: to dlatego słowa Leonarda do niego nie docierały. Ich ogień roztapiał przeciwieństwa. W tyglu, którym był jego głos. Leonard, ten alchemik, cierpienie przemieniał w piękno. Brał z własnego cierpienia: to się czuło. Mac nie umiał dostrzec tyczkowatego chłopca, czułego jak antena, który łaził po ulicach Montrealu, kiedy jeszcze można tam było znaleźć enklawy starego świata, ostatni bastion tęgich mame ze spadzistym, uwalanym mąką biustem, i knajp, w których przesiadywali sami mężczyźni, palacze cygar, a każdy w kapeluszu i z ogromnym ego. Młody żyd z katolickiego miasta, który późne lata spędził na naukach u kapłana zen. Który żłopał szkocką! Tyle sprzeczności. Przy czym tę największą, czyli otchłań dzielącą mężczyznę od kobiety, nauczył się pokonywać bez trudu. Może mądrość tego mężczyzny brała się właśnie z tego, że w połowie był kobietą? W łóżku był leniwy, samolubny, ale na jedno twoje słowo jego wzrok się klarował i pogłębiał, stając się zwierciadłem. O łechtaczce Leonard wiedział wszystko, nawet to, że jej korzenie tkwią w mózgu. A na koniec zamieniał cię w piosenkę.

Siedząc w fotelu w swoim salonie, złapała się na tym, że się smętnie uśmiecha. Gdyby miała odwagę powiedzieć Macowi którąkolwiek z tych rzeczy, zezłościłby się i zamilkł, albo wszystko do cna wykpił. Jak miała mu wyznać, że jeśli uwodził cię Leonard, mogłaś się tylko skwapliwie zgodzić, bo idąc do łóżka z Leonardem, po raz pierwszy szłaś do łóżka sama ze sobą? I że słuchając jego piosenek, czuła, że zbliża się do takiego stanu na tyle, na ile to dla niej możliwe?

Podreptała do kuchni po banana. Jadła go, wyglądając przez okno z nie najgorszym widokiem na południową połać Victorii, cieśninę Georgia i w dalszym planie Góry Olimpijskie. Nocą światła miasta docierały na skraj najczystszej czerni. To musiała być woda. Odwieczna, przeraźliwie samotna noc, o ileż potężniejsza od wątłych światełek, które można było zdławić jednym pstryknięciem. Nawet wszystkie za jednym zamachem; starczyłaby jedna burza. Pewnego dnia to miasto, tak jak każde inne, znów pochłonie ta kolosalna czerń. Czerń przepełniona duchem? Czy tylko mrokiem? Co by na to powiedział buddysta Leonard?

Znajdując w tym przedziwną, zagadkową pociechę, wciąż przyglądała się temu, co musiało być wodą. Ostatnio lokalna społeczność podniosła raban, bo władze chciały przemianować cieśninę Georgia na „morze Salish”. Victoria, co za kurewsko brytyjskie miasto! Jej własna teściowa – zdumiewająco płaska z przodu, o posturze masztu – zirytowałaby się, słysząc, że idą na koncert żydowskiego piosenkarza, który w dodatku miał ileś tam kobiet. Vera już ją sobie wyobrażała, jak prycha z odrazą.

Nazajutrz po południu skropiła tabule octem balsamicznym, przystroiła gałązką mięty, zatrzasnęła wieczko miski i wsunęła ją do lodówki. Jak można się było spodziewać, po bezsennej nocy i całym dniu na nogach miała wrażenie, że płynie lichą tratwą w dół nieznanej rzeki. Mimo wielkiego wysiłku wszystko się może w każdej chwili wywrócić i zatonąć. Niedługo miała przyjść Lise z ojcem, którego odbierała po drodze, żeby go przewieźć te osiemset kroków. Vera postanowiła nie zdradzać im tego, że cała kolacja inspirowana jest Leonardem. Przecież to i tak była niemądra zgadywanka. Skąd miała wiedzieć, czy jego ulubionym daniem nie jest pieczony schab albo – co bardziej prawdopodobne – czy nie przeszedł na weganizm, wspomagany kawą z whisky? Opierała się tylko na tym, gdzie zdarzało mu się mieszkać. Grzanki z bajgli, serek śmietankowy i koszerne pikle – przystawki były oczywiste. Ale potem tabule i polędwiczki jagnięce z grilla, z sosem limonkowym i gruboziarnistą solą. Na deser porcja lodów pistacjowych Ben & Jerry’s i kawa po turecku. A do całego wieczoru zacny kalifornijski merlot, nawet jeśli Macowi wolno było wypić jeden kieliszek, a Lise miała prowadzić.

Wieczór zaczął się nieźle, mimo nowego, niepokojącego bólu między łopatkami, który dopadał ją przy przełykaniu. Ciężko było go ignorować, ale krzątanina pani domu bardzo w tym pomogła. Pomogły też obie części Greatest Hits. Lise sprezentowała jej trzy bilety przewiązane czerwoną wstążką z wielką kokardą. Mac, tyczkowaty, tradycyjnie przygarbiony na jej najlepszym krześle (choć może ostatnio o wyglądzie nieco bardziej sępim niż zazwyczaj), ograniczał sarkazm do minimum. Spytał, niby całkiem serio, czy rozsądnie jest słuchać dobrze wyprodukowanych nagrań studyjnych Cohena na kilka godzin przed tym, jak usłyszy się „na żywo jego skrzekliwy, stary głos” w fatalnej akustyce Memorial Centre. Lise, która pod pewnymi względami naprawdę wdała się w ojca, odparła:

– Twój skrzekliwy, stary głos też mam na żywo, i nie jest aż tak źle.

Dokładnie gdy zabrzęczał minutnik, przypominając jej, że jagnięcina musi trafić na ruszt, Vera dostrzegła, że Mac drwiąco się do niej uśmiecha. Trzymając w jednej dłoni korniszona, a w drugiej grzankę z bajgla, zamachał oboma. Znał ją na wylot.

Wyszła do kuchni, nie dając nic po sobie poznać. Jeśli chodziło o Maca, musiała ustalić jedną rzecz: czy tak naprawdę jest po jej stronie? Czy kiedykolwiek był?

Niemal bezwiednie pokręciła głową, postanawiając skupić się na kolacji, na dzisiejszym wieczorze, bo z jej mknącej z nurtem tratwy niewiele było widać. Jagnięcina, pobladła od limonki, wyglądała tak delikatnie, tak wspaniale, że wręcz prosiła się, by jakiś porządny przedstawiciel mięsożernej bohemy zżarł ją na surowo. Jego usta – fantazjowała – będą jeść ci z dłoni surowe mięso. W ciemnym korytarzu, pod krucyfiksem, w drodze do sypialni.

Przestawiła minutnik i wróciła do salonu. Dotąd Mac chyba bardzo się pilnował. Może był to skutek dwóch kieliszków wina, ale teraz, tuż przed koncertem, zdawał się wrzucać na luz.

– A słyszałyście – powiedział, zwracając się właściwie do okna między Verą a Lise, rozświetlonego zachodem słońca – że go oskubała menadżerka? Że stracił całą kasę, co sobie uciułał, i to całe tournée jest po to, żeby się trochę odkuć? I wrócić do stylu życia, do którego jest tra-la-la-la itede?

– Myślałam, że praktykuje buddyzm – powiedziała Lise. – Prostota życia, te sprawy. – Potem jednak zaszczyciła ojca skinieniem głowy. – Ale pamiętam, że czytałam coś takiego. Wielki skandal z malwersacją.

– Buddyzm to stare dzieje – dodał Mac. – Z tej góry akurat już zlazł.

– Nieprawda – wtrąciła Vera za głośno. Rozsiadła się na kanapie, odchrząknęła i dopiero wtedy mówiła dalej. – Czytaliście, co powiedział o religii w ogóle? Pytali go o lata spędzone w klasztorze na Mount Baldy i powiedział, że między wyznaniami nie ma różnicy, wszystkie są jednym i tym samym, i że każdy powinien praktykować to, co jego przodkowie. To, co wyniósł ze swojej kultury.

– I z dzieciństwa – podsunęła Lise, w której oczach igrał dziwny blask. Przecież nigdy nie chodziła do żadnej świątyni!

– Dokładnie tak – zgodziła się Vera.

– I to... – powiedział Mac, mając czelność celować w nią palcem – właśnie to jest typowa gadka zen. Spytajcie pierwszego lepszego mistrza, czy powinnyście uczyć się zen, i każdy powie: „Nie!”. A nawet: „Nie, na Boga!”.

W końcu Vera usadziła ich przy stole. Podjedli, pochwalili jej talenty kulinarne. Udało się utrzymać rozmowę wokół innych tematów.

I wtedy to się stało. Mac zaledwie zahaczył Verę wzrokiem, po czym zwrócił się do Lise:

– A wiesz, że dawno, dawno temu byłem na koncercie Lenny’ego?

– No co ty! – Lise wydawała się autentycznie podekscytowana tą wiadomością.

„Lenny”. Jak umniejszyć wielkiego człowieka jego własnym imieniem. Mac czasem mówił na Obamę „Historia O”.

– Mhm, może nawet dwa razy. Raz to na pewno była Europa. Amsterdam. – Zawiesił głos, spoglądając na Lise. – Dopłacali. – Nie uśmiechnął się przy tych słowach, ale zdradziła go ta niemożliwie kamienna mina.

– Tato, przecież cię nie zmuszamy.

– Nie no, idę, iiidę! – zaświergotał.

– To dobrze – Lise spojrzała na zegarek – bo za dziesięć minut wychodzimy. Dopijajcie wino. Kończcie lody.

Vera posłusznie wybrała łyżką z dna miseczki kilka pistacji nasiąkłych rozpuszczonymi lodami.

– To będzie coś takiego – wieścił Mac. – Gasną światła, on zaczyna nisko, łagodnie i te wszystkie głębokie uczucia, jak wielgachne mokre gąbki, szorują po nas, po tych facetach, którym dopłacono, żeby przyszli. To będzie jedna wielka macanka. Dla starych dziewczyn. Lenny i jego koncertowa macanka dla staruszek.

Z tego, jak się rzucił na kolejną grzankę, Vera wywnioskowała, że jest bardzo dumny z tej ostatniej uwagi.

– Nie chcę, żebyś z nami szedł. – Vera nie patrzyła na niego. Nawet takiej bliskości było jej teraz za dużo. – Naprawdę. Nie żartuję. – Zamknęła oczy i przytaknęła.

Lise, orientując się, że Vera nie ma zamiaru odwołać decyzji, powiedziała:

– Mamo, daj spokój.

Mac oczywiście milczał. Uniósłszy jedną brew, niewidzącym wzrokiem patrzył w stół.

– Też byś chciał wyruchać wszystko, co się da – dodała już ciszej. – Tylko nie bardzo ci wychodzi.

– Jezu. Mamo... – wyszeptała Lise, kręcąc delikatnie głową.

– Serio, Mac. Popsujesz mi to. – Spojrzała na niego z wściekłością, a on uniósł ku niej wzrok. „Lenny i jego koncertowa macanka dla staruszek”: już jej popsuł. Te słowa zabiorą się z nią na koncert, zabarwią wszystko. To, co mówił, wciąż za mocno na nią działało. Powinna się od niego uwolnić. Wynieść się z tego miasta.

Mac, znów z uniesioną brwią, gapił się teraz na podłogę.

Do Lise Vera powiedziała tylko:

– Odstawimy go po drodze.

Mac nie starał się jej ugłaskać, więc te osiemset kroków do jego budynku przebyli w przytłaczającej ciszy. Po drodze do centrum Lise odzywała się tylko w odpowiedzi na pytania, maskując złość, udając, że prowadzenie auta wymaga pełnego skupienia. Vera wiedziała, że jej córka nie sprofanuje biletów, na które przepuściła tyle forsy, nie będzie też chciała popsuć urodzin. W ciszy (postanowiły, że w aucie nie będą słuchać Leonarda) Vera rozważała, czy nie przekazać córce wieści, co wiązałoby się z natychmiastowym przebaczeniem, ale rozczarowana swoją nową motywacją, nie uległa pokusie. Doszła zresztą do wniosku, że już i tak wyssała córkę jak wampir. W każdym razie chciała jeszcze na jakiś czas zatrzymać to wszystko w środku. W mroku auta, wśród nocy, to byłoby jak zaraza. Dopóki tkwiło w niej, pozostawało mniejsze.

Z trudem zdołały znaleźć miejsce na parkingu, a było już naprawdę późno. Verę wciąż niósł wartki nurt niewyspania i jej tratwa zaczynała się przechylać. Była tak spragniona tego głosu. Miała nadzieję, że jej nie uśpi, bo przecież umiał też być cieplutką kąpielą; byłby to straszny wstyd, poza tym szkoda przegapić choćby minutę. Miała jednak nieprzyjemne przeczucie, że ten nowy ból przy przełykaniu nie pozwoli jej zasnąć ani podczas koncertu, ani później.

Spieszyły do hali przez mgiełkę, którą ciskał im w oczy rozhulały wiatr. W centrum, jak to w centrum, śmierdziało: spaliny z domieszką szczyn. Tak jak stara część Montrealu, jak zadek poezji, Victoria miała nawet jakiś urok. W kieszeni płaszcza Vera ściskała trzy bilety, wciąż w czerwonej wstążce z kokardą. Otwarte na oścież drzwi hali przyjmowały już głównie zdyszanych maruderów.

Głos tego faceta Vera usłyszała pod samymi drzwiami: rozpaczliwy, mamroczący coś o biletach, ma ktoś może odsprzedać? Nie wahając się ani chwili, oderwała jeden z tych przewiązanych wstążką i mu zaniosła. Był to nieogolony chudzielec koło trzydziestki, o wyglądzie zabiedzonego doktoranta. Zza masywnych okularów wyzierała całkiem ładna buzia, jak gdyby nosił je, żeby zatrzeć wrażenie, że jest przystojny. Odwróciła się na pięcie, mówiąc: „Prezent”. Już była w drzwiach, gdy zawołał, że dziękuje.

Pospiesznie szukały właściwego wejścia do sali. Vera ćwierkała do siebie: „Uuu, ale będzie super!” i „Nie mogę się doczekać”, a Lise posłusznie przytakiwała. Wspięły się po schodach, znalazły swój rząd. Przepchnęły się przed kolanami siedzących i wreszcie opadły na swoje miejsca, odwijając szale i trzepocząc uwięzionymi w rękawach płaszczy ramionami. Dokładnie wtedy zgasły światła i natychmiast podniósł się niesamowity wrzask. Chwilę wcześniej zdążyła jeszcze dostrzec puste siedzenie po lewej. Jakieś niezdarne nogi przecisnęły się przed nią, trącając jej kolana – dopiero teraz dotarło do niej, że młody człowiek z jej biletem będzie siedział tuż obok.

Zapłonęły reflektory na scenie, wydobywając z ciemności zespół i dziewczęcy chórek. Witany kolejnym wrzaskiem, na estradę wkroczył Leonard. W filcowym kapeluszu wyglądał, jakby był na to wszystko kilkadziesiąt lat za stary, lecz dzięki temu mądrzejszy. Stał przed nimi, jakimś cudem nadal elegancki, nieco modliszkowaty, ale żwawy. W jego chodzie było coś rozbrajającego, jakaś skrywana nieśmiałość. Podszedł do mikrofonu i w obliczu tej prostej obietnicy wrzawa ucichła. Uśmiechnięty Leonard rozejrzał się po sali, żeby zobaczyć wszystkie rozkochane twarze, jak gdyby w ogóle nie przeszkadzało mu ostre światło reflektorów.

– Proszę – szepnęła Vera do ucha Lise, ujmując jej dłoń. – Tylko na jedną piosenkę. – Potem obróciła się do młodzieńca po lewej i wymuszając kontakt wzrokowy, przerażona sobą, spytała z uśmiechem: – Czy mogłabym potrzymać pana za rękę? Tylko przez jeden utwór?

Wykrzywił się w pobłażliwym grymasie, lecz gdy Vera sięgała po leżącą na kolanach dłoń, w jego oczach dostrzegła psią nieufność. Ściskała teraz obie – jedną sztywną jak u maszyny, drugą zatrwożoną. Uniosła je, wyciągając ramiona i rozluźniając mostek: niemal widziała, jak wykwita z niej całe życie. Zamknęła oczy. Czuła te wszystkie cienie. Tyle ich było: obracały się ku niej, żeby trącać jej serce, chwytać je bezzębnymi ustami. Zrobiła długi, niezmiernie długi wydech, czując, że zbliża się odprężenie, co mogło być groźne. Wtedy zaczął się śpiew.

Natychmiast wstrząsnął nią szloch. Uśmiechała się szeroko, rzewnie. Dziwnie tak, nie unosić rąk do twarzy. Po policzkach skapywały zimne, świeże łzy. Biedny Mac. Który tylko „próbował na swój sposób być wolny”. Powinien tu być. Powinien tu być.

Głos wziął ją od przodu. Czarny jak krew, wchodził elegancko, niosąc żar. Klękał przed każdą komórką jej ciała, od stóp aż po czubek głowy, i zadawał tylko jedno pytanie. Była skwapliwą kochanką. Czuła, jak gdzieś ponad muzyką, nie słysząc własnego głosu, kwili odpowiedź.

Przełożył Krzysztof Majer