Kocham cię, ale wybieram ciemność - Claire Vaye Watkins - ebook
NOWOŚĆ

Kocham cię, ale wybieram ciemność ebook

Claire Vaye Watkins

5,0

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Claire słyszała od rodziców, że pochodzi z solidnego rodu. Ze strony ojca – bliskiego współpracownika Charlesa Masona – szaleni bajarze, cwaniaczki i pijacy. Matka z kolei nauczyła córkę tworzyć biżuterię, robić zdjęcia i włamywać się do domów. Budować, wyłudzać, kraść i ściemniać. Gdy Claire mówiła matce, że chciałaby tylko, aby ich rodzina była normalna, słyszała: „Kochanie, nie ma czegoś takiego”.

A jednak, przynajmniej na pozór, Claire się to udało. Wydała powieść i zgarnęła wszystkie nagrody dla żółtodziobów, zdobyła etat na uczelni, wzięła ślub z Theo (zmienimy mu imię, bo on jest niewinny) i urodziła dziecko. Odniosła sukces, więc skąd te napady niekontrolowanego smutku? Dlaczego zamiast spełnienia czuje tylko wściekłość i żal za utraconą wolnością? Claire próbuje ratować się ucieczką – zostawia córkę pod opieką męża i wyjeżdża w rodzinne strony – na pustynię w Nevadzie. Chce działać: porywczo, czasem nieodpowiedzialnie, nawet okrutnie. Odrzucając reguły społecznego awansu, stopniowo zatraca się w poszukiwaniu siebie.

Kocham cię, ale wybieram ciemność to wciągająca opowieść o kobiecie na skraju i furii, która pcha nas do działania. Claire Watkins, odważnie czerpiąc z własnej biografii, kwestionuje tradycyjne spojrzenie na monogamię, macierzyństwo i stabilne życie, które powinny dawać szczęście, a okazują się rozczarowaniem.

„Namiętna, błyskotliwa i zadziorna. Wściekła i żywa. Wirtuozerski popis.” „The New York Times Book Review”

„W tej zuchwałej i brawurowo inteligentnej książce Watkins rozrywa więzy, które ją krępują. Pełne żaru pisarstwo to portret życia pewnej kobiety w chwili, gdy staje ono w płomieniach.” „Kirkus Reviews”

„Błyskotliwe połączenie autobiografii i fantazji. Watkins jest niepokorna, irytująca, rubaszna, przenikliwa i przezabawna. […] stworzyła pustynną opowieść o przejmującym bólu i chaotycznym poszukiwaniu uzdrowienia. W królestwie przyczep, sfałszowanych kości do gry, rozbitego szkła i gorących źródeł przywołuje mityczną kobiecą moc.” „Booklist”

„W tej powieści kryje się jakaś genialna magia. To książka oryginalna, na zmianę zabawna i wstrząsająca, a ostatecznie transcendentna. Watkins pisze jak anioł zemsty. Podążanie za nią ekscytuje i przeraża.” Jenny Offill

„Pisarstwo Watkins charakteryzuje się brutalnym pięknem i zmusza nas do konfrontacji ze sprawami, które zapewne wolimy ignorować, ale ponieważ jesteśmy ludźmi, nie potrafimy.” „Los Angeles Times”

„Przenikliwa i zręczna analiza życia ludzi Zachodu. Jedną z mocnych stron Watkins jest nieunikanie prostego faktu, że miłość może być tragiczna, ponieważ wiąże osoby ułomne, często czułe, a jednak bezsilne.” „The Boston Globe”

„Znaczna część literatury o macierzyństwie przepełniona jest swego rodzaju skrzywdzonym egoizmem, tak jakby największą krzywdą, jaką społeczeństwo może wyrządzić kobiecie, jest myślenie o niej źle. Watkins tymczasem ani się nie oburza, ani nie mizdrzy. Po prostu podąża za własnym światłem” „The New Yorker”

„Bezapelacyjny triumf. Watkins pokazuje czytelnikom – i być może udowadnia samej sobie – że nie trzeba wybierać mniejszego zła. Kobieta może chcieć macierzyństwa i całej reszty życia.” National Public Radio

„Kąśliwa eksploracja macierzyństwa (i własnej osobowości), przeplatana bogatą opowieścią biograficzną i osadzona w pustynnym skwarze rodzinnych miast autorki w Kalifornii i Nevadzie.” „Vanity Fair”

„Pięknie skomponowana całość zawierająca wszystko, co Watkins robi najlepiej – przenikliwą opowieść o rodzinnych apokalipsach, zaskakujące połączenie tego, co historyczne, niewyobrażalne i niemożliwe, czarujące, przerażające spotkania z amerykańskim Zachodem.” „Los Angeles Times”

„Ta odważna, śmiało pomyślana i opowiedziana ze swadą ambitna powieść przypomina nam, że Watkins to jedna z najciekawszych współczesnych pisarek.” „Esquire”

„Warto było czekać. Odważna i brawurowa powieść osadzona na spękanej ziemi amerykańskiego Zachodu to dzieło pisarki u szczytu formy, która zachowuje spokój, nawet gdy życie narratorki radośnie wymyka się spod kontroli.” „The Chicago Review of Books”

„Surowa uczuciowość tej prozy przywodzi na myśl pisarstwo Denisa Johnsona, ale Watkins ma własny styl przenikliwej obserwacji.” „Harper’s Bazaar”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Haśka Szyjan, Za plecami

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Już niebawem ukaże się:

Miriam Toews, Z ogniem

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego I Love You but I’ve Chosen Darkness

Projekt okładki Urszula Gireń

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2021 by Claire Vaye Watkins

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2024

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Anna Niklewicz

Konsultacja botaniczna dr Iwa Kołodziejska

Korekta Arletta Kacprzak / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-914-2

Często zastanawiałam się, co by było, gdybym znalazła się w mieście i nie znała nikogo, jak to często bywało w Las Vegas.

Martha Claire Watkins

Próbowałam opowiedzieć tę historię wielokrotnie. To będzie ostatnia próba, a podejmuję ją tutaj, w swoim ogrodzie, z Vaianą, Luckym, Abigail i Boomerangiem – każde z nich jest nagie, z wyjątkiem Boomeranga, przypiętego do niebieskiego plastikowego siodełka. Ogród właściwie nie zasługuje na to miano, a przynajmniej nie według standardów dumnych ze swoich domów, gromadzących zasoby białych, do których muszę i siebie zaliczyć. Mój ogród to przede wszystkim kamienie i ziemia, jest dziki i niepotrzebny jak Vaiana z włosami pełnymi patyków. Lucky i Abigail należą do Netflixa. Nie mają żadnych patyków we włosach, bo kiedy moja córka była tu ostatnio, obcięła im włosy na jeża.

Historia zaczyna się w pierwszym roku życia mojej córki, w chwili gdy zdałam sobie sprawę, że nie potrafię odczuwać żadnych innych emocji poza tymi, którym towarzyszy oprawa muzyczna Walt Disney Company. Wyeliminowałam Disneya, jego toksyczne przesłanie i wypaczone wartości, zabroniłam tego swojemu dziecku na długo przed jego poczęciem. A jednak słuchałam ścieżki dźwiękowej Vaiany kilkanaście razy dziennie, i to z ogromną przyjemnością; oglądałam ten film tak często, jak tylko pozwalały na to rozwijające się synapsy mojej córki. Nic innego nie poruszyło mnie równie mocno, może z wyjątkiem Pajęczyny Charlotty, zwłaszcza rozdziału zatytułowanego Ucieczka, w którym Wilbur na krótko wydostaje się ze swojej zagrody, a Gęś, która niebawem tam utknie, bo będzie musiała wysiadywać jaja, namawia go, by uciekał jak najdalej.

„Lasy, lasy! Nigdy – nigdy, przenigdy – nie złapią cię w lesie!”

A może historia zaczyna się jeszcze wcześniej. Jak już mówiłam, próbowałam ją opowiedzieć wiele razy. Każda próba oddala mnie od tego, o co mi chodzi. Kończę na obcym brzegu z tratwą pełną potrzeb, ponownie przekonując się, że książki nieustannie uzdrawiają ludzi, tyle że zazwyczaj nie tych, którzy je piszą. Obiecuję sobie, że niczego nie będę potrzebować od momentu tej ostatniej próby. To tylko bajka dla lalek.

Zaczyna się od mojego męża Theo. (Zmieniam mu imię, bo jest niewinny).

Zaczyna się od Theo, który w poczekalni czyta mi przez ramię.

1. Odkąd urodziło się moje dziecko, potrafię się śmiać i dostrzegać radosne strony życia.

a) W takim samym stopniu jak zawsze.

b) Nieco rzadziej niż dotychczas.

c) Znacznie rzadziej niż dotychczas.

d) Wcale tego nie potrafię.

2. Z radością oczekuję na różne rzeczy.

a) W takim samym stopniu jak zawsze.

b) Nieco rzadziej niż dotychczas.

c) Znacznie rzadziej niż dotychczas.

d) Wcale tego nie potrafię.

– Trochę wykrętna ta odpowiedź – mówi Theo. – „W takim samym stopniu jak zawsze”.

– Myślisz, że oszukuję?

– Nie, ale…

– Ale co, Theo?

Dziecko kwili. Kołyszę fotelik samochodowy stopą.

– Mówię tylko, że taka diagnoza nie powinna się opierać na teście wielokrotnego wyboru – stwierdza Theo. – Tylko na pytaniach otwartych. Albo na eseju. Nie uważasz?

– „W takim samym stopniu jak zawsze”.

Dziesięciostopniowa Edynburska Skala Depresji Poporodowej

1. Odkąd urodziło się moje dziecko, potrafię się śmiać i dostrzegać radosne strony życia.

Próbowaliśmy znaleźć dla ciebie przezwisko in utero, ale nic nie pasowało równie dobrze jak przydomki, którymi określaliśmy mosznę i penisa twojego ojca, czyli twoich braci Kranga i Wangstona Hughesów.

Aplikacja co tydzień pikała i wyświetlała informacje o postępach w twoim rozwoju oraz porównania do owoców. Czasami pisałam własne.

„W tym tygodniu twoje dziecko jest wielkości genetycznie modyfikowanej mikrobrzoskwini, która z kolei jest rozmiarów czerwonego winogrona. W tym tygodniu otwory uszne twojego dziecka się przemieszczają. Twoje dziecko może cię usłyszeć i zapewne jest już rozczarowane tym, co usłyszało”.

„W tym tygodniu twoje dziecko jest wielkości daktyla medjool, który wypadł z dłoni i leżał w kurzu tak długo, aż zmiękł. Twoje dziecko wykształca teraz odruchy takie jak bunt i ochrona wrażliwych miejsc. Ponadto rozwijają się u niego paradoksy oraz pociąg do tego, co je krzywdzi”.

„W tym tygodniu twoje dziecko jest wielkości pomarańczy chińskiej, nabitej goździkami i zawieszonej na jasnoniebieskiej wstążce na klamce w łazience znajomych. W tym tygodniu twoje dziecko wypracowuje metody samoobrony, w tym nudzenie się, desperację i nostalgię. Może je już nawet nękać inercja!”

„Twoje dziecko zaczęło śnić, choć śni tylko o miarowym biciu serca i słonawym płynie”.

2. Z radością oczekuję na różne rzeczy.

Takie jak: bezbolesne wypróżnienia; sushi; nieograniczona ilość piwa i ciastek z ziołem; przedszkole; prestiżowe imprezy telewizyjne; moment, kiedy wszyscy pójdą już do domu.

Odwiedza mnie siostra i pyta, ile kosztują usługi douli. Naprawdę jest taka potrzebna?

– Nie – mówię jej. – Nie, jeśli masz w życiu starszą kobietę, która jest pomocna, godna zaufania, na bieżąco z najnowszymi, opartymi na dowodach naukowych i najlepszych praktykach metodami i podziela twoje poglądy na temat porodu, kogoś, kto nie osądza, nie przenosi na ciebie własnej niepewności, szanuje twoje granice i przekonania oraz przekonania twojego współmałżonka, nie dźwiga żadnego bagażu emocjonalnego ani nierozwiązanych konfliktów, nie chowa urazy, nie nosi w sobie niezagojonych ran, nie wisi nad tobą nieustannie, nie zaniedbuje cię, nie ma na podorędziu biblioteki fałszywych komplementów, nie odziedziczył kompleksów na tle własnego ciała, nie tkwi w pętli zazdrości i niewdzięczności, kogoś bez żadnej zinternalizowanej mizoginii, skłonności do gaslightingu czy umniejszania, żadnego długu przeprosin, żadnego „przykro mi, że tak się czujesz”, żadnego „przykro mi, że źle mnie zrozumiałaś”, żadnego „dla piękna trzeba pocierpieć”, żadnego „nie jedz oczami”, żadnego „odcięłam końce pieczeni, bo ty tak robiłaś / ja to robiłam, żeby zmieściła się do brytfanny”.

– To jak za darmo – mówi Lise. – Siedemset pięćdziesiąt dolarów za matkę, o jakiej mogłaś pomarzyć.

3. Bez istotnej przyczyny odczuwam strach lub wpadam w panikę.

Po domu przemykają małe białe ćmy i wszędzie rozsypują swój ćmowy pyłek. Nie mogę znaleźć ich gniazda. Spinam się za każdym razem, gdy wyciągam ręcznik albo prześcieradło z szafy.

Rodzisz się z żółtaczką. Owijamy cię sztywnym kocykiem do naświetlań, żeby poprawić wyniki. Teraz ma dwanaście – mówią nam, nie precyzując, czy dążymy do piętnastu, do zera czy do stu – nie informując nas, czy staramy się podnieść, czy obniżyć poziom. Nie wiem, o co się modlić – mówi Theo. Małe, świecące jak robaczek świętojański dziecko, upiornie niebieskie, rozjarzone, ubezpieczone dziecko w kołysce, przytulane przez tę maszynę zamiast przez nas. Paskudna rurka, która wygląda jak jelito, wyłania się spod otulającej cię kołderki. Żółtaczka i chudość, których u nas nie widać. „Niedostateczny rozwój”. W samochodzie Theo zgadza się, że to absurdalnie wyśrubowane kryteria. Czyż nie dysponujemy wszelkimi atutami – ubezpieczeniem zdrowotnym i wyższymi stopniami naukowymi, studiami za granicą i silnymi wzorcami kobiecymi? Czy nie zarabiamy na życie w pracy, której wcale nie znienawidziliśmy? Czy nie robiliśmy wszystkiego jak należy i w odpowiedniej kolejności? A mimo to czy któreś z nas może powiedzieć, że „rozwija się dostatecznie”? Przypominam sobie, że to nic strasznego, ta żółtaczka, ta drobna budowa. Lise mówi: Ja też byłam malutka, a popatrz tylko na mnie! Przypominam sobie o oddziale intensywnej terapii noworodków i onkologii dziecięcej, które musimy mijać po drodze na wizyty. Przypominam sobie aparaty, o których słyszeliśmy na zajęciach z karmienia piersią, a które doradczynie laktacyjne mogą przygotować dla mężczyzny. Worek z odciągniętym mlekiem dawczyni i rurka przyklejona do piersi, przez którą dziecko pije mleko jak przez sutek. Szukam pocieszenia w mrocznych, przemilczanych scenariuszach, w których taki sprzęt mógłby okazać się niezbędny.

Rubryka w dokumentacji aktu urodzenia zawiera zapis: „Chcę wskazać innego mężczyznę jako biologicznego ojca dziecka (patrz na odwrocie)”. Patrzę, co jest na odwrocie, ciekawa, jaką to mądrością dysponuje szpital na taką ewentualność, jaką politykę obmyślił zarząd, żeby rozwiązać tę sercową chujozę, jakie to dyskretne remedium nastawiona na zysk medycyna może zaoferować swawolnym lędźwiom współczesnej kobiety – ale druga strona jest pusta.

Theo ma swoje psalmy i pieśni, ale ja pamiętam tylko najbardziej rozpaczliwe fragmenty z popowych kaków.

Jeśli chcesz czegoś lepszego,

To ja chcę, byś to dostała.

Moja mała, nie kłam, moja mała,

Powiedz mi, gdzieś wczoraj spała?

4. Bez istotnej przyczyny odczuwam niepokój lub obawy.

– Telefon ci dzwoni – mówi Lise.

– Jaki numer kierunkowy? Niektórych bezwzględnie unikam.

– A jeśli to domowy?

– Domowych unikam przede wszystkim.

Naćpana prochami przeciwbólowymi mam wrażenie, że nasze kołdry są grube jak beza i zdradliwe jak ruchome piaski, ciężkie tak, że można się udusić, a dziecko tkwi gdzieś pod nimi. Wykrzykuję to, siedząc na toalecie.

– Nie ma jej w łóżku – odpowiada Theo z korytarza.

– Skąd wiesz?

– Bo jest w kołysce.

– Ale skąd wiesz, że jest w kołysce?

– Bo właśnie patrzę na kołyskę i widzę w niej naszą córkę.

Ale skąd on wie, że naprawdę widzi?

5. Niepotrzebnie się obwiniam, gdy coś poszło nie tak.

Przychodzi pocztówka znad jeziora Tahoe. Zaadresowana do całej rodziny, ale przeznaczona wyłącznie dla mnie. „Zabawne, jak niektórzy ludzie kojarzą się z domem”.

6. Jestem tak nieszczęśliwa, że mam trudności z zasypianiem.

Na czacie wideo ludzie mówią o dziecku rzeczy, które mi się nie podobają – że jest malutka, że wygląda na cichą, że to księżniczka, że wyprowadzi się, zanim się obejrzymy – i zamykam laptopa z trzaskiem. Potem wysyłam zdjęcia małej i krótkie filmiki, by dowieść, że nie jestem wiedźmą. Jestem wiedźmą, ale nie czuję się z tym dobrze, ciągle miotam się między wiedźmowatością a udawaną słodyczą. Prawda jest taka, że nie potrafię udawać miłej ani tego nie chcę – ale czasami chciałabym chcieć.

7. Czuję się smutna lub nieszczęśliwa.

Słyszę podszepty moich przyszłych wybuchów. „Podcierałam ci tyłek, odsysałam gluty z nosa, łapałam twoje wymiociny w swoje dłonie, a były gorące! Wycinałam ci drobne kołtuny z włosów i zdmuchiwałam zabłąkane rzęsy z twoich policzków”. Czuję, jak połykam ziarna własnej urazy. „Kiedy nie mogłaś zasnąć, leżałam obok ciebie, a ty trzymałaś w ustach mój sutek. I tak całymi godzinami!”

Czuję, jak narracje z całego życia łączą się niczym DNA, jak kostnieją mity o stworzeniu. Uśmiechałaś się, ale tylko wtedy, gdy myślałaś, że nikt nie patrzy. Ręce miałaś zawsze zimne, niczym malutkie sople, ale różowe i pomarszczone jak u starego człowieka, małe, nietoperzowe pazurki, drobne łapki oposa. Twój tata odciął ci maciupeńki kawałek paluszka, kiedy próbował skrócić ci paznokcie, i od tamtej pory już ich nie obcinaliśmy. Dlatego na wszystkich zdjęciach masz skarpetki na rączkach – żebyś się nie podrapała. Kiedy zdejmowaliśmy skarpetki, w dłoniach zostawały ci małe wełniane robaczki z kłaczków, powstałe od całodziennego zaciskania i rozwierania piąstek. Mamy maszynę, która cię buja, i taką, która emituje drgania, oraz aplikację, która bardzo kiepsko odwzorowuje dźwięki ze świata, którego jeszcze nie słyszałaś – łoskot fal i śpiew ptaków, krople deszczu bębniące o blaszany dach. Martwię się, że zostaniesz robodzieckiem, skoro maszyny podobają ci się o wiele bardziej niż ja.

8. Jestem tak nieszczęśliwa, że zdarza mi się płakać.

Trafiło nam się bardzo grzeczne dziecko! Mała jest wyluzowana. Śpi tak dużo, że muszę okłamywać inne matki, udawać, że jestem zmęczona z innego powodu niż naprawdę, współczuć im, aby nie zwróciły się przeciwko mnie. Tymczasem nasze dziecko przesypia wszystko, nawet kłótnie dwojga dorosłych, którzy krzyczą na siebie płaczą błagają mówią rzeczy których nie mogą cofnąć godzą się i znowu krzyczą – nasze dziecko to wszystko przesypia i budzi się tylko wtedy, gdy chwiejnym krokiem zmierzamy do łóżka.

Mit o stworzeniu (ten jego): Spadł z płotu i złamał obojczyk. Próbował dostać się do dziewczyny mieszkającej po sąsiedzku.

Mit o stworzeniu (ten jej): Kiedy przywieźli jej siostrę ze szpitala, próbowała wrzucić zawiniątko do kosza.

9. Zdarzało mi się myśleć o zrobieniu sobie krzywdy.

Ale częściej myślę o głębokiej przyjemności, jaką daje siedzenie na podwórku w ostatni ciepły dzień jesieni – ty i twój tata na prześcieradle na trawie, ja na krześle, bo nie potrafię się jeszcze wygiąć na tyle, by móc usiąść na ziemi i z niej wstać; na kolanach trzymam piwo i miskę truskawek.

10. Czasami sytuacja mnie przerasta.

W wigilię Bożego Narodzenia supermarket Whole Foods w Ann Arbor to tętniące życiem, rozbrzmiewające dzwoneczkami piekło. Oddycham głęboko, przeponą. Postanawiam dla odmiany poudawać miłą, w ramach ćwiczenia, ot, taki prezent gwiazdkowy dla wszechświata! Niosę małą w nosidełku na piersi i nie udaję, że nie zauważam, kiedy obcy się na nią gapią. Przystaję i pozwalam im mówić „ależ słodziak”, a nawet „co za skarb”, a kiedy pytają: „Czy to chłopiec czy dziewczynka?”, nie odpowiadam: „Jakie to ma znaczenie?” ani: „Trochę jedno i drugie!”, ani: „Wie pani co, nie jestem pewna, a jak to się sprawdza?”. A kiedy pytają: „Ile ma?”, nie odpowiadam: „Dwa tysiące osiemset osiemdziesiąt godzin” ani: „Kobiet nie wypada pytać o wiek”. Zaokrąglam w górę i mówię: „Dzisiaj kończy trzy miesiące!”. Macham rączką córki na powitanie i pożegnanie. Wydaję za dużo na śmierdzące sery i czekoladowe monety, popcorn do mikrofalówki, naręcza świeżych kwiatów, foremki do muffinek, których nigdy nie użyję, owoce granatu, które przypominają mi o domu. Nie korzystam z kasy samoobsługowej, ulubionego wynalazku mizantropów, a kiedy wścibska kasjerka prosi mnie o podpis na elektronicznej podkładce, nie piszę 666 ani nie rysuję wielkiej fujary z jajami, tylko elegancko kreślę imię dziecka. A na zewnątrz nie odwracam oczu, kiedy samotni ludzie proszą mnie wzrokiem, żebym przystanęła, bo chcieliby popatrzeć na dziecko i go dotknąć, tylko zatrzymuję się na świeżym śniegu zaściełającym parking, pozwalam im wziąć małą za rączkę i opowiedzieć mi, jak się będę czuła za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat albo za rok o tej porze, pozwalam, by powiedzieli mi, gdzie będę i co się będzie działo, i jak będę się cieszyła każdą minutą.

Vagina dentata

Theo zabrał małą na jej pierwszą świąteczną mszę. Ja zostałam w domu, żeby trochę poczytać i dużo się masturbować. Jak mi brakowało masturbacji! Przez całą ciążę brandzlowałam się jak opętana – oglądałam obleśne pornole ze słuchawkami na uszach, żeby płód nie słyszał – ale to była moja pierwsza sesja samouwielbienia od czasu porodu.

Ledwo zaczęłam, zauważyłam, że w mojej pochwie jest coś obcego. Jakiś guzek w ściance. Po lewej stronie – mojej lewej – wyczuwalny, gdy wsunęłam mniej więcej pół palca. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to uraz porodowy, ale przecież miałam cesarskie cięcie, więc to nie mogło być to. Guzek nie bolał, ale też się nie zagoił. Z czasem jakby stwardniał. Poszperałam trochę w poszukiwaniu informacji. Uznałam, że to torbiel dermoidalna pochwy, przypadłość tak rzadka i mało prawdopodobna, że nie przyszłoby mi do głowy pytać o nią lekarzy. Już i tak uważali, że próbuję wysępić leki i mam nierówno pod sufitem.

Cysta. Takie miękkie, siostrzane słowo, lekkie jak powietrze. Dzięki niemu udało mi się niemal zapomnieć o torbieli na wiele miesięcy – do dnia, kiedy mojej córce wyrżnął się pierwszy ząb. W zamyśleniu pozwoliłam, żeby ciamkała mój palec wskazujący, aż nagle wyczułam ostrą krawędź i odruchowo się cofnęłam. Natychmiast włożyłam palec z powrotem do jej chętnych ust i znalazłam czubek pokryty szkliwem. Pomyślałam: jeśli to jest ząb, tamto to też jest ząb. Dalsze dociekania doprowadziły mnie do wniosku, że torbiele dermoidalne w pochwie faktycznie bywają zębami. Tej nocy nacisnęłam ten we własnym wnętrzu i potwierdziłam swoją teorię.

Rzecz jasna początkowo czułam się jak mutantka. Bałam się i brzydziłam. Czytałam, że większość torbieli dermoidalnych w pochwie to łagodne zmiany. Powstają z DNA, które zostawia w tobie dziecko. Przyznaję, że nie do końca rozumiałam wywody naukowe. Ale zamiast znienawidzić ten ząb albo się go bać, postanowiłam go po prostu obserwować. Obserwować bez osądzania, jak radzą jogini. Troszczyłam się o ząb. Przyniosłam zielony słoik z oliwą z oliwek i ceramiczną miseczkę do opłukiwania palców, której Theo używał podczas rozciągania mojego krocza w trzecim trymestrze. Przyszły los mojego dramatycznie nieelastycznego krocza przysporzył mi w czasie ciąży wielu trosk. Strach przed nacięciem dorównywał strachowi przed śmiercią i cesarką, choć to właśnie ta ostatnia sprawiła, że moje sumiennie wykonywane ćwiczenia rozciągające okazały się bezużyteczne.

Zanurzyłam opuszkę palca w oliwie i pogłaskałam ząb z taką samą wymuszoną czułością, z jaką nakładałam maść na rozstępy, starając się praktykować miłość do siebie, do czego zachęcano mnie na psychoterapii i w sklepie z medyczną marihuaną. Skasowałam część aplikacji w nadziei, że uda mi się zastąpić wstrząsające wyniki wyszukiwania obrazów „poród + uszkodzenie” lub „pochwa + dermoid + cysta” pulsacjami własnego ciała.

O dziwo, podziałało! Ząb był twardy i wyraźny, ale nie przykry w dotyku. W ogóle nie przeszkadzał w masturbacji, ani przy użyciu palców, ani zabawek, a poza tym Theo i ja nie uprawialiśmy wtedy seksu, więc naprawdę nie sprawiał kłopotu. Pozostałe też nie, bo stopniowo i mniej więcej w tym samym rytmie, co u mojej córki, wyrżnęło mi się ich kilka.

Czytałam, że szkliwo zębów to najtwardsza substancja w organizmie, i zrozumiałam, że jestem wyjątkową i mityczną istotą. Może to sprawka mojej wyobraźni (a nawet jeśli, to jakie to ma znaczenie? Czym jest wszystko – zwłaszcza miłość – jeśli nie dziełem wyobraźni?), ale odkąd pojawiły się te zęby, moje orgazmy stały się dłuższe i potężniejsze, bardziej intensywne i łatwiejsze do osiągnięcia. Wypełniałam nimi czas, który spędzałam sama.

Tak, powiedziałam „miłość”. Kochałam zęby i nie bałam się tego uczucia. Kochałam bez ograniczeń, jak radzi poetka. Zęby stały się moimi sekretnymi towarzyszami. Nie powiedziałam o tym nikomu: ani Theo, ani – jak już wspomniałam – ludziom z jego pracy, którzy mieli za zadanie ocenić, jakie ryzyko stwarzam i dla kogo.

Nie chciałam zrobić krzywdy dziecku ani sobie. Podkreślałam to. Byłyśmy jedynymi osobami, których nie chciałam skrzywdzić.

Od jak dawna tak się czujesz? – wszyscy lubili to pytanie.

Odkąd urodziło się moje dziecko. Nie, wcześniej. Znacznie wcześniej. Odkąd byłam chmurą przyciśniętą do góry. Od czasu Tecopy.

Dawałam sobie radę. Jak przestanę karmić piersią, zacznę brać leki, pójdę na terapię, będę codziennie dzwonić do siostry, pisać pamiętnik, robić pozycję jaszczurki na gorącej jodze przynajmniej cztery wieczory w tygodniu i wezmę sobie kochanka albo dwóch, to dam sobie radę – przetrwam pierwszą zimę dziecka, błotnistą epokę rozpaczy, oszołomienia i wściekłości podanych na urękawiczonej dłoni.

Osobista opowieść o ludziach i miejscach

Rzeka Amargosa to jeden z najniezwyklejszych cieków wodnych na świecie […]. Możesz ją przekraczać raz po raz, wielokrotnie, nie zdając sobie nawet sprawy z jej istnienia, ale podczas sezonu burzowego potrafi się stać straszliwym narzędziem destrukcji.

William Caruthers, Loafing Along Death Valley Trails. A Personal Narrative of People and Places

Rzeka Amargosa zaczyna bieg jako rzadki deszcz na poligonie Pahute Mesa, niedaleko miejsca, gdzie Kalifornia staje się Nevadą. Strugi spływają po aluwialnych zboczach Frenchman Flat i Yucca Mountain, przesączają się do wnętrza skały, płyną na południe pod ziemią przez jakieś dziesięć tysięcy lat, dziewięćdziesiąt sześć kilometrów pod pustynną doliną, która mieni się turkusem, akwamaryną, smugami ametystu i kwarcu różowego, fałdami węgla drzewnego i onyksu, połyskującymi nad wyschniętymi jeziorami wyblakłego pyłu kostnego. Rzeka jest efemeryczna, czasami się pojawia, ale najczęściej jej nie ma, a nielicznych oaz strzegą nieprzeniknione gęstwiny ciernistych jadłoszynów o czarnej korze.

Jednak w pobliżu miejscowości Tecopa Amargosa wyłania się w niespodziewanej scenerii nadrzecznych cudów. Jadłoszyn, jak wszędzie, ale także zagrożone wyginięciem karpieńce i norniki kalifornijskie, rysie, kojoty, pałka szerokolistna, mięta, wierzba, której kora zawiera salicylany, oraz inne rośliny lecznicze. W tym miejscu rzeka skręca, kieruje się na zachód, a następnie na północ, co mój biolog nazywa meandrem J, a podczas tej wędrówki drąży kanion. Przez całą jego długość ciągną się źródła, a gorąca woda wypływa ze skały przez okrągły rok. Jadeitowe błoto wokół źródeł to bentonit, dobry na duszę, skórę, rozstrój żołądka i ukąszenie węża. Okład z tego minerału wyciąga truciznę. Mówi się, że woda również ma właściwości lecznicze. Mój biolog nazywa ją wodą reliktową.

Uznaliśmy to miejsce za nasze, moja rodzina i ja; nie przejęliśmy się tym, co kryje się pod tamtejszymi nazwami. Amargosa to nazwa hiszpańska. Tecopa pochodzi z języka Pajutów, od imienia pajuckiego wodza. W ten sposób koncern górniczy poprosił o zgodę na kopanie. Yucca Mountain, miejsce niedoszłego składowiska odpadów jądrowych Yucca Mountain, rodzaj jukka, podrodzina agawowe: agawa, juka i drzewo Jozuego. Jozue to imię starotestamentowe, dotarło tu wraz z mormonami i odnosi się do wyprowadzenia z pustyni każdego, kto tego potrzebuje. Rzeka Amargosa nie wydostaje się całkiem na wolność. Umiera poniżej poziomu morza gdzieś za Tecopą, wypalona, unosi się w niebo nad Doliną Śmierci. Śmierci w sensie śmierci – w sensie, że nikt nie wychodzi z tej doliny żywy.

Lato 1967, zwane Latem Miłości. Mój ojciec Paul Watkins skończył siedemnaście lat i wyruszył autostopem z domu rodziców w Thousand Oaks do dzielnicy Haight-Ashbury w San Francisco, a stamtąd do komuny w Taos. We wrześniu wrócił do domu w Los Angeles, żeby rozpocząć ostatni rok nauki. Ale nie mógł już wytrzymać w szkole. Tak twierdzi we wspomnieniach Moje życie z Charlesem Mansonem z 1979 roku, napisanych wspólnie z Guillermo Soledadem, »pod którym to pseudonimem kryje się wykładowca Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara«. Paul rzucił liceum i funkcję przewodniczącego klasy i po raz kolejny uciekł do Haight, ale okazało się, że warunki się zmieniły, a atmosfera uległa pogorszeniu. W marcu 1968 roku był już znów w Los Angeles, mieszkał w namiocie w kanionie Topanga, chodził na wycieczki, palił trawkę i całymi dniami grał na flecie i waltorni.

Pewnego dnia Paul trąbił co sił wśród motyli, pszczół i gorczycy, gdy »dołączyły do niego dwie sójki«. Tak właśnie lubi o tym opowiadać. Sójki – jays – przypomniały Paulowi o jego przyjacielu Jayu, który miał dom na skraju kanionu. Paul podążył za potokiem w tamtą stronę, a na miejscu odkrył, że samochód Jaya zniknął i teraz stał tam pomalowany na czarno szkolny autobus.

Paul zapukał do drzwi wejściowych domu. »W drzwiach stanęły dwie nagie nastolatki o smukłych nogach i włosach do pasa«. Jay już tu nie mieszka – powiedziały Brenda i Żmijka, ale zaprosiły Paula do środka. Dziesięć czy dwanaście osób – głównie dziewczęta, w większości nagie – siedziało na podłodze dookoła niskiego stołu zastawionego świecami. W kominku płonął ogień. U szczytu stołu siedział rozebrany do pasa mężczyzna z gitarą.

Brenda przedstawiła Paula. Charlie zapytał: »Może zostaniesz i trochę z nami pograsz?«.

Zagrali, Charlie mówił, a potem sesja muzyczna przerodziła się w orgię – »poruszaliśmy się razem w harmonijnym, twórczym rytmie«.

Jakkolwiek harmonijny i twórczy był ten rytm, następnego dnia Paul obudził się o świcie, włożył mokasyny i zwiał. Pojechał autostopem do Big Sur, gdzie przez trzy miesiące biwakował samotnie na plaży, trochę pilnował ludziom domów, a potem znów zawędrował do Los Angeles. Założywszy, że wróci do swojego obozowiska autostopem, Paul stał z wyciągniętym kciukiem na rogu Topanga Canyon i Ventury, gdy po zaledwie kilku minutach zatrzymał się przy nim poobijany zielony plymouth. Żmijka i Brenda, świeżo po nurkowaniu w śmietniku, zaprosiły Paula, żeby obejrzał ich nowe mieszkanie.

Zajaracie? – zapytał z tylnego siedzenia.

Nie, dzięki. Wolimy się pokochać.

Żmijka ruszyła wzdłuż przełęczy Santa Susana do rancza Spahna. Paul wypakował swoje rzeczy i dołączył do grupy muzykującej w lesie. Potem Paul i Żmijka – piętnastolatka oddelegowana w tym celu przez Charliego – spędzili resztę popołudnia na pieprzeniu się w gaju eukaliptusowym. Tego wieczoru Charlie zawiózł Rodzinę do Bel Air, żeby tam pograć z Dennisem Wilsonem. Ten fragment brzmi jak opis najlepszego dnia w całym krótkim życiu Paula.

»U Spahna wszystko oglądało się przez chmurę pyłu« – pisze Paul o ranczu, które służyło jako plan filmowy, a gdzie mieszkał z Rodziną. Następnego dnia wyburzyli ścianę dzielącą więzienie od saloonu. Dziewczyny naznosiły tam materaców i gobelinów i zamieniły przestrzeń w wielką sypialnię. Chłopcy zainstalowali w rogu ubikację, bo nikomu nie wolno było wychodzić na zewnątrz podczas wieczornego rytuału muzyki, wykładów i orgii – »najcięższej terapii psychoseksualnej, jaką można sobie wyobrazić« – co mój tata przedstawia przeważnie jako świetną zabawę.

W tym wczesnym okresie Charlie nawoływał do rezygnacji z ego, poddania się i innych wschodnich ideałów, które odgapił od Beatlesów. Tamtego pierwszego lata było dużo kwasu, a także mnóstwo seksu grupowego, w którym nagminne gwałty kryły się pod postacią radykalnej akceptacji ciała, ale nie było mowy o przemocy. Nie było nawet tylu rozmów o rewolucji, ilu Paul by sobie życzył. Poprzedniego lata wpadł w Big Sur, policjanci spuścili mu łomot, kiedy był na kwasie, po czym spędził trochę czasu za kratkami. »Trochę czasu«. Tak powiedział Charliemu, pomijając szczegóły dwudniowego pobytu w areszcie. Charlie odsiedział swoje, naprawdę odsiedział, i to właśnie pobyt w więzieniu sprawił, że był błyskotliwy, poważniejszy, bardziej zaangażowany niż wypalone przegrywy, z którymi Paul mieszkał w Haight i Taos.

Co nie znaczy, że u Spahna nie działo się nic fajnego. Dziewczyny gotowały, sprzątały i wyprawiały się na złodziejskie eskapady, żeby zaopatrzyć wszystkich w zuzu, jak Charlie określał śmieciowe żarcie. Chłopcy palili zioło, grali muzykę, urządzali dzikie przejażdżki po przełęczy Santa Susana ferrari Dennisa Wilsona, a w końcu je rozwalili. Sadie urodziła dziecko. Nie licząc kilku kiepskich doświadczeń – ataków szału, zadławień, dziwnych poleceń (»Paul, chodź no tu, pokaż tej dziewczynie, jak się obciąga«) – to były piękne czasy.

Jednak tarcia między Rodziną a kowbojami Spahna, niegdyś z łatwością zażegnywane za pomocą alkoholu i prochów, zaczęły się nasilać. Charlie i Paul bezskutecznie próbowali przeniknąć do Fontanny Świata, tantrycznego klasztoru za wzgórzem. Do Rodziny dołączyły trzy nowe dziewczyny: Juanita, Leslie i siedemnastoletnia Catherine „Cappy” Gillies, której babcia miała ranczo w Dolinie Śmierci. To właśnie wtedy Charlie zaczął »na poważnie opowiadać o przeprowadzce na pustynię«.

Przez cały październik członkowie Rodziny zajmowali się renowacją silnika swojego pięćdziesięciosześcioosobowego autobusu szkolnego i urządzaniem jego wnętrza – rozłożyli pluszowe dywany, powiesili satynowe zasłony z frędzlami, wstawili lodówkę i kuchenkę. W Halloween załadowali do środka »materace, koce, ubrania, instrumenty muzyczne, zapasy żywności, pięć skrzynek zuzu, kilogram trawy oraz pięćdziesiąt tabsów kwasu«, po czym wyruszyli w drogę do Mojave. Pierwszą noc spędzili wygodnie w autobusie, na kolację mieli słodycze i narkotyki, a na deser seks. Nazajutrz o świcie kontynuowali tę magiczną, tajemniczą wyprawę na północ, w góry Panamint.

Kanion Goler, jedyna droga do rancza babci Cappy, okazał się zdradliwie stromy, zbyt wąski dla autobusu, najeżony przyniesionymi przez powodzie głazami. Musieli więc porzucić pojazd, wziąć na plecy wszystkie zapasy, jakie zdołali unieść, oraz dwoje niemowląt (jakiś czas wcześniej pojawiło się kolejne dziecko), a potem pokonać pieszo wiele kilometrów.

Rodzina próbowała się zadomowić w baraku na ranczu (wśród miejscowych znanym jako ranczo Myersów), ale Charlie popadał w coraz większą paranoję. Cappy powiedziała babci, że tylko dziewczyny będą tam mieszkać. Charlie i Paul szukali innego domostwa i wkrótce natrafili na jedno, położone nieco dalej w głąb kanionu Goler, najwyraźniej opuszczone. Namierzyli właścicielkę, Ma Barker, w Ballarat, pobliskiej opustoszałej osadzie. Razem przekonali Ma do wymiany rancza Barkerów na złotą płytę Beach Boysów.

»Dolina Śmierci stała się punktem zwrotnym dla Rodziny Mansona« – „napisał” mój ojciec. Według legendy naszej rodziny to właśnie ta pustynia uratowała mu życie, ale najpierw usilnie próbowała go zabić. »Kosmiczna pustka pustyni stanowiła idealne miejsce do programowania młodych umysłów«. Ogrom przestrzeni wypełnionej tylko przez gwiazdy, bezdrzewne pasma górskie i głębokie doliny sprawiał, że umysły łatwiej się poddawały. »Kiedy nieskończoność była tak blisko, łatwiej było się podporządkować. […] Idee, które w zachodnim Los Angeles wydawałyby mi się zupełnie niepojęte, w krystalicznie czysty poranek na szczycie pasma górskiego Panamint stawały się całkowicie zrozumiałe«.

Dolina Śmierci w dużej mierze zainspirowała apokaliptyczną wizję Charliego – szczególnie rzeka widmo Amargosa, która to płynęła, to szalała, to znów zupełnie wysychała. Obsesyjnie myślał zwłaszcza o jednym źródle, Devil’s Hole, bezdennym zbiorniku, w którym woda faluje od trzęsień ziemi po drugiej stronie świata.

»To zjawisko zawsze intrygowało Charliego, który od przyjazdu zaczął mówić o ‘dziurze’ na pustyni, która doprowadzi nas do wody, może nawet do jeziora i miejsca do życia«. Mityczna hydrogeologia Charliego kazała mu zabierać Paula na wyczerpujące nocne wędrówki w poszukiwaniu »podziemnego świata, jaskini, miejsca, gdzie moglibyśmy zabrać Rodzinę i urządzić sobie dom, gdy wszystko jebnie«. Chodzili po górach, palili, Charlie gadał. Paul zbierał kamienie i gapił się nienaukowo na ogrom gwiazd nad nim. Czyżby zawsze tam były?

W nocy robiło się coraz zimniej. Wyprawy po zaopatrzenie do Los Angeles i Vegas wymagały wielogodzinnych wędrówek, najpierw w dół, a potem z powrotem pod górę ze zdobytymi łupami. Wiecznie brakowało benzyny. Izolacja sprzyjała szaleństwu. Paul widział, jak pogarsza się stan jego przyjaciela Brooksa Postona, który rąbał drewno od wschodu do zachodu słońca, żeby unikać Charliego. Sam Charlie z trudem przystosowywał się do życia na pustyni – całymi dniami drzemał w hamaku, a po zmierzchu szalał jak demon. »Dziecko kwiat w Charliem Mansonie umierało, więdło w Dolinie Śmierci w dzień i zamarzało w nocy«.

»Potem, w jednej chwili, wszystko diametralnie się zmieniło«. Charlie pojechał do Los Angeles na spotkanie z Dennisem Wilsonem i Terrym Melcherem i wrócił w euforii, bo przesłuchał Biały album i znalazł tam nazwę dla swojego proroctwa o zagładzie: Helter Skelter. Powiedział, że w mieście panuje nienawiść rasowa, co stwarza idealne warunki dla albumu Rodziny. Mogli zwabić młodą miłość na pustynię, podczas gdy reszta świata będzie płonąć. Beatlesi »przełożyli rewolucję na muzykę«.

Później, po wszystkim, Charlie zapytał: „Dlaczego zwalacie winę na mnie? To nie ja napisałem muzykę”.

Wezwał Rodzinę (z wyjątkiem Brooksa i Juanity) do Los Angeles, do Yellow Submarine, pomalowanego na żółto dwupiętrowego domu przy Gresham Street w Canoga Park. »Przedmieścia […] dość spokojne w porównaniu z LA, ale po mieszkaniu na pustyni – pełne zgiełku«. Zanurzony wraz ze swoją Rodziną w Żółtej Łodzi Podwodnej Charlie kontynuował »makabryczne gadki« i sprawdziany. Paul zapisał się do liceum w Birmingham, żeby werbować nastolatki. Do akcji wkroczyła »brygada macho: mechanicy, motocykliści i byli skazańcy«, weterani z Wietnamu, mężczyźni, którzy podobnie jak Charlie przeszli przez stanowy system opiekuńczy, »gotowi robić to, co im kazano, w zamian za seks i dobre zioło«. Charlie wysyłał »Sadie, Ellę, Stephanie, Katie i Mary do pracy w klubach tańca topless w dolinie. Chcieliśmy kupić samochody i odpowiednio je wyposażyć, a do tego potrzebowaliśmy pieniędzy. Dziewczyny pracowały z ochotą«.

Na Gresham Street Rodzina skupiła się na swojej muzyce. Sesje w studiu nagraniowym Briana Wilsona nie przebiegały najlepiej. Charlie namówił Terry’ego Melchera, żeby przyjechał posłuchać, jak grają w Yellow Submarine. Dziewczyny posprzątały dom, ustawiły instrumenty i przygotowały kolację: »warzywa, lasagne, sałatę, francuskie pieczywo i świeżo upieczone ciasteczka. Potem ukręciły trochę porządnego zioła«. Melcher nie przyszedł. Charlie powiedział, że »słowo tego skurwiela jest niewarte złamanego grosza«.

»Przygotowania do Helter Skelter przyspieszyły«. Członkowie Rodziny przenieśli się z powrotem na ranczo Spahna, zaczęli gromadzić terenówki buggy i harleye, a także słuchali bez przerwy Białego albumu. Charlie gadał o Apokalipsie świętego Jana, o rozdziale dziewiątym, o szarańczy i skorpionach, o gitarach elektrycznych i o nadchodzącym holokauście, który Rodzina przeżyje w swojej dziurze. Powiedział, że »kiedy skończy się walka, przyjdą muzułmanie i posprzątają cały bajzel […], bo czarnuchy zawsze sprzątały bajzel po białasach. Ale czarnuch sobie z tym nie poradzi, przyjdzie i rzuci: ‘Ja już swoje zrobiłem, stary. […] Pozabijałem wszystkich i mam dość zabijania. Walka się skończyła’. A my wtedy podrapiemy czarnego po głowie, kopniemy go w tyłek i powiemy, żeby spadał zbierać bawełnę«.

Mniej więcej w tym samym czasie Charlie polecił Paulowi ukraść »dodge’a, półciężarówkę wykorzystywaną do przewozu broni oraz jako ambulans«, i zabrał go na wyprawę po zaopatrzenie w góry Panamint. Paul pomyślał o Brooksie, »zamkniętym w sobie jak zombie« i wycofanym, kiedy ostatnio go widział. Wahał się tylko przez moment, a potem zrobił zwarcie w kablach i uruchomił silnik dodge’a. Do czwartej rano zdążył załadować do ukradzionego wozu zapasy i »kilka dziewczyn […] wciąż w koszulkach nocnych i T-shirtach«. O świcie cała grupa znalazła się z powrotem na pustyni, myśląc, że są wolni.

Tymczasem wpadli – policja zatrzymała kradziony samochód pod osadą Mojave, a cała ekipa trafiła do aresztu hrabstwa LA. Następnego dnia rano Paul został przewieziony do więzienia w Los Angeles. Postawiono mu zarzut kradzieży auta i po kilku dniach wypuszczono.

»Nagły powrót do Spahna, po tym, jak spodziewałem się, że spędzę trochę czasu na pustyni, jeszcze bardziej uświadomił mi, jak bardzo sprawy się pogorszyły«. Kowboje zaczęli nosić pistolety i noże myśliwskie, dało się wyczuć od nich złe wibracje. Od Charliego też. »Trzeba tam sprowadzić pieprzoną ciężarówkę. Coś nas powstrzymuje«. Pewnego popołudnia pod koniec czerwca Paul i Charlie poszli na padok. Charlie wspiął się na ogrodzenie, usiadł i obserwował konie. Paul zapytał, jak długo jeszcze. Charlie spojrzał na niego z góry i puścił oko. »Helter Skelter nadchodzi – powiedział. – Ale wygląda na to, że trzeba będzie pokazać czarnuchom, jak to się robi«.

Kolejna wyprawa w góry Panamint i kolejna wpadka. Wypuszczony na wolność Paul – na nowo doceniwszy zasadę Charliego, że tylko dziewczyny mogą mieć przy sobie narkotyki – zatęsknił za pustynią. Co za bariera go powstrzymywała? Czuł ją, kiedy wyjeżdżał autostopem z miasta, czuł ją przez całą drogę do Ballarat. Była z nim podczas wędrówki w górę kanionu Goler, aż do momentu, gdy zobaczył, jak Brooks »sunie w dół wzgórza niczym rozochocona koza«.

Brooks powiedział: »Wspinałem się po górach. Spotkałem jednego takiego gościa, starego poszukiwacza«.

Był to Paul Crockett, Duży Paul, człowiek, który zdaniem mojego ojca przyczynił się do jego deprogramowania. Trzej mężczyźni wędrowali po pustyni przez trzy dni. Crockett pokazał Paulowi i Brooksowi aksamitną konsystencję glinki bentonitowej, nauczył ich znajdować opal, lapis-lazuli, złoto. Udowodnił im, że pustynia to organizm. W kopalni zwanej Gold Dollar uświadomił im, że wszystko odbywa się na mocy zgody.

Paul powiedział: »Charlie mówi, że wszystko dzieje się w twojej wyobraźni«.

»W pewnym sensie tak […]. Ale tak jest, bo się na to zgadzamy…«

Góry Panamint zgodziły się na Paula i zaoferowały mu czyste powietrze i wodę, trzeźwość, medytację, ciemne niebo oraz głęboki sen. Poranki mijały mu na wspinaczce na szczyt, a potem schodzeniu z góry z plecakiem pełnym tejże góry. Popołudnia spędzał, pomagając Juanicie w ogrodzie, przygotowując pochodzące z góry jedzenie lub ścierając górę w moździerzu tłuczkiem, żeby wyłuskać złoto z kwarcowej bazy. Wieczór oznaczał kolację i muzykowanie.

Wtedy to Mały Paul wyruszył na mistyczną wyprawę do Las Vegas, która ostatecznie odcięła go od Charliego. W Vegas ukradł motocykl, »trzy żywe kurczaki, koguta, dwa arbuzy i dwa tuziny jaj«. Załadował łup na motor i z mozołem go taszczył, ale rozbił się głęboko w kanionie Goler. Temperatura wynosiła ponad pięćdziesiąt stopni.

Kiedy dotarł wreszcie z powrotem na ranczo Barkerów, odwodniony i zdezorientowany, niosąc pod pachą ocalały, rozgdakany drób, stało się coś dziwnego. Duży Paul uzdrowił Małego Paula. Crockett położył dłonie na jego pokiereszowanym ciele i słowami odpędził ból. Mój ojciec poczuł, jak cierpienie ulatnia się w suchym powietrzu niczym mgła agonii, która – jak wyraźnie teraz widział – należała do przeszłości.

W czasie gdy dokonywano morderstw, on przebywał w Dolinie Śmierci. Niedługo potem wrócił na ranczo Spahna, niczego nieświadomy, i poprosił o zwolnienie go z zobowiązań. Charlie odparł: »Nie ma sprawy, Paul«.

Tej nocy Żmijka wczołgała się do jego śpiwora, żeby się pożegnać. »Wiedziałem, że to Charlie ją przysłał, ale to nie miało znaczenia«.

Rodzina podążyła za Paulem w góry. Mały Paul, Duży Paul, Brooks i Juanita słyszeli ich przez całą noc, wojenne okrzyki i ryk silników terenówek odbijały się echem od ścian kanionu. Rodzina przeniosła się na ranczo Barkerów, podczas gdy Crockett i jego apostaci zostali kilkaset metrów niżej, w baraku na ranczu Myersów.

Charlie zaczął opowiadać o swoich pełzandach. Mówił: »Z niczego cię nie zwolniłem«.

Mówił: »Nieźle go żeśmy pociachali«.

Mówił: »Słyszeliście o Bobbym i Mary? Siedzą w więzieniu za morderstwo Gary’ego Hinmana«.

– Zrobili to?

– Pewnie, że tak… Ty to zrobiłeś, ja to zrobiłem… Wszyscy to zrobiliśmy«.

Juanita odeszła. Brooks chciał odejść. Crockett nie zamierzał dopuścić, by ktokolwiek przepędził go z jego działki. Charlie ponownie wysłał Żmijkę do Paula. Był sierpień, w Dolinie Śmierci o ósmej rano temperatura sięgała czterdziestu ośmiu stopni. Ktoś przyniósł przesyłki z zapomnianej skrzynki pocztowej. Wojsko USA wzywało Paula do Los Angeles przed komisję lekarską.

»Po wygłoszeniu starannie przemyślanego wywodu na temat zalet narkotyków w poszerzaniu świadomości«, co w połączeniu z kartoteką policyjną sprawiło, że został uznany za niezdolnego do służby wojskowej, Paul wrócił na pustynię wraz z Brendą i Clemem. Brenda siedziała pośrodku. Clem prowadził. Prowadził i mówił. Przez całą noc podróży po pustyni Clem mówił o zabiciu Shorty’ego Shei. »Stary, ale to była jazda. W życiu nie widziałem tyle krwi. Więc kiedy Charlie mi kazał, wziąłem maczetę i odciąłem mu głowę, żeby przestał gadać… a ona po prostu stoczyła się ze ścieżki, blup… blup… blup… blup… Poleciała w chwasty«.

Paul nie powiedział Crockettowi ani nikomu innemu, co usłyszał od Clema. Gdyby to wyjawił, musiałby tego wysłuchać jeszcze raz, musiałby się tego dowiedzieć i to przeżyć. Spór między obozem Crocketta a Charliem trwał przez całe lato 1969 roku, aż do jesieni, kiedy to detektywom wyczerpały się tropy dotyczące morderstw Tate–LaBianca. Charlie i Tex zaczęli przynosić broń do posiadłości Myersów, żeby ćwiczyć strzelanie do celu. Nocami Brooks albo Paul otwierali drzwi baraku i natykali się na Texa i Charliego, przykucniętych w ciemności, z nożami w zębach.

W końcu apostaci postanawiają się zmyć. Wyruszają w nocy mimo zimna i pokonują dziewięćdziesiąt kilometrów do miejscowości Shoshone, zamieszkanej przez trzydzieści osób. Stacja benzynowa i poczta po jednej stronie autostrady 127, bar, restauracja i posterunek szeryfa hrabstwa Inyo po drugiej. Paul i Brooks mówią zastępcy szeryfa wszystko, co wiedzą. Ten każe im zostać na miejscu. Prosi przywódcę mieszkańców Shoshone o przysługę: „Znajdź tym chłopcom jakiś kąt – gdzieś na uboczu”. Żona mężczyzny prowadzi chłopaków do tufowych jaskiń w wąwozie Dublin, miejsca, które ludzie po dziś dzień mylnie nazywają grotami Mansona. (Sam Manson nigdy tam nawet nie zajrzał).

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I