Ocaleni dla miłości - Anna Rybakiewicz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ocaleni dla miłości ebook i audiobook

Rybakiewicz Anna

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

169 osób interesuje się tą książką

Opis

JESTEŚ MIŁOŚCIĄ MOJEGO ŻYCIA. JEDYNYM ŚWIATŁEM, KTÓRE ROZJAŚNIA MROKI WOJNY.

Jesienią 1942 roku młodziutka Henia podejmuje niesłychanie odważną decyzję – postanawia wydostać ukochanego Moszka z łomżyńskiego getta. Ryzykując własnym życiem, pomaga w ucieczce jeszcze jednej osobie – małej dziewczynce, dla której stanie się matką. We trójkę przez wiele miesięcy ukrywają się odcięci od świata, zmagając się z kolejnymi przeciwnościami losu. Henia zmuszona będzie stawić czoła sytuacjom, na które żadna dziewczyna w jej wieku nie jest przygotowana. Jednak w imię miłości walczy ze wszystkich sił. Gdy nadarza się okazja wyjazdu za granicę, a w planach jest ślub, los ponownie zadrwi z pary zakochanych. Wiele lat później w życiu Agaty, prawnuczki Heni, pojawia się tajemniczy Benjamin, który przyjechał z Izraela, aby poznać historię życia i miłości swoich przodków. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 17 min

Oceny
4,8 (100 ocen)
88
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agusia720925

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytana w jeden dzień, ciężko się oderwać....polecam.
20
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna jak wszystkie książki p.Anny Rybakiewicz.
20
pegrot1984

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna piękna historia Pani Rybakiewicz. Wciągająca, nieodkładalna. w sobotę zaczęłam, a w niedzielę przewróciłam ostatnią stronę. Polecam ❤️
10
Ula02
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść o miłości, odwadze, poświęceniu...Cudna
10
MartaEK

Nie oderwiesz się od lektury

Historia relacji z wydarzeniami wojennej zawieruchy w tle...i nadzieja... polecam
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mamie – mojej pierwszej i największej fance.

Tacie – który zawsze oddaje mi najlepsze grzyby ze swojego koszyka

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

Śniadowo, 1 listopada 1942 roku

 

– Ite, Missa est…

Nie czekając na dokończenie zdania przez kapłana, przeżegnałam się pośpiesznie i dałam znak siedzącej obok mamie, że pora opuścić kościół. Matka zganiła mnie wzrokiem za ten pośpiech, a następnie wręcz teatralnie przeciągała w czasie ruchy ręki kreślące znak krzyża. Postanowiłam na nią nie czekać. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz, zanim nastąpi wielkie poruszenie i cały tłum miejscowych ludzi rzuci się do wyjścia. Szybkim krokiem podeszłam do metalowych drzwi i oparłam się o nie całym ciężarem swojego ciała, nie dając szansy stojącym obok mężczyznom, którzy zrobili już pierwszy krok w moją stronę, gotowi pomóc młodej dziewczynie. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jakie zamieszanie zrobiłam w przedsionku kościoła. Zresztą nigdy nie zależało mi na uwadze okolicznych kawalerów, którzy przybywali licznie do świątyni w każdą niedzielę, w odświętnych koszulach, z nadzieją na poznanie swojej przyszłej małżonki. Cotygodniowe msze były świetną okazją do wymiany ukradkowych spojrzeń czy posłania wybrankowi niewinnego uśmiechu z nadzieją na kontynuację znajomości. Ale nie dla mnie… Mojego ukochanego tutaj nie było.

Chwilę trwało, zanim udało mi się otworzyć ciężkie drzwi kościoła, które stanowiły dla drobnej dziewczyny nie lada wyzwanie. W momencie, w którym ustąpiły pod naporem mojego ciała, oślepił mnie blask słońca. Jak na pierwszy dzień listopada było wyjątkowo słonecznie i ciepło. Tego dnia, patrząc na puste niebo, którego nie przecinał żaden ślad wojskowego samolotu, można było zapomnieć o trwającej już ponad trzy lata wojnie. Dopiero kierując wzrok na ziemię, niezależnie od tego, na co się w danym momencie spojrzało, wszystko nieustannie przypominało o wielkiej biedzie i czyhającej zewsząd śmierci. Z tego powodu nie wzbraniałam się przed promieniami słońca. Pomyślałam nawet, że aura postanowiła pomóc mi w realizacji dzisiejszego planu. Tak jak to sobie wcześniej zaplanowałam, założyłam tego dnia swoją najlepszą sukienkę, która wyszła spod ręki matki zaledwie kilka dni przed wybuchem wojny. Uszyta była z drogiego, zielonego materiału, na który z pewnością nie moglibyśmy sobie teraz pozwolić. Jak to nie omieszkała wytknąć mi matka przed wyjściem z domu, sukienka była trochę zbyt cienka jak na jesień, ale nie miałam innego wyjścia. Tylko tak ubrana mogłam dokonać cudu, a właśnie cudu potrzebowałam. Wyłącznie prawdziwe zrządzenie losu sprawi, że nikt nie pociągnie za spust, że… oboje to przeżyjemy. Chciałam odegnać złe myśli, odruchowo potrząsnęłam głową w nadziei, że zniknie wizja zielonej sukienki nasiąkającej moją własną krwią. Pośpiesznie zeszłam ze schodków kościoła, a wkoło rozległ się stukot moich obcasów.

– Henia! Gdzieś ty tak wyrwała dziewczyno?! Zaczekaj na matkę, ja wiem, że to wstyd dla takiej panny jak ty iść z matką pod rękę, ale po co od razu tak pędzić, jeszcze obcasy sobie pozdzierasz, a o nowych butach nawet nie masz co marzyć. Ojciec ci powiedział przecież, że w tych butach masz pod ołtarz iść ślubować, więc twoja wola, jak one będą wyglądać – mama głosiła swoje własne kazanie. – Henia, no czekaj, posłuchaj mnie przez chwilę!

– Mamo, po pierwsze nie wstydzę się ciebie, a po drugie śpieszę się, mówiłam ci wczoraj, że wybieram się po mszy do Łomży. Pan Łada jedzie akurat wozem do miasta.

– Do getta chyba chciałaś powiedzieć… – poprawiła ją matka ściszonym głosem. – Heniu, dziecko, rozmawiałyśmy już na ten temat.

– Nie mamo, nie rozmawiałyśmy, ja tylko słuchałam, a ty i tata mówiliście.

– Heńka! – krzyknęła matka trochę zbyt głośno, czym wzbudziła zainteresowanie starszych pań opuszczających kościół jako ostatnie. – Teraz na pewno wezmą nas na języki. Tego chciałaś?

– Mamo, śpieszę się. Zrozum, pan Łada to nasz sąsiad i nie pozwoli, żeby coś mi się stało. Poza tym on jeździ tam w każdą niedzielę z sianem, więc moja obecność nie wzbudzi żadnych podejrzeń.

– Henia, czy ty wiesz, co tam się dzieje? Przecież tam nieustannie jakaś epidemia wybucha. Ludzie gadają, że teraz jest tam tyfus. Pojedziesz, zarazisz się i…

– Umrę?

– Umrzesz – potwierdziła, ściskając mnie mocno za rękę, jakby chciała, żeby jej słowa rzeczywiście do mnie dotarły.

– Oni właśnie umierają, mamo.

– Henia, proszę cię, pomyśl o sobie! Z ojcem mamy tylko ciebie i nawet…

– A twoja koleżanka Złata Brzozowska i jej dzieci? Już o nich zapomniałaś? – przerwałam jej, wiedząc, że to mój najlepszy argument.

Już po chwili pożałowałam swojego surowego tonu. Oczy matki posmutniały, zobaczyłam w nich żal i bezsilność. Mama i Złata wychowały się praktycznie na jednym podwórku. Od dziecka zawsze trzymały się razem. Nie było żadnej różnicy, czy w danej chwili przebywały u rodziny jednej czy drugiej z nich, w obu domach czuły się jak u siebie. Potem, pomimo że miały już swoje własne rodziny, to każdą wolną chwilę Lodzia i Złata dalej spędzały razem. Wszystko zmieniło się jesienią 1939 roku i to za sprawą jednego człowieka, a potem było już tylko gorzej… Zgodnie z niemieckimi rozkazami 12 sierpnia 1941 roku wszyscy okoliczni mieszkańcy narodowości żydowskiej mieli udać się do Łomży, do specjalnie wydzielonej dla nich dzielnicy.

Gdy rok temu w sierpniu Złata odjeżdżała na wozie z rodziną do getta, mama nie wyszła na ulicę, jak pozostali sąsiedzi. Siedziała w domu. Nie miałam odwagi jej wtedy zapytać, czemu nie poszła się pożegnać. Pamiętam jednak, że noc przed ich wyjazdem, gdy tata już dawno spał, mama wyszła, niosąc w ręku część swojej biżuterii zawiniętą w jej najlepszą chustę. Wróciła po dłuższej chwili z pustymi rękoma.

– Henia, myślisz, że ja głupia jestem, że ja nie wiem? Tobie nie chodzi ani o Złatę, ani o resztę. Ty jedziesz tam jego zobaczyć…

W duchu dziękowałam Bogu, że matka nie wymówiła jego imienia. Gdybym je usłyszała… Gdyby ktoś wypowiedział je na głos, to nic już by nie powstrzymało łez, które tylko czekały, aż je w końcu uwolnię. Dobrze znane mi uczucie rozpaczy zawładnęłoby do reszty moim ciałem, a dziś już nie czas i nie miejsce na to. Musiałam bez reszty skupić się na wykonaniu tego, co do mnie należy. Plan był prosty. Może zbyt prosty. Każdy wiedział, co ma robić. Mimowolnie skierowałam głowę z powrotem do słońca, licząc, że osuszy łzy spod moich powiek. Poczułam delikatny powiew wiatru, który zatrzepotał zieloną sukienką…

 

Drewniany dom stał przy kamiennej ulicy w samym centrum Śniadowa, nie wyróżniał się niczym spośród okolicznych budynków. Wejście było bezpośrednio z drogi. Obok drzwi stała drewniana ławka – znak lepszych czasów, znak przeszłości. Zanim wybuchła wojna, wszyscy sąsiedzi schodzili się do nas praktycznie każdego wieczoru. Polak czy Żyd, bez znaczenia, każdy lubił słuchać niezliczonych opowieści mojego ojca. Nie wiem tylko, czy jego historie były prawdziwe, czy zaczerpnięte z książek, które czytał jedna za drugą. Jednak dzięki tym opowieściom mieliśmy namiastkę kontaktu ze światem i wieczorne towarzystwo sąsiadów.

Tata był synem dziedziców z sąsiedniej wioski. Dziadek nigdy nie żałował na edukację syna, dlatego jako jedyny w okolicy umiał pisać i czytać, ale gdy potajemnie wziął ślub z moją matką, wszystkie więzi rodzinne zostały zerwane, a cały majątek otrzymał młodszy brat ojca. Dziadkowie nigdy nie pogodzili się z tym mezaliansem, więc tacie nie zostało nic innego, jak zostać listonoszem, a na złość rodzicom chyba naprawdę to lubił. Znał też niemiecki, a dzięki niemu znałam go również ja. Początkowo przeklinałam te godziny spędzone nad książkami, a teraz w duchu dziękowałam Bogu, że opatrzność nade mną czuwała i poznałam język wroga.

Minęłyśmy pustą ławkę i weszłyśmy do środka. Przez frontowe, zdobione drzwi wchodziło się do małej sieni, w której na wprost znajdowały się schody na strych. Po lewej i prawej stronie były drzwi. Lewe prowadziły do pomieszczeń zajmowanych przez jego rodzinę, a za prawymi mieszkała moja trzyosobowa rodzina. Mieliśmy do dyspozycji kuchnię i pokój. Ja spałam w pierwszej izbie wciśnięta, pomiędzy stołem a kaflową kuchnią, a rodzice zajmowali maleńką sypialnię. Pomimo że część zajmowana przez jego rodzinę stała od prawie roku pusta, nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby zająć te pokoje. Ich mieszkanie zostało w takim stanie, w jakim je zostawili. Mama tylko raz w tygodniu tam zaglądała i podlewała paprotki, chociaż sąsiadka jej o to nie prosiła. Jednak dla mamy było to oczywiste, że musi dbać o ich dom, przecież wojna kiedyś się skończy, wszystko powróci do normalności, a kwiaty odzyskają swoich właścicieli. Nasza sytuacja nie była wyjątkowa. Obecnie prawie co drugi dom stoi częściowo pusty, w każdym kogoś brakuje, w każdym na kogoś się czeka.

Nasz dom zbudowali moi i jego dziadkowie. Tata mamy był cieślą, z kolei jego dziadek pracował w tartaku. To był duet idealny. Budynek był wykonany z wielką precyzją i pasją swoich twórców. Dziadkowie budowali go z myślą o przyszłych pokoleniach, które będą w nim razem mieszkać. Zgodnie z ich wizją został podzielony na dwa oddzielne mieszkania ze wspólnym strychem, który przez większość czasu był przestrzenią zajmowaną przez dzieci obu rodzin, a jesienią trzymaliśmy tam przetwory i suszone zioła.

Zanim otworzyłam drzwi do kuchni, raz jeszcze zerknęłam na schody prowadzące na strych i myślami wróciłam do naszego pierwszego pocałunku o zapachu suszonej lipy…

Tata jak zwykle pogrążony był w lekturze. Na nasz widok poprawił tylko okulary na nosie, które miał już na samym jego czubku, i skierował wzrok z powrotem na zapisane kartki.

– A ty znowu czytasz? Na to zawsze masz czas, ale raz w tygodniu do kościoła to już nie masz czasu iść?! Zobaczysz, przyjdzie nam zemrzeć, ja pójdę do nieba, a ciebie czeluści piekielne pochłoną i nie będziemy już razem!

– Dzięki Bogu… – powiedział tata z przekąsem, puszczając do mnie oczko i delikatnie uśmiechając się pod wąsem.

– Coś mówiłeś? – dopytała mama, ściągając chustę z włosów.

– Nic, kochanie, nic… Następnym razem na pewno się wybiorę.

Mama tylko machnęła na niego ręką i z zaciętą miną minęła ojca siedzącego przy stole, po czym ruszyła do sypialni. Już nie wierzyła tym jego zapewnieniom. Ojciec przez całe swoje życie był pobożnym człowiekiem, ale wojna zmienia ludzi, zmieniła też jego.

– Ty wiesz, gdzie ona jedzie? Mówiła ci? Geniek, ty jej coś powiedz, bo ona chyba oszalała. – Donośny głos matki wydobywał się z głębi pokoju.

– Nie wiem, ale zapewne zaraz się dowiem – odpowiedział, przewracając kolejną stronicę książki. – Nie jestem tylko pewien, czy chcę to wiedzieć, ale rozumiem, że to bez znaczenia.

W tym momencie mama stanęła w progu kuchni, przewiązując fartuch wzdłuż brzucha.

– Geniek, ona się wybiera z Piotrem do getta!

Słowo „getto” mama wypowiedziała nienaturalnie cicho, jak gdyby sama nazwa tego miejsca stanowiła namacalne zagrożenie. Tata tylko na chwilę, prawie niezauważalnie przerwał czytanie i zatrzymał wzrok na jednym punkcie.

– Powiedz Piotrowi, że byłem wczoraj u niego z listem, ale dom był zamknięty, niech jutro przyjdzie na pocztę przed obiadem, to mu go przekażę – powiedział spokojnym głosem, po czym wrócił do lektury.

– Geniek, na litość boską, czy ty słyszysz, co ja do ciebie mówię, oni jadą do getta, mogą w ogóle nie wrócić, a ty nie reagujesz! – krzyczała mama coraz bardziej drżącym głosem.

– Kochanie, Piotr musi wrócić, bo przecież mam dla niego list – odpowiedział z pełną powagą, po czym uśmiechnął się do mnie, a mama poczerwieniała i wyglądała, jakby za chwilę miała wybuchnąć, więc wolałam się szybko pożegnać i uniknąć bezpośredniego starcia między rodzicami.

Ucałowałam tatę w policzek, podskoczyłam szybkim ruchem do mamy i dałam jej buziaka w czubek nosa, po czym wybiegłam z kuchni. Gdy zamknęłam za sobą drzwi domu, wzięłam głęboki oddech i oparłam czoło o zdobiącą je drewnianą listewkę. Kątem oka widziałam, że Piotr zaprzęga konia do wozu. Zatem pora była ruszać.

Będąc po drugiej stronie kamiennej drogi, usłyszałam głos mamy.

– Henia, poczekaj!

Mama podbiegła do mnie i włożyła do ręki kilka banknotów.

– Daj to Złatej, powiedz, że… – Głos się jej załamał. – Powiedz, że modlę się za nią codziennie.

– Dobrze, powiem.

– Przytul mnie mocno i obiecaj, że nie zrobisz żadnej głupoty. Pamiętaj, mamy z ojcem tylko ciebie.

– Mamo, kocham was mocno, ale sama dobrze wiesz, że kocham też jego. Gdybym ja tam była, on zrobiłby to samo.

– Zrobiłby? – dopytała przerażona, łapiąc mnie za ramiona. – Proszę cię, nic nie rób! Zobacz się z nim i wracaj do mnie. Obiecaj, że wrócisz cała i zdrowa.

– Mamo, wrócę. Zawsze będę przy tobie – wyszeptałam, wtulając się w jej miękkie ciało.

Zawsze. Nawet gdyby przyszło mi dziś umrzeć, próbując ratować jedyną osobę, dla której pragnę żyć. Skrycie proszę Boga, aby dane mi było chociaż go ujrzeć. Po raz ostatni spojrzeć mu w oczy i zobaczyć w nich swoje odbicie. Po raz ostatni usłyszeć, jak wymawia moje imię… Nie powiedziałam swoich pragnień na głos, ale podświadomie czułam, że mama mimo to słyszała każde moje niewypowiedziane słowo.

Odsunęłam się i posłałam jej pokrzepiający uśmiech. W tym czasie za naszymi plecami pojawił się drewniany wóz.

– Dzień dobry Piotrze! Wracajcie szybko! – przywitała się mama uprzejmie i odeszła w kierunku domu. Widziałam, jak ostatkiem sił próbowała nie wybuchnąć płaczem. Gdyby moje serce nie było już roztrzaskane w drobny mak, to w tym momencie by pękło.

– Dzień dobry, panienko! – Głos Piotra wyrwał mnie z odrętwienia. – Czyż nie piękny dzień, by oszukać śmierć?

Mężczyzna przełożył lejce do prawej ręki, a lewą wyciągnął w moją stronę.

– Dzień dobry panie Łada. W rzeczy samej. – Odwzajemniłam jego uśmiech i chwyciłam pomarszczoną, ciepłą dłoń.

Zielona sukienka znowu zatrzepotała muśnięta wiatrem.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

Śniadowo, 1 listopada 2018 roku

 

– Mamo! Chodź tu szybko! – zawołałam przerażona widokiem czarnej plamy w miejscu, w którym jeszcze niedawno znajdowało się żelazko.

– Co tu tak śmierdzi? – zapytała, wchodząc do swojej sypialni, w której zawsze była rozstawiona i gotowa do użycia deska do prasowania.

– Spaliłam ją! Sama zobacz. – Uniosłam do góry bordową sukienkę zakupioną dosłownie kilka dni temu w jednej z sieciówek. – Uwierzysz, że nie miałam jej nawet raz na sobie? Masakra! A najgorsze jest to, że nie mam co założyć do kościoła. Wzięłam tylko tę sukienkę.

– Nie wzięłaś nic więcej na weekend?

– Mam jeszcze szare welurowe dresy, ale chyba nie chciałabyś, żebym się tak zaprezentowała mieszkańcom Śniadowa w roczne święto. – Próbowałam wymusić z siebie odrobinę uśmiechu.

Mama chyba to sobie wyobraziła, bo otworzyła szerzej oczy.

– Pokaż mi ją! Może uda się jakoś ją uratować. – Podskoczyła do mnie jak oparzona, po czym wzięła sukienkę do ręki i przyłożyła do mojego ciała. – Szkoda, że plama jest tak wysoko, inaczej babcia mogłaby ją skrócić. Nie mogłaś niżej jej spalić?

– Mamo, to nie jest zabawne. – Opadłam załamana na stojące obok łóżko. – No i w czym ja pójdę?

– Może założysz coś mojego? – zaproponowała niepewnie.

– Mamo, nie obraź się, ale twoje ubrania będą wyglądać na mnie jak namiot. Jeszcze ludzie pomyślą, że nie dość, że twoja córka jest starą panną, to jeszcze z nieślubnym dzieckiem w drodze. Z drugiej strony nie byłabym wyjątkiem. – Zaśmiałam się na myśl o kontynuowaniu rodzinnej tradycji.

– Ty tutaj dobrego imienia twojej świętej pamięci prababki Henryki nie szargaj. Wiesz przecież, jak było.

– Wiem, wiem. – Podeszłam do zdjęć ustawionych na komodzie i wzięłam do ręki złotą ramkę z fotografią ślubną prababci, gdzie obok młodej pary stała mała dziewczynka z czarnymi, długimi lokami.

– Mam pomysł! – krzyknęła mama i szarpnęła mnie za rękę. – Idziemy na strych.

– Ale po co?

– Idź, nie marudź! Zobaczysz na miejscu.

Mama popędzała mnie ruchem ręki i wręcz wypchnęła ze swojej sypialni na wąski korytarz, na którego końcu znajdowały się czarne drzwi. Za nimi schowane były schody, które prowadziły prosto na strych. Rzadko się tutaj ktokolwiek zapuszczał, bo brakowało elektryki, panujące przez cały rok skrajne temperatury były nie do zniesienia, a na podłodze leżała nieprzyjemna w dotyku wełna stanowiąca namiastkę ocieplenia. Zanim mój wzrok przyzwyczaił się do panującego tu półmroku, usłyszałam zwycięskie okrzyki mojej matki.

– Jest tutaj! – Mama wskazywała palcem na stojący na samym końcu strychu wielki kufer.

– Co to jest?

– To skrzynia posagowa twojej prababci.

– Mamo, tylko mi nie mów, że mam założyć coś z jej środka. Naprawdę wolę iść w dresach i stanąć pod kościołem niż założyć coś, co leżało tu sto lat i śmierdzi naftaliną. Bez przesady, nie jestem aż tak zdesperowana. – Dodatkowo zaprzeczyłam ruchem głowy, aby raz na zawsze wybić mamie ten pomysł z głowy.

– Nie przesadzaj! Tylko zerkniemy, pomóż mi ją znieść na dół. Nie przewracaj oczami tylko mi pomóż! No już!

Mama nie akceptowała odmowy. Wiedziałam, że nie odpuści, dopóki na własne oczy się nie przekona, że zawartość skrzyni ma wartość jedynie sentymentalną. Po omacku odszukałam uchwyt znajdujący się z boku kufra i obie ruszyłyśmy w kierunku drzwi. Skrzynia na szczęście nie była tak ciężka, na jaką wyglądała. Chociaż zanim przytargałyśmy ją z powrotem do sypialni, zdążyłam obić sobie o nią łydkę i to tak mocno, że siniak w tym miejscu był nieunikniony.

W dziennym świetle okazało się, że skrzynia miała kolor ciemnego brązu, pokrywały ją w kilku miejscach rysunki kwiatów, które z racji swojego wieku były w większości wyblaknięte i poprzecierane. Zresztą cały kufer był w kiepskim stanie. Każda deska została podziurawiona przez kornika. Z duszą na ramieniu podniosłam wieko. Po otwarciu okazało się, że skrzynia była wypełniona zaledwie do połowy. Na samej górze leżał niewielkich rozmiarów niebieski koc w żółtą kratkę, który zapewne należał w dzieciństwie do mojej babci. Była też narzuta składająca się z pozszywanych ze sobą różnych kawałków materiałów, które na pierwszy rzut oka nie pasowały do siebie, ale jako całość wyglądały zaskakująco dobrze. W dzisiejszych czasach można by ją nazwać patchworkową i dumnie prezentować na sofie. Wymagała jednak głębokiej renowacji, gdyż część szwów puściła i widać było dziury. Pod nią znajdował się haftowany obrus, zapewne niegdyś biały, obecnie mocno kremowy, a miejscami wręcz żółty. Pod tym ostatnim skrywała się suknia ślubna prababci, uwieczniona na czarnobiałym zdjęciu, w której do ślubu, po kilku poprawkach krawieckich, szła też babcia. Suknia była niczym delikatne płatki śniegu, które pod wpływem ludzkich dłoni natychmiast się roztapiały. Miałam wrażenie, że ona również za chwilę rozsypie się na drobne kawałeczki. Materiał, z którego była zrobiona, był przyjemnie śliski w dotyku. Wokół szyi i wzdłuż rękawów ozdobiona była delikatną koronką, która zapewne wyszła spod szydełka którejś sąsiadki.

– Przepiękna… – Westchnęłam zauroczona jej wyglądem. – Czy babcia wie, że ta suknia jest u nas na strychu? Nigdy mi o niej nie wspominała. Byłam pewna, że przepadła…

– Agatko, nie każdy swoją suknię tnie na kawałki… – wypomniała mi mama. Ani ona, ani tata nie mogli mnie powstrzymać, gdy z nożycami w ręku rzuciłam się na wiszącą na drzwiach suknię, idealnie wyprasowaną na wielki dzień, który nigdy nie nadszedł…

– Możemy do tego nie wracać?! – zapytałam zbyt głośno. – Powieszę ją w szafie, nie można jej z powrotem schować w tym starym kufrze.

Mimo że szybko zmieniłam temat, to jednak poczułam znajome ukłucie w sercu. Tak było za każdym razem, gdy wracałam myślami do tamtego okresu w swoim życiu, do dnia, w którym moje wyobrażenie o miłości zostało roztrzaskane w drobny mak. Podobnie jak moje serce… Mama zdawała się nie zwracać na mnie uwagi. Gdy ja zakładałam suknię na jeden z wolnych wieszaków w jej szafie, ona pochłonięta była kolejnym znaleziskiem.

– Agata, spójrz na tę sukienkę! Wiedziałam, że coś tutaj znajdziemy – mówiła podekscytowana.

Zawiesiłam wieszak na drążku w szafie i się odwróciłam. Mama trzymała na wyciągniętych w górze rękach zieloną sukienkę sięgającą za kolano. Była skromna, o prostym kroju, bez zbędnych dodatków. U góry była dopasowana z dekoltem w serek, a dół miała rozkloszowany.

– To też babci?

– Nie wydaje mi się, raczej twojej prababci, na babcię byłaby za mała. Przymierz, bo wydaje mi się, że ty jako jedyna się w nią zmieścisz.

Bez wahania ściągnęłam szlafrok, zostając w samej bieliźnie. Wzięłam do ręki sukienkę, rozpięłam malutkie guziczki ukryte na plecach i delikatnie włożyłam ją przez głowę, wsuwając ręce w dopasowane rękawy. Poczułam przyjemne zimno materiału stykającego się z moim ciałem.

– Idealna! – krzyknęła uradowana mama, a jej oczy rozbłysły. – Jest ponadczasowa, nikomu do głowy nie przyjdzie, że ta sukienka najpewniej pamięta wojnę!

– Prababcia musiała w niej wyglądać rewelacyjnie, jak jakaś dama! – mówiąc to, zrobiłam obrót, a dół sukienki wirował razem ze mną. – Muszę ją tylko czymś odświeżyć, bo jednak czuć od niej strychem. – Zaciągnęłam się delikatnie unoszącym się od niej zapachem.

– Kilka kropel perfum powinno wystarczyć. Niestety, ale na wietrzenie nie mamy już czasu. Idę ułożyć włosy. Szykuj się, za pół godziny wychodzimy!

Spojrzałam raz jeszcze w taflę lustra zawieszonego w sypialni. Głęboka zieleń materiału idealnie komponowała się z moimi jasnymi włosami. Spojrzałam mimowolnie w kierunku zdjęcia prababci. Na własnym ślubie sprawiała wrażenie smutnej, a może tylko poważnej blondynki… Kurczowo trzymała za rękę małą, uśmiechniętą dziewczynkę. Był to mocny uścisk, jakby się bała, że ktoś mógłby jej odebrać dziecko, jeśli tylko choć odrobinę poluzuje swoje palce. Drugą rękę miała owiniętą wokół ramienia swojego męża, który posyłał fotografowi nieśmiały uśmiech. Przesunęłam wzrokiem po pozostałych ślubnych fotografiach, jakby odruchowo szukając tej, której tu nie ma, a która powinna tu od dawna stać – mojej własnej.

 

Główna msza, jak co roku, ściągnęła do Śniadowa tłumy wiernych. Był to jeden z nielicznych dni, w których można było zobaczyć znajomych ze szkolnych lat, którzy już dawno opuścili naszą małą wioskę.

– Nie pamiętam, żeby na Wszystkich Świętych było kiedyś tak gorąco jak dziś. Chyba naprawdę idzie globalne ocieplenie, o którym tyle trąbią w telewizji. – Mama poluzowała szalik owinięty wokół szyi. – Agatko, wzięłaś może zapalniczkę, bo ja chyba zapomniałam – powiedziała, przetrząsając na schodach kościoła zawartość torebki.

– Mam i zejdź proszę ze schodów, bo zaraz ciebie rozdepczą. – Wzięłam ją za rękę i pociągnęłam delikatnie w swoim kierunku.

Po zakończonej mszy tłum napierał coraz bardziej na wąski przedsionek kościoła, a na schodach zaroiło się od ludzi obwieszonych foliowymi torebkami pełnymi zniczy.

– Już dobrze, przecież idę! To co, pójdziemy najpierw do Klusków, a potem do Żebrowskich?

– To pytanie czy stwierdzenie? Przecież ty nie znasz innej trasy. Każdą wizytę na cmentarzu zaczynamy od Klusków. – Uśmiechnęłam się szeroko.

Mama westchnęła, udając obruszoną. Wolnym krokiem ruszyłyśmy w stronę cmentarnej alejki, wzdłuż której rosły olbrzymie sosny. W dzieciństwie zbierałam po drodze wszystkie napotkane szyszki. Dziś mi już tego robić nie wypadało, ale gdy nikt nie widział, kopałam je i patrzyłam, jak daleko turlają się po asfalcie. Grób Klusków znajdował się po lewej stronie cmentarza, niedaleko grobu żołnierzy poległych w walkach toczących się w okolicznych wsiach w czasie obu wojen.

– Agatko, postaw ten czarny znicz tutaj z przodu, obok tej żółtej chryzantemy. Sprawdź tamten czerwony znicz, bo wydaje mi się, że zgasł…

Rozkazy i wytyczne padały jeden za drugim. Mama jak zwykle czuwała nad ładem i wystrojem grobu swoich przodków. Nauczona doświadczeniem, bez słowa sprzeciwu postawiłam znicz z przodu, po czym jeszcze trzy razy zmieniałam jego miejsce na bardziej odpowiednie, aż mama znalazła tę właściwą i najbardziej reprezentatywną aranżację grobu.

Na płycie nagrobnej już prawie nie było miejsca, chryzantemy zabierały niemal całą przestrzeń, przysłaniając częściowo napisy, tak że z trudem można było odczytać, czyj to właściwie grób. Ponad pąkami kwiatów widniały wyryte złote litery:

 

Eugeniusz Klusek ur. 12.12.1900 r. – zm. 17.06.1944 r.

Leokadia Klusek ur. 23.07.1904 r. – zm. 17.06.1944 r.

Henryka Żebrowska ur. 02.04.1922 r. – zm…

 

Na grobie znajdowała się również stojąca oddzielnie tabliczka w kształcie serca, postawiona pomiędzy główną tablicą a krzyżem, z napisem:

 

Hania Żebrowska ur. 31.08.1942 r. – zm. 12.09.1977 r. – na zawsze w naszych sercach

 

Była to tabliczka upamiętniająca siostrę mojej babci, która w młodym wieku zmarła tragicznie.

– Spotkałam parę dni temu proboszcza na cmentarzu, jak przyszłam posprzątać. Dziwna sprawa. Mówił, że ktoś dzwonił do niego i pytał o nasz grób – powiedziała mama, przestawiając czarny znicz z powrotem do przodu.

– Nasz grób? – dopytałam, nie będąc pewną, czy dobrze usłyszałam.

– No ten. Klusków. – Wskazała ruchem głowy na nagrobek.

– Ale kto dzwonił?

– Nie zapamiętał nazwiska, mówił tylko, że jakiś mężczyzna. W każdym razie nie tutejszy, bo pierwszy raz słyszał takie nazwisko.

Jak na prawnika przystało, w mojej głowie automatycznie rozległ się alarm. Jednak po chwili uspokoiłam się, wiedząc, że pokładne mieliśmy opłacone. Nie zalegaliśmy też z żadnymi innymi cmentarnymi opłatami.

– I o co pytał konkretnie? – nie dawałam za wygraną.

– O grób rodziny Klusków, czy jest taki na cmentarzu i kto jest w nim pochowany…

– A mówił, do czego potrzebna mu jest ta informacja i skąd dzwoni?

– Chyba nie.

– I co?

– Nic. Ksiądz powiedział to, co wie, i tyle – odpowiedziała spokojnie mama, nie robiąc sobie absolutnie nic z niecodziennego telefonu nieznajomego mężczyzny.

– Powiedział?! Ale dlaczego?

– A dlaczego nie? Przecież to nie tajemnica.

– Może i nie, ale po co komuś obcemu takie informacje? Grób jest opłacony. Wszystko jest legalne. Może chodziło o inną rodzinę?

– Nie ma innych Klusków w naszej parafii.

– Może pomylił parafie – zasugerowałam.

– Może. Chodź, idziemy do Żebrowskich. Zobaczysz, jaką piękną wiązankę tam postawiłam. Sztuczne kwiaty, a wyglądają jak żywe!

Już miałam zrobić pierwszy krok w stronę głównej alejki, gdy zobaczyłam na grobie coś dziwnego. Coś, czego tam nie powinno być…

– Mamo, a to co?

Podeszłam bliżej tablicy z nazwiskami zmarłych. Na górze płyty leżał szary, okrągły kamyczek.

– Jak to co? Przecież to kamień, wyrzuć go.

– Ale skąd on się tu wziął, przecież grób jest granitowy, a dookoła tylko kostka brukowa?

Obracałam znalezisko w palcach. To nie był zwykły kamień. Sprawiał wrażenie wyszukanego, może przez swoje gładkie krawędzie i jednolity kolor.

– Pewnie jakiś dzieciak położył. Wyrzuć, bo się grób porysuje.

– Dzieciak by tak wysoko nie dosięgnął – mówiłam, przypatrując się niezwykłemu kawałkowi skały.

– Nieważne, wyrzuć i chodź już.

Mama odeszła kilka kroków, nie czekając na mnie. Dla niej temat był skończony. Jednak mi ten mały kamień nie dawał spokoju. Nie wiedząc czemu, postanowiłam zostawić go na grobie w miejscu, w którym ktoś go położył.

Gdy wyszłyśmy na główną alejkę cmentarną, zauważyłam, że kilkanaście metrów od nas, przy grobie Nieznanego Żołnierza, stoi wysoki mężczyzna ubrany w czarny płaszcz sięgający prawie do kolan i wąskie czarne eleganckie spodnie odsłaniające gołe kostki. Stał tyłem do grobu i wyglądał tak, jakby nas obserwował. Przez myśl przeszło mi, że to może mój dawny znajomy ze szkolnych lat. Chciałam mu się dokładniej przyjrzeć, lecz mężczyzna stał wprost pod słońce. Patrząc na niego, musiałam mrużyć oczy, więc nie byłam pewna jego tożsamości. Wiatr targał jego włosami, tak że momentami również i on niewiele mógł zobaczyć. Chociaż miał na sobie okulary przeciwsłoneczne, to miałam dziwne uczucie, że jego wzrok podąża za mną. Mimo że wyglądał całkowicie obco, to odniosłam wrażenie, że jednak się znamy…

– Warszawiak jak nic – skomentowała moja mama, wcale nie przyciszając przy tym głosu.

– Mamo! – syknęłam z nadzieją, że wiatr zagłuszył jej słowa.

Wzięłam ją pod rękę i minęłyśmy żwawym krokiem nieznajomego. Kątem oka obserwowałam jego ruchy i miałam wrażenie, że odwraca się w naszym kierunku.

– Ja nie wiem co to za moda, żeby takie krótkie spodnie nosić. Jakby od razu były za małe kupione. Pożałuje na stare lata, jak mu się kości odezwą – oceniała go dalej.

– Kto? – zapytałam, udając, że nie wiem, o kogo jej chodzi.

– Ten chłopak, którego tak świdrujesz wzorkiem.

Poczułam, jak oblewa mnie rumieniec. Szybko odwróciłam głowę w drugą stronę.

– W nikogo się nie wpatruję – wycedziłam przez zęby.

– Znasz go?

– Raczej nie – powiedziałam, tym razem zgodnie z prawdą.

Gdy odeszłyśmy trochę dalej, skręcając w prawo, w kolejną alejkę, delikatnie odwróciłam głowę w jego stronę. Miejsce, w którym niedawno stał, było już puste.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Anna Kłosińska-Rybakiewicz, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce: © Mark Owen/Trevillion

 

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-530-8

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.