Przynęta - Ann Cleeves - ebook + audiobook + książka

Przynęta ebook i audiobook

Ann Cleeves

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestsellerowa seria mistrzyni kryminału z wykraczającą poza wszelkie stereotypy inspektor.
Vera Stanhope – ze swoją nadwagą, bałaganiarstwem, swoimi słabościami, demonami dzieciństwa i przeszłości – jest wprost rewelacyjna! „Guardian”

Seria Vera tom 1

„Dłużej tego nie zniosę!” – Pożegnalne słowa Belli Furness nie pozostawiają wątpliwości: popełniła samobójstwo. Nie udźwignęła ciężaru opieki nad sparaliżowanym mężem, z którym mieszkała samotnie na odludnej farmie wśród pustych wzgórz Northumbrii. Tylko Rachael Lambert, która wraz z dwiema innymi specjalistkami prowadzi tu badania ekologiczne przed rozpoczęciem budowy nowej kopalni, nie wierzy w oficjalną wersję śmierci przyjaciółki… Kilka dni później ginie druga kobieta. Ale tym razem to morderstwo…

Do akcji wkracza inspektor Vera Stanhope. Już raz prowadziła tu śledztwo. I wolałaby o nim zapomnieć, ale sprawa sprzed lat ma swój przerażający ciąg dalszy. Wszyscy mogą być w nią zamieszani, każdy ma na sumieniu coś, co chciałby ukryć. Vera musi przeniknąć skomplikowaną sieć wzajemnych powiązań i ułożyć prawdę z zagmatwanych życiorysów trzech kobiet, które łączy jedno: każda dobrze zna znaczenie słowa zdrada…

Przynęta to niezwykle inteligentnie skonstruowany psychologiczny kryminał z misterną intrygą. Wnikliwy, przekonujący i nieodparcie fascynujący! „The Times”

VERA – powieści o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności odsłaniają głęboko skrywaną prawdę o człowieku. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
Seria VERA – zekranizowana jako serial telewizyjny – bije na świecie rekordy popularności, nadal emitowana jest też w Polsce.
Główną rolę gra Brenda Blethyn – dwukrotnie nominowana do Oscara laureatka Złotego Globu i Złotej Palmy.

Ann Cleeves to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętych społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 0 min

Lektor: Beata Olga Kowalska
Oceny
4,2 (65 ocen)
32
17
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majka888

Dobrze spędzony czas

dobrze napisana powieść, znakomita lektorka o miłej barwie głosu i przyjemnie czyta tekst
10
aga24_09

Z braku laku…

Do końca miałam nadzieję,że akcja nabierze tempa i pozytywnie się zaskoczę. Nic z tego. Uwielbiam czytać serie kryminalne, ale tutaj już pierwszy tom mnie zmęczył. Wielka szkoda
10
EwaMir57

Nie oderwiesz się od lektury

Wysłuchałam z zaciekawieniem, intrygująca historia, nie przeszkodziło mi wcześniejsze obejrzenie serialu, bo jak zwykle słowo pisane jest bogatsze od obrazu.
00
ewcud2

Dobrze spędzony czas

całkiem dobra
00

Popularność




Redakcja stylistyczna

Dorota Kielczyk

 

Korekta

Renata Kuk

Halina Lisińska

 

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

 

Zdjęcie na okładce

© pbnash1964/Adobe Stock

 

Zdjęcie Brendy Blethyn

© ITV Studios/Helen Turton

 

Tytuł oryginału

The Crow Trap

 

Copyright © 1999 by Ann Cleeves

All rights reserved.

 

For the Polish edition

Copyright © 2022 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

 

ISBN 978-83-241-6570-4

 

Warszawa 2024. Wydanie V

 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

 

www.wydawnictwoamber.pl

 

PROLOG

Gdyby na mapie Ordnance Survey szukać chaty Baikie, nie dałoby się jej znaleźć, chociaż farma Black Law już jest. Zaznaczona kwadratem i podpisana drobnym drukiem widnieje na mapie numer osiemdziesiąt – „Północne Penniny, Kimmerston i okolica”. Trudno ją wypatrzyć, bo wypada akurat na zgięciu. Szlak odchodzący od głównej drogi wyznacza kropkowana linia, co oznacza drogę publiczną. Na mapie farmę z trzech stron otaczają jasnozielone plamy. Są zadrukowane małymi, wygenerowanymi w komputerze choinkami – to las. Z czwartego boku mapa jest biała, nie licząc brązowych linii konturowych dochodzących aż do strumienia. W tym miejscu strumień jest szeroki, zaznaczony niebieskim paskiem obrzeżonym granatowymi liniami. Linie są zygzakowate jak w dziecięcym rysunku rzeki. To potok Skirl. Zaraz za nim zaczynają się gęsto ułożone poziomice, czyli strome stoki. Szczyty oznakowano symbolami przypominającymi chmurki. To skalne turnie o nazwach Fairburn, Black Law, Hope. Między potokiem a turniami znajduje się brązowy punkt podpisany: „Kopalnia Ołowiu (Nieeksploatowana)”.

Z okna sypialni na farmie Black Law Bella przyglądała się wzniesieniu Fairburn. Szczyty wciąż pokrywał śnieg. Przesunęła wzrok na ciemny zarys lasu i na szare kamienne budynki za obrębem podwórza. Potem odwróciła się od okna do toaletki. Pewną ręką umalowała usta, zacisnęła wargi, po czym lekko przycisnęła do nich papierową chusteczkę. W lustrze widziała odbicie leżącego w łóżku Dougiego. Napotkała jego spojrzenie. Widziała, że zadrgała mu powieka. Pewnie próbował do niej mrugnąć, powiedzieć: No, no, ale ty dzisiaj ślicznie wyglądasz, dziewczyno. Po tym jak dostał udaru, dawali nadzieję, że wróci mu mowa, ale nie wróciła.

– Skoczę do Baikie – powiedziała. – Jeśli zastanę Rachael, pewnie trochę tam posiedzę. Nie masz nic przeciwko, kochanie?

Kiwnął głową, uśmiechnął się połową ust i sprawną dłonią poklepał ją po ramieniu.

– Włączyć ci telewizor?

Znowu kiwnął głową. Nachyliła się i cmoknęła go w policzek.

– To na razie – rzuciła.

W kuchni włożyła kalosze, a czarne lakierki spakowała do torby. Na zewnątrz wschodni wiatr, w którego porywach na podwórzu wirowały resztki siana, zaparł jej dech w piersi.

Część I RACHAEL

1

Rachael skręciła z drogi gruntowej i zaraz gwałtownie zahamowała. O mały włos wjechałaby w tarasującą przejazd nową stalową bramę. Któryś z dzierżawców z majątku Holme Park chciał się popisać. Kiedy wysiadła z samochodu, żeby otworzyć bramę, zbłąkana utuczona owca ze skołtunionym futrem i zapaćkanym zadem otarła się nosem o jej kolana. Dziwne, nikt tu nie wypasał owiec aż do końca kwietnia. Stalowa klamka przy bramie była tak zimna, że prawie przymarzała do ręki.

Dojazd był gorszy, niż pamiętała, miejscami nawierzchnię ścinał lód. Jechała bardzo wolno, starając się trzymać pobocza, ale i tak zahaczyła rurą wydechową o kamień.

Po prawie dwóch kilometrach zorientowała się, że wybrała złą przecinkę. Z lasu powinna wyjechać na otwarty teren, powinna już być przy strumieniu. A wylądowała na jakiejś piaszczystej drożynie, niezbyt wyboistej, za to bardzo wąskiej. Iglaki z obu stron nie przepuszczały wieczornego światła. Sunęła dalej z nadzieją, że znajdzie miejsce, gdzie będzie mogła zawrócić, jednak dróżka przechodziła w dwie leśne ścieżki z dachem utworzonym z koron drzew.

Cofnęła się do rozwidlenia. Gałęzie drapały lakier z piskiem, jaki wydaje kreda na mokrej tablicy. Zderzak walnął w zakryty poszyciem kamienny nasyp. Wrzuciła jedynkę i ostro dała do przodu, potem wykręciła. Kiedy dotarła do głównej drogi, było już prawie ciemno, a ona trzęsła się z zimna.

Przy brodzie zatrzymała się, żeby sprawdzić poziom wody. Pięć lat temu w tym miejscu utonął student – wracał do chaty Baikie z nocnego wypadu do pubu. Nagły przypływ przewrócił jego samochód. Światło reflektorów odbijało się od wody, dlatego nie dało się ocenić głębokości. Ponieważ wiosna była prawie bezdeszczowa, Rachael postanowiła zaryzykować. Strugi wody parowały i syczały w zetknięciu z rozgrzanym silnikiem, mimo to dość łatwo przeprawiła się na drugi brzeg.

I znowu drogę zablokowała jej brama, tym razem drewniana. Było za ciemno, żeby mogła coś przeczytać, ale wiedziała, że wisi tam tabliczka z napisem: „Przejazd tylko do farmy Black Law i chaty Baikie”. Zostawiła samochód na luzie i poszła otworzyć bramę. Auto stało na stoku, więc reflektory świeciły w górę, na zbocze. Jej uwagę musiał przyciągnąć jakiś ruch, bo podniosła wzrok i wtedy w blasku świateł zobaczyła zarys postaci, kogoś ubranego jak na pieszą wędrówkę, w goreteksową kurtkę z kapturem. Dostrzegła błysk odbitego światła i domyśliła się, że ten ktoś niesie lornetkę albo aparat fotograficzny. Była przekonana, że to mężczyzna, chociaż z tak dużej odległości mogła się mylić. Nieznajomy odwrócił się i rozmył w mroku.

Miała nieprzyjemne wrażenie, że przez jakiś czas ją obserwował. Pokonując ostatnie kilkaset metrów dzielące ją od chaty, zastanawiała się, kto jest aż tak nierozsądny, żeby chodzić po górach prawie w ciemności.

Postanowiła nie wstępować na farmę. Dougie nie lubił odwiedzin bez zapowiedzi. Bella na pewno usłyszy samochód i – jeśli będzie mogła, kiedy Dougie zaśnie – zejdzie do chaty. W kuchni na farmie się świeciło, jednak zasłony były zaciągnięte. Psy, głośno ujadając, wybiegły ze stodoły na podwórze. Hałas rozszedł się echem po całej okolicy, ale Rachael stwierdziła, że to dobrze. Gdziekolwiek jest, Bella na pewno usłyszy szczekanie. Potem zauważyła światło na piętrze i pomyślała, że Bella prawdopodobnie szykuje Dougiego do snu.

Rachael przejechała uprzątnięte, zamiecione podwórze. Chata Baikie, z której rozciągał się widok na dolinę, stała na końcu drogi. Dom otaczały drzewa, dosadzane przez lata, żeby osłonić budynek przed wiatrami.

Klucz leżał tam, gdzie zawsze, pod ozdobną terakotową doniczką przy tylnym wejściu. W środku Rachael wymacała włącznik światła. Poczuła odór wilgoci, ale wiedziała, że dom jest czysty. Była tu w listopadzie, po tym jak wyjechali stąd ostatni studenci, i wszystko wyszorowała. Odwiedziła ją wtedy Bella z dwiema butelkami wina domowej roboty i urządziły sobie prawdziwą popijawę. Skończyły na farmie, dopijając whisky Dougiego. Rachael spała w pokoju gościnnym – pokoju Neville’a, jak go nazywała Bella, chociaż o ile Rachael się orientowała, Neville od lat nie był na farmie – i obudziła się z najgorszym kacem w życiu. Wtedy jeden jedyny raz nocowała na farmie.

Odkręciła stojącą na zewnątrz butlę gazową, potem przeszła do kuchni wstawić wodę na kawę. Kuchnia była maleńka – dobudówka tak wąska, że dało się jednocześnie dotknąć rękoma przeciwległych ścian. Podłączyła do prądu zardzewiałą lodówkę, zamknęła drzwiczki i odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała, że agregat zaczął szumieć. Płomień na palniku syczał, ale czajnik ani trochę się nie nagrzewał. Czekając, aż woda się zagotuje, przeszła do salonu zaciągnąć zasłony, żeby nie wiało. Kiedyś były szare, ale wyblakły od słońca i porobiły się na nich jaśniejsze pasy. Meszek weluru zupełnie się wytarł, tak że teraz całe stały się prawie gładkie. W salonie stały: sofa z indyjską narzutą, którą Rachael rok wcześniej przywiozła z domu, para foteli – je też przydałoby się czymś przykryć, żeby zasłonić plamy, regały z książkami nakrapianymi pleśnią i w jednym rogu szklana gablota, a w niej wypchany lis. Meble wyglądały tak znajomo, że Rachael nie zwracała na nie uwagi. Myślała tylko o tym, żeby się rozgrzać. Nawet w domu panował taki ziąb, że gdy oddychała, z ust ulatywały jej obłoczki pary.

Ruszt w kominku był wyłożony gazetami i podpałką, ale kosz na drewno świecił pustką. Na gzymsie leżało pudełko zapałek, niestety zawilgoconych. Po kilku próbach zapalenia jednej z nich Rachael zwinęła gazetę i poszła ją podpalić od płomienia na kuchence. Przypomniała sobie sposoby, jakich się nauczyła ostatnim razem, i roznieciła ogień. Czajnik zagwizdał, więc wreszcie zrobiła sobie kawę rozpuszczalną – przywiozła ją ze sobą na wszelki wypadek. Wypiła gorący napój przy kominku, pilnując płomienia, aż była pewna, że nie zgaśnie.

Potem wyładowała rzeczy z samochodu i wstawiła na palnik garnek wody. Na kolację planowała zjeść spaghetti, a później zamierzała napić się wina z Bellą. Z koszem na drewno wyszła po polana składowane na tyłach stodoły. Tam stał też traktor i trzymano zrzucone na stertę bele siana. Światło z domu nie docierało tak daleko, więc zabrała ze sobą latarkę. Noc była jasna i mroźna. Gwiazdy na bezkresnym niebie, których nie przyćmiewały światła miasta, wydawały się jaśniejsze niż tam, gdzie mieszka.

Bella zaaranżowała samobójstwo tak skrupulatnie jak wszystko, co robiła w swoim życiu. W świetle latarki jej ciało zwisało z pętli zrobionej z mocnego nylonowego sznura. Twarz miała białą jak kreda. Przygotowała się na tę okazję: umalowała usta i włożyła jedwabną bluzkę, którą Rachael w zeszłym sezonie podarowała jej w prezencie w ramach podziękowań. W czarnych wypolerowanych na glans butach odbijało się światło latarki. Przyciągnęła spod ściany dwie bele siana, wspięła się na nie, żeby zawiązać sznur na stropie. Potem, kiedy była gotowa, odkopnęła tę z wierzchu.

Oczywiście zostawiła list. O tym też pomyślała. Był zaadresowany do Rachael i zawierał przeprosiny, że to ona musi znaleźć zwłoki. „Nie mogłam narazić na to Dougiego, a Ty na pewno sobie poradzisz”. Dalej pisała, że drzwi kuchenne na farmie zostawiła otwarte, więc Rachael bez przeszkód dostanie się do telefonu, nikomu nie przeszkadzając – znowu chodziło o Dougiego. Ale konkretnego powodu, dlaczego się zabiła, nie podała. Wyjaśniła tylko, że po prostu dłużej tego nie zniesie. Wiedziała, że zostanie znaleziona późnym wieczorem, bo kosz na drewno zostawiła pusty. Rachael od zawsze podejrzewała, że Bella jest bardzo sprytna.

Kiedy ją zobaczyła – rozpoznawalną po jedwabnej bluzce, eleganckiej trwałej szmince, ale tak naprawdę zupełnie do siebie niepodobną, bo za życia nigdy nie była tak spokojna – Rachael wpadła w furię. Wręcz oszalała z wściekłości. Miała ochotę potraktować jej ciało jak worek treningowy, walić pięściami po brzuchu. Chciała wspiąć się na siano i spoliczkować białą, pozbawioną życia twarz. Bo Bella była jej przyjaciółką. Więc jakim prawem zrobiła coś takiego, nie omawiając z nią tego wcześniej? A poza tym, ponieważ Rachael słyszała, że projekt ruszy naprzód, czekała na ten wieczór. Myślała, że usiądą razem w chacie i przy butelce wina obgadają nowiny.

Jednak nie uderzyła ciała. Zamiast tego odwróciła się i zaczęła boksować belę z sianem do momentu, aż kostki palców zaczęły jej krwawić.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z upływu czasu. Wróciła do domu, żeby wyłączyć gaz. Przeklęty płomień był tak słaby, że dopiero po pół godzinie woda się zagotowała.

2

Dom, który z czasem zaczęto nazywać chatą Baikie, krótko po wojnie odkupiła od farmy Constance Baikie – przyrodniczka i ilustratorka, stara panna. Lubiła spacerować po wzgórzach w poszukiwaniu inspiracji, jednak ze względu na otyłość dość szybko musiała zrezygnować z wędrówek. Wtedy zaczęła przesiadywać w fotelu przy oknie i szkicować wszystko, co za nim widziała: ptaki, rośliny, owady. To był jej najpłodniejszy okres. Oryginały ilustracji z jej książek sprzedawały się na rynku za zaskakująco duże pieniądze. Zainteresowała się nią też londyńska galeria – urządzili jej nawet jednoroczną wystawę. Nikt dokładnie nie wiedział, co Constance robiła z honorariami, bo żyła bardzo oszczędnie. W ramach odskoczni od rysowania pisywała dowcipne sarkastyczne listy do pism naukowych. W tych tekstach wyszydzała badania swoich kolegów.

Dougie, wtedy jeszcze aktywny i sprawny, raz w tygodniu przywoził jej swoim land roverem zapasy z Kimmerston. Baikie nie płaciła mu za tę przysługę, ale każdego roku w Boże Narodzenie w prezencie podarowywała mu jakiś swój szkic przedstawiający farmę albo okoliczne wzgórza. Później Bella znalazła te rysunki upchnięte w szufladzie biurka i dała je do oprawienia. Panna Baikie nie wiodła samotniczego życia. Chętnie przyjmowała gości, oczekiwała jednak, że będą przychodzili z gościńcem – ciastami, słodyczami i whisky.

W 1980 roku niespodziewanie zmarła. Znalazł ją Dougie, w fotelu przy oknie, gdy pewnego poranka przywiózł do chaty świeże mleko. Okazało się, że Constance siedziała tak całą noc. W testamencie zleciła utworzenie funduszu charytatywnego, który miał wspierać edukację ekologiczną i badania środowiska naturalnego. Na ten cel dała funduszowi do dyspozycji chatę. Zastrzegła tylko, że z funduszu nie mogą korzystać osoby poniżej osiemnastego roku życia. Constance nigdy nie lubiła dzieci. Studenci wykorzystywali chatę jako bazę wypadową do badań terenowych. Rachael spędziła w niej minioną wiosnę, żeby móc spokojnie dokończyć doktorat. Gdy zarząd fundacji uznał, że potrzebna im świeża krew, została wybrana na opiekuna chaty.

A ta wyglądała mniej więcej tak, jak ją Baikie zostawiła. Wszystkie meble były jej. Ci studenci, których los obdarzył większą wyobraźnią, opowiadali, że nocami widują jej ducha.

– Jeśli chodził, to nie ona – tłumaczył wykładowca, znajomy Constance. – Connie nie chodziła. Przynajmniej nie w czasach, kiedy ją znałem.

Rachael nie wierzyła w duchy.

I właśnie to: „Nie wierzę w duchy”, powiedziała Anne i Grace następnego dnia, kiedy zrobiły szum wokół śmierci Belli. Zamierzała od razu zająć się pracą, jednak nie miała wyjścia, musiała znowu przez to przejść. Ale była poirytowana. Pierwszy raz występowała w roli kierowniczki zespołu i nie chciała, żeby ją cokolwiek rozpraszało. Tak naprawdę jednak nie czuła się pewnie jako liderka. Przyjechały do chaty, aby dokonać pomiarów terenu, a nie na ploty, mimo to, kiedy Anne i Grace się zjawiły, musiała im opowiedzieć, co się stało z Bellą.

Anne pochodziła z tej okolicy. Rachael już z nią wcześniej pracowała. Nie wiedziała jednak, jak Anne – starsza od niej, pewna siebie – przyjmie to, że będzie musiała wykonywać jej polecenia. Grace, zoolog, przybywała ze świetnymi rekomendacjami, ale Rachael nigdy wcześniej jej nie spotkała. W kwestii jej zatrudnienia nie miała nic do powiedzenia, co nadal bolało. Grace, szczupła, blada – na wieść o samobójstwie pobladła jeszcze bardziej. Wydawało się to przesadzoną reakcją, bo przecież nie znała Belli. Były sobie zupełnie obce.

Za to Anne chciała znać wszystkie szczegóły.

– Straszne – westchnęła, kiedy już usłyszała całą opowieść o tym, jak zostało znalezione ciało. – I co wtedy zrobiłaś?

– Poszłam do Black Law, do telefonu. – Wemknęła się po cichu, żeby nie wystraszyć Dougiego, chociaż przypuszczała, że pewnie uznałby, że to Bella. Z piętra dobiegły ją jakieś głosy, więc zdenerwowana przez chwilę zastanawiała się, czy przypadkiem wszystkiego sobie nie uroiła. Skradając się po schodach, myślała: Boże, ale będzie głupio, jeśli Bella wyjdzie z pokoju i mnie tu przyłapie. Potem usłyszała erupcję głośnej muzyki i zdała sobie sprawę, że odgłosy dochodzą z telewizora w pokoju Dougiego.

– Ja chyba nie wiedziałabym, do kogo zadzwonić, jakby ktoś popełnił samobójstwo. – Anne mówiła ze współczuciem, ale też z lekkim rozbawieniem. To trochę wkurzyło Rachael. Chryste, pomyślała, mam nadzieję, że nie będziemy sobie działać na nerwy już od samego początku.

– Zadzwoniłam pod numer alarmowy. Tylko to mi przyszło do głowy. Kobieta z centrali połączyła mnie z policją, a oni zorganizowali przyjazd lekarza. Powinnam przewidzieć, że tak czy inaczej będzie potrzebny Dougiemu.

Rachael martwiła się, że lekarz – pan Wilson – zgubi się po drodze, ale on bywał już z wizytami u Dougiego, a poza tym znał okolicę. Jeździł range roverem, chodził w butach turystycznych i bryczesach – wyglądał bardziej jak weterynarz.

– Stwierdził, że Bella nie żyje od dwóch godzin – opowiadała dalej. – Potem przyjechała policja. Wezwali z Kimmerston przedsiębiorcę pogrzebowego.

Rachael zaproponowała, że pojedzie do rozwidlenia, żeby go stamtąd pokierować. Pan Drummond był bardzo miły, biorąc pod uwagę okropne warunki na drodze i późną porę. Miał okrągłą twarz cherubinka i nosił okulary. Powiedział, że samobójstwa są zawsze bardzo przygnębiające. Potem lekarz musiał wezwać karetkę. Dougie nie mógł zostać w Black Law bez opieki. Bardzo możliwe, że pan Wilson oczekiwał, że Rachael zaoferuje pomoc, ale ona nie była w stanie tego zrobić, nie mogłaby się opiekować Dougiem nawet przez jeden dzień. Zresztą uważała, że chyba lepiej dla niego, jeśli opuści dom wraz z panem Drummondem i Bellą, ale oczywiście nie śmiała wypowiedzieć tego na głos.

– A pan Furness? Jak on to przyjął? – dopytywała się Anne. – Ty go powiadomiłaś?

Rachael zauważyła, że Anne dobrze się bawi. Ona zawsze lubiła sensacje.

– Oczywiście – odparła. – Bella by tego chciała.

– Zrozumiał, co do niego mówisz?

– O tak.

– I jak zareagował?

– Rozpłakał się.

– Powiedziałaś mu, że się zabiła?

– Nie. Tylko że nie żyje.

Rachael i pan Wilson stali na czystym, zamiecionym podwórzu i przyglądali się, jak sanitariusze wytaczają Dougiego z domu na noszach na kółkach. Lekarz drżał z zimna, ale ona już nie czuła przenikliwego chłodu.

– Przypuszczam, że to z powodu stresu – stwierdził Wilson. – Żyła na pustkowiu. Musiała się zajmować gospodarstwem i opiekować panem Furnessem. Chyba nie była do tego stworzona i coś w niej w końcu pękło.

– Nie – stanowczo sprzeciwiła się Rachael. – Nie sądzę, żeby o to chodziło. Bella uwielbiała Black Law. Kochała każdą minutę, którą tu spędzała.

Lekarz spojrzał na nią współczująco. Pewnie podejrzewał, że ona nie jest w stanie realnie ocenić sytuacji. Wtedy po raz pierwszy zadała sobie w duchu pytanie, co Bella miała na myśli, pisząc, że dłużej tego nie zniesie.

Kiedy karetka, lekarz i przedsiębiorca pogrzebowy odjechali w konwoju, została sama z młodym policjantem. Mężczyzna z niejakim żalem patrzył, jak tylne światła ostatniego pojazdu znikają w ciemności, jakby się czuł opuszczony. Potem zapytał:

– Nie wie pani przypadkiem, czy w domu jest jakiś alkohol? – Wyraźnie miał ochotę wejść do środka, ale to nie wydawało się zbyt profesjonalne, nawet gdy dodał: – Sądzę, że kieliszeczek czegoś mocniejszego dobrze by pani zrobił.

W kredensie w salonie znalazła butelkę whisky. Usiedli w kuchni, bo tam było najcieplej. Policjant nalał sobie drinka, nie czekając, aż ona mu to zaproponuje, i przesunął do niej butelkę.

– Co pani robi na tym odludziu?

– Pracuję.

– U Furnessów?

– Nie, w Agencji Ochrony Środowiska. Stowarzyszenie Petera Kempa. Prowadzimy badania ekologiczne. Chatę za farmą udostępniono nam na bazę.

Miał taką minę, jakby nic nie rozumiał.

– Słyszał pan o projekcie wybudowania kopalni na terenie parku narodowego?

– Słyszałem. – Ale mówił bez przekonania jak uczeń, który liczy, że zwiedzie nauczyciela i ten uwierzy, że dzieciak nauczył się zadanej lekcji. Więc mu opowiedziała. O kopalni, o wniosku o pozwolenie na budowę, przepisach, które nakazują oszacować ewentualne szkody.

– Zostaliśmy wynajęci, żeby wykonać badania i sporządzić raport.

– I siedzi pani na tym wygwizdowie zupełnie sama?

– Tylko dzisiaj. Jutro przyjeżdżają inni pracownicy. – Popatrzyła przez okno na jaśniejące niebo. – Dzisiaj.

– Pewnie Peter Kemp?

– Nie. Peter teraz rzadko osobiście zajmuje się tego typu pracą. Przyjeżdżają Anne Preece, botanik, i Grace Fullwell, znawca ssaków.

– Trzy dziewczyny?

– Kobiety.

– A tak – zamilkł. – Czyli chodzicie po wzgórzach i liczycie różne rzeczy?

– Coś w tym stylu. Są ustalone metody.

– Czy to niebezpieczne?

– To znaczy: dla kobiet?

– Nie, tak w ogóle.

– Przed wyjściem zapisujemy trasę i planowany czas powrotu do bazy. W razie problemów reszta może zorganizować poszukiwania.

Widziała, że policjant przedłuża rozmowę tylko po to, żeby nie musiał iść lasem po ciemku.

– Nie pochodzi pan ze wsi, co?

– To widać? – uśmiechnął się. – Nie. Urodziłem się i dorastałem w Newcastle. Ale Jan, moja żona, uważała, że wieś to lepsze miejsce do wychowywania dzieci, więc poprosiłem o przeniesienie. Najlepsza decyzja w moim życiu.

A jednak teraz, w dziczy, nie sprawiał wrażenia przekonanego. Już wcześniej się domyśliła, że jest żonaty. Nie tylko dlatego, że nosił obrączkę. Po prostu taki zadbany, wychuchany.

– Nie powinien pan już wracać? – spytała. – Rodzina będzie się o pana niepokoiła.

– Nie, Jan pojechała z dziećmi do babci. Ściągną dopiero po weekendzie.

Poczuła zazdrość o tę kobietę, chociaż nigdy jej nawet nie widziała. Było oczywiste, że młody policjant tęskni za żoną. Nie wyłącznie za wyprasowanymi koszulami i obiadkami. Chodziło też o puste łóżko i że nie ma z kim porozmawiać po powrocie z pracy.

– A może, jeśli nie miałaby pani nic przeciwko temu, udzieliłaby mi pani kilku informacji o zmarłej. Wiem, że przeżyła pani wstrząs, ale i tak będę musiał kiedyś zebrać zeznania.

– W porządku – odparła. – Nawet lepiej, że będę to miała z głowy. Zdążę się jeszcze przespać, zanim pojawi się reszta. Co chce pan wiedzieć?

– Wszystko, co pani o niej wie.

Ciekawe, czy tak samo byś odpowiedział, gdyby żona czekała na ciebie w domu? – pomyślała. Ale i tak zaczęła mówić, bo chciała komuś opowiedzieć o Belli i o tym, jak bardzo się przyjaźniły. Zaczęła od tego, że to historia jak z bajki. Że Bella przyjechała na farmę opiekować się matką Dougiego i zakochała się w nim, w Black Law i we wzgórzach. Wzięli ślub i potem naprawdę żyli długo i szczęśliwie, nawet po udarze Dougiego.

– No to dlaczego popełniła samobójstwo?

Rachael odniosła wrażenie, że on w ogóle jej nie słuchał. Mimo to pytanie, które zadał, ją też gnębiło.

– Nie wiem.

– Ale w tym liście… to był jej charakter pisma?

– O tak. I nie tylko to. Styl też był jej. Jakbym ją słyszała.

– Kiedy ostatnio widziała pani Bellę?

– W zeszłym roku w listopadzie.

– No to wszystko jasne. Przez cztery miesiące mogło się dużo zmienić.

– Pewnie tak. – Ale jakoś nie wierzyła, że przyjaciółka się zmieniła. Poza tym Bella musiała mieć świadomość, że Rachael tak tego nie zostawi. Że będzie miała wątpliwości, że nie spocznie, dopóki się nie dowie, co się za tym kryje. Więc dlaczego nie dała więcej wskazówek, na których można by się oprzeć?

– Nie chciałbym tu pani zostawiać – oświadczył policjant. – Jest ktoś, do kogo mogłaby pani pojechać?

Chcesz zapewnić sobie towarzystwo na drogę? – odparła w duchu z przekąsem.

– Zaczekam, aż przyjedzie reszta, potem może wybiorę się do matki, do Kimmerston.

Powiedziała tak, żeby się go pozbyć, żeby wiedział, że ona też ma rodzinę. Kogoś, kto się nią zaopiekuje. A może faktycznie wybrałaby się na kilka dni do domu. Pomoże Anne i Grace rozlokować się w chacie, a później odwiedzi Edie. Ale nie żeby ta ją pocieszyła. Ona nie z tych matek.

3

Zamiast otworzyć drzwi wejściowe własnym kluczem, Rachael zeszła kilka stopni i zapukała w kuchenne okno. Nie chciała wejść do domu znienacka, pojawiać się nagle jak duch albo włamywacz. Matka jej się nie spodziewała.

Ale drzwi otworzyła nie Edie, tylko jakaś kobieta w średnim wieku, z włosami ufarbowanymi na dramatyczną czerń. Grzywka przycięta prosto, w stylu Kleopatry. W uszach duże złote kolczyki. Rurkowata wydziergana na drutach sukienka do kostek krwistoczerwona, zupełnie jak szminka na ustach. W domu była jeszcze dziewczynka w dżinsowym ubranku, znudzona i nadąsana. Rachael poczuła w sercu znajome ukłucie. Powietrze w dusznym pokoju przesycał dym z papierosów. Kobieta z dzieckiem najwyraźniej gościła u Edie na proszonej kolacji, bo na stole stały jeszcze resztki jedzenia. Miski ze spaghetti przywiezionym z wakacji w Toskanii, skrawki francuskiego pieczywa, pusta butelka niewyobrażalnie taniego rumuńskiego czerwonego wina. Edie parzyła kawę w niebieskim cynowym czajniczku. Spojrzała w okno bez większego zainteresowania. Ludzie ciągle pukali w okno jej kuchni.

– Kochanie – zawołała. – Wchodź, proszę. Tylko zamknij drzwi, bo strasznie wieje.

Rachael zamknęła za sobą drzwi, ale stanęła tuż za progiem.

– Muszę z tobą porozmawiać.

– Napijesz się kawy? – spytała Edie z roztargnieniem, wciąż trzymając czajniczek w ręce.

– Mamo! – Tylko to jej przyszło do głowy, żeby przyciągnąć uwagę matki. Nigdy tak się do niej nie zwracała.

Edie spojrzała na nią i zmarszczyła czoło.

– To coś pilnego?

– Tak, w zasadzie tak.

Edie fachowo, uprzejmie i w tempie, które wywołało podziw Rachael, pozbyła się Kleopatry i jej dziecka. Czarnowłosa nie miała szansy napić się kawy.

– Tak mi przykro, że musicie już iść – mówiła Edie przy drzwiach, jakby decyzja o wyjściu była podyktowana wyłącznie wolą gości.

Kiedy wróciła do kuchni, Rachael właśnie odkorkowała znalezioną w szafce butelkę wina.

– Wolałabym, żebyś nie pozwalała palić w domu.

– Wiem, skarbie, ale dziewczyna była zrozpaczona. Jej mąż od niej odszedł z jedną ze swoich studentek.

– I rozmawiałyście o tym tutaj? W obecności jej córki?

– Nie otwarcie. – Edie szukała odpowiedniego słowa. – Starałyśmy się być oględne. Pracował ze mną w college’u. Sama go zatrudniłam, więc czuję się trochę odpowiedzialna.

– Jasne. – Było to powiedziane z ironią, którą Edie doskonale wyczuła.

Usiadła naprzeciwko Rachael przy porysowanym sosnowym stole i spokojnie przyjęła od niej kieliszek z winem. Niedawno przeszła na emeryturę, ale się nie zaniedbała. Mimo radykalnych poglądów, które tak krępowały Rachael w dzieciństwie, zawsze uważała, że wygląd ma znaczenie. Włosy miała ładnie krótko obcięte, cerę wypielęgnowaną. Ubierała się z gustem w staroświeckim hippisowskim stylu, w długie spódnice i etniczne, watowane w ramionach żakiety. Rachael zastanawiała się, czy matka ma teraz partnera. Wokół Edie zawsze kręcili się jacyś mężczyźni, chociaż starała się być pod tym względem bardzo dyskretna, co czasami graniczyło z obsesją. Ani razu żadnego nie zaprosiła do swojej chaotycznej, przepełnionej ludźmi kuchni. Im wszystkim jasno dawała do zrozumienia, że nigdy nie zostaną dopuszczeni do jej życia rodzinnego.

Edie popatrzyła na córkę znad obrzeża kieliszka.

– Mam nadzieję – zaczęła – że nie przyszłaś roztrząsać starych spraw.

Chodziło o ojca Rachael.

– Nie.

– W takim razie, w czym ci mogę pomóc? – zapytała ciepło.

Rachael w milczeniu sączyła wino.

– Jakieś kłopoty z chłopakiem?

– Daj spokój. Przecież nie mam czternastu lat. Zresztą, myślisz, że rozmawiałabym na taki temat z tobą?

– Cóż, czemu nie. – W głosie Edie zabrzmiało rozżalenie i Rachael zrobiło się głupio, że zachowała się jak gburowata smarkula.

– Bella nie żyje – poinformowała. – Powiesiła się wczoraj wieczorem i ja ją znalazłam.

– Dlaczego nie przyjechałaś od razu? A przynajmniej nie zadzwoniłaś? Pojechałabym po ciebie.

– Sądziłam, że sama sobie z tym poradzę.

– Nie w tym rzecz. Dobrze wiem, że sobie poradzisz.

Trochę potrwało, zanim Rachael znów się odezwała.

– Nie – mruknęła. – Tym razem sobie nie poradzę. Nie sama.

– Ach. – Edie dopiła wino, które zostawiło czerwone plamy na jej ustach i szerokich przednich zębach. Rachael odziedziczyła po niej te zęby. – Zawsze byłam zazdrosna o Bellę. Tylko trochę, ale byłam. To nie znaczy, że nie jest mi przykro. Bardzo mi przykro. A jednak nie podobało mi się, że jesteście ze sobą tak blisko.

– Ty jej nie poznałaś, prawda?

– I przez to czułam się jeszcze gorzej. Wyobrażałam sobie… To, jak o niej mówiłaś… Myślałam…

– Że wolałabym, żeby to ona była moją matką?

– Coś w tym stylu.

– To nie tak – zapewniła Rachael. – Ale się przyjaźniłyśmy. Byłyśmy prawdziwymi przyjaciółkami.

– Jeśli chcesz o niej opowiadać, mogę słuchać całą noc.

– Boże, nie. – To takie w stylu Edie i znajomych z jej kręgu: wydawało im się, że rozmowa wszystko załatwi. W dzieciństwie Rachael nasłuchała się mnóstwa rozmów. Były jak zupa ze słów, w której ona tonęła. Może dlatego tak bardzo lubiła liczby, lubiła liczyć różne rzeczy. Liczby są dokładne, nie pozostawiają miejsca na niejasności.

– Więc czego potrzebujesz?

– Muszę się dowiedzieć, dlaczego to zrobiła.

– A to był na pewno jej wybór? Nie wypadek? A może nawet zabójstwo?

Rachael pokręciła głową.

– Policja oglądała to miejsce. Poza tym Bella zostawiła list. Poznałam jej charakter pisma. I już tłumaczyłam policjantowi, że list był napisany jej słowami. Rozumiesz?

Edie przytaknęła.

No jasne, o słowach wiesz wszystko.

– Wiedziała, że przyjeżdżam. Jeśli miała jakieś problemy, mogła mi o tym powiedzieć. Może uważała, że jej nie pomogę.

– Nie, na pewno nie.

– Powinnam odezwać się do niej zimą. Wtedy pewnie by mi się zwierzyła. A ja nawet nie zadzwoniłam.

– A ona do ciebie dzwoniła?

– Nie.

– Posłuchaj, poczucie winy to częsty objaw towarzyszący utracie kogoś bliskiego.

– Edie!

Edie uczyła angielskiego i prowadziła zajęcia z wiedzy o teatrze w college’u, ale była też opiekunem rodzinnym*. Uczęszczała na kursy doradztwa. Bezsensowne psychologiczne uwagi matki zawsze irytowały Rachael.

– Tak, tak – mruknęła Edie zupełnie niezrażona. – Psychologiczna paplanina. Ale to nie znaczy, że nie mam racji.

– Naprawdę nie potrzebuję tych twoich mądrości.

– Rzecz w tym, że nie całkiem rozumiem, czego potrzebujesz.

– Praktycznej pomocy. Muszę się dowiedzieć, co skłoniło Bellę do samobójstwa. Nie mogę się tym zająć, siedząc w Black Law. Poza tym to twoja działka, jesteś w tym dobra. Gadanie. Słuchanie. Nawet plotkowanie. Ktoś musi się orientować, dlaczego postanowiła się zabić.

– A ona by chciała, żebyś to drążyła? Trochę mi to wygląda… jakbyś wtrącała się w cudze sprawy.

– Wszystko zaaranżowała tak, żebym to ja ją znalazła. Znała mnie. Wiedziała, że będę miała wątpliwości.

– Cóż, w takim razie od czego zaczynamy? – To samo pytanie Edie zadawała, gdy wybierały się razem autobusem na długą włóczęgę po Newcastle, co na szczęście zdarzało się dość rzadko.

Wysiadały w Haymarket i, stojąc na chodniku, spoglądały w głąb ulicy Northumberland pełnej zatłoczonych sklepów. Rachael od zawsze wolała otwarte przestrzenie, widok tłumów ją przytłaczał, wpadała w panikę. Ale Edie podchodziła do kwestii zakupów metodycznie.

– Więc od czego zaczynamy? – Wyciągała listę i planowała im dzień: w Farnons kupimy mundurek szkolny, w Bainbridge’s materiał na zasłony, lunch zjemy w tej taniej kafejce naprzeciwko Theatre Royal, w M & S kupimy bieliznę i skarpetki, i na trzecią wracamy do autobusu.

Rachael poczuła, że wraca jej pewność siebie.

– Chyba od pogrzebu.

– Kto się tym zajmie?

– Neville, syn Dougiego. Musiałam go powiadomić, co się stało, chociaż na początku nie przyszło mi to nawet do głowy. Nigdy nie myślałam o nim jak o kimś bliskim Belli. Mało o nim mówiła. Ale oczywiście trzeba było mu powiedzieć o Dougiem, no i ktoś musi się zająć farmą. Niedługo okres wykotów…

– I on zorganizuje pogrzeb.

– Tak, powiedział, że chce. Spytałam, czy mogę zamieścić nekrolog w „Gazette”. Bella cieszyła się poważaniem wśród innych farmerów. Ktoś z rodziny albo znajomych może zobaczyć nekrolog i przyjdzie na pogrzeb. – Odwróciła się do Edie. – Tak długo się znałyśmy, a tak naprawdę nic o niej nie wiem. Czy żyją jej rodzice, czy miała siostry, braci? Nie wiem nawet, gdzie się urodziła. Tyle ze sobą rozmawiałyśmy, ale głównie na mój temat. Jeśli mówiła o sobie, to najczęściej chodziło o Dougiego i o farmę. Neville zapytał, czy powiadomić kogoś z rodziny, a ja nie umiałam odpowiedzieć.

– A Dougie nie pomoże?

– Nie mam pojęcia, jak się z nim porozumieć. Bella rozmawiała z nim tak samo jak przed wylewem, ale czasami odnosiłam wrażenie, że się oszukuje, że coś z tego rozumie. Na pewno reaguje na proste pytania: „Chcesz coś do picia?”, „Otworzyć okno?”, ale poza tym…? – Wzruszyła ramionami. – Zresztą jemu też mogła niewiele wspominać o swojej przeszłości. Tak bardzo ją kochał, że pewnie mało go to obchodziło.

– Gdzie teraz jest?

– W domu opieki. W Rosemount. Znasz to miejsce?

– Mhm. Znam pielęgniarkę z nocnej zmiany. Uczyłam jej syna. Borykał się z pewnymi problemami. Trochę im pomogłam, więc…

– Jest ci winna przysługę?

– Może nam pomoże, zobaczymy?

– Masz mnie za wariatkę, co? – powiedziała Rachael. Poziom wina w butelce zbliżał się do dna. – Pewnie uważasz, że powinnam pogodzić się z tym, że odeszła, i już. Po cholerę się grzebać w przeszłości, no nie?

– A potrafiłabyś? Odwrócić się i zapomnieć?

– Nie.

– Więc po co takie pytania?

Rachael już chciała iść do łóżka, gdy Edie zagadnęła:

– To chyba nie mogło mieć nic wspólnego z tą kopalnią odkrywkową?

– To znaczy?

– Mówiłaś, że Bella kochała wzgórza. Zniosłaby, że ktoś je naruszy? Te wszystkie ciężarówki, wybuchy? Jasne, nie robiliby tego na jej ziemi, ale patrzyłaby na to. Każdego dnia.

– Nienawidziła tego pomysłu. Ale nigdy by się nie poddała. Chciała walczyć. Położyłaby się przed spychaczami, gdyby musiała.

– A gdyby wiedziała, że to i tak nic nie da?

– Skąd mogłaby to wiedzieć? Jeszcze nie rozpoczęliśmy badań. Dopóki ich nie zakończymy, a komisja środowiskowa nie rozpatrzy sprawy, nie zapadną żadne decyzje. A poza tym dla niej najważniejszy był Dougie. Na nim zależało jej najbardziej.

4

Rachael korzystała z mapy wielkoskalowej. Z wykorzystaniem naniesionych na niej naturalnych granic wyznaczyła obszary, które zamierzała obejść. Żaden nie leżał na ziemi przypisanej do Black Law. Pierwszy teren, należący do jednego z dzierżawców Holme Park, usytuowany przy potoku i nieczynnej kopalni ołowiu, mocno wygryzły owce. Łatwy obszar do wędrówki, ale mało interesujący dla ptaków. Drugim był pas wrzosowisk uprawianych pod dzikie ptactwo. Holme Park dzierżawił ten teren konsorcjum włoskich przedsiębiorców. Myśliwi zapewne nie będą zachwyceni odgłosami towarzyszącymi powstawaniu kopalni, ale Rachael przypuszczała, że firma wydobywcza Slateburn Quarries przedstawiła majątkowi Holme Park tak kuszącą ofertę, że brak wpływów z praw do odstrzałów nikomu nie spędzi snu z powiek.

Kwadrat badawczy na nizinie łatwo dało się wyznaczyć. Potok Skirl posłużył jej za pierwszą granicę. Dwie następne wyznaczało skręcające pod kątem prostym ogrodzenie dla owiec. Czwartą stanowił dawny trakt – biegł obok chaty przez mostek nad potokiem i ciągnął się aż do kopalni. Rachael podzieliła kwadrat na mapie równoległymi do potoku liniami. W rzeczywistości odległość między nimi wynosiła dwieście metrów. Chodząc po tak wyznaczonych pasach, Rachael musiała liczyć wszystkie ptaki, które usłyszy lub zobaczy. To sposób znany jako metoda Kempa.

Oznakowanie obszaru wrzosowisk okazało się większym problemem. Na mapie znalazła oznaczenia wskazujące kanały odpływowe oraz wyschniętą kamienną studnię, ale nawet przy dobrej widoczności w tak mało zróżnicowanym terenie trudno trzymać się wytyczonych linii. Niektórzy ekolodzy nie dbali o takie detale. Uważali, że małe odstępstwo od mapy nie ma znaczenia. Rachael była innego zdania. Miała obsesję na punkcie dokładności, gardziła przybliżonymi i dokonywanymi naprędce obliczeniami. Odmawiała też wykonywania pracy, jeśli warunki pogodowe mogły wpłynąć na obliczenia. Mniejszy deszcz nie przeszkadzał, ale gdy wiało, nie pracowała. Wiatr zmuszał ptaki do niskiego lotu i zagłuszał odgłosy ptaków brodzących.

Do chaty wróciła za późno, żeby zabrać się do liczenia, to trzeba zacząć o brzasku i zakończyć w ciągu trzech godzin. Dzień piękny, bezwietrzny, z czystym niebem, jakby to był czerwiec, nie kwiecień. Rachael trochę żałowała, że pojechała do matki. Sądziła, że w chacie nie zastanie Anne i Grace, że – korzystając z ładnej pogody – już wyruszyły w teren, ale się pomyliła. W domu roznosił się zapach smażonego boczku i kawy. Grace klęczała w salonie nad rozłożoną na podłodze mapą. Anne się opalała. Siedziała przy kuchennym wejściu na białej ławce z kutego żelaza, z twarzą zwróconą do słońca. Na widok Rachael pomachała do niej kubkiem.

– Nalej sobie kawy. Na pewno trochę zostało w czajniczku i chyba jest jeszcze ciepła. Przywiozłam własną, bo nie znoszę rozpuszczalnej – powiedziała i rzuciła na trawę skórkę z boczku.

– Nie powinno się karmić ptaków o tej porze roku – zganiła ją Rachael. – To niedobre dla młodych.

– Przepraszam, pani profesor – zażartowała Anne z kpiącym uśmieszkiem.

Rachael, czując, że się czerwieni, uciekła do kuchni. Panował tam straszny bałagan. Wszędzie stały brudne naczynia z poprzedniego dnia, ale postanowiła tego nie komentować.

– Idę na wrzosowisko sprawdzić, czy wszystkie graniczne obiekty są dobrze widoczne – zawołała do Anne. – A ty się wybierasz w teren?

– Za chwilę. Na razie zbieram siły.

– Tylko przed wyjściem posprzątajcie. – Pożałowała tych słów już w chwili, gdy je wypowiadała. Zachowywała się jak drużynowa z harcerstwa. Anne musiała ją usłyszeć, ale nic nie odpowiedziała. Kiedy Rachael przechodziło obok niej w drodze na wzgórza, ta nadal się opalała. I się nie pożegnała.

Na murku na poboczu siedziały trzy białorzytki – strzygły ogonkami, pokazując białe kuperki. Każdego roku Bella zwracała uwagę, że już są. Czerń i biel, powiedziała kiedyś. To przecież kolory zimy. Dziwne, że białorzytki pojawiają się wiosną. Tak samo drozdy. Z drugiej strony tu zawsze zima jest blisko.

Pewnego razu Rachael zasugerowała, że Bella powinna wybrać się na jakieś wakacje. Gdzieś w ciepłe strony, gdzie jest dużo mocnych, ostrych kolorów. Opieka społeczna na pewno zorganizowałaby dla Dougiego tymczasową pomoc. Ale Bella była oburzona tym pomysłem.

– Jak mogłabym go zostawić – żachnęła się. – Za bardzo bym za nim tęskniła. Zresztą i tak bym nie odpoczywała, cały czas tylko martwiłabym się, co oni tu z nim robią?

– A Neville nie mógłby przyjechać?

– Mógłby. Ale nie zna się na opiece nad Dougiem. To by się nie sprawdziło.

Trakt przecinał strumień i docierał do zamkniętej kopalni ołowiu. Właściciel gruntu mówił kiedyś o remoncie, przekształceniu kopalni w muzeum, ale nic z tego nie wyszło. A wkrótce nie będzie czego remontować. Co prawda komin jeszcze stał, ale kruszył się od góry, nadszarpnięty czynnikami atmosferycznymi. Ceglana konstrukcja wyglądała jak prujący się stary sweter. Obok stał rząd baraków – dawniej mieszkali w nich pracownicy kopalni – jednak tylko jeden zachował dach. Wszędzie unosił się odór zgnilizny i rozpadu. Przy wejściu do maszynowni Rachael dostrzegła bukiecik kwiatów – konwalie i jasne narcyzy. Pomyślała, że to jakieś dziecko zakradło się podczas spaceru z rodzicami do ogrodu przy chacie Baiki. Potem sobie przypomniała, że już kiedyś widziała tu kwiaty.

Jeśli Godfrey Waugh dopnie swego, to miejsce stanie się centralnym punktem nowej kopalni. Zdaniem Waugha wzgórza od zawsze miały przemysłowe zastosowanie. Nie były tu tylko po to, żeby turyści się na nie gapili. Baraki planowano rozebrać, a zamiast nich postawić budynek bardziej dopasowany do charakteru przedsięwzięcia – o prostych liniach, wzniesiony ze szkła i miejscowego kamienia. Rachael widziała już rysunek tej budowli wykonany przez artystę plastyka. Niska, nierzucająca się w oczy konstrukcja wtopiona w krajobraz. W dużych oknach było widać zarysy sylwetek kobiet przy komputerach. Otoczenie zagospodarowano pasem nowo zasadzonych drzew. Ale samej kopalni na szkicu nie ujęto. Nikt nie narysował wybuchów, ciężarówek i olbrzymich koparek. Za to istniały plany renowacji kopalnianego komina. Według człowieka z PR-u był symbolem ciągłości. Już widniał w logo firmy.

Przy kopalni Rachael odbiła od drogi, żeby szybciej się wspiąć na szczyt turni Hope. Stamtąd miała łatwe przejście na wrzosowiska. Teren przed nią – seria płaskowyżów – lekko biegł w dół. Linię horyzontu łagodził zarys lasów otaczających pałacyk w Holme Park i wieś Langholme. Wrzosowiska wypalano systemem rotacyjnym, aby zapewnić kuropatwom świeże zielone pędy. Były poznaczone pasami i kępami krzewinek w różnych stadiach wzrostu. W takim środowisku Rachael lubiła pracować najbardziej. Położyła się na brzuchu i obserwowała. Owiewała ją miękka bryza, zewsząd dochodził śpiew świergotków łąkowych, skowronków i kulików.

Od razu się zorientowała, że – tak jak przypuszczała – wyznaczenie obszaru badań będzie kłopotliwe, jednak teraz podchodziła do tego jak do wyzwania. Za pierwszą linię graniczną obrała przecinający wrzosowiska rów melioracyjny, drugą miał być miejscami zapadający się kamienny murek. Co do reszty granic, będzie musiała posłużyć się mapą i kompasem. Niewielu mierniczych potrafiło osiągnąć satysfakcjonującą dokładność tą metodą, ale ona umiała.

Kiedy już to sobie uświadomiła, poczuła, że wraca jej pewność siebie. Poderwała się na nogi i odchylona do tyłu, mocno wbijając pięty w podłoże, ruszyła w dół zbocza. Przez szkółkę leśną założoną przez nadleśnictwo wiodła ścieżka bezpośrednio na podwórko farmy Black Law. Rachael przypuszczała, że Anne Preece nadal ślęczy w chacie nad mapami. Chciałaby, żeby tak było, bo zamierzała oczyścić atmosferę. Niedobrze, gdyby sytuacja pozostała napięta. Oczywiście Edie doskonale wiedziałaby, co powiedzieć. Ale Rachael w przypadku konfliktów albo reagowała na nie przesadnie, albo w ogóle ich nie zauważała. Jednak teraz, jako kierownik zespołu, musiała wziąć sprawy w swoje ręce.

Zeszła ze wzniesienia w dużym pędzie. Na dole na chwilę zatrzymała się, żeby złapać oddech przed wędrówką przez podmokły teren porośnięty sitowiem i wełnianką. Zrobiła przysiad, żeby rozluźnić mięśnie, potem odwróciła się i rzuciła ostatnie spojrzenie na turnię.

Ktoś tam stał, dokładnie w miejscu, w którym jeszcze kilka minut wcześniej leżała na brzuchu. Raczej niemożliwe, żeby nie zauważyła nadejścia tego kogoś. Musiał się wspiąć na szczyt drogą od strony kopalni, ale zrobił to cicho, nie dając znaku swojej obecności. Ponieważ Rachael patrzyła pod słońce, widziała tylko zarys sylwetki obok zbocza, prawie jakby to był odłamek skały. Postać stała nieruchomo i chyba się jej przyglądała. Rachael natychmiast przypomniał się mężczyzna, który chodził po wzgórzach w noc samobójstwa Belli. Powróciło nieprzyjemne odczucie, że jest obserwowana.

Tylko że tym razem wydawało się jej, że to kobieta. Z krótkimi włosami albo związanymi w kucyk, w spódnicy. Przez chwilę myślała, że może to Bella, która wolała spódnice od spodni, i często, pracując na farmie, nosiła je do kaloszy. Wychodząc z chaty, Rachael zabrała ze sobą lornetkę. Teraz, kiedy już się otrząsnęła ze zdumienia, ściągnęła ją z ramienia i przyłożyła do oczu. Ale w czasie gdy nastawiała ostrość, kobieta musiała przejść za skałkę, bo teren znów był pusty, nie licząc skaczącego z kamienia na kamień białorzytka.

To pewnie jakaś turystka, stwierdziła Rachael, albo Anne, szuka mnie, żeby się pogodzić. Tylko że Anne, podobnie jak Grace, chodziła w dżinsach.

Po raz drugi zdenerwowała się, gdy się natknęła na pułapkę na wrony. Klatka stała na kawałku suchszego gruntu, w pobliżu szkółki leśnej. Rachael wiedziała, że farmerzy nienawidzą wron – nawet Bella chciała się ich pozbyć – ale uważała, że taka forma kontroli jest straszna, nie dla ptaków, które po dostaniu się w pułapkę były zabijane, ale dla tych, które służyły za przynętę.

Pułapka była zrobiona z drucianej siatki i na górze miała komin. W środku żywa oswojona wrona prowokacyjnie wymachiwała skrzydłami, zachęcając inne wrony do walki o terytorium. Kiedy jakiś intruz wleciał przez komin do środka, nie miał już drogi odwrotu. Pewnie oba ptaszyska jakoś koegzystowały do czasu, aż pojawiał się człowiek i wyjmował tę nieoswojoną wronę.

Farmer co jakiś czas przesuwał klatkę. Wrony są stworzeniami terytorialnymi i nie odlecą daleko, nawet żeby walczyć. Ostatnio Rachael widziała klatkę na skraju wrzosowiska blisko kopalni. Była wtedy z Peterem, który dał pokaz swojego rażącego playboyowatego poczucia humoru. A ona, jeszcze tak naiwna, brała te jego żarty za dobry znak. Na widok dwóch ptaków w klatce powiedział:

– Zobacz, są tak jak my. Złapałaś mnie i teraz już nie mogę uciec.

Uśmiechnęła się, ale nawet wtedy, chociaż chciała mu wierzyć, wiedziała, że jest dokładnie odwrotnie.

5

Kiedy poznała Petera Kempa, była doktorantem na uniwersytecie Durham. Studia magisterskie zrobiła w Cambridge, tak daleko od Edie, jak się tylko dało. Później jednak wróciła na północ – nie żeby być blisko matki, po prostu góry stały się jej pasją. Zaczęła od badań nad cietrzewiami, potem jej zainteresowanie przeniosło się na ptaki brodzące z obszarów górskich, takie jak kuliki i bekasy. Kiedy poznała Petera, opracowywała system dokładnego ich przeliczania. Jako bazę wykorzystywała chatę Baikie. Już wtedy przyjaźniły się z Bellą.

Był wietrzny dzień kwietniowy. Przyjechała do Kimmerston na prośbę Boba Hewletta, inspektora ochrony środowiska, który dostrzegł w jej projekcie możliwość uzyskania tanim kosztem przydatnych informacji. Już wcześniej spotkała Boba i nie zapałała do niego sympatią. Był panem w średnim wieku, nosił tweedowe marynarki, jeździł land roverem – z tyłu woził parę czarnych labradorów – i wyglądał jak właściciel ziemski. Uważała, że facet zbytnio się spoufala z miejscowymi farmerami, że za bardzo mu zależy na ich akceptacji i na poprawnym wykonywaniu swoich obowiązków. Mieszkał w Langholme. Rachael widziała go w tamtejszym pubie w towarzystwie farmerów. Traktował ich jak starych kumpli od kieliszka. Ale ona miała swój rozum i nie zamierzała krytykować Boba – a nuż kiedyś zechce się zatrudnić w rządowej Agencji Ochrony Środowiska. Więc kiedy Bob zaproponował jej, żeby razem zjedli lunch w White Hart i przy okazji omówili projekt, uprzejmie się zgodziła.

– Zaprosiłem też Petera Kempa, ale trochę się spóźni – oznajmił Hewlett niespodziewanie, kiedy kelner podał im jedzenie. – Zajmuje się tym samym co ty, tyle że w Wildlife Trust. Moglibyście sobie pomóc.

Wtedy pierwszy raz usłyszała o Peterze, chociaż Bob zakładał, że wiedziała, o kim on mówi.

White Hart to solidny hotel z kamienną fasadą. Stoi przy szerokiej głównej ulicy Kimmerston. Kiedyś tylko tam można było coś zjeść poza domem. Później miasto dorobiło się restauracji indyjskiej, pizzerii i chińskiej knajpki z daniami na wynos, i White Hart zszedł na psy. W piątkowe wieczory bar oblegały małolaty. Często dochodziło wtedy do awantur i bijatyk, aż musiała interweniować policja. W ciągu tygodnia w hotelu panowała atmosfera szacownego rozkładu. Podstarzali kelnerzy w czarno-białych uniformach nie mieli kogo obsługiwać, nawet w ten jeden dzień targowy, gdy hotelowe pokoje się zapełniały. Prowadzona tam kuchnia należała do tradycyjnych w tym sensie, że warzywa zawsze były rozgotowane i do wszystkiego podawano brązowy zawiesisty sos. Kiedy Rachael oznajmiła, że jest wegetarianką, obsługa wpadła w lekką panikę. Potem jednak wylądował przed nią na stole gumowaty omlet serowy.

Po wzmiance o Peterze Kempie Bob posłał jej nad stołem promienny uśmiech. Mówił tonem dobrodusznego wujaszka, jak dla Rachael zbyt poufale. Chociaż na parkingu stało jego auto, to, kiedy czekali na realizację zamówienia, wypił kilka szkockich, a po posiłku, na trawienie, zamówił jeszcze piwo. Rachael uznała, że Peter Kemp musiał niedawno zatrudnić się w Wildlife Trust, inaczej by o nim słyszała. Znała stamtąd prawie całą ekipę. Była też przekonana, że go nie polubi; nie potrzebowała pomocy przy swoim projekcie. Edie ostro rozprawiłaby się z protekcjonalnym nastawieniem Boba – z dwuznacznymi uśmieszkami, poklepywaniem po plecach – ale Rachael nigdy nie potrafiła zwracać komuś uwagi tak, żeby to nie brzmiało niegrzecznie.

Pierwsza dostrzegła Petera, kiedy stanął w drzwiach restauracji. Do połowy zasłaniał go ciemny dębowy kredens, pełen zatłuszczonych szklanych pojemników na przyprawy i porcjowanych torebek z sosem tatarskim. Do nowo przybyłego gościa podeszła artretyczna kelnerka, żeby poinformować, że na lunch już za późno. Peter pokręcił głową, obdarzył kobietę słodkim uśmiechem i wskazał ich stolik. Rachael mogła się założyć, że starsza kelnerka będzie pamiętała uwodzicielski uśmiech do końca dnia. Kemp wyglądał bardzo młodo – jak licealista zwolniony po południu ze szkoły, prawie na pewno z dobrej prywatnej szkoły. Zmierzając ku nim, uśmiechał się z uroczą nieśmiałością – to jego znak rozpoznawczy – ale Rachael ze skrępowaniem wyczuwała bijącą od niego pewność siebie, która cechuje osoby z doskonałym wykształceniem.

Wysportowany. To też od razu dało się zauważyć. Szedł po wzorzystym dywanie długim sprężystym krokiem. Jak tylko dotarł do stolika, na powitanie oficjalnie uścisnął doń Hewlettowi. Panowie wymienili kilka zdań, po czym Peter odwrócił się do Rachael. Żeby dosięgnąć jego wyciągniętej ręki, musiała się lekko unieść i to ją trochę speszyło.

– Oczywiście znam pani nazwisko z raportów o ptakach – powiedział. – I słyszałem o pani od kolegów. Ma pani imponującą reputację.

Mówił z przejęciem, gorliwie. Znowu robił wrażenie uczniaka, który próbuje przypodobać się nauczycielowi. Rachael dobrze wiedziała, że ją urabia, ale ona też nie potrafiła się oprzeć temu jego uśmiechowi.

Mimo wszystko, chociaż dała się zwieść pochwałom, zdawała sobie sprawę, że Peter czegoś od niej chce. Oznajmił, że chętnie odwiedziłby jej teren badawczy, żeby porównać swoje sposoby z metodą, jaką stworzyła na potrzeby sondażu. I gdy już Hewlett wypił drugie piwo, a ona i Kemp podzielili się dzbanuszkiem kawy, w końcu zaprosiła Petera na kilka dni do chaty, żeby mógł poobserwować, jak pracuje. Kiedy wychodziła z hotelu, miała wrażenie, że gorzej trzyma się na nogach od Boba, który z pewnością nie był zupełnie trzeźwy, a jednak, machając im na pożegnanie, odjechał samochodem z wściekle ujadającymi labradorami.

Tej wiosny Peter spędził w chacie więcej niż kilka dni. Pod koniec bywał tam częściej niż w biurze i zwykle zostawał na noc. Tłumaczył, że Wildlife Trust zamierza kupić górski rezerwat – co prawda w innym regionie, ale trzeba zapoznać się z charakterystycznymi gatunkami krain wrzosowisk, żeby potem wytypować odpowiedni teren. Rachael wiedziała, że to tylko wymówka – mógł skorzystać z jej danych już po zakończeniu projektu – ale była tym zachwycona.

Ona natomiast to, że Peter tak bardzo zawrócił jej w głowie, tłumaczyła swoim brakiem doświadczenia. Owszem, na studiach spotykała się z pewnym starszym mężczyzną, wykładowcą materiałoznawstwa, ale ten związek od początku był skazany na niepowodzenie. Nawet ona sama, mimo że nienawidziła psychologicznej paplaniny Edie, zdawała sobie sprawę, że szukała w nim nie partnera, lecz ojca, a Euan okazał się mało satysfakcjonujący w obu kategoriach. Nigdy wcześniej nie umawiała się z równolatkiem, nawet nie miała przyjaciela w swoim wieku, tak więc jej uczucia do Petera charakteryzowały się intensywnością młodzieńczego zadurzenia.

Oczywiście Edie od razu przejrzała Petera. Rachael popełniła błąd i którejś niedzieli przyprowadziła go do matki. To był parny majowy dzień, więc obiad jedli w ogrodzie. Powinno być przyjemnie, ale Edie już na samym początku zapałała niechęcią do Petera. Kiedy oni rozmawiali między sobą, matka wlepiała wściekłe spojrzenie w swój kieliszek z winem. Im większą wrogość mu okazywała, tym bardziej starał się ją oczarować. Nawet Rachael uważała, że Kemp sprawia wrażenie nieszczerego bufona. Spodziewała się, że matka zrobi jej później wykład na temat doboru partnerów, ale Edie była zaskakująco powściągliwa.

– Jak na mój gust za bardzo się popisuje – oznajmiła scenicznym szeptem, idąc za Rachael do kuchni z tacą brudnych naczyń. – A efekciarzom nie wolno ufać.

Ale to właśnie te efekciarskie gesty tak pociągały Rachael, co zresztą ją zgubiło. Uwielbiała, kiedy Peter, pod pozorem, że ma zebranie w firmie, urywał się z chaty, żeby wrócić o zmierzchu z kwiatami i szampanem. Uwielbiała tańczyć z nim na trawie przy płycie puszczanej na starym nakręcanym gramofonie Constance. Wcześniej nikt nigdy tak jej nie nadskakiwał.

Nie mogła rozmawiać o tych ekstrawagancjach z Edie, bo ta, nawet gdyby lubiła Petera, na pewno skrytykowałaby takie zachowanie, nazywając je męskim szowinizmem. Więc gdy miała ochotę podzielić się z kimś swoim szczęściem, szła do Black Law na plotki z Bellą. Przyjaciółka utwierdzała ją w jej wierze w miłość od pierwszego wejrzenia – czyż właśnie nie to przytrafiło się jej i Dougiemu? – i z sympatią i zainteresowaniem śledziła rozwój romansu.

– To jakie masz plany na przyszłość? – pytała. – Będziesz się z nim spotykać, jak zakończysz projekt?

– Rzadko o tym rozmawiamy – odpowiadała Rachael. – Żyjemy chwilą.

Nie zagłębiała się w szczegóły, żeby wyjaśnić, jak wyglądało to życie chwilą, ale Bella ją rozumiała. Rachael wydawało się niestosowne opowiadać o tym, że kąpią się nago w górskim stawie w świetle księżyca i kochają się na wrzosowiskach, w sytuacji gdy Dougie nie mógł samodzielnie się poruszać. Ale miała plany, potajemne marzenia, których nie zdradziłaby nawet Belli. Może nie dotyczyły ślubu i białej sukni, chociaż podejrzanie podobne obrazy pojawiały się od czasu do czasu na obrzeżach jej świadomości. Nie, ona marzyła, żeby założyć z Peterem wspólny dom, mieć dzieci. Edie oczywiście osłupiałaby z przerażenia, ale Rachael naprawdę pragnęła stworzyć rodzinę i zostać dobrą matką.

Do pierwszej zdrady, najgorszej, doszło dwa miesiące po tym, jak Peter odszedł z Wildlife Trust, żeby otworzyć własną agencję konsultingową. Rachael wiedziała o jego planach zawodowych od początku i jak tylko obroniła doktorat, zatrudniła się u niego. Miała własne biurko i komputer w małym biurze, bo tylko na takie Petera było stać. Pełniła funkcję recepcjonistki, sekretarki i głównego konsultanta naukowego.

Skończyły się prezenty w postaci butelek szampana, upojnych nocy było coraz mniej. Ale Rachael nadal marzyła. Rozumiała, że Peter musi się teraz liczyć z pieniędzmi i że żyje w dużym stresie. Nie jest łatwo porzucić stałą posadę i przejść na własny rozrachunek. Dlatego wystarczało jej, że mogła go widywać w zatłoczonym biurze, w którym zawsze panował chaos, że mu pomagała i że on od czasu do czasu muskał ją ustami po włosach i mówił: „Bez ciebie nigdy bym tego wszystkiego nie ogarnął, wiesz o tym prawda?”

Później w „New Scientist” przeczytała artykuł Petera. Przedstawiał w nim nową metodologię liczenia ptaków z okolic górskich. To była jej metodologia, ona ją wymyśliła. I zresztą jej nazwisko widniało na końcu w podziękowaniach, wymienione małym drukiem wraz z nazwiskami sześciu innych osób, w tym Anne Preece. Ale opracowanie nowego systemu przypisał sobie. Twierdził, że on jest pomysłodawcą. W pochwalnym komentarzu wydawca napisał: „To oczywiste, że metoda Kempa – precyzyjna, przejrzysta i przystępna – stanie się punktem odniesienia dla badań ankietowych z obszarów górskich. W przyszłości powinno się ją zalecać jako najodpowiedniejszą w takich projektach”.

Z powodu artykułu Kemp nagle stał się rozchwytywany. Zamówienia spływały do biura tonami, a Petera proszono, aby organizował szkolenia dla innych agencji. Rachael często musiała przygotowywać dla niego notatki i slajdy z wykresami. Robiła to bez skargi, ale już nie mogła znosić jego pieszczot.

Wiele razy się zastanawiała, dlaczego nie wypomniała mu tej zdrady. I dlaczego wciąż u niego pracowała, pomagała przenieść rozrastającą się firmę do większego biura? Oczywiście istniały przyczyny praktyczne. Na północy Anglii miałaby problem ze znalezieniem odpowiedniej pracy, opłacanej tak, żeby wystarczyło na utrzymanie się. Ale w głębi duszy wiedziała, że nie to było ważne. Chodziło o dumę. Gdyby odeszła ze Stowarzyszenia Kempa, potwierdziłaby przed sobą i innymi, że Peter wywiódł ją w pole. Musiałaby zaakceptować fakt, że uwiódł ją tylko po to, żeby wykraść jej pomysł. I musiałaby uznać, że Edie miała rację.

O drugiej zdradzie dowiedziała się, gdy pewnego dnia rano znalazła na swoim biurku dużą kwadratową kopertę. W środku znajdowało się zaproszenie na ślub Petera. Wydawało się, że nie miał złych intencji, informując ją w ten sposób o tym, że zamierza się ożenić. Sądził, że Rachael uznała spotkania w chacie za przelotny romans, za dobrą zabawę. Bądź co bądź już od miesięcy nie dochodziło między nimi do intymnych zbliżeń. Od kolegów w pracy dowiedziała się, że narzeczona ma na imię Amelia. Więcej szczegółów dostarczyła Anne Preece, kiedy akurat wpadła do biura w poszukiwaniu zleceń.

– Amelia? – powtórzyła. – Strasznie nadęta i tandetna. Nie pochodzi z arystokracji, nic interesującego. Ginie w tłumie. Może byłaby dość ładna, gdyby rodzice dopilnowali, żeby w dzieciństwie nosiła aparat na zębach.

Nikt w pracy nie podejrzewał, że informacja o ślubie szefa jest dla Rachael czymś więcej niż tylko nowinką dnia. W końcu już nie mogła wytrzymać, że nie może się nikomu zwierzyć ze swojego nieszczęścia i pod byle pretekstem ulotniła się do chaty Baikie. Zaprosiła Bellę na kolację i przy dwóch butelkach wina i paczce chusteczek higienicznych wypłakała się przyjaciółce w mankiet. Następnego dnia obudziła się z kacem i przekonaniem, że uwolniła się od obsesji na punkcie pana Kempa.

Teraz przypomniała sobie o nim tylko dlatego, że zobaczyła tę wronę dramatycznie podskakującą w drucianej klatce.

6

Rachael ze szczegółami obmyśliła, co powie Anne po powrocie: Słuchaj, przepraszam, że jestem taką zrzędliwą babą, ale pierwszy raz zostałam kierownikiem zespołu i trochę się stresuję. Tak czy inaczej nie chcę żadnych niesnasek.

Kiedy jednak dotarła na miejsce, dom był pusty. Kuchnia uprzątnięta, brudne naczynia zmyte i wytarte. Grace i Anne zostawiły wiadomość, dokąd idą i mniej więcej kiedy wrócą. Zachowały się lepiej niż Rachael, która poirytowana bałaganem wypadła z chaty i nie zostawiła żadnych namiarów, chociaż sama nalegała, żeby nikt nigdy nie łamał tej zasady. Białe kartki z zapisanymi współrzędnymi i przewidywaną godziną powrotu leżały obok siebie na stole w salonie i oskarżycielsko kłuły ją w oczy.

Anne wróciła dokładnie o czasie, który podała w notatce. Kiedy Rachael próbowała ją przeprosić za swój wcześniejszy wybuch, Anne machnęła ręką.

– Nie wygłupiaj się – rzuciła. – Nie musisz za nic przepraszać. Powinnyśmy bardziej się ogarnąć. W końcu jesteśmy dorosłymi ludźmi, a nie bandą dzieciaków, co nie?

Z początku Rachael wzięła odpowiedź za gest pojednania, po chwili jednak uznała, że bardziej wyglądało to na kolejny przytyk. Zarzut, że Rachael traktuje Anne i Grace jak dzieci.

Ta niemożność natrafienia na właściwy sposób, w jaki powinna komunikować się ze współpracownicami, to wrażenie, że albo za bardzo wszystko kontroluje, albo zupełnie traci kontrolę, zaprzątały jej myśli przez kolejnych kilka dni. Nie mogła jednak obu traktować tak samo, bo bardzo się różniły. Anne była pewna siebie, wygadana, niemal beztroska. Grace sprawiała wrażenie niezwykle zamkniętej w sobie. To przede wszystkim o nią się niepokoiła. Wydawało się, że Grace od przyjazdu jeszcze bardziej zbladła i schudła. Sama z siebie niewiele mówiła, chyba że o pracy. Odzywała się do innych jakby w nagrodę. I prawie w ogóle nie jadła. Przesuwała jedzenie po talerzu, dziobała je widelcem. Rachael zastanawiała się, czy to nie anoreksja. Pewnego razu, już całkiem zdesperowana, bo Grace nie wzięła nic do ust przez cały dzień, powiedziała do niej:

– Musisz jeść. Zwłaszcza kiedy dużo chodzisz. – Potem już cieplej dodała: – Chyba nie masz problemu, no… z jedzeniem?

Rachael nie lubiła takich rozmów. Całe dzieciństwo i okres dojrzewania była pod baczną obserwacją Edie, która wypatrywała oznak traumy. Dyskretnie lub mniej dyskretnie matka wypytywała, czy inne dzieci jej nie dokuczają, czy nie bierze narkotyków, a nawet kiedyś podejrzewała, że córka jest w ciąży. Co jakiś czas Rachael znajdowała na swoim łóżku ulotki na temat antykoncepcji. Tak więc doskonale znała wagę prywatności.

Ku jej wielkiej uldze Grace się uśmiechnęła. Może jednak problem tkwił tylko w nieśmiałości.

– Zawsze byłam niejadkiem, bo niestety mało co mi smakuje. Ale przywiozłam zapas czekolady. Nie martw się. Jestem silna jak tur.

Tego powiedzenia Rachael nie słyszała od czasów dzieciństwa; używali go tylko starsi ludzie.

A Grace faktycznie sprawiała wrażenie silnej. Każdego dnia pokonywała wiele kilometrów rzecznego nabrzeża i wracała do chaty bez oznak zmęczenia. Czasami Rachael przyglądała się jej, kiedy nadchodziła po płaskim terenie od strony potoku. Szła tak równym krokiem, dosłownie jakby płynęła. W świetle wieczoru była tak blada jak te sowy z krótkimi uszami, które polują nad polami w pobliżu farmy.

Dzień przed pogrzebem Belli w chacie zjawił się Peter Kemp. Rachael wstała o czwartej, o piątej była na wzgórzach, a teraz, po powrocie, jadła śniadanie, próbując się rozgrzać. Przez noc na szczyty stoków spadł śnieg. W tej chwili świeciło słońce, ale na ostatnim wycinku, który badała, wiał silny wiatr. Gdyby tak dmuchało, kiedy zaczynała, nie zawracałaby sobie dzisiaj głowy pracą. Grace robiła rozeznanie na nabrzeżu na terenie majątku Holme Park. Anne kręciła się po kuchni, napełniała termos, prawie gotowa do wyjścia. Ona pierwsza usłyszała podjeżdżające auto i poszła wyjrzeć, kto przyjechał.

– Jezu święty! Chodź i to zobacz! – zawołała po chwili.

Rachael wcale nie chciało się wstawać, odchodzić od ognia i zostawiać upieczonej grzanki, ale Anne nie zawsze dopisywał taki dobry nastrój. Rachael wolała więc tego nie psuć. Wzięła ze sobą kubek z kawą i przeszła na bosaka, w samych tylko skarpetach, do drzwi kuchennych. To Peter. Przyjechał nowiuteńkim range roverem z dyskretnym logo firmy na drzwiach od strony pasażera. Rachael nie widziała wcześniej tego auta, nawet nie wiedziała, że miało być kupione, ale nie skomentowała tego ani słowem. Anne nie była tak powściągliwa.

– To dlatego tak mało płacisz swoim pracownikom – rzuciła żartobliwie, chociaż w jej tonie wyczuwało się nutę wyrzutu. Zawsze czuła się niedoceniana. – My ledwie zarabiamy na utrzymanie, żeby szef mógł się rozbijać range roverem.

Peter nie wyglądał na obrażonego, uśmiechnął się przebiegle. Rachael odwróciła się, żeby wrócić do salonu.

– To tylko po to, żeby zaimponować klientom – usłyszała, jak wyjaśniał. – Jesteś kobietą, dobrze wiesz, jak to jest, i na pewno mnie rozumiesz.

Mówił zalotnym tonem. Rachael, która znała reputację Anne, jej skłonność do szaleństw i rozwiązłości, zaczęła się zastanawiać, czy ci dwoje mieli kiedyś romans, czy mimo Amelii spotykają się nadal.

– Cóż, jestem tylko płatnym niewolnikiem – odparła Anne. – Więc lepiej pójdę popracować. Nie chciałabym zostać wylana.

– Nie ma takiej opcji, skarbie – zapewnił żartobliwie Peter. – Jesteś najlepszym botanikiem w całym kraju.

Jeśli Anne coś odpowiedziała, Rachael tego nie usłyszała. Peter wszedł do salonu i stanął przed kominkiem, odcinając ją od źródła ciepła.

– Nie idziesz w teren? – spytał.

– Już byłam, z samego rana. Później liczenie nie ma sensu. Powinieneś to wiedzieć, sam pisałeś instruktaż.

Spojrzał na nią tak, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi. Czasami wydawało jej się, że to tylko jakieś zwidy z tą całą metodologią Kempa, że traci rozum. Peter usiadł w fotelu naprzeciwko.

– Słyszałem o Belli – powiedział. – Bardzo mi przykro. Dlatego przyjechałem. Sprawdzić, jak się trzymasz.

– Jest dobrze.

– Nie, ale naprawdę. Wiem, jak byłyście sobie bliskie.

– Naprawdę. To był szok, ale dochodzę do siebie.

– Nie wiesz, dlaczego to zrobiła?

– Nie mam pojęcia.

– A co się stanie z farmą?

– Dougie na pewno się nią nie zajmie. Jeśli Neville się tego nie podejmie, przypuszczam, że zostanie sprzedana. Dougiego przeniesiono do domu opieki. Trzeba będzie za to zapłacić.

– I co tam się teraz dzieje? To chyba czas kocenia się owiec?

– Pilnuje tego Geoff Beck z Langholme. Pewnie Neville go wezwał.

Peter przepytywał ją intensywniej niż tamten młody policjant.

– Neville Furness. Był tutaj?

– Nie, musiałam do niego zadzwonić. Organizuje pogrzeb.

– Wiesz, że on pracuje w Slateburn Quarries?

– Tak, podobno.

Peter przybrał słodką minę i uśmiechnął się do niej z chłopięcym wdziękiem.

– Pewnie nie mam co liczyć na kawę?

Zrobiła mu kawy, ale nie zaproponowała niczego do jedzenia. Po zakupy trzeba maszerować aż do Kimmerston. Rachael nie widziała powodu, żeby dzielić się z nim ich zapasami. W przeszłości, kiedy razem mieszkali w chacie i Peter pracował w Agencji Ochrony Środowiska, zawsze przywoził ze sobą jakieś smakołyki: świeży chrupiący chleb z piekarni w Slateburn, pasztet i ser brie z delikatesów w Kimmerston, hiszpańskie truskawki z supermarketu, chociaż oboje zdawali sobie sprawę, że ich uprawa niszczy rezerwat Doñana, więc nie powinni ich tykać, gdyby mieli sumienie. Dzisiaj przyjechał z pustymi rękoma i wbrew sobie Rachael czuła się zawiedziona.

– A projekt? – spytał. – Jak wam idzie praca?

– Na razie świetnie.

– Anne to oczywiście stara wyga, ale Grace pewnie dopiero się przyzwyczaja? Słyszałem o niej dużo pozytywnych opinii.

– Zna się na swojej robocie. To pewne.

Rachael nie zamierzała dyskutować z Peterem o kondycji Grace, fizycznej i psychicznej. Nabrała nawyku, żeby opowiadać mu jak najmniej. Poza tym omawianie problemów innej kobiety wyglądało na zwykłe plotkowanie.

– A więc nie mamy opóźnień?

– Wręcz przeciwnie. Jesteśmy do przodu, bo pogoda nam sprzyja.

– To dobrze. Bardzo dobrze.

Ale wciąż ociągał się z wyjściem. Siedział w sfatygowanym fotelu – taki mebel raziłby nawet w pokoju w akademiku, nie wspominając o mieszkaniu, które dzielił z Amelią – i ściskał w dłoniach już pustą filiżankę. Rachael domyśliła się, że ma ochotę z nią o czymś porozmawiać. Zbierał odwagę, żeby się zwierzyć albo wyjawić jakąś tajemnicę, a może nawet przeprosić. Nie chciała słuchać jego wynurzeń. Nie interesowały jej ani jego żona, ani sprawy dotyczące pracy, ani jego romanse.

– Przyjdziesz na pogrzeb? – spytała niespodziewanie.

– Nie wiem. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem.

– Powinieneś. Bella dużo pomagała Stowarzyszeniu Petera Kempa.

– W takim razie może przyjdę.