Średniowiecze w liczbach - Kamil Janicki - ebook
PROMOCJA

Średniowiecze w liczbach ebook

Kamil Janicki

0,0
47,90 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 47,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Poznaj epokę, w której o wiele częściej potrafiono liczyć niż pisać.
Ile kosztowało zbudowanie zamku?
Jak szybko podróżowało się po Europie tysiąc lat temu?
Czy czterdziestolatek żyjący za czasów Chrobrego uchodził za starca?
Jakie były największe miasta Europy i ile osób w nich mieszkało?
Z czego składała się ówczesna dieta i ile kalorii dziennie zapewniała?
Ile książek powstało przez całe średniowiecze?
Czy ludzie w średniowieczu naprawdę byli dużo niżsi niż dzisiaj?

Kamil Janicki opisuje epokę nie tylko przez pryzmat cyfr rzymskich i arabskich. Razem ze średniowiecznym chłopem odmierza stopy i liczy na palcach. Oddziela praktyczne znaczenie liczb od ich wymiaru symbolicznego zarezerwowanego dla świętego porządku.
To właśnie dzięki liczbom udaje mu się podważyć utarte mity i pokazać barwną stronę wieków średnich w Europie.
„Liczby nie były dla ludzi średniowiecza tym samym co dla nas. Ludzie ci nie zadawali też pytań, które dzisiaj wydają się absolutnie oczywiste. Wielu nie zastanawiało się nawet, w jakim dokładnie są wieku. Zapytani o to, zaokrąglali liczbę wiosen do równych dziesiątek czy tuzinów albo tylko wzruszali ramionami”.
Fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 356

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Prolog.

Ludzie średniowiecza i liczby

 

 

„Jest rzeczą powszechnie akceptowaną, że ludzie średniowiecza nie mieli głowy do liczb” — stwierdził z frustracją belgijski mediewista Jan Frans Verbruggen, próbujący dociec, jak liczne były armie sprzed 500 albo 1000 lat i ilu zbrojnych brało wówczas udział w bitwach. „Liczby niewiele obchodziły ludzi średniowiecza” — oznajmił z kolei ceniony historyk dawnej gospodarki, Norman Pounds. Są to komentarze zrozumiałe, uzasadnione, ale jednak… nie do końca słuszne. Liczby jak najbardziej interesowały mieszkańców Europy z czasów Karola Wielkiego, Fryderyka Barbarossy czy Władysława Jagiełły. Mało za to zaprzątali sobie oni głowę matematyczną precyzją. A w każdym razie nie przejmowali się nią, gdy chodziło o zjawiska większe i bardziej abstrakcyjne niż to, co działo się w ich zagrodzie, domu lub warsztacie.

W średniowieczu mało kto potrafił pisać, za to właściwie każdy umiał liczyć. Nie posiadając zdolności rachowania, trudno byłoby przetrwać w ówczesnej rzeczywistości. Z tym że nie liczono takim sposobem jak obecnie. Średniowieczny chłop, rzemieślnik albo szlachcic nie dysponował żadnym abakusem, nie używał też niby to nieodzownej notacji — a więc cyfr. Aby się do niej odwoływać, trzeba było przecież operować, choćby w podstawowym zakresie, pismem. Same cyfry nie były zresztą w średniowieczu szeroko znane nawet wśród uczonych. Oczywiście szkolne podręczniki podają, że właśnie w tej epoce w Starym Świecie dawny rzymski system numeracji zastąpiono używanymi do teraz cyframi arabskimi czy też indyjskimi. To jednak spore uproszczenie, nawet błąd. Walory cyfr arabskich dzisiaj wydają się zupełnie oczywiste. Dopiero z ich wykorzystaniem można było wygodnie podejmować rachunki na dużych liczbach i w czytelny, łatwy do sprawdzenia oraz wykorzystania sposób prowadzić księgowość. Przed numeracją arabską w Europie brakowało przecież nawet zera. Autorzy, którym zdarzyło się od jedynki odjąć jeden, nie mieli innego wyjścia, jak tylko zapisywać słownie: nihil, nulla. A jednak innowacje wcale nie od razu przypadły do gustu ludziom średniowiecza. Cyfry arabskie były przyjmowane niezwykle ospale i niechętnie. Po raz pierwszy trafiły do tekstów spisywanych w świecie chrześcijańskim przed końcem X wieku. Ale jak podaje badacz dziejów matematyki John Crossley, w XIII wieku wciąż tylko 7% europejskich rękopisów zawierało nowe cyfry. W XIV wieku było to 17%, a w XV — 47%. Tak więc nawet u samego schyłku epoki wciąż chętniej używano starej, rzymskiej notacji.

Dla typowego człowieka nie miało to znaczenia. Średniowieczny rolnik liczył na palcach, mierzył, odwołując się do długości własnego ramienia albo stopy, a wyniki notował przy użyciu nacięć umieszczanych na przykład na specjalnych kijkach czy deszczułkach, które w Anglii nazywano tally stick, we Francji bâton de comptage, a w Europie Środkowej chociażby raboszami. Taką laskę można było rozbić po długości na dwie części zawierające tę samą notację. W efekcie służyła do ewidencjonowania długów albo opłaconych podatków. Swoją część rabosza posiadał zarówno dłużnik, jak i wierzyciel. Każdy mógł zawsze łatwo sprawdzić stan zaległości, a przystawienie do siebie dwóch części gwarantowało — przynajmniej w stopniu oczekiwanym w ówczesnych warunkach — że nie doszło do żadnego oszustwa. Dało się też na raboszach zaznaczać nawet całkiem skomplikowane wartości. Chociażby w angielskim skarbie państwowym, Exchequerze, przyjęła się praktyka wykonywania nacięć różnej grubości: takie na szerokość ziarna jęczmienia oznaczało kwotę 1 funta, a takie szerokości palca — już 100 funtów.

Każdy rolnik dobrze wiedział, ile naczyń ziarna potrzebuje do obsiania swego pola, ile urobku musi oddać panu i ile ma owiec wypuszczanych na pastwiska. To były liczby praktyczne, a więc takie, z którymi współcześnie również spotykamy się na co dzień. Ale obok nich średniowiecze znało jeszcze drugą kategorię liczb. Od niej nie oczekiwano ani precyzji, ani nawet prawdziwości. Ważniejsze były bowiem literacki efekt oraz symbolika.

Typowy mieszkaniec średniowiecznej Europy, przynajmniej z wczesnego okresu, gdy nie doszło jeszcze do eksplozji demograficznej i rozkwitu miast, żył z reguły w społeczności liczącej do kilkuset osób. Nie stykał się ani z przepastnymi tłumami, ani z imponującym nagromadzeniem jakiegokolwiek dobytku. W efekcie prawdziwie wielkie liczby stanowiły dla niego abstrakcję. Gdy słyszał o tysiącu, myślał: bardzo dużo, 10 000 to już było strasznie dużo, 100 000 — niewyobrażalnie dużo. Podobnej logiki można się też dopatrywać w tekstach rozlicznych kronikarzy. Szafowali oni ogromnymi wartościami, by oszołomić odbiorców, przydać swoim opowieściom dramatyzmu, podkreślić wyjątkową skalę klęsk czy sukcesów różnego rodzaju, zwłaszcza wojennych. Ale nie po to, by przekazać, że jakąś twierdzę faktycznie oblegało 100 000 wrogów, a hołd nowemu władcy złożyło akurat 10 000 wasali. Wykształciły się zwyczaje literackie, zgodnie z którymi trudno było przedstawić ważną wojnę bez stwierdzenia, że pod broń zostały w niej powołane siły idące w dziesiątki lub setki tysięcy osób. Poza tym w pewnych kręgach panowała moda na podawanie jak najdokładniejszych wartości. Te miały z jednej strony świadczyć o erudycji autora, z drugiej — o prawdziwości przekazanych faktów. Na zasadzie: przecież gdybym kłamał, nie podałbym takich szczegółów! Na przykład w XIII-wiecznej kronice Geste de France anonimowy autor wspominał na temat antycznej wojny trojańskiej: „Miasto obległo piętnastu królów i trzydziestu książąt. I stracili oni 806 000 swoich ludzi, z kolei wśród Trojan zginęły 954 000. Stamtąd Eneasz uciekł na 21 okrętach. A Antenor i Priam mieli wielkie trudności, podróżując morzem i lądem z 12 000 ludzi”. Brzmi to zupełnie jak wyciąg z jakiegoś rocznika statystycznego antycznej Azji Mniejszej. A przecież wszystkie szczegóły zmyślono.

Mediewista Pierre Courroux formułuje krótką zasadę: im dokładniejsze liczby podawał jakiś średniowieczny autor, tym mniej wolno wierzyć w ich rzetelność. Czy jednak wierzyli w nie ludzie żyjący przed stuleciami? Wydaje się, że przynajmniej bardziej światli odbiorcy dobrze zdawali sobie sprawę z panujących konwencji. Rozumieli, że liczb nie powinno się przyjmować na serio. A przynajmniej — przyjmować ich wprost. Znaczenie miała też bowiem symbolika; zbiór reguł numerologicznych, które dla mieszkańców średniowiecznej Europy były zrozumiałe, a które dzisiaj często bardzo trudno odtworzyć i zinterpretować. Jeśli na przykład pisano, że władca Franków Chlodwig przyjął chrzest w otoczeniu 3000 ludzi, to nie dlatego, że ktoś policzył wielkość jego świty i pozostawił odpowiednią wiadomość dla autorów pracujących dziesiątki lub setki lat po fakcie. Rzecz prezentowała się mniej namacalnie: 3000 to po prostu liczba występująca przy opisie masowego chrztu w biblijnych Dziejach Apostolskich, uważana za najwłaściwszą dla takiej właśnie historii. Fakt, że na przełomie starożytności i średniowiecza nagminnie pisano o różnych armiach barbarzyńskich, które liczyły zawsze po 80 000 ludzi, też nie miał osadzenia w historycznych faktach. Jak ustalił Walter Goffart, był to po prostu rodzaj literackiej mody. W praktyce za taką liczbą kryło się po prostu „niesamowicie wiele”. Po pewne liczby sięgano chętnie i nagminnie, bo uważano, że odzwierciedlają święty porządek, prawdy wiary i podstawowe zasady nauki. W kronikach raz po raz powracały więc trójki (w nawiązaniu do Trójcy Świętej), czwórki (bo cztery były zarówno kierunki świata, żywioły, jak i Ewangelie), siódemki (siedem grzechów, siedem dni, w które powstał świat) czy wreszcie dwunastki (liczba apostołów i plemion Izraela). Nie brakowało poza tym autorów lubiących powtarzalne serie. Chociażby Geoffrey z Monmouth w swojej XII-wiecznej historii Brytanii przekonywał, że król Artur trzymał przy sobie 6666 żołnierzy, a 5555 z nich posłał do udziału w 7 bitwach. Z kolei występujący przeciwko niemu Rzymianie mieli zaangażować 6666 zbrojnych w 12 bataliach.

Liczby nie tylko były abstrakcyjne, symboliczne i celowo przeinaczane. Były też zmienne. Stanowiło normę, że kopiści wykonujący odpisy różnych kronik na potrzeby kolejnych odbiorców nie trzymali się podawanych wartości. Weźmy chociażby XV-wieczne dzieło dyplomaty i dygnitarza paryskiego dworu Gilles’a le Bouvier. Zarzekał się on, że od księży uczestniczących w grzebaniu poległych uzyskał wiadomość o dokładnej liczbie Anglików, którzy zginęli w bitwie pod Formigny w 1450 roku. Są powody, by wątpić, czy nawet jego pierwotny szacunek był prawdziwy. Le Bouvier podał w każdym razie, że wrogów pogrzebano 3774. Ale taka liczba trafiła do najstarszego rękopisu. Późniejsze wersje tej samej księgi zawierają już zupełnie inne wiadomości. W sześciu manuskryptach pada liczba 4374, w czterech 4774. Są też warianty 4700 i 4763. Czasem zmiany mogły wynikać z prostych „cyfrówek”, o które było bardzo łatwo, zwłaszcza gdy używano numeracji rzymskiej. Każdy dostrzeże, że 8 zamieniło się na 9. Trudniej zauważyć, że VIII zostało omyłkowo zapisane jako VIIII — a taka notacja stanowiła w średniowieczu standard. Poza tym mała dbałość o to, by liczby były stałe i powtarzalne, dodatkowo świadczy o tym, że widziano w nich głównie element konwencji. Nie liczono się — nomen omen — z tym, co faktycznie przekazywały. Czasem dochodziło zresztą nawet do przypadków, gdy liczby były zmieniane albo dopisywane, bo autor chciał uzyskać przy przerabianiu czy też tłumaczeniu cudzego utworu nowe, lepsze rymy. Tak postępował chociażby XII-wieczny skryba, który przełożył Kronikę książąt Normandiiz łaciny na francuski.

Liczby nie były dla ludzi średniowiecza tym samym co dla nas. Ludzie ci nie zadawali też pytań, które dzisiaj wydają się absolutnie oczywiste. Wielu nie zastanawiało się nawet, w jakim dokładnie są wieku. Zapytani o to, zaokrąglali liczbę wiosen do równych dziesiątek czy tuzinów albo tylko wzruszali ramionami. Nie analizowano też na przykład zbyt dociekliwie, jak długo człowiek faktycznie może wieść życie. Są znane przypadki, gdy w Polsce do weryfikowania przebiegu granic powoływano najstarszych okolicznych chłopów. Tyle że mieli oni potwierdzać to, co widzieli na własne oczy i w czym brali udział… podczas gdy chodziło o rozgraniczenia dokonane na przykład 120, 150 albo i 200 lat wcześniej. Ważką sprawą dla mieszkańców średniowiecznej Europy nie była też łączna populacja kontynentu ani lista głównych przyczyn zgonu. Nie zastanawiali się oni nad tym, jak często ludzie zwykle się myją, jaki jest średni wzrost mężczyzn i kobiet, ilu członków ma przeciętna rodzina, ile trwa podróż z Rzymu do Londynu, ile zbudowano zamków w całej Europie czy ile wynoszą przeciętne zarobki osób takich jak oni. Ale to przecież wszystko pytania, na które dzisiaj warto poznać odpowiedź, żeby lepiej zrozumieć średniowiecze. I żeby oczyścić obraz tej fascynującej epoki z przynajmniej niektórych uporczywych mitów oraz przeinaczeń. Właśnie nimi — i nie tylko — zajmę się na kartach niniejszej książki, próbując dociec, co wiemy dzięki skrupulatnej pracy pokoleń naukowców, czego możemy się domyślać, a co nadal pozostaje zagadką.

Średniowiecze można oczywiście różnie rozumieć i lokować w czasie. O wszystkim nie da się opowiedzieć w jednym tomie bez ryzyka wprowadzenia zupełnego zamętu. Skupię się tylko na zjawiskach o ponadlokalnej skali — takich, które mówią nie o sytuacji dawnych Francuzów, Polaków czy Anglików, ale ludzi epoki w jak najszerszym rozumieniu. Będzie mnie interesować przede wszystkim Europa chrześcijańska, a konkretnie łacińska — a więc obszary od Anglii i Francji po Polskę oraz od Skandynawii po Italię, przy czym najwięcej uwagi poświęcę terenom na północ od Alp. Przyjmę tradycyjną chronologię, choć można oczywiście wysuwać pod jej adresem przeróżne zarzuty i zastrzeżenia. Opisywane przeze mnie zjawiska będą dotyczyć czasów mniej więcej od roku 500 do 1500, choć z naciskiem na okres od VIII stulecia i powstania imperium karolińskiego. Gdy będzie mowa o wczesnym średniowieczu, należy je rozumieć jako czasy do około roku 1100. Pełne średniowiecze to okres od 1100 do mniej więcej 1300 roku. Późne średniowiecze — czasy po roku 1300, a zwłaszcza po epidemii dżumy, która zdziesiątkowała kontynent w połowie XIV wieku.

 

 

Mapa Europy ze schyłku średniowiecza. Drzeworyt zamieszczony w tzw. Kronice norymberskiej z 1493 roku

 

Dowiedz się więcej

 

 

Courroux P., Remarks on the Use of Numbers by Medieval Chroniclers in Battle Narratives, „The Medieval Chronicle”, t. 13 (2020).

Crossley J.N., Old-Fashioned versus Newfangled: Reading and Writing Numbers, 1200–1500, „Studies in Medieval and Renaissance History”, t. 10 (2013).

Halsall G., Warfare and Society in the Barbarian West, 450–900, Routledge 2003.

Moszyński K., Kultura ludowa Słowian, cz. 2:Kultura duchowa, Polska Akademia Umiejętności 1939.

Myśliwski G., Pamiętnicy. Ludzie sędziwi jako źródła wiedzy o przeszłości na ziemiach polskich (do końca XVI w.) [w:]Europa barbarica, Europa christiana: studia mediaevalia Carolo Modzelewski dedicata, red. M. Michałowski, DiG 2008.

Verbruggen J.F., The Art of Warfare in Western Europe During the Middle Ages: From the Eighth Century to 1340, Boydell & Brewer 1997.

Vincenz S., Resztki archaicznej kultury u Hucułów. Dawne sposoby obliczeń, „Ziemia”, t. 25 (1935).

Wedell M., Numbers[w:]Handbook of Medieval Culture. Fundamental Aspects and Conditions of the European Middle Ages, red. A. Classen, t. 2, De Gruyten 2015.

 

 

1.

Populacja

 

 

W średniowieczu nikt nie prowadził jeszcze powszechnych spisów ludności. Nie robiono tego ani na skalę prowincji, ani państw, ani tym bardziej całego kontynentu. Sam pomysł obowiązkowego cenzusu ogółu populacji byłby zupełnie obcy średniowiecznemu oglądowi świata. Nie oznacza to jednak wcale, że na temat ówczesnej populacji nie można wyciągnąć żadnych wiążących wniosków. W przybliżeniu wiemy, ilu mieszkańców miała Europa w 1000 albo 1300 roku. Da się też wskazać, gdzie żyła największa część z nich.

 

 

Zmienność populacji, rosnącej w urodzajnych, tłustych latach i kurczącej się, gdy nadchodziły wojny, klęski głodu oraz epidemie, zwykle umykała uwadze średniowiecznych uczonych oraz władców. Świat wydawał się im względnie statyczny i niezmienny. Przyjmowano, że kataklizmy to część naturalnego porządku rzeczy i że podniósłszy się z nich, społeczności powrócą do wcześniejszego stanu. W długiej perspektywie przyrost lub spadek były z reguły zbyt powolne, stopniowe, by próbowano je śledzić i komentować. Jeśli zaś nawet dochodziło do eksplozji demograficznej w danym regionie albo przeciwnie — do masowego ubytku ludności, to nie sama zmiana populacji budziła zatroskanie władzy świeckiej i duchownej. Z perspektywy panów znaczenie miała nie liczba ludzi, ale przede wszystkim liczba podatników.

W średniowieczu, zwłaszcza późnym, prowadzono różne lokalne spisy. Zawsze miały one jednak konkretny, praktyczny cel; nie chodziło w nich o ocenę populacji oraz jej przemian. Nikt jeszcze nie myślał wtedy przecież o zakładaniu jakiegokolwiek Urzędu Statystycznego. Ewidencjonowano, ile gospodarstw (dymów) jest zobowiązanych do opłacania czynszów i danin, ilu możnych podległych danemu panu dzierży dobra obciążone nakazem służby wojskowej, ewentualnie ile głów w tej czy innej parafii opłaca dziesięcinę na rzecz Kościoła.

Najstarszy spis ludzi z zachodniej Europy pochodzi dopiero z lat 20. IX stulecia. Mowa o tak zwanym poliptyku z Irmion, w którym opat klasztoru Saint-Germain-des-Prés nakazał wynotować wszystkie podległe mu wioski oraz gospodarzy. Do pokaźnej księgi trafiły wiadomości o 25 osadach oraz łącznie 10 000 osób. Podobne materiały powstawały też w innych miejscach. Co do zasady były jednak fragmentaryczne, zdawkowe, pełne luk. Ewidencjonowano tych, którzy coś płacili lub mieli płacić, ale nie ich dzieci, domowników czy parobków, nie mówiąc nawet o włóczęgach albo innych „ludziach luźnych”. O populacji miast niekiedy można domniemywać na podstawie rachunków, w których notowano zapasy robione w specjalnych spichrzach na wypadek klęski głodu. Zdarzało się też, jak w Norymberdze w 1431 roku przed oczekiwanym atakiem husytów, że liczono mężczyzn zdolnych do noszenia broni i udziału w walce. O zagęszczeniu i zaludnieniu wiejskich majątków pośrednio mówiły z kolei spisy rycerstwa, możnych i ich majątków. W odniesieniu do niektórych regionów dysponujemy zaskakująco dobrą podstawą źródłową. Niemal zawsze jest ona jednak urywkowa, naświetla sytuację tylko w jednym momencie. Na przykład w Anglii w roku 1086 ukończono imponująco dokładną Domesday Book — rejestr włości podlegających władzy króla i zobowiązań na nie nakładanych. W kolejnych wiekach nikt już jednak nie podjął ponownie trudu koniecznego, by stworzyć podobny, ogólnopaństwowy wykaz. Z wielu regionów, zwłaszcza w odniesieniu do wcześniejszego średniowiecza, nie dysponujemy niemal żadnymi twardymi danymi. Tyczy się to chociażby Skandynawii czy Polski. Ogółem dopiero od przełomu XIII i XIV stulecia liczba i jakość spisów wyraźnie się zwiększa. Zdecydowanie najdokładniejsze prowadzono we Francji, gdzie byli liczeni gospodarze, a w jednej z diecezji, ze stolicą w Rouen — nawet wszyscy męscy parafianie.

Wspomniane źródła stanowią niezbędną bazę dla naukowców próbujących zrekonstruować populację kontynentu oraz poszczególnych regionów. Poza tym wykorzystuje się też wiadomości o sieci miast i ich rozmiarach, często czerpane z badań archeologicznych, o skali upraw rolnych oraz wylesienia, o znanych kryzysach demograficznych. W odniesieniu do wczesnego średniowiecza mimo wszystko dysponujemy jednak głównie domysłami. Luki w wiedzy są uzupełniane wzorami matematycznymi — historycy starają się rekonstruować stan rzeczy, cofając się do lepiej znanych czasów i zakładając najbardziej prawdopodobne tempo przyrostu (lub kurczenia się) populacji.

Większość specjalistów zajmujących się tematem przyjmuje, że w epoce rzymskiej szczyt zaludnienia Europy osiągnięto najpóźniej w II wieku n.e. W czasach antyku kontynent miał maksymalnie 40–50 milionów mieszkańców. Później, między innymi na skutek serii niszczycielskich epidemii i zmian klimatu, liczba ta poczęła spadać. Jeden z szacunków mówi, że w roku 500 w Europie żyło już tylko 30 milionów ludzi. Potem, w następstwie upadku imperialnej administracji, zaniku względnie rozwiniętych kultur „barbarzyńskich” i zaburzeń wiązanych z tak zwaną wielką wędrówką ludów, liczba ta jeszcze spadła. Najniższy poziom osiągnięto prawdopodobnie na przełomie VI i VII wieku lub nieznacznie później, po serii nawrotów dżumy, która zdziesiątkowała ludność Cesarstwa Bizantyńskiego i nie tylko. Europa mogła mieć wtedy niewiele ponad 20-milionową populację. Wszystkie podane liczby należy przyjmować z rezerwą. Ważniejsze od nich są trendy. W X wieku, lub nawet nieco wcześniej, nastąpiło znaczące odbicie — odtąd populacja Europy względnie stabilnie rosła. Można przypuszczać, że w roku 1000 powróciła do podobnego poziomu, jaki notowano pół milenium wcześniej, w dobie rozkładu zachodniego Cesarstwa Rzymskiego.

Włoski historyk gospodarki Paolo Malanima zestawił wszystkie główne propozycje dotyczące populacji całej średniowiecznej Europy, jakie funkcjonują w nauce. W odniesieniu do roku 1000 niezgodność opinii jest bardzo poważna. Poszczególni eksperci proponują wartości różniące się maksymalnie o 30%, i to już przy pominięciu rozwiązań zupełnie skrajnych. Dla roku 1300 czy 1500 istnieje nieco większa zgoda — różnice sięgają 20%.

Przyjmuje się, że na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia, w czasie gdy nad Wisłą doszło do sławnego zjazdu gnieźnieńskiego, na kontynencie żyło od 36 do 56 milionów ludzi. Najprawdopodobniejsza wydaje się wartość na poziomie powyżej 40 milionów. Ekspansja demograficzna miała różne przyczyny. Wśród mediewistów nie ma zgody co do tego, które odgrywały czołową rolę, a które miały znaczenie poboczne. Na większości obszarów Europy doszło w każdym razie do znaczącej stabilizacji politycznej, skończyła się też fala najazdów ze strony ludów koczowniczych oraz wikingów. Poza tym nastąpił stopniowy postęp w technice rolnej, a wreszcie — czy też zdaniem wielu: przede wszystkim — istotnie poprawiły się warunki klimatyczne oraz zdrowotne.

 

 

Opactwo Saint-Germain-des-Prés pod Paryżem na rycinie z początku XVII wieku

 

 

Przyrost ludności, przerywany względnie rzadkimi kryzysami, trwał aż do przełomu XIII i XIV wieku. Od roku 1000 do 1300 populacja średniowiecznej Europy mniej więcej się podwoiła i osiąg­nęła poziom maksymalny w całej tej epoce. Specjaliści podają, że na kontynencie żyło wówczas od 73,5 do 93,6 miliona ludzi.

Następnie doszło do bezprecedensowego załamania. W powszechnej świadomości nowy, olbrzymi kryzys jest wiązany z nadejściem czarnej śmierci — kolejnej pandemii dżumy. W rzeczywistości jednak populacja zaczęła się kurczyć już wcześniej, z odmiennych przyczyn. Wiele wskazuje na to, że od XIII wieku Europa Zachodnia borykała się z narastającym problemem przeludnienia. Brakowało już żyznych gleb pod nowe pola, synowie z rozrodzonych chłopskich rodzin nie mieli czego dziedziczyć, w miastach coraz bardziej niepewna stawała się sytuacja zaopatrzeniowa. Oczywiście dzisiaj populacja Europy jest jakieś 10 razy większa niż w roku 1300, a kontynent nie zmaga się z masowym niedożywieniem i brakiem gruntów pod uprawę. W warunkach tradycyjnego, niezwykle mało wydajnego rolnictwa i prymitywnej hodowli potrzeba jednak było o wiele więcej ziemi, by wyżywić każdego człowieka. W przybliżeniu jakieś 3 hektary samych upraw na osobę.

Pewnym wentylem bezpieczeństwa dla plebejów pozbawionych majątku i perspektyw stały się akcje osadnicze prowadzone w środkowej części kontynentu. Właśnie głód ziemi był zasadniczą przyczyną stojącą u podstaw masowej imigracji na ziemie polskie w dobie rozbicia dzielnicowego. Szacuje się, że w samym XIII wieku nad Wisłę mogło przybyć nawet 100 000 osadników, głównie z cesarstwa. W efekcie około 1300 roku Niemcy stanowili już 6–7% całej populacji krajów piastowskich. Podobny proces obserwowano także w Czechach, na Węgrzech, w Austrii, a do pewnego stopnia i w Skandynawii. Wielkie przesunięcia ludności nie zlikwidowały jednak problemu, lecz tylko opóźniły katastrofę. Gdy na początku XIV wieku radykalnie pogorszyły się warunki pogodowe, zachodnią część kontynentu nawiedziła seria niszczycielskich klęsk głodu. Najgorsze były lata 1315–1317, gdy na znacznych obszarach Anglii oraz Francji mogło umrzeć 10% całej populacji. Przypuszcza się, że ci, którzy przetrwali, byli na tyle osłabieni na skutek głodu i niezbilansowanej diety, że ich układ odpornościowy z trudem radził sobie z atakiem zakaźnych chorób. Między innymi to miałoby tłumaczyć przerażający poziom śmiertelności podczas czarnej śmierci, która dotarła do Europy w 1347 roku.

Tradycyjnie zakładano, że w następstwie samej pandemii dżumy populacja kontynentu skurczyła się o około 30%. Dzisiaj dominuje już jednak opinia, że spadek był wyraźnie większy. Poważne wątpliwości dotyczą także tempa i skali późniejszego odbicia demograficznego. Historycy są w każdym razie zgodni, że ludnościowych skutków czarnej śmierci nie udało się zniwelować aż do końca epoki. Z różnych szacunków wynika, że w roku 1400 Europa miała od 50 do 67 milionów mieszkańców. Nowe analizy epidemiologiczne sugerują jednak, że są to liczby zawyżone. Z kolei w roku 1500 na kontynencie miało mieszkać około 80 milionów osób. Dopiero wówczas zbliżono się do poziomu sprzed pandemii. Zdaniem wielu specjalistów potrzeba było jednak jeszcze niemal dwóch stuleci, by pobić rekord z 1300 roku. Średniowieczny szczyt demograficzny został wyraźnie przekroczony chyba nie wcześniej niż w drugiej połowie XVII wieku.

 

 

Średniowieczna Europa na tle świata

 

Według jednego z szacunków w roku 1000 cały świat zamieszkiwało 260 milionów ludzi. Po roku 1300, w przededniu epidemii czarnej śmierci, globalna populacja mogła już wynosić około 440 milionów. Oznacza to, że na początku demograficznego przyspieszenia jakieś 15% wszystkich ludzi mieszkało w Europie. W roku 1300 udział Starego Świata w całej populacji naszego gatunku sięgnął mniej więcej 19%.

U samego schyłku epoki udział Europejczyków w ludności globu wciąż był podobny. Jacques Vallin, najbardziej wpływowy francuski demograf, oceniał go na 18%. Dla porównania w Afryce żyło wówczas 19% wszystkich ludzi, w Ameryce Środkowej i Południowej 8,5%, w Ameryce Północnej poniżej 1%, a w Oceanii 3%. Większość całej populacji była skoncentrowana w Azji. Na ten jeden kontynent, nawet z pominięciem obszaru obecnej Rosji, przypadało jakieś 53% ludzi. Same tylko Chiny miały przez właściwie całe średniowiecze podobną liczbę ludności — i podobny udział w populacji świata — co cała Europa.

Warto przy tym wspomnieć, że w Azji, w długiej perspektywie, trendy w zakresie przyrostu i kurczenia się ludności kształtowały się zbieżnie z tymi, jakie notowano w Europie. To dowód, że pandemie, które dziesiątkowały Stary Świat, z czarną śmiercią na czele, w porównywalnym stopniu dotykały też krajów Wschodu. Zdaniem Paola Malanimy źródła podobieństw mogły być jednak szersze. Jak twierdzi włoski badacz, nauka wciąż chyba niewystarczająco docenia wpływ przemian klimatu na demografię, nie tylko w skali regionów, lecz całego świata.

 

 

Gdzie w Europie mieszkało najwięcej ludzi?

 

W roku 1300 najgęściej zaludnione obszary Europy leżały wzdłuż linii biegnącej z Florencji w środkowej Italii do Londynu. Na Półwyspie Apenińskim żyło średnio około 30 osób na każdym kilometrze kwadratowym, natomiast we Francji 27,5. Najbardziej zatłoczony był jednak niewielki obszar odpowiadający dzisiejszej Belgii. W tym zurbanizowanym i rozwiniętym gospodarczo regionie gęstość zaludnienia sięgała przeszło 43,3 osoby na kilometr kwadratowy. To tyle samo, co dzisiaj — po przeszło siedmiu stuleciach — na Litwie i znacznie więcej niż w europejskiej części Rosji albo w Szwecji.

W Anglii z przełomu XIII i XIV wieku żyły około 23 osoby na kilometr kwadratowy, w krajach niemieckich 24, w Polsce poniżej 10, a dalej na wschód, na obszarach Wielkiego Księstwa Litewskiego oraz Rusi — mniej niż 3. Dla porównania obecna gęstość zaludnienia w Polsce to 123 osoby na kilometr kwadratowy, we Francji 118 osób, a w Zjednoczonym Królestwie 272.

O łącznej populacji z czasów średniowiecznych można mówić w kontekście regionów. Dużo trudniej natomiast przyporządkowywać ją do konkretnych władztw — których granice były niestałe, dyskusyjne, a często wprost niemożliwe do zrekonstruowania z perspektywy czasu. Nikt w każdym razie nie podważa, że najwięcej ludzi żyło na obszarze odpowiadającym w przybliżeniu dzisiejszej Francji. Norman Pounds podaje, że u schyłku średniowiecza było to zapewne 16–18 milionów. Z innych ustaleń wynika, że wcześniej, przed nadejściem czarnej śmierci, same obszary podległe królom z dynastii Kapetyngów miały może 13,5 miliona mieszkańców.

W połowie XV stulecia ogół ziem niemieckich w najszerszym rozumieniu, wraz z Czechami czy Austrią, mogło zamieszkiwać od 10 do 12 milionów osób. W Italii, wprawdzie gęsto zaludnionej, ale wyraźnie mniejszej, żyło od 7 do 9 milionów ludzi. Na Półwyspie Pirenejskim, a więc obszarze odpowiadającym dzisiejszej Hiszpanii oraz Portugalii — od 5 do 7 milionów. Na Węgrzech, bez przyległości, mieszkały może 4 miliony, na całych Bałkanach — od 4 do 6 milionów. Skandynawia mogła pochwalić się liczbą od 1 do 2 milionów mieszkańców, a Szwajcaria — około 600 000.

 

 

 

Dowiedz się więcej

 

 

Maddison A., Contours of the World Economy, 1–2030 AD. Essays in Macro-Economic History, Oxford University Press 2007.

Malanima P., Energy And Population In Europe The Medieval Growth (10th–14th Centuries), Institute of Studies on Mediterranean Societies 2010.

Malanima P., Pre-Modern European Economy. One Thousand Years (10th–19th Centuries), Brill 2009.

McEvedy C., Jones R., Atlas of World Population History, Viking Penguin 1978.

Piskorski J.M., The Medieval Colonization of Central Europe as a Problem of World History and Historiography, „German History”, t. 22 (2004).

Pounds N.J.G., An Economic History of Medieval Europe, Routledge 1994.

Russel J.C., Late Ancient and Medieval Population, The American Philosophical Society 1958.

Vallin J., La population mondiale, La Découverte 1986.

 

 

Ludność Polski Bolesława Chrobrego (w 1000 roku)

 

Nie zachował się żaden, choćby najbardziej pobieżny spis polskiej ludności z wczesnego średniowiecza. Mimo to setki publikacji podają, ilu mieszkańców miało państwo Piastów w 1000 roku. I niemal na pewno są to liczby błędne. Jaka jest więc prawidłowa?

Opracowania przekrojowe ujmują rzecz prosto. Według niemal wszystkich — w tym także tych zupełnie świeżych, wydawanych już w XXI wieku — Polska Bolesława Chrobrego miała około miliona mieszkańców. Liczba ta nie wynika z żadnych dokumentów ani nawet źródeł opisowych, ale z zupełnie przestarzałych, czysto teoretycznych obliczeń. Brzmi jednak dobrze i… okrągło. I chyba właśnie dlatego jest uparcie powielana.

Obrachunki przeprowadził w latach 50. XX wieku, a potem nieco przerobił w latach 60., wpływowy mediewista Henryk Łow­miański. Badacz przyjął, że przy takim poziomie rozwoju rolnictwa, jaki panował około roku 1000, przeciętne chłopskie gospodarstwo musiało być bardzo duże i mieć niemal 34 hektary. Na każdą zagrodę (czy też, jak sam pisał w duchu materializmu, „jednostkę produkcyjną”) miały przypadać cztery osoby. Poza tym Łowmiański założył, że 2/3 kraju porastały lasy, a 5% całej ludności zamieszkiwało w grodach i przy nich, należąc do warstwy rzemieślniczej lub elity niezaangażowanej bezpośrednio w uprawę roli. Te wszystkie hipotetyczne wartości, po nałożeniu na łączną powierzchnię państwa w roku 1000, dały historykowi 1 050 000 mieszkańców i średnią gęstość zaludnienia na poziomie 4,2 osoby na kilometr kwadratowy.

Problem w tym, że założenia Łowmiańskiego odpowiadały ówczesnym teoriom i raczej szczątkowej wiedzy o średniowiecznej gospodarce. Niemal wszystkie liczby, od których wyszedł, z dzisiejszej perspektywy wydają się błędne. Inna, niż sądził ten historyk, była za czasów pierwszych Piastów wielkość gospodarstw (rolnictwo było może nie bardzo, ale jednak wydajniejsze). Inna (większa) była też liczebność rodzin. W ostatnich latach nie prowadzono w temacie nowych, kompleksowych analiz. Ale jednak istnieją wyliczenia pełniejsze i nowocześniejsze od tych wykonanych przez Łowmiańskiego.

W 1989 roku ceniony historyk demografii Tadeusz Ładogórski opublikował pracę Zaludnienie ziem polskich w czasach Bolesława Chrobrego. Wykorzystał szereg źródeł, których poprzednik albo nie znał, albo nie wpadł na pomysł, by do nich sięgnąć. Rachunki oparł na danych z nielicznych dostępnych spisów dóbr z okresu rozbicia dzielnicowego, zwłaszcza tych, które podawały stan sprzed prowadzonych wówczas akcji kolonizacyjnych. Sięgnął po nowe teorie gospodarcze, ale też wiadomości z historii miar (przypuszczając, że to, co nazywano pierwotnie „radłem”, a potem łanem albo włóką, odpowiadało rozmiarowi typowego gospodarstwa). Starał się też spożytkować kronikarskie wywody Galla Anonima. Autor pierwszej polskiej kroniki twierdził, że tylko w centralnych prowincjach kraju Bolesław Chrobry dysponował wojskiem liczącym 3900 pancernych i 13 000 tarczowników. Zdaniem Ładogórskiego liczby te, choć z pewnością przybliżone, mogły bazować na prawdziwych wartościach. A co więcej, widoczny był w nich „związek liczby wojów z powierzchniami ziem i charakterem miejscowych krajobrazów”. Demograf założył, że jeden członek każdej rodziny chłopskiej był zobowiązany do służby wojskowej na zasadzie pospolitego ruszenia. Zestawił ten fakt z liczebnością rodzin — jego zdaniem w przeciętnej było 5,5 osoby. To dało Ładogórskiemu gęstość zaludnienia poszczególnych ziem.

Według tych sondażowych obliczeń największa gęstość była na najwcześniej i najintensywniej zagospodarowanych ziemiach: gnieźnieńskiej i gieckiej (7,4–8,8 osoby na kilometr kwadratowy). Najmniejsza zaś — na wciąż porośniętej gęstymi borami, zwłaszcza w zachodniej części, ziemi poznańskiej (2,9 osoby na kilometr kwadratowy). Bazując na wszystkich przesłankach, badacz założył, że przeciętne gospodarstwo około roku 1000 miało 22 hektary, a więc było o przeszło 1/3 mniejsze, niż sądził Łowmiański. Ładogórski zachował tylko jeden parametr: też uważał, że 5% mieszkańców Polski mieszkało w „zalążkach miast”, przy grodach, należało do elit i warstwy rzemieślniczej, a więc nie miało własnych gospodarstw rolnych.

Wynik był zaskakujący. Historyk wyliczył, że Polskę zamieszkiwało w roku 1000 dwa razy więcej ludzi, niż wcześniej sądzono. Od 1,96 (jeśli ziemie uprawne zajmowały 30% kraju) do 2,19 miliona (jeśli było ich 33%). Gęstość zaludnienia przekraczała z kolei 8 osób na kilometr kwadratowy.

W przybliżeniu kraj Bolesława Chrobrego, wraz z Pomorzem Zachodnim, miał być państwem dwumilionowym. Propozycja, choć intrygująca i poparta wnikliwymi analizami, wciąż jednak budzi wątpliwości. Nie próbowano jej podważać ani szukać nowych rozwiązań, ale współcześni badacze — jak choćby Cezary Kuklo na kartach Demografii Rzeczypospolitej przedrozbiorowej — często uznają wynik za zbyt wysoki. Ten konkretny badacz demografii opowiedział się raczej za ostrożnym szacunkiem na poziomie 1,25 miliona ludzi w roku 1000.

 

 

 

Dowiedz się więcej

 

 

Kuklo C., Demografia Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, DiG 2009.

Labuda T., Zapiski krytyczne, „Studia Źródłoznawcze”, t. 35 (1994).

Ładogórski T., Zaludnienie ziem polskich w czasach Bolesława Chrobrego, „Roczniki Dziejów Społecznych i Gospodarczych”, t. 50 (1989).

Łowmiański H., Początki Polski. Z dziejów Słowian w I tysiącleciu n.e., t. 3, PWN 1967.

Łowmiański H., Podstawy gospodarcze formowania się państw słowiańskich, PWN 1963.

 

 

Ludność Polski Kazimierza Wielkiego (w 1340 roku)

 

Najstarsze źródło rzucające wyraźniejsze światło na demografię Polski pochodzi dopiero z XIV wieku — z czasów ostatnich dwóch królów z dynastii Piastów. Dysponujemy nim za sprawą politycznych ambicji Władysława Łokietka. Książę z Kujaw, któremu niespodziewanie udało się przejąć kontrolę nad częścią polskich prowincji, już wcześniej zjednoczonych przez króla Czech, Wacława II, za swój naczelny cel uznał zdobycie korony. W obliczu konkurencyjnych roszczeń ze strony Pragi potrzebował w tym celu błogosławieństwa ze strony papieża. W toku trudnych negocjacji z kurią polscy wysłannicy nie tylko uiścili znaczące kwoty (jak kto woli: darowizny albo łapówki), ale też zgodzili się, by nad Wisłą wprowadzono nowy, korzystniejszy dla ojca świętego system podatkowy.

Dotąd tak zwane świętopietrze — a więc tradycyjną opłatę na rzecz Kościoła rzymskiego — Polacy uiszczali od „dymu”, czyli gospodarstwa domowego. Po 1318 roku podatek miał być jednak płacony od każdej dorosłej osoby. Realizację zobowiązania ewidencjonowano. A zachowane rejestry świętopietrza stanowią najstarsze, choć oczywiście tylko pośrednie, źródło wiedzy o ludności Polski, odnoszące się mniej więcej do roku 1340. Rejestry są dobrze zachowane, problemów nastręcza jednak ich interpretacja. Warto pochylić się nad tym przykładem, bo świetnie ilustruje on wyzwania wiążące się ogółem z niemal wszystkimi dociekaniami związanymi ze średniowieczną demografią.

Po pierwsze, do naszych czasów nie przetrwały dokładne zasady pobierania podatku. Płacili go dorośli, ale jednak nie wszyscy. Na pewno zwolnieni byli innowiercy, co w polskich warunkach oznaczało przede wszystkim sporą społeczność żydowską. Prawdopodobnie świętopietrza nie musieli uiszczać także rycerze, duchowni, a może i przedstawiciele innych grup — na przykład sołtysi i „ludzie nieosiadli”. Nie da się powiedzieć z całą pewnością, kogo omijał podatek, a przede wszystkim — jak dużą część całej populacji stanowili ci szczęśliwcy. Historycy szacują zwykle, że od świętopietrza zwolnionych było od 15 do 25% ludności. Drugi problem to kwestia wieku, w jakim zaczynało obowiązywać obciążenie. Prawdopodobnie podatek obejmował każdego, kto przystępował do komunii świętej. Dla celu liczenia świętopietrza dorosłymi byli więc już dziesięcio-, najwyżej dwunastolatkowie. Tadeusz Ładogórski szacował, że młodsze dzieci stanowiły 33% społeczeństwa. Inny badacz, Witold Kula, przyjął wyższy udział: 38%. Wątpliwości można mnożyć. Tadeusz Ładogórski sądził na przykład, że w części dzielnic kraju podatek nadal pobierano od „dymu”, a nie od głowy. Inne przeliczniki przyjmowane przy analizie rejestrów też potrafią prowadzić do olbrzymich różnic.

Liczbę mieszkańców kraju oraz poszczególnych dzielnic próbowali dokładnie określić czterej różni badacze. Dwaj — Witold Kula i Józef Mitkowski — uzyskali liczby tak niskie, że… zaskoczyły one nawet ich samych. Pierwszy ustalił, że trzy główne dzielnice państwa Kazimierza Wielkiego zamieszkiwało łącznie tylko 658 000 ludzi. Z tego po mniej więcej 300 000 przypadało na Wielkopolskę i Małopolskę (z minimalną przewagą tej drugiej), reszta zaś na lenne Mazowsze. Józef Mitkowski doszedł do rezultatu nawet skromniejszego. Populacja kraju wynosiła według jego obliczeń 453 000. Z tego 251 000 w Małopolsce, niewielkie 157 000 w Wielkopolsce i symboliczne 45 000 na Mazowszu.

„Po 30 latach debaty nie udało się stworzyć jednolitego (…) [stanowiska co do] populacji Polski w latach czterdziestych XIV wieku” — komentuje Piotr Guzowski w najnowszej pracy naukowej na ten temat. Ustalenia profesorów Kuli i Mitkowskiego mają swoich zwolenników. Za wiarygodniejsze uchodzą jednak liczby, które zaproponowali Egon Vielrose oraz Tadeusz Ładogórski. Każdy przyjął inny sposób liczenia i inne kryteria. A jednak uzyskali bardzo podobną sumę ludności. Wedle ich badań Polska Kazimierza Wielkiego była państwem ponadmilionowym. Zdaniem Vielrosego miała 1,24 miliona mieszkańców, w ocenie Ładogórskiego — 1,19 miliona. Suma ta ponownie obejmuje trzy główne dzielnice kraju. Nie uwzględnia więc Śląska, który stracił polityczną łączność z Krakowem, a także Rusi Czerwonej, stopniowo podporządkowywanej przez ostatniego króla z dynastii Piastów. Wówczas obszary tej ostatniej zaczynały się zaraz na wschód od Rzeszowa.

 

 

Karta kalendarza z około 1500 roku na lipiec, przedstawiająca żniwa. Fragment Godzinek Henryka VIII

 

Warto dodać, że choć dwaj badacze uzyskali niemal identyczną łączną liczbę ludności, to w szczegółach ogromnie się różnili. Vielrose uważał (podobnie jaki inni demografowie), że w kraju dominowała Małopolska. Stołeczna dzielnica miała jego zdaniem 577 000 mieszkańców, Wielkopolska 361 000, a Mazowsze — poniżej 300 000. Ładogórski widział sprawy na odwrót. Najludniejsza była jego zdaniem Wielkopolska z 576 000, a w tyle zostawały Małopolska (382 000) i Mazowsze (232 000).

Dla sytuacji ludnościowej kraju kluczowe znaczenie miał przebieg epidemii czarnej śmierci. Do dzisiaj nie ma zgody w kwestii tego, czy epidemia zasadniczo ominęła Polskę, czy też nie. Nawet jeśli takie stanowisko jest przesadzone, to przytłaczająca większość badaczy zgadza się, że ubytek ludności nad Wisłą był względnie niewielki, a jego skutki okazały się krótkotrwałe. Podczas gdy populacja większości Europy uległa radykalnemu załamaniu, w Polsce w XIV i XV wieku przyrost ludności ogółem tylko przyspieszył. Szacuje się, że populacja rosła w tempie około 0,38% rocznie — najszybciej w całej historii kraju, aż do rozbiorów. U samego schyłku średniowiecza, około roku 1492, cała unia polsko-litewska rządzona przez Jagiellonów była już zamieszkiwana przez jakieś 6,5 miliona ludzi. W roku 1580 na obszarze samych tylko centralnych prowincji Korony, a więc Małopolski, Wielkopolski i Mazowsza, żyło 3,1 miliona osób — prawdopodobnie o niemal 150% więcej niż za czasów Kazimierza Wielkiego.

 

 

 

Dowiedz się więcej

 

 

Guzowski P., Stan i perspektywy badań nad liczbą ludności Polski w późnym średniowieczu i w początkach epoki nowożytnej, „Przeszłość Demograficzna Polski”, t. 37 (2015).

Kula W., Stan i potrzeby badań nad demografią historyczną dawnej Polski (do początków XIX wieku), „Roczniki Dziejów Społecznych i Gospodarczych”, t. 13 (1951).

Ladenberger [Ładogórski] T., Zaludnienie Polski na początku panowania Kazimierza Wielkiego, Instytut Popierania Nauki 1930.

Ładogórski T., Studia nad zaludnieniem Polski XIV wieku, Zakład Naukowy im. Ossolińskich 1958.

Mitkowski J., Uwagi o zaludnieniu Polski na początku panowania Kazimierza Wielkiego, „Roczniki Dziejów Społecznych i Gospodarczych”, t. 10 (1948).

Vielrose E., Ludność Polski od X do XVIII wieku, „Kwartalnik Historii Kultury Materialnej”, t. 5 (1957).

 

 

2.

Społeczeństwo

 

 

„Na Ziemi jedni się modlą, inni walczą, inni z kolei pracują. Wszyscy są jednak złączeni i nie można ich rozerwać. Na funkcji każdych zasadza się praca pozostałych” — pisał na początku XI stulecia Adalberon, biskup francuskiego Laon. Panuje opinia, że to on jako jeden z pierwszych na kontynencie wyraził najważniejszy podział cechujący średniowieczne społeczeństwo. Rzecz nie jest jednak wcale tak oczywista. A sam Adalberon miał na myśli zupełnie co innego, niż sądzą dzisiejsi komentatorzy.

 

 

Laboratores, oratores i bellatores, a więc odpowiednio: pracujący, modlący się i walczący. Niemal każda publikacja poświęcona społeczeństwu średniowiecznej Europy i każdy podręcznik choćby marginalnie dotykający tej kwestii podkreślają, że przed tysiącem lat właśnie w taki sposób rozumiano najważniejszy podział decydujący o porządku życia i strukturze władzy. Miało się w nim wyrażać powszechne niegdyś przekonanie, że każdy człowiek ma swoje niezmienne miejsce na drabinie społecznej i przyrodzoną funkcję. Poza tym takie roztrojenie uchodzi za dowód ogromnej wagi, jaką w średniowieczu przykładano do zadań pełnionych przez kler i zbrojnych.

Oba komentarze zasadniczo nie budzą kontrowersji. Należy jednak mieć świadomość, że sam frazes o trzech grupach nie był ani tak popularny, ani tak ważny, jak zwykle się sądzi. Wbrew twierdzeniom wielu dawnych naukowców nie wyrażał on raczej pierwotnego, prehistorycznego sposobu organizowania się Europejczyków. O wymienionych trzech stanach nigdy nie pisali antyczni Grecy czy Rzymianie. Dopiero w średniowieczu, i to nawet nie najwcześniejszym, pojawiły się teksty, w których ludność zaczęto szeregować na modlących się, walczących i pracujących.

Nie jest całkiem jasne, kto najwcześniej zaproponował taką wizję społeczeństwa. Wiele wskazuje na to, że prekursorem był dzisiaj niemal zupełnie zapomniany mnich z frankijskiego klasztoru w Auxerre imieniem Hajmon, tworzący w połowie IX stulecia. Na kartach jednego ze swoich komentarzy biblijnych stwierdził on, że „pogański” podział na senatorów, żołnierzy i plebejów został zastąpiony przez chrześcijan nowym: na duchownych, wojowników i rolników. Niedługo później, i chyba pod mniej lub bardziej bezpośrednim wpływem Hajmona, taką samą listę przytoczył uczony król Anglii Alfred Wielki. W rozmyślaniach na temat charakteru własnej, monarszej władzy odnotował on, że król „potrzebuje, by jego kraj był w pełni obsadzony ludźmi. Do tego konieczni są mu ci, którzy się modlą, ci, którzy walczą, i ci, którzy pracują”. Słowa padły w drugiej połowie IX wieku. Ze stulecia X trudno wskazać podobne komentarze. Zaczęły się one jednak mnożyć po roku 1000, zarówno w Anglii, jak i we Francji. To wówczas Adalberon z Laon przekonywał, że „na Ziemi jedni się modlą, inni walczą, inni z kolei pracują”. Ælfric z Eynsham, znany przede wszystkim jako niezwykle płodny autor żywotów świętych, opisał z kolei dokładne zadania każdej z tych grup i podkreślił, że wspólnie tworzą one swoisty trójnóg, podtrzymujący tron króla:

 

Oratores. To ci, którzy pośredniczą na naszą rzecz w kontaktach z Bogiem, którzy pobudzają chrześcijańskiego ducha w wiernych i którzy służą Bogu poprzez pracę duchową, poświęcając się jej całkowicie dla korzyści ogółu.

Bellatores. To ci, którzy strzegą naszych twierdz i naszej ziemi, angażując się w zbrojny bój z każdym wrogiem, który by je napadł.

Laboratores. To ci, którzy zapewniają nam to, co potrzebne do przetrwania. Oracze i hodowcy poświęcają się w pełni temu zadaniu.

 

Podobne cytaty można mnożyć. I łatwo wyciągnąć z nich błędny wniosek. Wbrew temu, co się zwykle sądzi i podaje, podział na modlących się, walczących i pracujących wcale nie był decydujący dla średniowiecznej wyobraźni, nie przenikał on całej rzeczywistości i nie miał większego znaczenia na co dzień, zwłaszcza dla ludzi nieuczonych. Jak podkreśla słoweński historyk Tomislav Vignjević, nawet w wąskim gronie intelektualistów istniały inne, popularniejsze schematy. O nich jednak raczej się nie pisze, ponieważ nie cechuje ich ta sama kusząca prostota i oczywistość.

Poza tym wypada dopowiedzieć, że niemal żaden średniowieczny autor wspominający o sławnym dzisiaj trójpodziale nie robił tego z niewinnych przyczyn. W przytłaczającej większości przypadków komentarze wychodziły spod ręki duchownych. Nie miały one wcale na celu opisania faktycznego obrazu społeczeństwa. Nie chodziło w nich o trafne zinterpretowanie rzeczywistości. Kolejni autorzy odwoływali się do takiego podziału w konkretnych, często doraźnych i osobistych interesach politycznych.

Hajmon nieprzypadkowo umieścił kler na miejscu, jakie według jego wywodu wcześniej zajmowali rzymscy senatorowie. Chciał w ten sposób pokazać, że warstwa, do której należy, powinna kierować pozostałymi, posiadać prymat w każdym obszarze życia, a nie tylko w sprawach wiary. Co do Adalberona z Laon, był on potężnym biskupem, jednym z pierwszych ludzi w państwie. Jak wyjaśniał historyk Georges Duby, o podziale na laboratores, oratores i bellatores wspomniał w toku zażartego sporu z innym wpływowym hierarchą, opatem Cluny Odylonem. Nie chodziło mu w ogóle o zarysowanie podziałów społecznych. Po prostu Odylon zaproponował, że świeccy zbrojni powinni zachowywać się w sposób podobny do mnichów, śpiewać psalmy i stosować się do tych samych rygorów moralnych. Adalberon bronił zaś odrębności kleru, pisał o ścisłych podziałach, bo nie chciał, by ktokolwiek próbował wkradać się bocznymi drzwiami do grupy modlących się. Jego zdaniem najważniejszej, najbliższej Bogu, ale też — ekskluzywnej. Poza tym chodziło mu jeszcze o zwalczenie nowej mody, zgodnie z którą królowie zastępowali duchownych doradców ludźmi świeckimi. A przecież, w przekonaniu Adalberona, nikt nie nadawał się lepiej na zausznika korony od biskupa z nieodzownej grupy oratores. Inny biskup aktywny w tym samym okresie, Gerard z Cambrai, też odwoływał się do trójpodziału głównie dlatego, że chciał pokazać, kto w bieżącej walce o stołki i profity powinien mieć pierwszeństwo, a kto cierpliwie czekać z tyłu na swą kolej. Najbardziej neutralny mógłby się wydawać wywód Ælfrica z Eynsham, ale tylko dlatego, że zwykle cytuje się go wybiórczo. Autor wprawdzie pisał, że uszkodzenie którejkolwiek z trzech nóg tronu może przynieść straszne konsekwencje pozostałym, ale zarazem nie krył, że jeden z filarów jest bez porównania ważniejszy od reszty. Jak stwierdził: „Praca sług Bożych jest większa od pracy wojowników, bo niewidzialni wrogowie są więksi od tych, których da się dostrzec”. To zaś miało uzasadniać uznawanie kleru za najważniejszą z podpór władzy.

 

 

Mnich, rycerz i chłop. Trzy stany społeczeństwa wyobrażone na inicjale z XIII-wiecznego francuskiego kodeksu

 

 

Znajomość tego kontekstu pozwala zrozumieć wręcz absurdalną prostotę podziału na trzy stany. Wielokrotnie pisano, że był to porządek właściwy co najwyżej dla wczesnego średniowiecza, bo nie uwzględniał w ogóle takich grup, jak mieszczanie, kupcy czy artyści, a pracujących przedstawiał po prostu jako chłopów wylewających poty na roli, tak jakby nie istnieli na przykład jacykolwiek rzemieślnicy. Nie oddzielał też zbrojnych od elity urzędniczej i dworskiej, która mnożyła się wraz z upływem wieków. Ale taka krytyka rozmija się z istotą rzeczy. Gerard, Adalberon czy Hajmon doskonale wiedzieli o istnieniu handlarzy, rzemieślników, mieszczan… i wszystkich innych ludzi, których nie dało się łatwo zakwalifikować do grona tych, którzy pracują w polu, walczą albo się modlą. Ale przecież oni pisali traktaty polityczne i religijne, a nie roczniki statystyczne. Nie potrzebowali być precyzyjni.

Wizja trzech grup społeczeństwa znalazła pewne odbicie we francuskim ustroju, gdzie od XIV stulecia król zwoływał obrady przedstawicieli Stanów Generalnych — podzielonych odpowiednio na duchowieństwo, szlachtę i resztę ludności. W innych krajach jej praktyczne znaczenie było jednak raczej znikome. Zbyt dobrze zdawano sobie sprawę z tego, o ile bardziej skomplikowana była w istocie organizacja ludzkiej aktywności. Wystarczy wspomnieć, że chociażby autor pewnego niemieckiego kazania powstałego około 1220 roku podzielił całą ludność na aż 28 różnych warstw. To już bardziej odpowiadało faktom niż układ zaledwie potrójny.

O tym, jak faktycznie postrzegano społeczeństwo setki lat temu, więcej mówią alternatywne interpretacje. Wielu średniowiecznych mędrców uważało na przykład, że świat chrześcijański był jak gdyby… jednym wielkim ciałem, w którym każda grupa odpowiadała za konkretny narząd albo część organizmu. Król mógł być więc uznawany za głowę, wojownicy za dłoń trzymającą miecz, a duchowni — za duszę, ale też chociażby za oczy. Szczegóły interpretowano na wiele sposobów, a złożoność ciała pozwalała uwzględniać w razie potrzeby różne poboczne warstwy. Jeden element schematu był w każdym razie właściwie niezmienny. Niziny społeczne, całe chłopstwo uwijające się na roli, zawsze utożsamiano z nogami.

Opisany podział, choć plastyczny i dający do myślenia, rzecz jasna też nie odzwierciedlał istoty rzeczy. Gdyby ktoś chciał faktycznie przenieść układ społeczeństwa na ludzką sylwetkę, to chłopi musieliby zająć nie same dolne kończyny… ale chyba wszystko, aż do szyi. Podstawowy problem z wszelkimi średniowiecznymi wizjami ludności polega na tym, że wychodziły one spod ręki wąskich elit i w efekcie zakłamywały układ poszczególnych części. Jeśli czyta się o walczących, modlących się i pracujących, łatwo przyjąć, że pierwsze dwie grupy musiały być nie tylko ważne i wpływowe, ale też liczne. Inaczej przecież nie zasługiwałyby na dwie trzecie całej listy… Fakty prezentowały się jednak inaczej.

Struktura średniowiecznego społeczeństwa różniła się zależnie od czasu i miejsca. Można podawać odmienne szacunki i uogólnienia, ale podstawowy obraz rzeczy nie podlega dyskusji. Laboratores w wąskim rozumieniu, a więc interpretowani jako sami rolnicy, ludność wiejska, stanowili przytłaczającą większość społeczeństwa. Z kolei w rozumieniu szerokim — wraz z mieszczaństwem, kupcami, ludźmi luźnymi — byli właściwie całą populacją, w granicach błędu statystycznego. Zapewne daleki od prawdy nie jest mediewista Jeffrey L. Forgeng, gdy pisze, że w pełnym średniowieczu pospólstwo składało się na 98% ludności, a sami chłopi — na 90%. Z kolei elita świecka to był tylko 1% ogółu populacji. Za nie więcej niż kolejny 1% odpowiadało duchowieństwo.

Taka statystyka zmusza do zweryfikowania tego, jak zwykle myślimy o średniowieczu — na co kładziemy nacisk, co wydaje się nam najważniejsze i najciekawsze. Turnieje, herby, zbroje, zamki, wspaniałe uczty i rycerskie romanse. Wszystko, co dzisiaj najbardziej kojarzy się z epoką, świadczy o jej kolorycie i stanowi pożywkę dla twórców filmów, powieści czy gier, dla zwykłego mieszkańca Europy sprzed przeszło 500 lat nie miało większego znaczenia. Dla 90% populacji nie to były ważkie kwestie, spędzające sen z powiek i dające codzienną motywację do działania. Z perspektywy przeciętnego zjadacza chleba (albo kaszy) sprawą faktycznie najważniejszą była osobista wolność. Kluczowe kryterium, o którym o wiele zbyt rzadko się wspomina w kontekście średniowiecza.

Panuje utarta opinia, że podział na ludzi wolnych oraz niewolników, charakteryzujący epokę starożytną, zniknął po tym, jak chrześcijaństwo uznano za oficjalną religię, Kościół surowo zakazywał bowiem posiadania ludzi. To w konsekwencji miało sprawić, że średniowieczni Europejczycy, w przeciwieństwie do swoich przodków z czasów antycznego Rzymu, byli co do zasady wolni. Ich życie często charakteryzowały nędza, głód i choroby, ale przynajmniej nikt nie uważał ich za swoją własność. Tyle mit. Rzeczywistość nie była wcale tak prosta i różowa.

Niezależnie od nawoływań pojedynczych moralistów Kościół jako taki wcale nie występował na przełomie starożytności i średniowiecza przeciwko niewolnictwu. Zmiana religii państwowej w Rzymie nie zburzyła porządku społecznego. Nadal istniały senatorskie latyfundia z dziesiątkami i setkami zniewolonych wyrobników, a w miastach każda posiadłość członka elity wspierała się na niemal bezkosztowej pracy posiadanych ludzi. Taki obraz rzeczy zaczął się zmieniać, gdy imperium pogrążyło się w kryzysie, ale główną przyczyną odchodzenia od niewolnictwa nie były wcale przesłanki religijne. Po prostu załamały się dawne struktury, coraz trudniej było kontrolować wielkie rzesze niewolników, a ich praca, w sytuacji, gdy handel dalekosiężny zamierał, nie miała już takiego znaczenia jak uprzednio. W każdym razie we wczesnym średniowieczu niewolnictwo wciąż było w chrześcijańskiej Europie dość powszechne, a ludzi posiadali i sprzedawali nawet biskupi czy opaci. Dajmy na to klasztor Świętego Marcina w Tours, zarządzany przez zaufanego doradcę Karola Wielkiego, posiadał około roku 800 mniej więcej 20 000 niewolników. I nie był wcale żadnym wyjątkiem. Ogółem szacuje się, że na ziemiach Franków i następnie we Francji do X wieku około 10% populacji stanowili niewolnicy. Podobny odsetek jest przyjmowany w odniesieniu do Anglii. To zaś oznacza, że na każdego księdza czy mnicha w Europie Zachodniej przypadało 10 niewolników. Podobnie na każdego członka elit, szlachty. Same te procenty nie mówią zresztą wszystkiego. Podczas gdy w świecie chrześcijańskim niewolnictwo trwało, ale jednak stopniowo od niego odchodzono, poza dawnym limesem — granicą najdalszych prowincji Imperium Romanum — na wczesne średniowiecze przypadł jego niesamowity rozkwit. Ludźmi masowo handlowali wikingowie i Słowianie. Istnieje nawet dobrze uargumentowana koncepcja, zgodnie z którą pierwsze trwałe państwa słowiańskie, w tym także państwo Piastów, rodziły się w związku z handlem ludźmi. To wyłapywanie niewolników i ich „eksport” zapewniały nowym wodzom dostatek, pozwalały kontrolować coraz większe obszary i stanowiły impuls pchający ich do podbojów. Każda udana wyprawa zbrojna pozwalała bowiem zdobyć żywy towar. Źródła nie przynoszą precyzyjnych liczb. Wydaje się jednak wysoce prawdopodobne, że rocznie z samej Słowiańszczyzny, stanowiącej główne centrum niewolniczego procederu, wywożono do kilku tysięcy osób. W szczytowym okresie, a więc w wiekach IX i X, w niewolę sprzedano łącznie przynajmniej ćwierć miliona Słowian. A prawdopodobnie sporo więcej. Zjawisko miało tak ogromną skalę, że niemal we wszystkich językach zachodniej Europy wyrazu oznaczającego Słowian zaczęto używać także na okreś­lenie niewolników. Do dzisiaj na przykład po angielsku o tych pierwszych pisze się Slavs, o drugich — slaves. To terminy, które nie istniały przed wczesnym średniowieczem.

 

 

Dziecko sprzedawane w niewolę. Iluminacja z drugiej połowy XV wieku