Frekwencja 350. Tom 1 - Aleksandra Fila - ebook

Frekwencja 350. Tom 1 ebook

Aleksandra Fila

4,0

Opis

Wizja nieodległej przyszłości, w której ludzie komunikują się bardziej transparentnie niż dziś. Jakie ryzyko niesie spotkanie ludzkości z zaawansowaną cywilizacją?

 

Przybysze z planety Uldri powołali do życia na Ziemi hybrydę obu ras. Dziewczyna o imieniu Korwetta, która dorastała w nieświadomości swojego pochodzenia, podejmuje przeznaczoną jej rolę tłumaczki obu cywilizacji. Angażuje się przy tym w upragniony związek z komandorem Akademii Astronautyki, Robertem Bryniarskim.

Przybysze konstruują na Ziemi cenny dla nich kryształ. Monolit stymuluje rozwój ludzi, odsłaniając jednak przy tym ich deficyty. Przed powrotem na Uldri goście ostrzegają Ziemian, by w kryzysie ozdrowieńczym nie ulegli lękom i iluzji.

Wkrótce do Ziemi zbliża się potężny okręt. Najeźdźcy żądają wydania kryształu. Z ziemskiego kosmodromu startuje statek pod dowództwem komandora Bryniarskiego, z monolitem na pokładzie. Komu z jego załogi uda się przetrwać kontakt z nieznaną potęgą? Jakie siły kosmiczne ujawnią się w obliczu konfliktu? Czy weterani powracający na Ziemię to wciąż ci sami ludzie, którzy ją opuszczali? Czy miłość Roberta i Korwetty przetrwa w radykalnie zmienionych okolicznościach?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Aleksandra Fila-Jankowska, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki i ilustracja:

Dorina Maciejka

Redakcja:

Mint Concept Sp. z o.o.

Korekta:

Justyna Topolska

Skład i łamanie:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Wydanie 1

Gdynia, 2024

Wydawca:

Space Books

ISBN: 978-83-970629-1-7

IN­TRO

Wra­cali z ko­smo­dromu brze­giem mo­rza, nie przej­mu­jąc się nad­ło­żoną drogą. Fe­eria gwiazd na bez­chmur­nym dziś nie­bie przy­ku­wała ich uwagę.

– Bę­dziesz mnie pa­mię­tać, je­śli zniknę w tej wiecz­no­ści za Pa­sem Ku­ipera? – rzu­cił niby żar­tem.

Za­trwo­żyła się tylko na chwilę.

– Znajdę cię i tam. – Ści­snęła moc­niej jego dłoń. – Choć do dziś by­łam tylko na Księ­życu. Ale coś mi mówi, że spo­tkamy się z mocą, która prze­nik­nie i wiecz­ność.

MIE­SIĄC WSPÓŁ­IST­NIE­NIA

Dni nie do od­two­rze­nia, nie do prze­ce­nie­nia i nie do od­zy­ska­nia. My – oszo­ło­mieni, upo­jeni aurą przy­by­szów – za­chły­snę­li­śmy się na­dzieją. Oni – opa­no­wani, ra­dzi z od­na­le­zie­nia swo­ich tu, w re­wi­rze ob­cego słońca – od­dali się przy­wra­ca­niu im spraw­no­ści. An­ga­żo­wali się też uczci­wie w spo­tka­nia z nami. Nad­mor­skie mia­sto Sol­land trwało w sta­nie eks­cy­ta­cji od mo­mentu lą­do­wa­nia go­ści z Uldri. W Aka­de­mii Astro­nau­tyki – mi­li­tar­nej uczelni, dla któ­rej me­tro­po­lia po­wstała – ty­powe ak­tyw­no­ści ze­szły na boczny tor. Kli­mat Sol­landu in­spi­ro­wał Zie­mię nie tylko ka­na­łami mass me­diów. Wi­bro­wał też na­ma­cal­nie w ete­rze, bu­dząc w lu­dziach ma­rze­nia. To był czas, kiedy Oni na­prawdę żyli po­śród Nas!

Z dzien­ni­ków „In­ter­stel­lar, czyli po omacku do gwiazd”

Dla nie­mal peł­no­let­niej już Kor­wetty Bur­chard był to czas szczę­ścia. Świa­doma rzew­nej hi­sto­rii swo­jego imie­nia wo­lała zde­cy­do­wa­nie skrót „Wett”, który Ro­bert wy­ma­wiał tak, by od­dać psze­niczny ko­lor jej wło­sów. Mie­siąc temu, w pa­mięt­nym dniu kon­taktu, unik­nęła śmierci cu­dem, wy­kre­owa­nym przez wielu. Prze­ło­mową rolę ode­grał ma­newr lą­du­ją­cych Ko­smi­tów. Z ry­zy­kanc­kiej asy­sty i udziału stu­den­tów tłu­ma­czył się ko­man­dor Bry­niar­ski. Wcią­gnięta w cen­trum ak­cji Kor­wetta wy­ło­niła się wów­czas ze spo­łecz­nego cie­nia – tylko ona mo­gła pod­jąć rolę tłu­maczki obu cy­wi­li­za­cji.

Uldryj­czycy nie­wiele wy­ra­żali gło­sem, a je­śli już wy­da­wali dźwięki, można było po­zaz­dro­ścić im ich za­kresu. Się­gał bo­wiem re­je­strów nie­do­stęp­nych ludz­kiemu uchu. Jed­nak nie to było prze­szkodą w kon­tak­cie, tylko słaba prze­kła­dal­ność jed­nego ję­zyka na drugi. Dla­tego roz­mowa po­le­gała na od­bio­rze i emi­sji my­śli jako wi­bra­cji ener­gii, a uprasz­cza­jąc po ludzku – na te­le­pa­tii.

Kor­wetta prze­szła w tym chrzest bo­jowy przy eks­tre­mal­nych emo­cjach, które to­wa­rzy­szyły lą­do­wa­niu przy­by­szów. W obec­nych, spo­koj­niej­szych dniach mie­wała wąt­pli­wo­ści, czy do­brze tłu­ma­czy in­ten­cje ko­ry­fera Tra­gu­eriego – uldryj­skiego ka­pi­tana. Jego cier­pli­wość i ak­cep­ta­cja utwier­dzały ją jed­nak w prze­ko­na­niu, że może ufać swo­jemu od­bio­rowi. Czego chcieli go­ście od Ziemi? Wy­ru­sza­jąc z Uldri, ni­czego poza od­na­le­zie­niem za­gi­nio­nej tu wcze­śniej eks­pe­dy­cji Co­th­leya – pio­nier­skiego ko­ry­fera, wiel­bio­nego na ro­dzi­mej pla­ne­cie. Po­tem uznali z po­korą, że Zie­mia stała się dla nich miej­scem te­stu i na­uki, choć śred­nia wi­bra­cyjna była tu za ni­ska na bez­pieczny kon­takt. Jak jed­nak po­ka­zał mo­ment współ­dzia­ła­nia przy lą­do­wa­niu, Zie­mia­nie (znani po­dobno w ko­smo­sie jako Ma­ha­bo­ria­nie) zdolni byli do za­ska­ku­ją­cych i po­moc­nych wzlo­tów fre­kwen­cji.

Kor­wetta po­znała Co­th­leya prze­lot­nie – o ile można tak na­zwać kon­takt z jego szkie­le­tem. Wi­działa go tylko raz pod­czas wi­zyty w ka­bi­nie bo­li­daru – statku mię­dzy­gwiezd­nego, za­par­ko­wa­nego na głów­nym placu AcAs, czyli Aka­de­mii Astro­nau­tyki. Bo­li­dar ce­lowo lą­do­wał tu­taj, a nie na od­da­lo­nym nieco ko­smo­dro­mie, a te­raz tkwił jak me­mento po­śród bu­dyn­ków uczelni. Nie po­zwa­lał za­po­mnieć o uszko­dzo­nych cia­łach na po­kła­dzie. Mimo od­strę­cza­ją­cego wy­glądu Co­th­ley­owych ko­ści i stia­mów – twar­dych czę­ści układu świa­tło­chłon­nego – Kor­wettę ude­rzyła bi­jąca zeń prze­dziwna tkli­wość, a za­ra­zem siła. Co­th­ley ro­bił wra­że­nie, na­wet tak nie­kom­pletny. Na szczę­ście żył i miał się le­piej niż w chwili od­na­le­zie­nia.

Ską­d­inąd jego wy­gląd w oczach Zie­mian był nie­wiele gor­szy od wy­glądu zdro­wych Uldryj­czy­ków, gdyż ludz­kie oko nie od­bie­rało w ca­ło­ści ich widma. Dla­tego przy­by­sze nie po­ka­zy­wali się już lu­dziom bez okry­cia, po­mni tak zwa­nego kon­taktu ze­ro­wego, który skoń­czył się tra­ge­dią ko­ryfu Co­th­leya, jak rów­nież do­wódcy sol­landz­kiej AcAs. Ra­dzili so­bie, roz­py­la­jąc lepki ae­ro­zol na nie­wi­doczne dla Zie­mian, de­li­katne war­stwy swo­ich ciał. Po tym za­biegu wy­glą­dali jak mie­niące się tę­czo­wymi kro­plami me­duzy czy też ameby z wto­pio­nym w ciało ciem­nym drzew­kiem szkie­letu. Te po­kaźne istoty swo­bod­nie po­ru­szały się w po­wie­trzu, na­bie­ra­jąc cza­sem du­żych pręd­ko­ści. Wi­dok był w su­mie sym­pa­tyczny, zwłasz­cza po przy­zwy­cza­je­niu się do niego. Ale we­dług sa­mych przy­by­szów nie miał on wiele wspól­nego z praw­dziwą fe­erią barw ich świe­tli­stych ciał. Barwy te nie były przy­pad­kowe – od­da­wały po­ziom ogól­nego roz­woju i sa­mo­po­czu­cia miesz­kańca Uldri.

Na szkie­let Co­th­leya nie dało się ni­czego roz­py­lić, gdyż bra­ko­wało mu wierzch­niej war­stwy ciała. Tra­gu­eri wy­ja­śnił Kor­wet­cie, że stan Co­th­leya – choć lep­szy niż po­zo­sta­łych człon­ków fe­ral­nego ko­ryfu, od­osob­nio­nych w spe­cjal­nej ka­ju­cie – jest wciąż zły. Nie­wy­star­cza­jąco się po­pra­wił mimo re­ani­ma­cji na pla­ne­to­idzie Eros, słu­żą­cej te­raz Ko­smi­tom za bazę, na któ­rej wpro­wa­dzili wiele wa­run­ków wła­snej pla­nety. Naj­wy­raź­niej po­trzebna była sil­niej­sza in­ter­wen­cja. Tra­gu­eri i jego przy­boczni (po uldryj­sku try­fe­rzy) ob­my­ślali plan do­pro­wa­dze­nia ko­ryfu Co­th­leya do stanu, który po­zwo­liłby na trans­port do oj­czy­zny. ­Co­raz czę­ściej wspo­mi­nali o syn­te­zie ja­kie­goś krysz­tału po­przez sy­ner­gię emi­sji po­bli­skich ciał nie­bie­skich. Tego jed­nak Kor­wetta nie pod­jęła się tłu­ma­czyć, gdyż prze­kra­czało to jej – i tak sze­ro­kie – moż­li­wo­ści poj­mo­wa­nia nie­zna­nych Ziemi zja­wisk.

Moż­li­wo­ści te za­ist­niały wsku­tek zu­chwa­łego ze­spo­le­nia w jej em­brio­nie cech ziem­skich i uldryj­skich. Do­ko­nał tego przed osiem­na­stu laty nie kto inny, tylko ko­ry­fer Tra­gu­eri, w ra­mach nie­jaw­nej eks­pe­dy­cji na Zie­mię. Kor­wetta do­świad­czała te­raz wąt­pli­wej ła­ski by­cia hy­brydą. Do­brze, że choć fi­zycz­ność mam w pełni z pla­nety, na któ­rej przy­szło mi żyć!, my­ślała nie­raz z iro­nią. Nie pod­dała się do­głęb­nym ba­da­niom bio­lo­gii jej ciała, gdyż do­piero nie­dawno od­kryła, że jest skut­kiem ko­smicz­nego eks­pe­ry­mentu. Nie zdą­żyła albo uni­kała te­matu…

W końcu żad­nych za­strze­żeń do jej ciała nie zgła­szał męż­czy­zna jej ma­rzeń, speł­nio­nych też przed mie­sią­cem – dwu­krot­nie od niej star­szy ko­man­dor Ro­bert Bry­niar­ski. Oka­zał się jed­nak za młody, by po kry­zy­sie wła­dzy ob­jąć sta­no­wi­sko Szefa Bez­pie­czeń­stwa sol­landz­kiej Aka­de­mii Astro­nau­tyki. Wi­ce­ad­mi­rał Ale­xan­der Hold, który prze­jął do­wo­dze­nie uczel­nią po zmar­łym tra­gicz­nie ad­mi­rale Ste­ve­nie Fu­gle­rze, po­zo­sta­wił szta­bowi de­cy­zję co do tej new­ral­gicz­nej funk­cji. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela było, że po­pie­rany przez Holda Ro­bert Bry­niar­ski, któ­rego bra­wu­rze Uldryj­czycy za­wdzię­czali oca­le­nie ko­ryfu Co­th­leya, a Kor­wetta ży­cie, nie mógł stać na straży bez­pie­czeń­stwa Aca­demy of Astro­nau­tics in Sol­land. Nie tyle z po­wodu wieku, ile dla­tego, że we wspo­mnia­nej ak­cji po­gwał­cił pro­ce­dury mi­li­tar­nej uczelni. On sam zaś – zde­gra­do­wany przez Fu­glera i za­raz przy­wró­cony w ran­dze przez Holda – o awan­sie nie ma­rzył. Był wdzięczny przy­by­szom za ob­ró­ce­nie tu­tej­szego dra­matu w… no wła­śnie, w co? Naj­pierw w wy­cze­kany stan rów­no­wagi, po­tem w chwiejny, ale wy­raźny pro­gres.

Bry­niar­ski prze­ko­nał się, że nie­ła­two na­dą­żać za in­wen­cją go­ści z Uldri, ale ob­ser­wo­wał ich z po­dzi­wem. Wszystko wy­da­wało się przy nich pro­ste, płynne i tak po­zba­wione ogra­ni­czeń, że aż obce przy­wyk­łym do trudu Zie­mia­nom. Ro­bert uwie­rzył pra­wie, że przy­by­sze znajdą spo­sób na uzdro­wie­nie swo­ich ran­nych. Bo i czas zda­wał się z nimi współ­pra­co­wać. Jed­no­cze­śnie do­strzegł, że w ich obec­no­ści kon­tak­tuje się z nie­chcia­nymi uczu­ciami, co mniej mu się po­do­bało. Ale ta­kich sta­nów do­świad­czał już w obec­no­ści Kor­wetty i mu­siał przy­znać, że choć mało mę­skie, roz­pusz­czały ży­ciowy ba­last.

At­mos­fe­rze od­re­al­nie­nia Ro­bert za­wdzię­czał pew­nie też to, że w śro­do­wi­sku nie wy­ty­kano mu związku z Kor­wettą. W obec­nej optyce był to zwią­zek z mię­dzy­ra­sową tłu­maczką o uldryj­skim ry­sie, a nie z dziew­czyną tuż po ma­tu­rze. Nie­któ­rych za­sta­na­wiało, czy Bry­niar­ski cza­sem nie miał z nią ro­mansu, gdy była jesz­cze uczen­nicą Ze­społu Eks­pe­ry­men­tal­nego, który pro­wa­dził z ra­mie­nia AcAs. Mało kto wie­dział, że ostat­nią klasę ukoń­czyła poza Ze­spo­łem. W jej oczach ta ba­ni­cja była skut­kiem przy­ziem­nego ir­ra­cjo­nal­nego lęku zbyt po­praw­nego ko­man­dora. W końcu jed­nak się opa­mię­tał, my­ślała z sa­tys­fak­cją, wi­dząc, że prze­stał mie­rzyć ją ste­reo­ty­pami. Choć i ją do­pa­dały cza­sem, ba­nalne jej zda­niem, ziem­skie miary w po­staci ko­men­ta­rzy ko­le­gów. Od­wal­cie się, hi­po­kryci!, od­po­wia­dała im wtedy w my­śli. Nie ma­cie po­ję­cia, ja­kim kosz­tem wy­rwa­li­śmy światu to, co mamy!

Funk­cji Szefa Bez­pie­czeń­stwa AcAs nie ob­jął też ró­wie­śnik i przy­ja­ciel Ro­berta – ko­man­dor Ka­je­tan Brandt – z nie­poda­wa­nych do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej po­wo­dów. Sztab Aka­de­mii za­mie­rzał po­wie­rzyć ją, star­szemu nieco od oby­dwu, ko­man­do­rowi Eri­cowi War­re­nowi. Wiel­kiego wy­boru nie było, gdyż naj­star­szych ofi­ce­rów zde­gra­do­wano za współ­pracę z de­mo­nicz­nym ad­mi­ra­łem Fu­gle­rem. Co do rze­tel­no­ści elekta War­rena, gra­ni­czą­cej w oczach wielu ze sztyw­no­ścią za­sad, nie było wąt­pli­wo­ści. Ale Eric War­ren ja­koś nie pa­so­wał do la­bil­nej cza­so­prze­strzeni (jak zwali obecny stan rze­czy astro­nauci z AcAs), którą zda­wali się wy­twa­rzać przy­by­sze. Gu­bił się nieco w roli stróża po­rządku w chwili, gdy po­rzą­dek spon­ta­nicz­nie na­rzu­cali Uldryj­czycy. Iry­to­wało go wy­raź­nie, że po­sie­dze­nia sztabu i se­natu za­stą­piły te­raz mi­tingi z udzia­łem ca­łej spo­łecz­no­ści Aka­de­mii, pod prze­wod­nic­twem istoty zwa­nej Tra­gu­erim. Ob­wiesz­czała je Kor­wetta i ona je tłu­ma­czyła. Cza­sem w tych wie­cach brały udział na­wet trzy obce istoty, któ­rym w su­mie nie dało się nic za­rzu­cić, ale War­ren wo­lałby, by jak naj­szyb­ciej opu­ściły Zie­mię.

Nie­stety więk­szość ka­dry za­chwy­ciła się moż­li­wo­ściami, ja­kie da­wała ob­ser­wa­cja przy­by­szów. Ko­le­dzy ko­man­dora War­rena chło­nęli wie­ści o ży­ciu w skali szer­szej od ziem­skiej. Na każ­dym z wie­ców stu­denci i pra­cow­nicy szkoły nie­mal spi­jali słowa z ust Ko­smi­tów, a wła­ści­wie z ust Kor­wetty. Dziew­czyny zna­nej wcze­śniej War­re­nowi jako jedna z uczen­nic ze­społu, który Bry­niar­ski przy­go­to­wy­wał do stu­diów astro­nau­tycz­nych, a od nie­dawna jako jego ko­chanka. Cóż ro­bić, skoro do­wo­dzący te­raz ad­mi­rał Hold to­le­ro­wał, a na­wet wspie­rał za­równo Uldryj­czy­ków, jak i Kor­wettę!

Bry­niar­ski za­skar­bił też so­bie względy obec­nego pre­zy­denta Sol­landu, któ­remu zbie­giem oko­licz­no­ści ura­to­wał wnuka w cha­osie uldryj­skiego lą­do­wa­nia. No cóż, Eric War­ren opu­ścił wów­czas miej­sce ry­zy­kow­nych zda­rzeń, nie zo­sta­wia­jąc pre­zy­den­towi na­dziei. Ale każdy roz­sąd­nie my­ślący czło­wiek by tak po­stą­pił, ra­tu­jąc przy­naj­mniej sie­bie od nie­mal pew­nej śmierci. Nie można prze­cież li­czyć na cuda! War­ren nie spo­dzie­wał się więc te­raz ser­decz­nego wspar­cia władz mia­sta czy też rządu Re­gionu Od­zy­ska­nego, który też ho­łu­bił przy­by­szów z ko­smosu. Ale szef bez­pie­czeń­stwa in spe zda­wał so­bie sprawę, że sym­pa­tia władz na pstrym ko­niu jeź­dzi i nie­jed­no­krot­nie zmieni się jesz­cze po­li­tyka. Po­li­tyką zaś nie warto zbyt­nio za­wra­cać so­bie głowy, bo szcząt­kowe ar­mie re­gio­nów pla­nety już pra­wie w ca­ło­ści się roz­bro­iły. Na­to­miast Aka­de­mie Astro­nau­tyki, w za­mie­rze­niach trzy prężne ra­miona współ­dzia­ła­jące przy pe­ne­tra­cji ko­smosu, jak też chro­niące Zie­mię przed ewen­tu­alną z niego in­wa­zją, broń po­sia­dać mu­siały, i to nie byle jaką. I sol­landzka Aka­de­mia użyła jej przed ćwierć­wie­kiem, czego owoce wła­śnie zbie­rała. O ile więc rządy, nie­zo­rien­to­wane w szcze­gó­łach ba­dań ko­smosu, nie na­rzu­cały Aka­de­miom swo­jej woli, zwłasz­cza te­raz, gdy uldryj­ska wie­dza była trudna do po­ję­cia na­wet dla ko­smo­lo­gów, o tyle spo­łe­czeń­stwo wy­ma­gało od do­wód­ców AcAs przej­rzy­sto­ści i mo­ral­no­ści. I w tej kwe­stii wi­zje War­rena i Bry­niar­skiego nie za­wsze były spójne. Ale to też nie spę­dzało snu z po­wiek pierw­szemu z nich, mimo chwi­lo­wej po­pu­lar­no­ści dru­giego. Al­bo­wiem za po­tknię­cia mi­li­tar­nej uczelni roz­li­czany był głów­no­do­wo­dzący ad­mi­rał, któ­rego wspie­rał w de­cy­zjach sztab i se­nat… Cie­kawe, jak Hold za­re­aguje na uldryj­ski po­mysł, który wy­kro­czy poza ludzką wie­dzę?, my­ślał Eric War­ren, sły­sząc wzmiankę o ja­kiejś sy­ner­gii czy syn­te­zie ener­gii gwiazd. Za­ufa bez­gra­nicz­nie tym me­du­zom, czy jed­nak bę­dzie ostrożny?

PO­DEJ­RZANA SYN­TEZA

Ro­bert Bry­niar­ski otwo­rzył oczy z prze­czu­ciem, że dziś wy­da­rzy się coś waż­nego. Prze­chy­lił się w stronę okna, sta­ra­jąc się nie po­ru­szyć Kor­wetty, która spała z głową wtu­loną w do­łek pod jego oboj­czy­kiem. Obu­dziła się, jak zwy­kle przy naj­lżej­szym jego drgnie­niu. Przy­lgnęła do niego ca­łym cia­łem i wy­mam­ro­tała:

– Cześć, ko­cha­nie, która go­dzina?

– Siódma. I ko­lejny bez­chmurny dzień! – od­rzekł z uśmie­chem. – To cie­kawe, bo gdy Fu­gler ste­ro­wał po­godą, w czerwcu cią­gle lało… O któ­rej masz randkę z Ko­smi­tami?

– O dzie­sią­tej… Zdążę jesz­cze za­pro­gra­mo­wać pra­nie, mamy za­le­gło­ści. – Chwy­ciła le­żą­cego na szafce pi­lota i skie­ro­wała go w stronę pa­ka­mery.

Drzwi schowka roz­su­nęły się i wy­je­chał stam­tąd kosz pe­łen gar­de­roby. Chciała tylko obej­rzeć jego za­war­tość, bo nie­spieszno jej było ru­szać się z łóżka.

– Zlećmy to Te­dowi, co? – Ro­bert wy­jął jej pi­lota z ręki.

We­zwał ro­bota, który spę­dzał noce w po­miesz­cze­niu go­spo­dar­czym, od­kąd ona tu za­miesz­kała. TD3 nie był człe­ko­kształtny, ale i tak pe­szyła ją jego obec­ność w sy­pialni. Może dla­tego, że za­cho­wy­wał się zbyt in­te­li­gent­nie… Te­raz ten cy­lin­dryczny, gra­fi­towy obiekt przy­był bez­sze­lest­nie na we­zwa­nie wła­ści­ciela. Za­mru­gał nie­bie­skimi lamp­kami i po­mknął w stronę ko­sza. I co te­raz? – Kor­wetta za­dała Ro­ber­towi py­ta­nie sa­mym sku­pio­nym wzro­kiem.

– Wy­ko­rzy­stam twój czas bar­dziej kon­struk­tyw­nie niż na pra­nie. – Za­mknął ją w ra­mio­nach, gdy przy­lgnęła do niego na po­wrót. – To zna­czy do­py­tam, o co cho­dzi z tą syn­tezą krysz­tału.

Po­słała mu kar­cące spoj­rze­nie i za­śmiała się ci­cho.

– Mu­szę być w ro­bo­cie o dzie­wią­tej, Wett – wes­tchnął i roz­luź­nił uścisk.

Prze­to­czyła się po łóżku i wsparła na łok­ciach.

– My­śla­łam, że wtorki masz wolne – rzu­ciła w po­wie­trze.

– Te­sty na wa­sze eg­za­miny wstępne! – rzekł to­nem uspra­wie­dli­wie­nia i się pod­niósł. – Po­ga­damy przy śnia­da­niu? – rzu­cił w dro­dze do ła­zienki.

– To ja je zro­bię, za­jęty ko­man­do­rze! – Za­wią­zała chu­stę pla­żową na na­gim ciele. Nie cier­piała szla­fro­ków, na­wet ką­pie­lo­wych. – Tylko tak jak wczo­raj nie bę­dzie ci sma­ko­wało!

– Coś ta­kiego mó­wi­łem!? – od­krzyk­nął, my­jąc zęby.

Po­dą­żyła za nim, by zmie­rzyć się z te­ma­tem. Zbyt wolno, bo on już się go­lił.

– Bar­dzo się sta­ra­łeś nie mó­wić, ale krzy­wi­łeś się przy pra­żo­nej fa­soli – wy­po­mniała.

– Gdzieżby! – Prze­do­brzył z tym zdzi­wie­niem, pew­nie z pre­me­dy­ta­cją. – Ale zróbmy śnia­da­nie ra­zem – za­pro­po­no­wał i wszedł pod prysz­nic.

Uchy­liła drzwi ka­biny i rzu­ciła do jej wnę­trza:

– A co do mo­ich eg­za­mi­nów na AcAs, to kto mi pod­pi­sze zgodę: ty czy matka?

Chyba nie usły­szał, więc wsu­nęła się za nim. Jej chu­sta prze­mo­kła od razu.

– Osiem­nastkę for­mal­nie koń­czę do­piero we wrze­śniu – przy­po­mniała. – Pod­pi­szesz zgodę?

– Ja!? – par­sk­nął śmie­chem, roz­bry­zgu­jąc wodę. – Nie prze­ją­łem opieki praw­nej nad tobą!

– Ja­sne, że też na to nie wpa­dłam – uśmiech­nęła się z iro­nią. – Matka nie zrobi pro­blemu po roz­sta­niu z oj­cem… A ja po­win­nam te­raz ostro po­ćwi­czyć, co? – Spo­waż­niała. – Czy roz­luź­nia­cie za­sady przez wzgląd na wi­zytę z ko­smosu?

– Za­po­mnij! – Ro­bert zre­du­ko­wał stru­mień. – I pil­nuj się, bo w ko­mi­sji jest nasz nowy pra­cow­nik.

Płci żeń­skiej, do­my­śliła się, cze­ka­jąc na ciąg dal­szy. Zrzu­ciła chu­stę i sta­nęła pod dy­szą z ru­mian­ko­wym na­pa­rem. Rob na­my­dlił się wol­niej niż zwy­kle, wa­żąc dal­sze słowa.

– Pod­po­rucz­nik Ga­lina Dahl może nie mieć skru­pu­łów – do­koń­czył.

Kor­wetta prych­nęła bar­dziej po­gar­dli­wie, niż za­mie­rzała.

– Przez za­zdrość o cie­bie? – za­py­tała cierpko.

– Przez to, że ją spo­nie­wie­ra­łem pu­blicz­nie na placu – wes­tchnął. – Gdy wa­żyły się losy twoje i le­gen­dar­nego Co­th­leya. – Spłu­kał pianę z wło­sów. – Do­brze, że nie wi­dzia­łaś na­gra­nia. – Spu­ścił wzrok. – Ona co prawda twier­dzi, że ro­zu­mie sy­tu­ację, ale prze­pro­szę ją ofi­cjal­nie na in­au­gu­ra­cji… A ty po­win­naś so­bie spo­koj­nie po­ra­dzić po trzech la­tach w Ze­spole.

– I roku od­wyku – do­dała. – Na wy­gna­niu mia­łam wy­lane na tre­ningi i ciało mam nie dość…

– Masz dość, za­rę­czam! – prze­rwał. – Na wstępne aż nadto. A wy­gna­łaś się prze­cież sama.

Gdy za­pro­te­sto­wała, przy­gar­nął ją do sie­bie. I zi­gno­ro­wał na chwilę ucie­ka­jący czas.

– Zmo­ty­wo­wa­łeś mnie – szep­nęła, od­da­jąc mu po­ca­łu­nek.

– Ale nie pró­buj żad­nych salt! – Wró­cił my­ślą do te­stów. – Tego za­bra­niam po ta­kiej prze­rwie!

Włą­czył osu­szarkę i uniósł brwi w zdzi­wie­niu, bo roz­py­liła mgiełkę o in­ten­syw­nym za­pa­chu. Kor­wetta uśmiech­nęła się nie­win­nie, gdyż wczo­raj wlała w nią am­pułkę olejku mig­da­ło­wego. Nie­me­tro­sek­su­alny ko­man­dor Bry­niar­ski na szczę­ście tego nie sko­men­to­wał. On pre­fe­ro­wał ba­zową czy­stość, ona lu­biła eks­pe­ry­men­to­wać z do­bro­dziej­stwami Ziemi – co in­nego loty, gdzie ascezę go­towa była zno­sić bez skargi… W po­koju wcią­gnęła śli­zgowy dres i spraw­dziła, jak ro­bot po­se­gre­go­wał pra­nie, pod­czas gdy Ro­bert ubie­rał się w co­dzienny, ko­bal­towy mun­dur Aka­de­mii. Po­tem zro­bili ra­zem ka­napki ze wszyst­kiego, co było pod ręką.

– I co z tą syn­tezą krysz­tału, słonko? – za­gad­nął mię­dzy kę­sami.

– Nie od­pusz­czasz mi tam, gdzie mam braki. – Prze­łknęła ostat­nią por­cję ba­kła­żana i ode­brała od TD3 po­ranną kawę. – Nie ro­zu­miem tej idei Tra­gu­eriego, Rob. Ni­czego po­dob­nego Zie­mia nie wi­działa. Sam to pew­nie czu­jesz, dla­tego py­tasz…

Mach­nął ręką nad sto­łem dla uję­cia spra­wie cię­żaru.

– Zie­mia nie wi­działa wielu rze­czy, które dla Uldryj­czy­ków są prost­sze od od­da­nia mo­czu – od­rzekł z peł­nymi ustami.

Ro­ze­śmiała się, bo mo­czu aku­rat Uldryj­czycy nie od­da­wali.

– Ale ta sy­ner­gia pla­net jako istot ży­wych? – mó­wił da­lej. – I ma z tego po­wstać… krysz­tał o wła­ści­wo­ściach uzdra­wia­ją­cych?

Nie­pew­nie ski­nęła głową. Czuła cień od­po­wie­dzial­no­ści za tych go­ści z ko­smosu.

– Sam wi­dzisz, jak to brzmi – po­wie­działa. – Wolę, byś o szcze­góły zwró­cił się do źró­dła. Za­py­taj dziś na mi­tingu, ple­ase, a ja będę tłu­ma­czyć naj­wier­niej, jak się da.

– Do­bra. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. – Mu­szę le­cieć, ko­cha­nie. A Gala jest tylko se­kre­ta­rzem ko­mi­sji, prze­wod­ni­czy Idi Mor­tini! – rzu­cił na od­chod­nym.

Kor­wetta pi­snęła z ra­do­ści. Lu­biła z wza­jem­no­ścią we­so­łego ko­man­dora Mor­ti­niego w wieku pięć­dzie­siąt plus, który lada dzień miał awan­so­wać na kontr­ad­mi­rała. Po­wi­nien po­ra­dzić so­bie z nie­chę­cią służ­bistki Ga­liny Dahl do niej. Nie­chę­cią, którą nie­mal ro­zu­miała.

PRZE­ŁO­MOWY WIEC

Na długo przed mi­tin­giem aula Aka­de­mii Astro­nau­tyki wy­peł­niła się po brzegi. Pierw­szy jej rząd po­zo­sta­wiano dla władz re­gionu i mia­sta. Co­raz czę­ściej świe­cił pust­kami – głów­nie z po­wodu oma­wia­nych te­ma­tów, ale nie tylko. Do­wo­dzący w AcAs-Sol­land ad­mi­rał Hold miał wra­że­nie, że ci Ko­smici, bez broni i z tra­giczną ziem­ską hi­sto­rią, po­strze­gani są przez rządy Ziemi jako słabi. Za­tem póki co też słabo przy­datni. Nie za­mie­rzał wy­pro­wa­dzać mi­ni­strów z błędu, choć z wie­loma po­ro­zu­mie­wał się po­praw­nie, a na­wet przy­jaź­nie. Na­to­miast ostro za­pro­te­sto­wał prze­ciw ro­dzą­cym się po­my­słom prze­ję­cia uldryj­skich zdo­by­czy tech­nicz­nych. Przy­by­sze go­towi bo­wiem byli dzie­lić się nimi tylko na po­zio­mie teo­rii, nie za­mie­rzali jed­nak prze­ka­zy­wać w ręce lu­dzi żad­nej tech­no­lo­gii. I to wstrzy­mało za­kusy władz. Bo przy­ję­cie świa­to­po­glądu go­ści wy­ma­gało zmiany ziem­skich pa­ra­dyg­ma­tów. Mi­tingi w Aka­de­mii roz­po­częto więc od prób po­go­dze­nia ide­olo­gii obu ras, a zwią­zana z ko­smo­sem ka­dra oka­zała się tu bar­dziej ela­styczna niż rzą­dzący.

Nie zna­czy to, że go­ście mil­czeli na te­mat swo­jej pla­nety. Opo­wia­dali o jej buj­nej fau­nie i flo­rze, ży­ciu w sym­bio­zie z ży­wio­łami na­tury, współ­ist­nie­niu wszyst­kich szcze­bli ewo­lu­cji – o dziwo – bez wy­zy­sku. Opi­sy­wali do­bowy ruch dwu słońc Uldri – So­rii i Cer­miro, jak też rolę dwu jej na­tu­ral­nych pły­nów – wody i ta­jem­ni­czej plary. Wspo­mi­nali o cie­kło­kry­sta­licz­nej tech­no­lo­gii, w ca­ło­ści pod­le­głej na­tu­rze, zmien­no­kształt­nych sprzę­tach co­dzien­nego użytku, sa­mo­sprzą­ta­ją­cych się kwa­te­rach w tak zwa­nych Stoż­kach. Także o zwy­cza­jach gro­mad­nego spo­łe­czeń­stwa, trud­nych do po­ję­cia dla Zie­mian. Nie po­ka­zy­wali fil­mów ani zdjęć ze względu na ogra­ni­czony od­biór zmy­słowy lu­dzi. Wszyst­kie in­for­ma­cje po­da­wali w du­żym skró­cie, za­jęci uzdra­wia­niem swo­ich ran­nych. Obie­cy­wali roz­wi­nąć prze­kaz w bar­dziej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach. No i było coś jesz­cze, co nie umknęło uwa­dze ad­mi­rała Holda – nie­pew­ność ko­ry­fera Tra­gu­eriego co do tego, ile może prze­ka­zać lu­dziom. Na­wią­zał on do za­sady, która przy­po­mi­nała pierw­szą dy­rek­tywę z filmu Star Trek. Za­zna­czył, że przy­był tu w po­szu­ki­wa­niu Co­th­leya, któ­rego mi­sja nie zo­stała mu w pełni wy­ja­wiona. Dla­tego za­kres współ­pracy z Zie­mią po­wi­nien na­kre­ślić Co­th­ley. Przed­sta­wi­ciele rzą­dów Ziemi póki co nie na­ci­skali. Pa­mię­tali bo­wiem, że Co­th­ley to ten obcy, który dał się po­dejść nie­wiel­kim si­łom ad­mi­rała Fu­glera z Sol­landu. I jesz­cze po­zwo­lił sto­pić wła­sny sta­tek – tak niby no­wo­cze­śnie wy­po­sa­żony! Cóż cen­nego mógłby za­pro­po­no­wać?

Ad­mi­rał Hold brał za do­brą mo­netę skromne za­in­te­re­so­wa­nie władz uldryj­ską fi­lo­zo­fią. Nie wtrą­cały się bo­wiem w kon­takty AcAs z przy­by­szami. Brak lu­dzi z mi­ni­sterstw w pierw­szym rzę­dzie au­dy­to­rium nie mar­twił go więc dziś w zu­peł­no­ści. Część ofi­cjeli po­łą­czyło się jed­nak on­line. Na ich wol­nych miej­scach usia­dło za to dwu spóź­nio­nych stu­den­tów. Hold do­strzegł z nie­po­ko­jem, że uru­cho­mili tam sprzęt – naj­wy­raź­niej bez­wied­nie. Wy­słał do nich ro­bota po­rząd­ko­wego i wy­łą­czył gło­śniki. Go­ście z Uldri byli tuż, tuż.

– Gło­wo­nogi w dro­dze! – nie­świa­domy sy­tu­acji stu­dent szturch­nął ko­legę. – Ko­cham tę la­ta­jącą trzodę!

Głos się nie roz­niósł, ale trans­la­tor wrzu­cił wy­po­wie­dziane słowa na ścienny ekran.

– Szkoda, że imiona mają z dupy! – do­dał jego kom­pan tek­stem na te­le­bi­mie. – I jesz­cze wy­mów dwu­dź­więk… – urwał, bo ro­bot usu­nął go z rzędu dla VIP-ów i skie­ro­wał w górę sali.

Ko­lejne jej rzędy za­jęli już ofi­ce­ro­wie sztabu i pod­ofi­ce­ro­wie w ko­bal­to­wych mun­du­rach. Za nimi spo­czy­wał na­ukowy se­nat w cy­wil­nych sza­ro­ściach i brą­zach. Cały tył auli wy­peł­nili ka­deci Aka­de­mii, odziani w gra­naty prze­mie­szane z bielą.

Do sali we­szła Kor­wetta w to­wa­rzy­stwie go­ści z Uldri: Tra­gu­eriego, Ra­pi­laha i Dia­vune, któ­rzy ma­je­sta­tycz­nie pły­nęli nad nią jak po­ły­skliwe me­duzy. Do­tarli ra­zem do ka­te­dry. Kor­wetta usia­dła w sto­ją­cym tam fo­telu ob­ro­to­wym. Go­ście za­wi­śli ni­czym du­chy tuż nad sto­łem pre­zy­dial­nym. Zmie­nili kształt na po­li­po­waty.

Tra­gu­eri jak zwy­kle przy­wi­tał się ze spo­łecz­no­ścią gar­dłową in­wo­ka­cją. Przy­po­mi­nała w brzmie­niu „Sa­la­mat dar­lam”. Po ko­ry­fe­rze po­wtó­rzyli ten od­głos Dia­vune i Ra­pi­lah. Lu­dzie AcAs od­po­wie­dzieli po­zdro­wie­niem „Sa­la­mat” i lek­kim po­chy­le­niem głów. Spo­glą­dali też ku ka­me­rom, bo mi­ting trans­mi­to­wano wi­de­okon­fe­ren­cją do dwu in­nych szkół astro­nau­tycz­nych na glo­bie: ame­ry­kań­skiej ­Ca­nAm i Sy­be­ryj­skiej Aka­de­mii Gwiezd­nej, zwa­nej w skró­cie SYB-em. No i do lud­no­ści na pla­ne­cie w for­mie ho­lo­prze­kazu me­diów, gdyż obec­ność dzien­ni­ka­rzy w stre­fie go­ści stała się tu ostat­nio zja­wi­skiem po­wsze­dnim.

Tra­gu­eri zwró­cił do Kor­wetty swój pier­ścień gło­wowy, który wień­czyły wy­pustki – dla lu­dzi słabo wi­doczne. Prze­ka­zy­waną myśl ilu­stro­wał de­li­kat­nym, drga­ją­cym dźwię­kiem. Ona dźwięku nie ro­zu­miała, ale od­bie­rała rzecz wi­bra­cyj­nie, czyli – jak zgo­dzili się to na­zy­wać tu­tejsi na­ukowcy – te­le­pa­tycz­nie. Taka na­zwa przed przy­lo­tem Uldryj­czy­ków by­łaby tu bluź­nier­stwem. Te­raz ją ak­cep­to­wano, gdyż mowa o wi­bra­cjach wpra­wiała lu­dzi na­uki w jesz­cze więk­szy nie­po­kój.

– Dziś chcemy z wami po­roz­ma­wiać o syn­te­zie krysz­tału w efek­cie sy­ner­gii od­dzia­ły­wań gwiazd – za­częła Kor­wetta nie­pew­nie, jak zwy­kle na po­czątku se­sji.

Sie­dzący w pierw­szym rzę­dzie Ro­bert po­ru­szył się, za­in­try­go­wany.

– To nie­ty­powy eks­pe­ry­ment, nie­ła­twy do prze­pro­wa­dze­nia, ale może oka­zać się zba­wienny dla ko­ryfu Co­th­leya – kon­ty­nu­owała. – Efekt zma­te­ria­li­zuje się tu, na Ziemi, więc pro­simy was o zgodę na to. Wy­ja­śnimy wszystko, co was za­in­te­re­suje – do­koń­czyła Kor­wetta pew­niej­szym już gło­sem, rada, że zsyn­chro­ni­zo­wała się z ko­smicz­nym men­to­rem.

Tra­gu­eri omiótł salę bły­skami świa­tła z wy­pu­stek, które sta­no­wiły zło­żony na­rząd wzroku. Koń­czyły się one ru­chli­wymi, wi­docz­nymi oczami o gra­na­to­wych tę­czów­kach. Wy­glą­dały baj­kowo, gdy su­nęły w po­wie­trzu. Ko­ry­fer zwró­cił kil­koro z nich do Kor­wetty.

– Przejdę do sedna sprawy – za­częła za nim po chwili dziew­czyna. – Jak nam wia­domo, a wam nie wia­domo… – prze­rwał jej ci­chy pisk, który sta­no­wił sły­szalną frak­cję śmie­chu istoty zwa­nej Ra­pi­la­hem – … gwiazdy to or­ga­ni­zmy żywe.

Kor­wetta do­strze­gła ner­wowe po­ru­sze­nie w trze­cim i czwar­tym rzę­dzie sali. Na­ukowcy pro­te­stują,po­my­ślała, ale Tra­gu­eri nada­wał da­lej.

– Te gwiezdne ist­nie­nia dys­po­nują po­tężną ener­gią, którą pro­mie­niują tak jak wa­sze Słońce – kon­ty­nu­owała za nim, zde­pry­mo­wana. – Ale mogą wzbu­dzić jej znacz­nie wię­cej. O ile taka jest ich in­ten­cja.

Kor­wetta po­czuła, że to zbyt wielka dawka abs­trak­cji nie tylko dla tu­tej­szych na­ukow­ców, ale i dla astro­nau­tów. Tra­gu­eri z pew­no­ścią był tego świa­dom. Chyba po­sta­no­wił dziś zmie­rzyć się z trudną re­ak­cją Zie­mian.

– Chcemy wy­zwo­lić taką in­ten­cję kilku gwiazd z wa­szego ra­mie­nia Ga­lak­tyki – kon­ty­nu­ował jej ustami, prze­su­wa­jąc skan nieba na te­le­bi­mie. – Użyję wa­szych nazw gwiazd i gwiaz­do­zbio­rów… a więc Si­rius A, Orio­nis Delta, Alfa Cen­tauri i Ep­si­lon Eri­dani. Do­dat­kowo, gdyby się udało, do­łą­czymy gwiazdy z Al­de­ba­rana: Bel­la­trix i Ple­jone. – Wska­zał wy­mie­nione kon­ste­la­cje. – Oczy­wi­ście we współ­pracy z wa­szym ro­dzi­mym Słoń­cem, które my znamy jako Ma­ha­bor. Czy są w tej chwili ja­kieś py­ta­nia?

– Tak. – Pro­fe­sor Gi­ver pod­niósł się z rzędu zaj­mo­wa­nego przez pra­cow­ni­ków na­uko­wych. – Ro­zu­miem, że o wy­bo­rze za­de­cy­do­wała od­le­głość?

Tra­gu­eri ski­nął wień­cem ge­stem wy­uczo­nym od Zie­mian. Gi­ver zro­bił to głową.

– Ale mnie bar­dziej in­te­re­suje cała idea. – Kor­pu­lentny astro­fi­zyk za­ka­słał te­raz. – O co cho­dzi z tym wy­zwo­le­niem in­ten­cji?

Tra­gu­eri ob­ró­cił ku niemu kil­koro oczu na le­d­wie wi­docz­nych słup­kach.

– Je­żeli za­łoży pan, pro­fe­so­rze, że kon­tak­tuje się pan ze świa­do­mymi isto­tami, to nie zdziwi pana, że mie­wają one in­ten­cje.

Al­bert Gi­ver wzdry­gnął się nie­znacz­nie.

– Ale mnie już dziwi samo to za­ło­że­nie – wy­rzu­cił z sie­bie, po­de­ner­wo­wany. – Na ja­kiej pod­sta­wie twier­dzi­cie, że gwiazdy to istoty żywe?

– Na pod­sta­wie do­świad­cze­nia, któ­rego aku­rat na­sza cy­wi­li­za­cja ma wię­cej. – Tra­gu­eri był nie­wzru­szony. – Ale ro­zu­miem pana ostroż­ność, pro­fe­so­rze. Za­sto­sujmy więc coś, co na­zy­wa­cie Brzy­twą Ockhama. Czyli upro­śćmy my­śle­nie i nie za­kła­dajmy świa­do­mo­ści gwiazd, a tylko to, że po­tra­fimy wzbu­dzić ich sy­ner­gię.

– Sy­ner­gię ro­zu­mianą jak? – Głos pro­fe­sora zdra­dzał za­gu­bie­nie.

– Jako współ­gra­nie od­dzia­ły­wań, któ­rego efekt jest czymś wię­cej niż ich suma – nada­wał cier­pli­wie ko­ry­fer. – W tym przy­padku efek­tem bę­dzie krysz­tał. Do­pro­wa­dzimy do syn­tezy.

– Można wie­dzieć, jak za­mier­za­cie tego do­ko­nać? – Gi­ver roz­piął koł­nie­rzyk ko­szuli.

– Po­przez wy­zwo­le­nie szcze­gól­nego typu emi­sji u tych ciał. I ze­spo­le­nie jej.

Tra­gu­eri od­po­wia­dał na tyle oględ­nie, że nikt nie był w sta­nie po­twier­dzić ani za­prze­czyć. Kor­wetta za­sta­na­wiała się, czy we­sprą to ja­kieś kon­krety.

– Hmm – wy­ra­ził nie­do­wie­rza­nie Gi­ver. – Mnie jed­nak to nie prze­ko­nuje…

– A co by pana prze­ko­nało, pro­fe­so­rze? Po­da­nie wzoru trans­for­ma­cji ener­gii?

Gi­ver za­sta­no­wił się, ale za­nim zdą­żył przy­tak­nąć, Kor­wetta po­czuła, że ma po­dejść do ta­blicy. Nie w pełni poj­mu­jąc, co robi, za­częła pi­sać. Na­sma­ro­wała ja­kieś rów­na­nie upstrzone sig­mami, cał­kami i pier­wiast­kami. Słu­cha­cze, któ­rzy do­tych­cza­sowy wy­wód śle­dzili już z wy­sił­kiem, te­raz byli w sta­nie zro­bić tylko zdję­cia wzo­rowi.

– Czy to bar­dziej pana prze­ko­nuje, pro­fe­so­rze? – za­py­tał Tra­gu­eri i wy­wo­łał falę śmie­chu.

Gi­ver po­krę­cił głową, ale dał za wy­graną. W za­mian pod­niósł rękę pro­fe­sor Lange. Tra­gu­eri ski­nął wień­cem i uprzej­mie za­chę­cił go do wy­stą­pie­nia.

– Za­kła­dam, że cy­wi­li­za­cja uldryj­ska do­brze się zna na syn­te­zie krysz­ta­łów – za­czął. – Mnie bar­dziej in­te­re­suje, ja­kie są wła­sno­ści tego krysz­tału i jaka jest jego rola.

– Wła­sno­ści są bar­dzo cenne – od­rzekł Tra­gu­eri ustami Kor­wetty. – Bę­dzie to skon­den­so­wany ma­ga­zyn wy­so­kich wi­bra­cji. Zdolny do ich utrzy­my­wa­nia. Za­pa­mięta fre­kwen­cję pa­sma zwa­nego u was mi­ło­ścią i bę­dzie ją w sta­nie utrzy­mać. A nam wła­śnie ta­kiej czę­sto­tli­wo­ści po­trzeba dla uzdro­wie­nia ko­ryfu Co­th­leya.

Tym ra­zem rękę pod­niósł dok­tor Se­ru­men z sek­cji in­ży­nie­rii. Tra­gu­eri od­dał mu głos.

– Pro­szę wy­ba­czyć, ale to brzmi na­der fan­ta­stycz­nie – skwi­to­wał. – Po pierw­sze: jak zmie­rzyć coś, co na­zy­wa­cie wi­bra­cją, a po dru­gie: jak roz­po­znać, że to wi­bra­cja mi­ło­ści? Po trze­cie: jaka jest pew­ność, że tak po­wstały krysz­tał, przy za­ło­że­niu, że w ogóle po­wsta­nie, bę­dzie miał zdol­no­ści uzdro­wie­nia ko­go­kol­wiek?

Ko­man­dor Ka­je­tan Brandt po­chy­lił się nad fo­te­lem Ro­berta Bry­niar­skiego i po­wie­dział nie­źle sły­szal­nym szep­tem:

– Ci nasi na­ukowcy wi­dzą prze­cież, że tech­no­lo­gią nie do­ra­stają Uldryj­czy­kom do ni­by­nóżki. Ale choćby im kak­tus wy­rósł na ich włas­nych ją­drach, będą za­prze­czać, je­śli to mija się z ich pa­ra­dyg­ma­tem.

– W sek­cji na­uko­wej mamy też ko­biety – po­pra­wił go ci­szej Bry­niar­ski. – Dys­kry­mi­nu­jesz je!

Tra­gu­eri zda­wał się nie tra­cić cier­pli­wo­ści.

– Po pierw­sze: po­ziomy wi­bra­cji aku­rat umiemy mie­rzyć – prze­ka­zał. – To czę­sto­tli­wo­ści, ja­kie emi­tuje obiekt.

– Jak to? I nie zo­stały one zmie­rzone nam, tu obec­nym!? – Po­de­rwała się z miej­sca bar­dzo atrak­cyjna fi­zycz­nie pod­po­rucz­nik Ga­lina Dahl.

Wiele oczu spo­częło na­gle na jej pręż­nym biu­ście, jakby tam szu­ka­jąc wspar­cia. Tra­gu­eri przy­go­to­wał się chyba na ludzką nie­uf­ność, bo wciąż bił od niego spo­kój.

– Wam tu obec­nym zo­stały zmie­rzone i ra­zem, i z osobna – od­rzekł. – Tylko nie ogła­szamy tych wy­ni­ków, bo ni­czemu cen­nemu nie po­służą.

– Ta­kie są ni­skie? – od­wa­żył się za­py­tać ktoś z SYB-u. – Tylko w Sol­lan­dzie czy u nas też?

Tra­gu­eri od­chy­lił się lekko i wy­dał drga­jący dźwięk, który był chyba śmie­chem.

– W tym ośrodku aku­rat są wyż­sze niż w in­nych czę­ściach globu – zde­cy­do­wał się na od­po­wiedź. – Po­dobny po­ziom pre­zen­tują po­zo­stałe aka­de­mie astro­nau­tyki – ubiegł py­ta­nie ko­goś z uczelni ame­ry­kań­skiej. – Ale istot­nie, z per­spek­tywy ży­cia w ko­smo­sie do wy­so­kich nie na­leżą – kon­ty­nu­ował bar­dziej sta­now­czo niż na po­przed­nich mi­tin­gach. – Kon­wen­cja Ga­lak­tyczna nie po­zwala na kon­takt z cy­wi­li­za­cją o ta­kich oscy­la­cjach jak wa­sze.

Kor­wetta spięła się nieco, wi­dząc, że roz­mowa wkra­cza na draż­liwy te­mat. Ale wciąż nie czuła nie­po­koju Tra­gu­eriego. Stu­denci byli też wy­ci­szeni jak rzadko, jakby cał­kiem po­chło­nięci.

– Więc mie­li­śmy szczę­ście z po­wodu pe­cha Co­th­leya? – za­py­tał któ­ryś z nich.

– Szczę­ście i pech nie ist­nieją – od­rzekł za­raz ko­ry­fer. – To po pro­stu sploty wi­bra­cji.

– To ja­kim splo­tem ko­ryf Co­th­leya się tu zna­lazł? – Ka­det szybko po­ła­pał się w prze­ka­zie.

Tra­gu­eri na­brał świa­tła w drzew­ko­watą sieć stia­mów, co było wi­doczne dla lu­dzi.

– Zo­stawmy to na ra­zie, bo to długa hi­sto­ria – przy­ha­mo­wał stu­denta. – I wo­lał­bym, by on sam ją wam prze­ka­zał. Ja skoń­czę od­po­wiedź na py­ta­nie dru­gie: wi­bra­cję mi­ło­ści roz­po­znaje się po jej wła­sno­ściach. Kto jej w pełni do­świad­czył, za­wsze ją roz­po­zna. Ale spró­buję opisu wa­szymi po­ję­ciami. Ma więc skła­dowe ta­kie jak: za­chwyt, czu­łość, chęć opieki, bez­pie­czeń­stwo. Ale i lek­kość, swo­bodę, ra­dość. Prze­ja­wia się też czu­cio­wie­dzą, mocą i peł­nią eks­pre­sji. I co naj­waż­niej­sze, ma wielki po­ten­cjał uzdra­wia­nia. Bez­wa­run­kowa mi­łość wpada w naj­wyż­szy re­jestr wi­bra­cji, choć i ona za­wiera frak­cje. W ten spo­sób od­po­wiem na py­ta­nie trze­cie: fre­kwen­cje mi­ło­ści są cenne dla każ­dej ży­wej istoty. Ich de­fi­cyt pro­wa­dzi do de­gra­da­cji ży­cia, a na­wet śmierci. Je­śli chcemy szyb­kiego uzdro­wie­nia, warto do­star­czyć or­ga­ni­zmowi te wła­śnie wi­bra­cje.

Słu­cha­cze za­mil­kli. Trudno im było pod­jąć dys­ku­sję na te­mat zja­wisk, któ­rych nie ba­dali me­to­dami na­uko­wymi. Wtedy ode­zwał się pro­fe­sor bio­lo­gii z aka­de­mii sy­be­ryj­skiej.

– Ro­zu­miem, że ta wy­soka czę­sto­tli­wość jest zba­wienna dla Uldryj­czy­ków – za­czął. – Ale czy jest rów­nie do­bro­tliwa dla Zie­mian?

Kor­wetta od­czuła, że Tra­gu­eriego ucie­szyło to py­ta­nie.

– Jak wspo­mnia­łem, to wi­bra­cja wspie­ra­jąca ży­cie – od­po­wie­dział za­raz. – Skon­cen­tro­wana na Ziemi pod­nie­sie tu ja­kość ży­cia. Naj­ogól­niej, roz­pocz­nie in­ten­sywne pro­cesy uzdra­wia­nia.

Pro­fe­sor z SYB-u na ekra­nie kla­snął w dło­nie.

– Czyli gdyby ten eks­pe­ry­ment… – za­wie­sił głos – skoń­czył się suk­ce­sem, to sko­rzy­stają nie tylko Uldryj­czycy, ale i Zie­mia­nie?

– W ogól­nym roz­ra­chunku z pew­no­ścią tak – po­twier­dził Tra­gu­eri.

– A po­rażka ni­czym nam nie grozi?

– Nie – od­rzekł pew­nie ko­ry­fer. – Wtedy po pro­stu nie doj­dzie do syn­tezy. Ale nic złego nie może po­wstać przy kon­cen­tra­cji wła­ści­wej in­ten­cji. A tego bę­dziemy pil­no­wać.

Wtedy po­wstał do­wo­dzący szkołą ad­mi­rał Hold. Jak nie­wielu w tej szkole miał szczu­płą, nie­wy­soką, choć do­brze zbu­do­waną tre­nin­giem syl­wetkę. Jego ścięte na jeża włosy mocno przy­pró­szyła już si­wi­zna.

– Skoro więc nie po­no­simy żad­nego ry­zyka, a obie rasy mogą sko­rzy­stać na eks­pe­ry­men­cie… – prze­rwał i po­wiódł wzro­kiem po sali – dla­cze­góż by go nie pod­jąć?

Kor­wetta lu­biła to by­stre wej­rze­nie sza­rych oczu do­wódcy – nie sta­lo­wych, lecz cie­płych. Wie­rzyła w jego do­bre in­ten­cje, od­kąd go po­znała. Po­dob­nie jak w in­ten­cje Tra­gu­eriego, który te­raz przy­tak­nął ru­chem wieńca, ale chwi­lowo za­milkł. Dla­czego?

Ro­bert miał wra­że­nie, że Uldryj­czyk chce coś do­dać. Za­in­try­go­wany pod­niósł rękę. Tra­gu­eri za­raz ski­nął w jego stronę. Kor­wetta po­wie­działa: „Tak, ko­man­do­rze?”. Nadawca co prawda użył ter­minu: „ko­ry­fe­rze”, który po uldryj­sku ozna­czał nie tylko do­wo­dze­nie za­łogą, ale też bu­do­wa­nie jej ener­gii. Wo­lała jed­nak użyć zro­zu­mia­łej dla lu­dzi rangi.

– Po­wie­dzia­łeś wcze­śniej – za­czął Ro­bert i po­słał mu prze­ni­kliwe, tro­chę jakby nie­ufne spoj­rze­nie czar­nych jak wę­gle oczu – że Zie­mia­nie sko­rzy­stają w ogól­nym roz­ra­chunku. Czy jed­nak przed osta­tecz­nym wy­ni­kiem mogą po­ja­wić się trud­no­ści?

Tra­gu­eri skie­ro­wał ku niemu nie­mal wszyst­kie oczy wieńca.

– Tak, Ro­bert, wie­dzia­łem, że ktoś o to za­pyta. I na­wet przy­pusz­cza­łem, że to bę­dziesz ty – od­rzekł ustami Kor­wetty.

Ko­ry­fer spra­wiał wra­że­nie roz­ba­wio­nego i za­smu­co­nego za­ra­zem, co da­wało się też po­znać po zmien­nym tem­brze wy­da­wa­nych przez niego dźwię­ków.

– Tak, mogą się po­ja­wić, jak zwy­kle przy pracy z wy­so­kimi wi­bra­cjami. – Za­milkł na chwilę. – Za­nim ktoś się do nich do­stroi, do­świad­cza faz przej­ścio­wych. Pod­czas uzdra­wia­nia ak­ty­wi­zują się ty­powe dla osoby za­pisy pa­mięci, na­zwijmy je wzor­cami, które mają po­ten­cjał wy­wo­ły­wa­nia bo­le­snej rze­czy­wi­sto­ści. – Znów prze­rwał, da­jąc słu­cha­czom czas na na­mysł nad nie­znaną kwe­stią. – Jed­nak w obec­no­ści krysz­tału sy­tu­acja by­łaby szcze­gólna. – Ko­lejny raz za­wie­sił trans­mi­sję. – Krysz­tał sta­no­wiłby swo­isty pa­ra­sol wi­bra­cyjny. Przy suk­ce­syw­nym roz­pa­ko­wy­wa­niu scho­wa­nych wzor­ców, któ­rego wy­maga głę­boka te­ra­pia, mie­li­by­ście też so­lidne wspar­cie wi­bra­cji „pa­ra­sola”, roz­to­czo­nych wo­kół.

Duża część słu­cha­czy tra­ciła już kon­cen­tra­cję.

– Czy to ozna­cza, że bę­dziemy spro­wo­ko­wani do szyb­kiego roz­woju? – Ro­bert wciąż na­dą­żał za to­kiem wy­wodu. – Także po­przez uzdro­wie­nie traum?

Tra­gu­eri przy­tak­nął, po­chy­la­jąc do przodu po­łowę ciała.

– Tak wła­śnie – po­twier­dził. – I to jest de­cy­zja, którą da­jemy wam do pod­ję­cia. – Omiótł salę ru­chem wieńca. – Od­bie­ram w wa­szej zbio­ro­wo­ści my­śli: Na szczę­ście nie każdy nosi traumę. Otóż za­pew­niam, że każdy z was nosi, i to w spo­rej ilo­ści. Cza­sami od bar­dzo dawna. Za­sta­nów­cie się za­tem do­brze, czy tego chce­cie. Bo za­nim ro­pie­jące rany się za­bliź­nią, ich prze­cię­cie za­boli. Prze­tnie je wła­śnie krysz­tał, który jed­no­cze­śnie przy­spie­szy za­bliź­nia­nie.

Na sali za­pa­dło mil­cze­nie. Po dłu­giej chwili ode­zwał się ko­man­dor Ka­je­tan Brandt.

– Je­żeli nic nie stra­cimy, a w osta­tecz­nym roz­ra­chunku dużo zy­skamy, to może warto za­ci­snąć zęby przy czysz­cze­niu tych niby-ran? Skoro mó­wisz, że z krysz­ta­łem da się to wy­trzy­mać.

– Też je­stem tego zda­nia – od­rzekł za­raz Tra­gu­eri. – Bo te, daj boże, niby-rany – Kor­wetta w ten spo­sób prze­tłu­ma­czyła jego myśl: Oby­ście ich ból od­czuli tylko na niby – i tak kie­dyś przyj­dzie wam oczy­ścić. Gdyż one, nie­czysz­czone, w końcu znisz­czą or­ga­nizm. A to do­piero boli! Ale z krysz­ta­łem chwi­lami może być jak na… rol­ler­co­aste­rze. – Tu tłu­maczka za­stą­piła ziem­skim od­po­wied­ni­kiem coś, co Tra­gu­eri przy­wo­łał z wła­snej pla­nety. – Do­piero wy­sia­da­jąc, wie­rzymy w za­pew­nie­nie kon­struk­tora o peł­nym bez­pie­czeń­stwie jazdy. Z tym że, pod­kre­ślam to raz jesz­cze, krysz­tał jazdę przy­spie­szy, ale i za­mor­ty­zuje. To bę­dzie nasz dar dla Ziemi w za­mian za zgodę na uzdro­wie­nie na­szych bli­skich. Mo­że­cie zwąt­pić w bło­go­sła­wień­stwo tego daru. Bo wy­do­bę­dzie z was nie­chciane uczu­cia, wsty­dliwe re­ak­cje i stare cier­pie­nie. Czy jak wo­li­cie: niby-cier­pie­nie. Ale utrzyma opty­malną at­mos­ferę dla szyb­kiego zrzu­ce­nia tego ba­la­stu. W ten spo­sób ludz­kość bar­dzo przy­spie­szy w roz­woju.

Rękę pod­niósł ad­mi­rał Hold. Słu­cha­czy zdzi­wiło, że on tu pro­sił o głos.

– Za­tem zgoda wy­daje się mało ry­zy­kowna, a bar­dzo obie­cu­jąca – za­uwa­żył. – Tak wy­nika z two­ich słów, Tra­gu­eri. Ale chyba po­win­ni­śmy gło­so­wać. Pa­mię­tajmy, że po­dej­mu­jemy de­cy­zję w imie­niu ca­łej ludz­ko­ści. Czy w ogóle mamy prawo?

Tra­gu­eri zwró­cił się do niego z wi­bra­cją, którą Kor­wetta od­czuła jako ser­deczną.

– Masz ra­cję, do­wódco Ale­xan­drze – prze­ka­zał. – To de­cy­zja w imie­niu ludz­ko­ści. Ale czy po­wszechne gło­so­wa­nie wy­daje się wam sen­sowne? Bo ja wy­czu­wam, że nie­wielu Zie­mian jest za­in­te­re­so­wa­nych czy też go­to­wych do po­ję­cia tego, co dziś z ta­kim tru­dem oma­wiamy. – Wy­słał coś w ro­dzaju prze­pro­sin za po­dej­ście pro­tek­cjo­nalne, ale Kor­wetta nie umiała ich po­praw­nie prze­ka­zać. – Czy nie uczci­wiej za­tem bę­dzie, gdy de­cy­zję po­dejmą osoby naj­bliż­sze spra­wie i praw­dzie? – kon­ty­nu­ował. – To zna­czy spo­łecz­ność trzech aka­de­mii astro­nau­tycz­nych na glo­bie? W szcze­gól­no­ści tej szkoły, na któ­rej te­re­nie po­grze­bany był przez tyle lat ko­ryf Co­th­leya, któ­rej spo­łecz­ność uczest­ni­czyła w na­szym lą­do­wa­niu, a te­raz bez­po­śred­nio z nami ob­cuje i naj­le­piej zna na­sze in­ten­cje?

Ad­mi­rał Hold po­wiódł wzro­kiem po wy­peł­nio­nej po brzegi sali. Prze­cze­sał dłońmi po­si­wiałe skro­nie. Ścią­gnął w na­pię­ciu ciemne brwi i zaj­rzał w ekrany wi­de­okon­fe­ren­cji.

– Za­tem, Tra­gu­eri, niech de­cy­zję po­dejmą trzy szkoły gwiezdne, po­wo­łane do gwiezd­nych de­cy­zji – od­po­wie­dział. – Mamy zgodę do­wód­ców Ca­nAm i AcAs-Sybu. – Ski­nął głową ku po­sta­ciom na te­le­bi­mie. – Ale niech wy­po­wie się cała spo­łecz­ność tych szkół. Przy­go­tujmy łą­cza. – We­zwał ge­stem jed­nego z tech­ni­ków cze­ka­ją­cych przy kon­soli. – Pro­szę wszyst­kich o za­lo­go­wa­nie się do pa­nelu gło­so­wa­nia. A więc… – za­wie­sił na chwilę głos – …ile osób jest za zgodą na eks­pe­ry­ment opi­sany przez go­ści z Uldri? – Sam, wy­bie­ra­jąc „tak”, po­wiódł wzro­kiem po ekra­nie, który wy­świe­tlił wy­nik: 82%. – Kto jest prze­ciw? – Z ulgą przyj­rzał się re­zul­ta­towi: 4%. – Kto się wstrzy­mał? – Te­raz ujaw­niło się po­zo­stałe 14% wraz z na­zwi­skami spo­rej czę­ści pra­cow­ni­ków na­uko­wych.

– Ro­zu­miem wąt­pli­wo­ści ko­le­gów na­ukow­ców co do nie­zna­nej ma­te­rii czy też ener­gii – kon­ty­nu­ował Hold. – Ale cza­sem trzeba de­cy­do­wać pio­nier­sko, i to w szyb­kim tem­pie – wes­tchnął. – Za­tem, przy­ja­ciele z Uldri, dzia­łaj­cie, niech hi­sto­ria nam wy­ba­czy!

Tra­gu­eri, Dia­vune i Ra­pi­lah po­chy­lili z wdzięcz­no­ścią wieńce gło­wowe w jego stronę, na­stęp­nie w stronę au­dy­to­rium i ko­lejno w stronę ka­mer, od­da­jąc tym ge­stem cześć ludz­ko­ści. Kor­wetta po­dzię­ko­wała sło­wami „Sa­la­mat dar­lam” w ich imie­niu i mi­ting zo­stał za­koń­czony. Przy­by­sze szybko od­da­lili się – za­pewne by nie zwle­kać z pla­no­waną syn­tezą.

EG­ZA­MIN WSTĘPNY

Pod­czas gdy do do­wód­ców trzech szkół astro­nau­tycz­nych, a szcze­gól­nie do ad­mi­rała Holda, spły­wały i gra­tu­la­cje, i obe­lgi z po­wodu de­cy­zji w imie­niu ludz­ko­ści, Uldryj­czycy przy­stą­pili do eks­pe­ry­mentu. Od­osob­nili się na ten czas w swoim elip­so­idal­nym po­jeź­dzie, który sta­cjo­no­wał na placu tre­nin­go­wym szkoły. Wy­ko­ny­wali tam bez wąt­pie­nia ja­kąś ener­ge­tyczną pracę, gdyż co wraż­liw­szym stu­den­tom zda­wało się, że na­wet po­wie­trze w Aka­de­mii stało się ro­ze­dr­gane. Pa­nu­jący w mu­rach AcAs hip­no­tyczny kli­mat przy­cią­gał co­raz wię­cej cie­kaw­skich.

Kor­wetta, zwol­niona te­raz z tłu­ma­cze­nia, wy­ko­rzy­stała czas na tre­ning fi­zyczny – te­mat eg­za­mi­nów wstęp­nych w końcu za­ist­niał w at­mos­fe­rze ogól­nej eks­cy­ta­cji. Dziś wy­brzmiał i wy­świe­tlił się w me­diach nie­odwo­łal­nie – nad­szedł dzień te­stu.

W tłu­mie kan­dy­da­tów Kor­wetta wy­pa­try­wała ko­le­gów z Ze­społu, z któ­rymi spę­dziła trzy lata li­ceum. Pierw­szy do­strzegł ją Mi­chał War­dyn – jak zwy­kle mocno opa­lony po wa­ka­cjach. Kę­dziory kasz­ta­no­wych wło­sów przy­strzygł jak wzo­rowy ka­det. Wy­glą­dał już jak doj­rzały męż­czy­zna, a nie jak chło­piec ze wspól­nych tre­nin­gów.

– Wi­taj, księż­niczko prze­mie­niona po­ca­łun­kiem! – rzu­cił do niej na przy­wi­ta­nie. – Da­lej słodko w twoim związku?

– Tak, mój spo­wied­niku. – Wpa­dła mu w ra­miona. – Psy­cho­loga na ra­zie nie po­trze­bu­jemy – od­rze­kła ze śmie­chem.

– Ale już mi­nęła eks­taza pierw­szej nocy, co?

Za­sta­no­wiła się, ale nie nad eks­tazą.

– Są­dzisz, że wszystko z cza­sem musi spo­wsze­dnieć? – Po­pra­wiła ta­śmę utrzy­mu­jącą w ry­zach jej ja­sne włosy. – Nie, Mi­chał, nam to nie grozi! – stwier­dziła sta­now­czo.

Uści­snęła się te­raz ze wzo­rowo umię­śnioną i po mę­sku ubraną Ju­stin Co­lez. Usły­szała od ko­le­żanki: „Ale fak­tycz­nie pro­mie­nie­jesz szczę­ściem, Wett!”. Po­tem przy­tu­lił ją Da­vid Bo­eni – jak zwy­kle roz­czo­chrany, ale też z so­lidną, mę­ską po­sturą, którą, o dziwo, na­był dość na­gle. Z ko­lei ru­do­włosa Gina Voit, daw­niej rów­nie chuda jak Da­vid, a dziś pełna ko­bie­cego po­wabu, uni­kała Kor­wetty z po­wodu za­daw­nio­nej urazy.

– Ro­bert par­ty­cy­po­wał nie­chyb­nie w ukła­da­niu za­dań, aaa? – Da­vid zwró­cił się do Kor­wetty gło­sem mocno mo­du­lo­wa­nym i wsparł tę blagę wy­mow­nym spoj­rze­niem. – Masz, słonko, ja­kiś prze­ciek? – z pre­me­dy­ta­cją użył zwrotu by­łego in­struk­tora i zmru­żył oko.

– Da­vid, na­wet go nie spy­ta­łam, na szczę­ście! – Kor­wetta za­śmiała się z tych pod­cho­dów. – A i on nie ra­czył wspo­mnieć.

– Pew­nie, bo kto jak nie ty roz­trza­ska w oka­mgnie­niu wszyst­kie te­sty – od­po­wie­dział. – Nie to co ja, bie­da­czyna, mo­głaś po­my­śleć o ko­le­dze. – Po­cią­gnął de­mon­stra­cyj­nie no­sem.

Po­zo­sta­łych kum­pli z Ze­społu dziew­czyna nie do­strze­gła. Wie­działa, że do eg­za­minu na re­alną astro­nau­tykę do­tarli tylko nie­złomni. Część dała so­bie spo­kój, wy­bie­ra­jąc w porę inne za­ję­cie. Po bliż­szym przyj­rze­niu oka­zało się jed­nak, że ze sła­wet­nej czter­nastki na eg­za­min przy­była do­kład­nie po­łowa.

Test pi­semny nie na­le­żał do ła­twych, ale ci po Ze­spole po­ra­dzili so­bie bez trudu. Część spraw­no­ściowa nie za­sko­czyła ich rów­nież – w końcu nie na darmo tre­no­wali z in­struk­to­rem przez cztery lata. Także Kor­wetta była pewna, że zdała. Gdy po­de­szła do stołu pre­zy­dial­nego w ra­mach pod­su­mo­wa­nia wy­ni­ków, pod­po­rucz­nik Ga­lina Dahl po­pro­siła ją, by usia­dła na chwilę na roz­mowę z ko­mi­sją.

– Kor­wetto, znamy się nie od dziś. – Gala zmru­żyła swoje nie­ty­powo błę­kitne oczy. – Wiem, ile zna­czysz i dla ko­smicz­nych go­ści, i dla nie­któ­rych na­szych pra­cow­ni­ków. – Za­wie­siła głos, a prze­wod­ni­czący ko­mi­sji kontr­ad­mi­rał Mor­tini prze­chy­lił się nad sto­łem, by le­piej sły­szeć. – Ja jed­nak chcia­ła­bym mieć czy­ste su­mie­nie, da­jąc ci zgodę na in­sy­gnia ka­deta AcAs – kon­ty­nu­owała. – Nie ukry­wam, że za­nie­po­koił mnie twój nie­ase­ku­ro­wany skok za­równo z Urwi­ska, jak i z Sy­li­dora. – Od­rzu­ciła do tyłu fale roz­pusz­czo­nych dziś, mie­dzia­no­zło­tych wło­sów. – I mimo per­fek­cji w ich wy­ko­na­niu ża­łuję, że ko­man­dor Bry­niar­ski nie po­słał cię na te­sty psy­cho­lo­giczne, by wy­klu­czyć skłon­no­ści sa­mo­bój­cze – do­dała do­bit­nie.

Kor­wetta mil­czała, zła, że nie może po­wie­dzieć choćby tego, iż skok z Sy­li­dora był jed­nak ase­ku­ro­wany. Ale na­ra­zi­łaby tym Ro­berta i Ga­lina do­sko­nale o tym wie­działa, bo sama ma­czała palce w jego przy­go­to­wa­niu. Z dru­giej strony w trak­cie skoku Kor­wetta o ase­ku­ra­cji nie ­wie­działa i wy­wo­dowi Gali nie dało się za­rzu­cić braku lo­giki.

– Dla­tego su­ge­ruję – kon­ty­nu­owała pod­po­rucz­nik Dahl – by po­mimo świet­nego wy­niku eg­za­minu zle­cić ci te­sty te­raz. O ile wes­prze mnie w tym prze­wod­ni­czący ko­mi­sji. – Spoj­rzała zna­cząco na kontr­ad­mi­rała Mor­ti­niego.

Ten od­po­wie­dział jej spoj­rze­niem co­kol­wiek roz­ba­wio­nym i Kor­wet­cie przy­szło do głowy, że błę­kit oczu pani pod­po­rucz­nik wi­dy­wał już w in­nych oko­licz­no­ściach. Co by o niej nie ga­dać, to wzo­rowa ab­sol­wentka i piękna ko­bieta, po­my­ślała z ukłu­ciem za­zdro­ści.Mor­tini zaś przy­po­mi­nał jej z twa­rzy dia­bła ta­smań­skiego, ale nie wąt­piła w jego życz­li­wość.

– Nie prze­sa­dzał­bym z tym, ko­le­żanko Dahl – kontr­ad­mi­rał ode­zwał się w końcu, wa­żąc słowa, co było rzad­ko­ścią u tego ży­wio­ło­wego szta­bowca. – Po­wiedzmy so­bie szcze­rze: Kor­wetta nie jest w stu pro­cen­tach Zie­mianką, a nie­ty­powy brak lęku wy­so­ko­ści być może odzie­dzi­czyła ge­ne­tycz­nie czy ener­ge­tycz­nie, jak to tam ta ła­mi­główka wy­gląda.

Ga­lina przy­oble­kła twarz uro­czym uśmie­chem, na­pi­na­jąc pełne wargi.

– To wła­śnie mam na my­śli, ad­mi­rale – od­parła. – Ty­powy dla Uldryj­czy­ków brak lęku wy­so­ko­ści w ze­sta­wie­niu z ziem­skim, dużo gęst­szym i po­dat­nym na uszko­dze­nia cia­łem może sta­no­wić aliaż nie­bez­pieczny nie tylko dla Kor­wetty, ale także dla jej to­wa­rzy­szy w ko­smo­sie – do­koń­czyła in­te­li­gent­nie.

Kor­wetta bli­ska już była nie­grzecz­nej od­po­wie­dzi, ale wstrzy­my­wała się, jak mo­gła, dla do­bra ca­łej sprawy. Wie­działa, że jej test psy­cho­lo­giczny mógłby od­biec od normy, co nie ro­ko­wało do­brze. Wie­dział o tym za­pewne też Idi Mor­tini, bo skwi­to­wał:

– Nie, nie bę­dziemy ro­bić te­stów oso­bie, któ­rej nie­ty­powe w końcu ce­chy za­pew­niają nam bez­pie­czeń­stwo i po­praw­ność kon­taktu z Extra­ter­re­strials. – Na­brał po­wie­trza po dłu­gim zda­niu. – Byłby to ro­dzaj pa­ra­doksu, nie­praw­daż?

Mil­cząca do­tąd trze­cia człon­kini ko­mi­sji, ka­pi­tan Oriana Bent, ski­nęła szybko głową. Po­słała Gali nie­chętne spoj­rze­nie du­żych, orze­cho­wych, zwy­kle ser­decz­nych oczu.

– Ona ura­to­wała w dniu kon­taktu ho­nor tej szkoły – ode­zwała się przy­jem­nym w brzmie­niu gło­sem, za to szorst­kim to­nem. – Ow­szem, ry­zy­ku­jąc ży­cie. – Prze­szyła wzro­kiem spło­szone te­raz oczy Gali. – Gdyby tego nie zro­biła, dba­jąc o te te­sty, to pani pod­po­rucz­nik – wska­zała roz­mów­czy­nię ru­chem brody – nie wy­grze­ba­łaby się z wy­rzu­tów, sto­jąc tam jak słup soli.

Kor­wetta spoj­rzała na nią z wdzięcz­no­ścią. Ga­lina na­to­miast ze słabo ukry­wa­nym ża­lem, który prze­kie­ro­wała do Mor­ti­niego. Nie zna­la­zła w nim wspar­cia, więc rze­kła szybko:

– Ro­zu­miem. Pro­szę mi wy­ba­czyć, nie chcia­łam tylko cze­goś prze­oczyć… A więc, ka­detko Bur­chard, gra­tu­luję przy­ję­cia w sze­regi stu­den­tów Aka­de­mii Astro­nau­tyki!

Wstała i po­dała rękę Kor­wet­cie. Ta od­wza­jem­niła uścisk naj­lżej, jak po­tra­fiła.

OBIET­NICA

Gdy Kor­wetta do­tarła do miesz­ka­nia, rzu­ciła do Ro­berta już od progu:

– Twoja była omal mnie nie uwa­liła!

Szybko pod­niósł się od kom­pu­tera.

– Sły­sza­łem, że chciała cię skie­ro­wać na te­sty – od­rzekł spo­koj­nie. – Na pewno wy­szłoby u cie­bie nad­mierne po­le­ga­nie na so­bie. – Pod­szedł i zlu­stro­wał ją wzro­kiem, w któ­rym nie do­szu­kała się współ­czu­cia. – I nie sko­men­tuję tego „twoja była”.

Za­śmiała się iro­nicz­nie.

– Nie ko­men­tuj, bo trzeba po­pra­wić liczbę. W ko­mi­sji były dwie twoje byłe. – Unio­sła pa­lec środ­kowy i wska­zu­jący. – Ka­pi­tan Bent była za to świetna – przy­znała. – A nie­umie­jęt­ność współ­pracy w kry­zy­sie to dys­kwa­li­fi­ka­cja astro­nauty – do­dała z nutą żalu. – Więc po te­ście od­pa­dła­bym. – Wy­szarp­nęła ta­śmę z wło­sów, sple­cio­nych cia­sno na czas eg­za­minu.

Ro­bert za­sta­no­wił się przez chwilę.

– Współ­pra­co­wać w kry­zy­sie aku­rat po­tra­fisz, nie o tym mó­wi­łem – od­rzekł. – Tylko zbyt wiele cza­sem ry­zy­ku­jesz i Gala o tym wie. Ale nie wie, że obie­ca­łaś mi tego nie ro­bić – do­dał już przy­mil­nym to­nem, któ­rym za­wsze ją roz­bra­jał. – Gra­tu­luję, stu­dentko AcAs. – Uniósł ją w górę i za­krę­cił wo­kół sie­bie.

Przy­cho­dziło mu to z lek­ko­ścią, bo sporo jej bra­ko­wało, na­wet z wy­pra­co­waną mu­sku­la­turą, do sześć­dzie­się­ciu kilo, któ­rych ocze­ki­wano na AcAs przy wzro­ście metr sześć­dzie­siąt pięć. Na szczę­ście bez ry­go­ry­zmu, by­leby so­bie ra­dziła na sy­mu­la­to­rach…

Przy­po­mniała so­bie, kiedy obie­cała Ro­ber­towi ogra­ni­czyć ry­zyko. Wła­śnie w dniu uldryj­skiego lą­do­wa­nia, tego jaw­nego, zwa­nego ini­cja­cją albo kon­tak­tem, gdy oca­leni wró­cili do jego miesz­ka­nia po kon­fe­ren­cji pra­so­wej.

Mieli wtedy szybko przy­wieźć jej rze­czy z domu Bur­char­dów, ale Ro­bert na­gle wszystko prze­rwał.

– Za­cze­kaj, po­wiem ci coś bez od­kła­da­nia. – Za­pre­zen­to­wał to nowe po­dej­ście, na­byte za­le­d­wie dzień wcze­śniej. – Bo czuję się po­dwój­nie – za­wa­hał się, czy wcho­dzić w emo­cje. – Choć je­stem z cie­bie dumny jak z bo­ha­terki dnia, to nie prze­szła mi wście­kłość. Że tak ry­zy­ko­wa­łaś, że w ogóle wsko­czy­łaś do tego pan­cer­nego śmie­cia! – do­koń­czył gło­sem cięż­kim od pre­ten­sji.

Wspięła się na palce, by się­gnąć ustami jego po­liczka.

– Rob, wiesz, że mu­sia­łam – rze­kła ci­cho.

– Wiem. I nie mogę znieść mo­jego roz­dwo­je­nia. – Po­cią­gnął ją na sofę.

Cie­szyło ją, że Ro­bert kon­ty­nu­uje coś wcze­śniej nie z jego bajki – oka­zy­wa­nie bar­dzo wprost tego, co się z nim dzieje. Te­raz, prócz emo­cji z placu tre­nin­go­wego, po­czuła at­mos­ferę jego hi­sto­rii sprzed trzy­dzie­stu sze­ściu lat – z pod­kra­kow­skiej Trój­o­azy. Przy­tu­liła go z czu­ło­ścią – jak zroz­pa­czo­nego no­wo­rodka, który wła­śnie stra­cił matkę.

– Wi­dzę, że to coś moc­nego, ko­chany – szep­nęła mu do ucha. – Nie warto tego tłu­mić, bo wra­cają pew­nie jesz­cze raz twoje na­ro­dziny.

Wes­tchnął ciężko.

– Je­śli mam tego nie tłu­mić, to chce mi się krzy­czeć: „Znowu ta je­bana winda!?” – na­wią­zał do miej­sca na­ro­dzin. – Ale to chyba coś wię­cej. – Ujął jej twarz w obie dło­nie. – Złość na cie­bie, że tak ła­two za­ry­zy­ko­wa­łaś tym, co mamy. I to idio­tyczne jest, bo wrzesz­czał­bym jak dzie­ciak: „Nie po­my­śla­łaś, że mnie zo­sta­wiasz!”. – Po­wstrzy­mał cis­nące się do oczu łzy.

– Winda, jak w mordę strze­lił – zdia­gno­zo­wała przy­tom­nie. – Ale ja cię nie zo­sta­wia­łam! – Wró­ciła my­ślami do wnę­trza pan­cer­nego schronu. – Wbrew lo­gice czu­łam, że wyjdę!

Ski­nął głową, ale bez prze­ko­na­nia.

– Pew­nie by­łaś już w kon­tak­cie z Tra­gu­erim – od­rzekł. – I mój głupi żal to ego­izm przy ra­to­wa­niu tylu ist­nień…

Wsu­nęła dło­nie pod jego mun­du­rową bluzę.

– Twój żal nie jest głupi, cie­szę się, że wy­pływa – po­wie­działa. – To dziecko w to­bie, kie­dyś opusz­czone, ma prawo po­ka­zać, czego chce.

Po­krę­cił głową, ale wszedł w ten za­męt – chyba już na ba­zie uldryj­skich wpły­wów.

– To dziecko chce rze­czy nie­moż­li­wej – rzu­cił. – Za­pew­nie­nia, że ty go nie opu­ścisz. – Roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. – I za­czyna mnie wku­rzać, że się tak roz­kle­jam – do­dał z iry­ta­cją.

Przy­lgnęła do niego naj­ści­ślej, jak po­tra­fiła.

– Za­pew­niam, że ni­gdy cię nie opusz­czę – po­wie­działa. – Ale obie­caj, że nie bę­dziesz się wsty­dził ta­kich sta­nów przede mną. – Znów od­czuła tę łącz­ność z Tra­gu­erim, która pro­wa­dziła ją od rana. – Bo je­śli wzorce bólu mają na do­bre odejść, a przy kon­tak­cie z Uldri szansa ro­śnie, to trzeba im otwo­rzyć drogę – do­koń­czyła już jakby nie sama.

Ro­bert się za­wa­hał. Po chwili po­wie­dział:

– Obie­cuję, pod wa­run­kiem, że też mi coś obie­casz. – Zbli­żył usta do jej ucha. – Że nie bę­dziesz sza­fo­wać ży­ciem i prze­kra­czać ZIEM­SKICH gra­nic bez­pie­czeń­stwa.

– Obie­cuję, słowo, obie­cuję! – rzu­ciła bez wa­ha­nia. – Na­wet bar­dziej dla cie­bie niż dla sie­bie.

Ob­sy­pał po­ca­łun­kami jej twarz.

– Dzię­kuję, Wett – po­wie­dział uspo­ko­jony. – Z moim za­pę­tle­niem nie jest tak ła­two, jak my­ślisz – do­dał. – Przy­biera różne po­sta­cie. Nie wiem, czy to prze­trwasz…

Uśmiech­nęła się roz­bra­ja­jąco.

– Z tobą prze­trwam wszystko – od­rze­kła na­tych­miast. – Ale je­śli ty mnie opu­ścisz, nie prze­trwam na­stęp­nego dnia! – Spoj­rzała mu w oczy z po­wagą.

Wplótł dło­nie w jej mięk­kie włosy.

– Dzielna dziew­czynko, nie wiesz, na co się po­ry­wasz. – Uśmiech­nął się przez łzy, które jed­nak wdarły mu się pod po­wieki. – Ko­cham cię roz­pacz­li­wie, jak mógł­bym cię opu­ścić? – Roz­su­nął za­mek jej gar­sonki, którą po­ży­czyła od matki na kon­fe­ren­cję.

Po chwili była w sta­nie tylko oznaj­mić przez te­le­fon zmie­nio­nym gło­sem:

 – Mamo, wy­bacz, dziś jed­nak nie przy­je­dziemy po te ciu­chy.

MAMY KRYSZ­TAŁ

Po­czy­na­nia Uldryj­czy­ków, mimo że fi­zycz­nie nie­wi­doczne, dało się wy­czuć po­przez zmie­nia­jącą się z dnia na dzień at­mos­ferę w AcAs-Sol­land. Tak jakby wzrósł po­ziom ra­do­ści. A lu­dzie przy­lgnęli do sie­dziby Aka­de­mii. Był upalny li­piec, sam śro­dek se­zonu urlo­pów, ale ka­dra uczelni wciąż tu była. Pra­cow­nicy sta­wiali się co­dzien­nie, choć nie mieli za­jęć ze stu­den­tami. A i stu­denci znaj­do­wali wciąż nowe pre­tek­sty, by się tu zja­wiać. Pa­no­wał kli­mat bi­waku, pik­niku czy też wa­ka­cyj­nego obozu, na któ­rym prze­ło­żeni bra­tali się z pod­wład­nymi, żar­to­wali na te­mat Ko­smi­tów, opo­wia­dali mniej lub bar­dziej po­ucza­jące hi­sto­rie z ży­cia i co chwilę wy­bu­chali śmie­chem. Wszy­scy spo­glą­dali też z uwagą w kie­runku zbu­do­wa­nego przez Uldryj­czy­ków ogro­dze­nia. Po­wstało obok za­par­ko­wa­nego na placu ko­smicz­nego po­jazdu, zwa­nego bo­li­da­rem. Choć nie dało się zaj­rzeć poza ogro­dze­nie, nie­wąt­pli­wie coś tam ro­sło. Wraz z tym wy­czu­wal­nym czymś ro­sła lek­kość i eks­cy­ta­cja bez ja­snego po­wodu. Choć i tak było tu znacz­nie lżej po przy­by­ciu tych z Uldri. Ale im naj­wy­raź­niej bra­ko­wało cze­goś jesz­cze…

I na­gle, przed­ostat­niego dnia lipca, bez naj­mniej­szego ostrze­że­nia ściany ogro­dze­nia opa­dły. Obecni na placu i ci w po­bliżu okien po­czuli się nie­mal ośle­pieni. W pierw­szym od­ru­chu za­sło­nili oczy, by otwie­rać je po­woli, po­wta­rza­jąc so­bie, że Uldryj­czycy nie zro­bi­liby krzywdy ży­wej isto­cie. In­ten­sywne lśnie­nie szybko sta­wało się zno­śne, tak jakby wzrok się do niego do­stra­jał. Bu­dynki wo­kół placu tre­nin­go­wego ską­pane te­raz były w nie­ty­po­wym, mie­dzia­nym bla­sku. Uwaga wi­dzów kie­ro­wała się jed­nak ku cze­muś, co tkwiło obok bo­li­daru i z czym za­cho­dzące słońce zda­wało się wy­mie­niać świa­tło. Wy­mie­niać płyn­nie, jakby w po­wie­trzu skro­plił się me­tal… A więc Uldryj­czy­kom się udało!

Obok ich statku stał krysz­tał! Wie­lo­fa­se­towy, przej­rzy­sty, po­ły­sku­jący od­cie­niami złota. Wy­soki na ja­kieś trzy me­try, o ku­ba­tu­rze ćwierci uldryj­skiego statku. Był – jak by nie pa­trzeć – nie­ziem­sko piękny! Za­pie­rał dech na­wet nie­wzru­szo­nym ofi­ce­rom.

Wkrótce przy krysz­tale po­ja­wiły się trzy znane już wszyst­kim istoty z Uldri. Unio­sły w górę swoje wy­su­wane koń­czyny. Choć nikt nie tłu­ma­czył te­raz ich mowy, wszy­scy zro­zu­mieli, że gest ozna­cza suk­ces eks­pe­ry­mentu. A na ta­blicy świetl­nej po­ja­wiło się za­pro­sze­nie na mi­ting o czter­na­stej na­stęp­nego dnia. Lecz obec­nych te­raz nie wy­pro­szono z placu i ja­koś nikt nie zbie­rał się do odej­ścia. Krysz­tał przy­cią­gał w nie­ja­sny spo­sób nie tylko uwagę, ale jakby i fi­zyczne ciała. Wzbu­dzał za­chwyt ja­kąś roz­luź­nia­jącą, eks­ta­tyczną ema­na­cją. Pra­cow­nicy i stu­denci sia­dali na scho­dach, na swo­ich ple­ca­kach, tor­bach czy wręcz na pa­sach chod­ni­ków i wpa­trzeni w mo­no­lit, po­grą­żali się w spon­ta­nicz­nej kon­tem­pla­cji. Lu­dzie AcAs róż­nych rang przy­cup­nęli w mil­cze­niu obok sie­bie, do­świad­cza­jąc wspól­nego wzru­sze­nia. Krysz­tał błysz­czał zło­tawo na­wet po za­cho­dzie słońca, roz­ta­cza­jąc wo­kół aurę cza­row­nej in­tym­no­ści.

Pierwsi prze­bu­dzeni z transu ode­szli około pół­nocy, naj­wy­tr­walsi po­zo­stali tu do rana. Śle­dząc na­gra­nia z ka­mer, szef bez­pie­czeń­stwa in spe Eric War­ren nie mógł po­zbyć się my­śli: „To się do­brze nie skoń­czy”.

PO­ŻAR

Na­stęp­nego dnia – jak ła­two było prze­wi­dzieć – w mu­rach AcAs po­ja­wiły się tłumy. Nie­mal wszy­scy pra­cow­nicy za­mel­do­wali się w swo­ich po­ko­jach już o dzie­wią­tej rano. Stu­denci na­to­miast za­jęli otwarte prze­strze­nie bu­dyn­ków lub do­stępne sale ze sprzę­tem IT. Naj­mniej pew­nie czuł się pierw­szy rok, który – choć for­mal­nie przy­jęty w sze­regi Aka­de­mii – nie miał jesz­cze wsz­cze­pio­nych w przed­ra­miona De­tek­to­rów-Lo­ka­li­za­to­rów, które po­zwa­lały po­ru­szać się swo­bod­nie po te­re­nie uczelni. Pierw­szy rok zgło­sił się tłum­nie na wsz­cze­pie­nie owego czipa i za­jął wszyst­kie ter­miny w Ośrodku Zdro­wia. Bez choćby naj­niż­szego w hie­rar­chii czwar­tego DeLo nie­moż­liwe było wej­ście na mi­ting z Ko­smi­tami o dru­giej, a o to głów­nie pierw­szo­rocz­nia­kom cho­dziło. Chcąc im do­po­móc, pra­cow­nicyIT zde­cy­do­wali się wy­ko­nać szybko ostatni etap pro­ce­dury, po­le­ga­jący na sprzę­że­niu czipa z sys­te­mem in­for­ma­tycz­nym. Tuż po po­łu­dniu za­pro­sili pierw­szy rok do bi­blio­teki. Mie­ściła się na czwar­tym pię­trze bu­dynku zwa­nego wy­kła­dówką. Dla po­dą­ża­ją­cych tam ab­sol­wen­tów Ze­społu Eks­pe­ry­men­tal­nego pro­ce­dura była krót­sza – po­nie­waż po­sia­dali już od roku czwarte DeLo, po­trze­bo­wali tylko zmiany jego opro­gra­mo­wa­nia.

Kor­wetta, jako tłu­maczka go­ści z Uldri, miała za­pew­niony wstęp na kon­fe­ren­cję. Po­sta­no­wiła jed­nak do­peł­nić pro­ce­dury w bi­blio­tece i przy oka­zji przyj­rzeć się no­wym ko­le­gom z roku. Tym­cza­sem owi ko­le­dzy jesz­cze bar­dziej chcieli przyj­rzeć się jej – słyn­nej Ko­smitce (którą nie była) czy też Hy­bry­dzie (którą była tylko ener­ge­tycz­nie), zna­nej nie tylko z trans­mi­sji spo­tkań z go­śćmi, ale też z dnia ini­cja­cji. W tym dniu, na oczach dzien­ni­ka­rzy, zo­stała prze­cież uwol­niona przez lą­du­ją­cych Uldryj­czy­ków z ro­dzaju bun­kra, w któ­rym wię­ziony był przez wiele lat ko­ryf Co­th­leya.

Gdy we­szła do bi­blio­teki, wszyst­kie oczy zwró­ciły się w jej stronę. Uśmiech­nęła się do około trzy­dzie­stu no­wych ko­le­gów i dzie­wię­ciu ko­le­ża­nek. Sta­nęła obok kum­pli z daw­nej sek­cji – Mi­chała War­dyna i Da­vida Bo­eni, któ­rzy za­wsze wi­tali ją cie­pło. Z resztą by­łego Ze­społu wy­mie­niła gest pod­nie­sie­nia dłoni. Po­nie­waż po­ru­sza­nie się po te­re­nie AcAs wy­ma­gało pod­jaz­dów na otwar­tej prze­strzeni, ubrana była jak zwy­kle w dżinsy i wy­godną bluzkę. Po­my­ślała, że czas po­brać mun­dur, i do­strze­gła z uśmie­chem prze­kory, że nie­które z ko­le­ża­nek wy­stro­iły się jak w wiel­kie święto. Zro­biła to też o dziwo Geo­r­gina Voit, która od dawna znała uroki stu­dio­wa­nia na AcAs. Jej nie­re­gu­la­mi­nowo roz­pusz­czone, ru­do­brą­zowe loki spły­wały dziś na krótką su­kienkę, która eks­po­no­wała jej kształtne ciało. Gina uni­kała wzroku Kor­wetty. Ta zaś nie łu­dziła się, że przy­wróci do­brą re­la­cję ze znaną z mści­wo­ści ko­le­żanką. Choć daw­niej współ­pra­co­wały z en­tu­zja­zmem. Ale kto tu po­wi­nien się wsty­dzić?

W tym mo­men­cie do bi­blio­teki wszedł Ro­bert w co­dzien­nej ko­bal­tówce. Dawny Ze­spół przy­wi­tał go okrzy­kami: „Cześć, ko­man­do­rze! in­struk­to­rze! sze­fie!” czy wręcz po imie­niu. Taka za­ży­łość z ofi­ce­rem sztabu za­sko­czyła świe­żych stu­den­tów. Szybko jed­nak po­ła­pali się, że ko­man­dor Bry­niar­ski to dawny in­struk­tor tych wy­tre­no­wa­nych ko­le­gów. Pa­mię­tali go nie tylko z kon­fe­ren­cji, lecz głów­nie z ma­jo­wego lą­do­wa­nia, jako tego, który igno­ru­jąc roz­kazy ów­cze­snego do­wódcy AcAs, dał szansę prze­ży­cia grupce Uldryj­czy­ków.

Wy­cho­wan­ko­wie oto­czyli Ro­berta i za­sy­pali py­ta­niami, czy przy­szedł ich od­wie­dzić. Od­po­wie­dział z uśmie­chem: „Oczy­wi­ście!”. Jed­no­cze­śnie po­ka­zał Kor­wet­cie wia­do­mość na ekra­nie te­le­fonu. Zdą­żyła za­py­tać: „Zmiana go­dziny? Dla­czego?”, a on od­rzec: „Nie mam po­ję­cia!”, gdy ni stąd, ni zo­wąd włą­czył się alarm prze­ciw­po­ża­rowy. Obecni w sali za­marli. In­ten­syw­ność dźwięku sy­reny zwięk­szyła się jesz­cze, a z głoś­nika po­pły­nęła sen­ten­cja wy­po­wia­dana uprzej­mie, acz­kol­wiek sta­now­czo: „Ogień w bu­dynku! Na­tych­mia­stowa ewa­ku­acja wła­ściwą drogą!”.

– To nie wy­gląda na ćwi­cze­nia – stwier­dził Ro­bert. – Zresztą, kto by je ro­bił przed mi­tin­giem?

– Znasz wła­ściwą drogę ewa­ku­acji stąd? – upew­niła się Kor­wetta.

– Strzałki na pod­ło­dze. Pod­jaz­dami ani win­dami nie wolno, tylko tą klatką dwa pię­tra w dół. – Otwo­rzył drzwi bi­blio­teki, a do­cie­ra­jący ha­łas sy­reny wzmógł się jesz­cze. – Po­tem obok la­bo­ra­to­riów… – Zo­rien­to­wał się, że po­wi­nien kie­ro­wać ewa­ku­acją z tej sali jako naj­star­szy rangą. – Wy­cho­dzimy bez ocią­ga­nia! – rzu­cił gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu do pra­cow­ni­ków IT i do mło­dzieży.

Wszy­scy obecni w bi­blio­tece opu­ścili ją szybko i skie­ro­wali się na schody. Ro­bert na­rzu­cił tempo ru­chu. Przyj­rzał się ubra­niom i bu­tom chwi­lo­wych pod­opiecz­nych. Li­piec, gołe ra­miona, no i dwie dziew­czyny na ob­ca­sach!… Ze­szli po­spiesz­nie scho­dami dwa pię­tra w dół. Ro­bert otwo­rzył drzwi na ko­ry­tarz przy la­bo­ra­to­riach. I jesz­cze szyb­ciej je za­mknął.

– Uwaga, tam są pło­mie­nie – po­wie­dział z wy­mu­szo­nym spo­ko­jem.

Le­d­wie uwie­rzył w to, co wi­dzi. Dziwny był nie tylko pierw­szy w hi­sto­rii szkoły po­żar, ale też fakt, że au­to­ma­tycz­nie włą­czone ga­śnice nie ra­dziły so­bie z ogniem.

– Scho­dzimy jesz­cze ni­żej! – do­dał.

Bez słowa po­dą­żyli za nim. W gru­pie mło­dzieży dało się wy­czuć ro­snący nie­po­kój. Ro­bert pod­szedł do wej­ścia w ko­ry­ta­rzu pod la­bo­ra­to­riami, wdzięczny kon­struk­to­rowi za ma­te­riał, z któ­rego wy­ko­nano klamki. Ta też się nie roz­grzała. Po­pchnął drzwi i spoj­rzał przed sie­bie. Kilka osób zaj­rzało tam za nim i za­re­ago­wało okrzy­kami zgrozy. Su­fit stał już w pło­mie­niach. Spo­tęż­niały jesz­cze, gdy za­si­lił je tle­nem.

– Ni­żej zejść scho­dami się nie da – oznaj­mił nie­mal ser­decz­nie.

Sta­rał się nie wzmóc nie­po­koju w gru­pie, którą, są­dząc po szep­tach, ogar­niał lęk.

– Mu­simy prze­bić się tędy! – do­dał.

– Prze­cież tam się pali! – rzu­cił ro­sły chło­pak ze źle skry­waną za­dyszką.

– Nie można tu za­cze­kać na straż? – wtrą­cił ko­lejny stu­dent nie­pew­nym gło­sem.

– Nie – od­parł Ro­bert. – Za kilka mi­nut bę­dzie tu go­rąco i dym. Opcja B to ska­kać z pierw­szego pię­tra. Ale i tak mu­simy wejść w za­jęty ko­ry­tarz, bo okna są tam. – Wska­zał za­mknięte przed chwilą drzwi. – Szlag by tra­fił, aku­rat tu brak pod­jazdu! – my­ślał w po­śpie­chu.

Kilka osób, głów­nie dziew­cząt, nie po­ha­mo­wało krzy­ków. Jesz­cze ja­kiś pisk!

– Astro­nauta nie pa­ni­kuje! – rzu­cił gło­śno ko­man­dor.

To­wa­rzy­stwo uci­szyło się na­tych­miast.

– Te­raz do­brać się pa­rami, które nie mają prawa spu­ścić się z oka do końca ewa­ku­acji! – wy­dał chłodno po­le­ce­nie.

Pod­opieczni, z in­for­ma­ty­kami włącz­nie, usta­wili się dwój­kami. Ro­bert wy­jął ko­mórkę i umyśl­nie wy­brał tryb gło­śno­mó­wiący. Nu­mer zgło­sił się na­tych­miast.

– Kaj, scho­dzi­cie z auli?

– Tak, tłum nie­ludzki – od­po­wie­dział mę­ski głos.

Kor­wetta z miej­sca roz­po­znała ko­man­dora Ka­je­tana Brandta.

– Mu­sisz nam po­móc, Kaj. Scho­dzę z pierw­szym ro­kiem z bi­blio­teki i la­bo­ra­to­ria płoną. Prze­bie­gniemy ko­ry­ta­rzem pod nimi. Mu­simy wbić się w wa­szą drogę ewa­ku­acji. Za­trzy­maj ten tłum, ple­ase, i spójrz, jak wy­gląda ko­niec ko­ry­ta­rza!

– Robi się – rzu­cił Ka­je­tan.

Po chwili sły­chać było na­wet tu­taj jego po­tężny głos. Zgod­nie z umową usta­wiał zbie­ga­ją­cych główną drogą ewa­ku­acyjną.

– Zaj­rza­łem w te drzwi – kon­ty­nu­ował po chwili do te­le­fonu Ka­je­tan. – Go­rąco, su­fit w pło­mie­niach, ale po­win­ni­ście przejść. Daj znać, jak ru­szy­cie, to je otwo­rzę.

Ro­bert zwró­cił się do czter­dzie­stu dwu osób cze­ka­ją­cych pa­rami na scho­dach:

– Mi­chał z Da­vi­dem, pro­wa­dzi­cie. Na mój sy­gnał ru­sza­cie bie­giem. Do drzwi otwar­tych przez Ka­je­tana.

Wy­wo­łani po­de­szli do niego i ski­nęli po­słusz­nie.

– Ko­lejne pary za nimi. – Po­kie­ro­wał kil­ka­na­ście osób do przodu. – Her­bert i Fi­lip, zrób­cie sio­dło dla tej panny w ob­ca­sach!

– Sze­fie, szyb­ciej po­bie­gniemy, jak we­zmę ją na plecy – pod­po­wie­dział Her­bert.

– Do­bra! – Ro­bert po­mógł naj­le­piej zbu­do­wa­nemu ka­de­towi wsa­dzić dziew­czynę okra­kiem na bio­dra. – Fi­lip z Kor­wettą, ubez­pie­cza­cie z tyłu. Gina, ty po­bie­gniesz w tych ob­ca­sach?

– Ja­sne! W ra­zie czego mogę zdjąć buty! – od­krzyk­nęła na­tych­miast ka­detka Voit.

– O ile pod­łoga nie jest go­rąca! Te­raz in­for­ma­tycy, pa­rami przede mną!

Kor­wetta opu­ściła Fi­lipa i cof­nęła się do Ro­berta.

– A ty gdzie masz być!? – krzyk­nął do niej bez kur­tu­azji.

Po­kor­nie wró­ciła na miej­sce, my­śląc, że spoko, że chyba nie dzieje się dra­mat.

– Kaj, ru­szamy! – rzu­cił Ro­bert do te­le­fonu i otwo­rzył drzwi.

Mi­chał z Da­vi­dem wsko­czyli w nie na­tych­miast, pro­wa­dząc resztę grupy. Do­strze­gli za­raz wyj­ście otwie­ra­jące się na końcu ko­ry­ta­rza. Su­fit za­skwier­czał groź­nie, a nie­bie­skawo-czer­wone pło­mie­nie roz­peł­zły się łap­czy­wie. Nie się­gnęły jed­nak głów bie­gną­cych. Ro­bert wy­pusz­czał lub wręcz wy­py­chał ocią­ga­ją­cych się ka­de­tów, po­wta­rza­jąc co ja­kiś czas ma­giczne: „Da­cie radę, astro­nauci!”.

In­for­ma­tycy o dziwo nie tra­gi­zo­wali. Kar­nie ru­szali w pło­nący prze­smyk. Pra­cu­jąc na AcAs, pod­dali się mi­li­tar­nemu re­żi­mowi. W końcu i Ro­bert wbiegł w ko­ry­tarz i po­dą­żył za nimi. Było tu już sporo dymu, ale dało się prze­biec. Jesz­cze… Wszy­scy wpa­dli bez­piecz­nie w drzwi ase­ku­ro­wane przez ko­man­dora Brandta i po­pę­dzili scho­dami w dół do głów­nego wyj­ścia. Wtedy Ka­je­tan od­blo­ko­wał ruch z góry i wmie­szał się w zbie­ga­jący tłum.

Pod­opieczni Ro­berta wy­do­stali się przed bu­dy­nek. W mar­szu ka­zał im spraw­dzić, czy wi­dzą swoje pary. W końcu się za­trzy­mali.

– I co te­raz, ko­man­do­rze? – za­py­tał ja­kiś ka­det.

– Te­raz można bez­piecz­nie za­py­tać: What the fuck!?… – Ro­bert od­pu­ścił so­bie do­wo­dze­nie.

Za­raz też do­padł go bie­gnący z bu­dynku Ka­je­tan.

– Co to było, do kurwy nę­dzy!? – rzu­cił zi­ry­to­wany.

– Są­dząc z nie­sku­tecz­no­ści na­szych ga­śnic, pew­nie ja­kaś fo­to­che­mia – od­po­wie­dział mu już spo­koj­nie ko­lega.

– Spójrz, za­sło­nili krysz­tał! – Ka­je­tan wska­zał naj­waż­niej­szy frag­ment placu tre­nin­go­wego. – I od­le­cieli!? – zdzi­wił się, nie wi­dząc uldryj­skiego bo­li­daru.

– Nie, sta­tek jest nad na­szą wy­kła­dówką! – za­uwa­żył Ro­bert.

Rze­czy­wi­ście, sta­lo­wo­zie­lona elip­so­ida wi­siała nad ewa­ku­owa­nym bu­dyn­kiem. Wy­pu­ściła z dol­nego włazu nie­bie­skawy sto­żek ja­kiejś za­wie­siny czy może pola si­ło­wego.

– Pod­nie­śli sta­tek, by ga­sić nasz po­żar! – skon­sta­to­wał Ka­je­tan.

– Albo swój po­żar – po­pra­wił Ro­bert.

– My­ślisz, że to ten krysz­tał? – za­czął ko­ja­rzyć Brandt. – Po­tężna wiązka świa­tła, czy po­dob­nej fali, zak­ty­wi­zo­wała coś w na­szym la­bo­ra­to­rium?

– Chyba. Za­pa­liło się około dwu­na­stej, gdy słońce świeci naj­sil­niej.

– Cie­kawe, jak się będą tłu­ma­czyć – pod­su­mo­wał Ka­je­tan.

Zbli­żył się do grupy ka­de­tów, któ­rymi przed chwilą do­wo­dził. Na placu gro­ma­dzili się stu­denci ko­lej­nych lat. Ka­dra spraw­dzała, czy nikt nie zo­stał w bu­dynku.

Ro­berta oto­czyło za­raz kilka dziew­cząt z pierw­szego roku. Od­cięły na­wet do­stęp chło­pa­kom. Za­da­wały na prze­mian py­ta­nia, we­dług Kor­wetty na­iwne i nie­istotne. Znowu te sa­mi­cze re­ak­cje na li­dera, to ja­kaś plaga!, po­my­ślała z nie­chę­cią. I obawą, która – choć ir­ra­cjo­nalna – nie dała się opa­no­wać.

Ro­bert wy­do­stał się z kręgu i jak ni­gdy na uczelni, ob­jął ją ra­mie­niem. Nie ści­sza­jąc głosu, po­wie­dział:

– Prze­pra­szam, ko­cha­nie, że na cie­bie na­wrzesz­cza­łem, ale nie rób tego wię­cej.

Uśmiech­nęła się do niego, uspo­ko­jona.

– Ode­szłam, bo za­gro­że­nie było małe – od­parła też otwar­cie. – Ale chyba nie umia­ła­bym cię zo­sta­wić, gdyby na­prawdę dział się dra­mat – przy­znała szcze­rze.

Ich roz­mowa wzbu­dziła za­in­te­re­so­wa­nie ka­de­tów. Żyw­sze na­wet niż lą­du­jący na daw­nym miej­scu uldryj­ski bo­li­dar, który skoń­czył wła­śnie mi­sję ra­to­wa­nia bu­dynku. Mło­dzi stu­denci, nie­świa­domi re­la­cji tych dwojga, zdra­dzali te­raz po­mie­sza­nie.

– Dla­tego wła­śnie pary nie po­winny la­tać na tej sa­mej jed­no­stce – od­po­wie­dział Ro­bert.

Wtedy zna­la­zła się przy nich Gina.

– Ale gdyby tak się zda­rzyło, to za­cho­wał­byś się zgod­nie z re­gu­la­mi­nem? – zwró­ciła się do by­łego wy­cho­wawcy. – I nie chro­nił­byś Kor­wetty bar­dziej niż in­nych?

Za­re­ago­wał krzy­wym uśmie­chem.

– Przy śmier­tel­nym za­gro­że­niu, po­ję­cia nie mam! – od­po­wie­dział, za­ska­ku­jąc nie tylko Ginę.

– To ja­kie jest uczciwe wyj­ście? – kon­ty­nu­owała ru­do­włosa ka­detka.

– Za­wie­sić chwi­lowo to, co nas łą­czy? – pod­po­wie­działa Kor­wetta.

– Nie­re­alne – od­rzekł Ro­bert. – Po pro­stu nie wej­dziesz na sta­tek, któ­rym do­wo­dzę – do­dał sta­now­czo. – A przy­naj­mniej nie po­win­naś – spro­sto­wał, wi­dząc jej ga­snący uśmiech.

Spoj­rzał na swoje lewe przed­ra­mię, bo wy­czuł sy­gnał wy­da­wany przez DeLo. Jego było ze­rowe – szta­bowe, naj­wyż­sze w uczel­nia­nej hie­rar­chii.

– Hold mnie wzywa do tu­lexu – rzu­cił do Kor­wetty.

I ru­szył w stronę okrą­głego po­jazdu słu­żą­cego jako awa­ryjne miej­sce do­wo­dze­nia, z któ­rego ad­mi­rał sko­rzy­stał naj­wy­raź­niej z po­wodu po­żaru. Kor­wetta stała chwilę w mil­cze­niu, po czym po­bie­gła za Ro­ber­tem. Z tru­dem do­trzy­my­wała mu kroku.

– Dzięki za to, co zro­bi­łeś, to był maj­stersz­tyk! – po­wie­działa.

– Co, ewa­ku­acja? – za­śmiał się. – Mo­gli­śmy jesz­cze wyjść na dach, Ko­smici by nas zgar­nęli.

– Nie. To jak od­sta­wi­łeś te la­ski. Można było mie­rzyć w me­trach, jak na­bie­rały dy­stansu.

Przy­gryzł usta, uda­jąc po­wagę.

– Wi­dzia­łem, że wcze­śniej nie mia­łaś się naj­le­piej – przy­znał.

– Znów do­pa­dała mnie za­zdrość – wes­tchnęła. – To pa­ra­noja. Ale do­ce­niam, że mi po­ma­gasz.

Od­wró­cił się do niej, nie zwal­nia­jąc kroku.

– A skąd wiesz – uśmiech­nął się prze­wrot­nie – że nie za­zna­czy­łem też swo­jego te­renu? Wo­bec chło­pa­ków z two­jego roku?

Za­trzy­mała go na dro­dze.

– Na­prawdę to zro­bi­łeś? – Ro­ze­śmiała się.

– Je­śli tak, to le­d­wie świa­do­mie. – Mru­gnął do niej.

Cmok­nęła go w po­li­czek, nie ba­cząc na re­gu­la­miny. I za­raz od­bieg­ła do swo­jej grupy. Wkrótce sama zo­stała we­zwana do uldryj­skiego bo­li­daru.