Lepsze czasy - Paulina Płatkowska - ebook + audiobook + książka

Lepsze czasy ebook i audiobook

Płatkowska Paulina

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lepsze czasy Pauliny Płatkowskiej to kolejna nowość oficyny wydawniczej SILVER przeznaczona dla dojrzałych czytelniczek. Zaczyna się z przymrużeniem oka, ale potem – jak w życiu – raz jest smutno, raz wesoło, a czasem…  

Nad małżeństwem Wisi i Tadeusza pojawiają się ciemne chmury. A raczej czerwona sukienka, rude włosy i zachwycające francuskie „r”. Czy można stracić głowę po siedemdziesiątce? Oczywiście! Zwłaszcza jeśli dotąd wiodło się przykładne życie, a w głowie kołacze się pytanie: „Jak nie teraz, to kiedy?”. Wisia musi to przegadać z przyjaciółkami. Szkopuł w tym, że Lonia pomieszkuje we Włoszech, a Halina co rusz znika gdzieś z Romkiem. Na jej prośbę stawiają się niezawodnie i razem szukają rozwiązania. Trzeba powiedzieć, że dość twórczo! Trzy przyjaciółki znów spacerują po lesie i rozmawiają. Znajdą też czas, żeby się przebadać i odświeżyć swój wygląd. Wiedzą, że najbardziej pociągający jest ktoś pewny siebie, szczęśliwy i promienny. Nawet własna żona. Pełna ciepła i humoru kontynuacja powieści Bądź dobrej myśli – z bohaterkami tak prawdziwymi jak znajome z sąsiedztwa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 57 min

Lektor: Elżbieta Kijowska
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Dobrze spędzony czas

Znakomicie przeczytana bardzo dobra książka. Lubię, jak jest nad czym pomyśleć, w trakcie czytania i po, odnieść to do siebie - tak czasami znajduje się zrozumienie i sposób na swoje kłopoty. Polubiłam bohaterki i będę do nich wracać.
00
IkaMika111

Całkiem niezła

życie jest piękne nawet w starości
00

Popularność




Serdeczne pozdrowienia od wydawczyni

dla wszystkich czytelniczek, które sprawiają,

że praca nad każdą kolejną książką to przygoda.

Działalność oficyny SILVER objęta jest patronatem

Polskiego Towarzystwa Okulistycznego.

Edycja © Silver oficyna wydawnicza, 2021

Tekst © Paulina Płatkowska, 2021

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden fragment tej książki nie może być publikowany

w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wszelkie podobieństwo do osób i miejsc

występujących w książce jest przypadkowe.

Warszawa 2021

FRAGMENT

Dla Iwonki i Krzysia,

którzy mają wielkie i czułe serca.

Rozdział I

Syreni śpiew

Tadeuszowi śnił się syreni śpiew. We śnie płynął statkiem, ma się rozumieć jako kapitan. Stał właśnie na mostku kapitańskim i ćmiąc fajkę, patrzył po męsku, uważnie i w zamyśleniu w dal. Słony wiatr rozwiewał mu włosy, które w tym śnie były ciemne, gęste i falujące – bo mostek był niczym nieosłonięty, nie miał żadnych ścian i szyb czy innych rozwiązań dla mniej dzielnych żeglarzy – zatem on, wilk morski Tadeusz, stał pośród nocy, dumał i patrzył na żywioł.

Wtedy je ujrzał i usłyszał. Krąg rybodziewic, zanurzonych po pas w wodzie, śpiewał nieopisanie pięknie, tęsknie i rzewnie. Rybich ogonów nie było widać wcale, ale wątpliwości kapitan Tadeusz nie miał żadnych: niemożliwością było, żeby nocą, pośrodku oceanu, w lodowato zimnej i zatrważająco głębokiej wodzie pląsały ludzkie dziewczęta. Ani chybi były to syreny – osławione, niepokojące uwodzicielki od wieków znane marynarzom.

Tadeusz pyknął z fajki. Był starym morskim wygą, roztropnym i doświadczonym, nie z nim te numery! Był wszakże też odważny – tak odważny, że zdecydował się pozostać na mostku bez choćby drgnienia, a nie uciekać do kajuty jak byle szczur, zasłaniając w panice uszy, żeby tylko nieziemski śpiew nie sprowadził na niego zguby. Był również odporny na wdzięk syren niczym jego wysłużony, porządnie zaimpregnowany kapitański sztormiak na słoną wodę.

Lecz popatrzeć zawsze można – zwłaszcza że naprawdę było na co.

Dziewoje o wielkich oczach, gładkich, bladych jak księżyc twarzach i długich włosach (jakże niefortunnie przysłaniających piersi) patrzyły teraz wszystkie w jego stronę wyzywająco i zachęcająco.

Przeszył go dreszcz. Pewnie od nocnego chłodu.

Były do siebie podobne jak siostry, różniły się może tylko barwą oczu i włosów. Dostrzeżenie tego po ciemku, z dość znacznej odległości wydawało się wykraczać poza ludzkie możliwości – ale sny rządzą się swoimi prawami, toteż Tadeusz widział wyraźnie, która ma oczy fiołkowe, która zielone jak malachity, błękitne jak niebo w pogodny dzień albo czarne i nieprzeniknione jak dusza – której syreny nie miały.

Ach, jak one śpiewały…! Ich śpiew przeszywał kapitana do trzewi, poruszał w nim najczulszą ze strun, budził pokłady wrażliwości, o które sam siebie nigdy by nie podejrzewał.

A może by jednak do nich skoczyć…?

Czy w jego długim, pełnym rejsów życiu było cokolwiek lepszego od stada syren? Czy na pewno zwykłe ludzkie życie jest warte tego, żeby za wszelką cenę zachowywać się racjonalnie, uciekać i bronić się przed morskimi dziewczętami, słodyczą ich śpiewu i świeżością ciał? Ileż to już lat musiał bez ustanku zachowywać zimną krew, rozum i rozwagę? Może pora na zmianę?

Taak… Najwyższa, bardzo nagląca pora…

Fajka wypadła mu z dłoni i puknęła głośno o pokład; nie zauważył tego, już zahipnotyzowany, pochłonięty bez reszty śpiewem i przyzywającymi gestami boginek.

Tadeusz się wyprostował, uniósł podbródek, wyprężył tors i zrobił śmiały krok w stronę relingu.

***

– Tadziu, do jasnej cholery, czy możesz wreszcie przestać wierzgać?! Niemożliwie się rozpychasz! A mówiłam, prosiłam: nie jedz tłusto tuż przed snem, bo potem organizm całą noc się męczy i trawi, zamiast się regenerować. W efekcie ani ty nie wypoczywasz, ani ja. Co ciebie dziś opętało?!

Jedyne, czym w tej chwili się męczył i co trawił umysł Tadeusza, była kosmiczna zagadka, jak najpiękniejszy śpiew mógł tak znienacka zmienić się w najgderliwszy jazgot. Zaiste szatańska sztuczka.

Tadeusz otworzył oczy – i w głębokim zdumieniu zobaczył swoją całkowicie lądową sypialnię, szaroczarny zarys okna, łóżka oraz wspartej na rękach własnej żony Wisławy.

Poczuł się niewymownie rozczarowany.

Wisia milczała, co znaczyło, że nadeszła jego kolej, by coś powiedzieć.

– To nie przez żadne tłuste potrawy, tylko przez to twoje wietrzenie – rzekł z wyraźną skargą. – No, pociągnij nosem: tu pachnie mocniej niż w kwiaciarni! Wiesz, że mam wrażliwe powonienie…

Wisia prychnęła niecierpliwie.

– I to wrażliwe powonienie przedkłada zaduch ponad zapach majowego bzu i czeremchy, tak?

– To są ciężkie, słodkie, odurzające zapachy – bronił się Tadeusz. – Dobre do parkowej alejki, a nie do spania! Przez nie mam niespokojne sny – poskarżył się.

Wisia znów prychnęła, nieprzejednana.

– Okno trzeba otwierać, bo tak jest zdrowo, i bez dyskusji. A czeremchę i bez posadziłeś sam, tuż pod ścianą, choć wskazywałam, że lepiej by było przy płocie, bo się rozrosną. Więc teraz nie marudź i nie wierzgaj.

– To chociaż zaciągaj zasłony, na miłość boską! – uniósł się po sugestywnym śnie, wciąż czując się jak kapitan statku. – Księżyc w pełni świeci mi prosto w oczy! Jak w takich warunkach mam spokojnie spać?! Tylko nieczuli, nieromantyczni ludzie o przyziemnej duszy śpią jak kamień, gdy świeci się im po oczach! – zaperzył się mocno.

Wisię zatkało.

– Nieczuli…? Nieromantyczni…? Przyziemni…? To wszystko niby jestem ja, tylko dlatego że śpię snem sprawiedliwego, podczas gdy ty się rzucasz jak ryba w sieci?! – dopytywała z mieszanką chłodu i wyrzutu w głosie.

Tadeusz gwałtownie pokiwał głową.

– Owszem. – Pozostał przy swoim. Wciąż czuł do żony nieuświadomiony żal o to, że przebudziła go w najpiękniejszym momencie snu, dlatego postanowił jej dołożyć w czuły punkt. – I jeszcze chrapiesz przy tym na potęgę! – rzucił z mściwą satysfakcją.

Wisława wygięła usta w podkówkę i odwróciła się do ściany.

– Gbur i cham. – Dobiegło spod kołdry, którą naciągnęła wysoko, aż na nos. – I prostak!

No i po spaniu.

Tadeusz, nękany na zmianę to wizjami syren, to poczuciem winy za to, że tak naskoczył na Wisię, przewracał się z boku na bok, nie mogąc z powrotem zapaść w sen. Dałby wiele, by móc odtworzyć dalszą część majaków o syrenach dokładnie od tego momentu, w którym zdecydował, że do nich pójdzie – niestety nic z tego: sen nie nadchodził. Nie pomogło ani ostentacyjne, szczelne zaciągnięcie zasłon, ani pójście do kuchni i napicie się zimnego mleka wprost z butelki (kolejna rzecz, której Wisia na pewno by nie pochwaliła), ani leżenie na wznak z zamkniętymi oczami i rękoma złożonymi jak do modlitwy (modlitwy – chyba o dalszy ciąg tego snu).

Wisia dla odmiany albo spała, albo zawzięcie udawała, że śpi – w każdym razie, jeśli tak było, to żadnym ruchem ani westchnieniem nie zdradziła się, że pozoruje.

Koniec końców o piątej nad ranem Tadeusz się poddał. Sapnął ciężko (w razie gdyby nie spała, to niech wie, że on cierpi!), dźwignął się z łóżka i wyszedł z sypialni.

Sam nie wiedział, co będzie robił. Nie miał ochoty na jedzenie ani na czytanie… W ogóle z biegiem lat repertuar czynności, którym Tadeusz się oddawał, jakoś dziwnie zmizerniał – wyłysiał jak wyleniały koc. W domu było cicho jak makiem zasiał, za to z ogrodu – jak to w maju – dobiegał iście wiosenny ptasi jazgot.

A może by tak wyjść na dwór? Popatrzy sobie na wszystko gospodarskim okiem, czasem tak trzeba. Wprawdzie od paru miesięcy pieczę nad techniczną stroną domu i ogrodu dyskretnie sprawował Piotrek, partner ich córki, Małgosi, zmyślny majster i złota rączka – lecz z głowy Tadeusza nie wywietrzały jeszcze resztki kapitaństwa z niedawnego snu i odmiennie niż zwykle czuł potrzebę dopilnowania obejścia po swojemu.

Narzucił na piżamę bordową bonżurkę i wyszedł.

Mój Boże, warto było!

Ptaki świergoliły zapamiętale i biły z tego optymizm, radość i sens życia. Od razu zrobiło mu się weselej. Kolejnym lekiem na poprawę humoru był widok doskonale utrzymanej zieleni. Równo przystrzyżony trawnik cieszył oczy, podobnie jak żywopłot z grabu i dwa rzędy drzew owocowych w dalszej części ogrodu Wojciechowskich, tam gdzie przeradzał się on w sad. Wszystko to było właśnie dziełem nieformalnego zięcia Tadeusza i Wisi, Piotra – a najlepsze było to, że Piotr wszedł w życie ich rodziny zwyczajnie, niemal z dnia na dzień, bez fanfar, gładko i naturalnie. Robił te wszystkie dobre, porządkowe uczynki bez budzenia w kimkolwiek poczucia, że się panoszy. Był pogodny, nienarzucający się i pomocny. Zaakceptowali go wszyscy domownicy: i córki Małgosi, i jej rodzice, no i rzecz jasna ona sama. Tadeusz zaś – choć nigdy nie wyraził tego na głos – gorąco cieszył się w duchu, że córka nareszcie znalazła sobie kogoś, kto budzi zaufanie.

Ależ widok!

Drzewa owocowe przeżywały właśnie swój wielki rozkwit. Przez kilka majowych dni gałęzie były wprost obsypane białym lub bladoróżowym kwieciem, a każdy podmuch wiatru powodował, że drobne płateczki wirowały w powietrzu jak ślubne konfetti.

Tadeusz się wzruszył, naprawdę. Całe swe zawodowe życie był mecenasem, lecz w tej chwili czuł, że w odpowiednich okolicznościach przyrody mógłby być nawet poetą. Podszedł bliżej, aby sobie przypomnieć, czy kwiaty jabłoni pachną. Przysunął nos. Nie pachniały, ale…

Na gałęzi wisiała szara damska pończocha.

Hm…

W domu mieszkały cztery kobiety: Wisława, Małgosia i jej dwie córki, Kasia i Alicja. Dodatkowo w drugim domu na ich posesji – kolejne dwie: synowa Agata i wnuczka Emilia. Lecz o ile Tadeuszowi było wiadomo, żadna z nich nie miała w zwyczaju suszenia pończoch na gałęziach drzew. Ba! Założyłby się także o niemały grosz, że żadna z nich w pończochach nie chodziła. Wisia na pewno nie – to znaczy kiedyś, przed laty owszem, ale jakoś tak po pięćdziesiątce powiedziała tej części damskiej garderoby nie. Swej praktycznej, preferującej najróżniejsze kroje i fasony spodni garniturowych córki też jakoś nie mógł sobie wyobrazić w pończochach. Synowa to już całkowicie była za stylem sportowym, a wszystkie trzy wnuczki nosiły głównie dżinsy.

Mogło zatem chodzić nie o pranie, lecz o czyn… hm… nieobyczajny – w Tadeuszu obudził się nawyk prawniczej dedukcji. Krew nie woda, a wnuczki, choć na rodzinnych spotkaniach wydawały się dobrze ułożonymi panienkami, były też przecież piękne, młode i być może zakochane. Tadeuszowi przemknęły przez myśl wspomnienia własnych młodzieńczych eskapad i aż się zarumienił na wspomnienie pierwszego damskiego pasa od pończoch, który rozpiął dobre kilkadziesiąt lat temu.

Wtem jego wzrok padł na kolejne drzewo, tym razem gruszę – i zatrzymał się tam w niemym zdumieniu. Na obsypanych kwiatami gałęziach dyndały kolejne dwie pończochy, czarna i cielista. Zaintrygowany Tadeusz podszedł bliżej.

– Szara, czarna i cielista, po jednej sztuce – myślał głośno. – Czyli gdzieś powinny być także ich pary…

Tadeusz rozejrzał się po ogrodzie. A i owszem, były. W sukurs jego domysłom przyszedł delikatny wiaterek i na górnym konarze wiśni załopotała jak flaga jeszcze jedna pończocha. Dwie kolejne wisiały niżej i powiewały fantazyjnie, zupełnie jakby ktoś siedział na gałęzi ukryty wśród kwiatów i machał beztrosko nogami.

Gdyby w istocie chodziło o czyn nieobyczajny, to sądząc po liczbie pończoch, w ich ogrodzie musiałaby się rozegrać chyba cała orgia!

Nagle przypomniał mu się sen o syrenach.

A może to był zwiastun…? Tylko czego?!

W sercu Tadeusza poeta walczył z mecenasem.

A może to fatamorgana? Albo dalsza część snu? Może on dalej śpi, śni i nawet o tym nie wie?

Podszedł na próbę do pierwszej z brzegu pończochy, ujął ją w palce i lekko roztarł.

Była prawdziwa. I lekko mokra.

Jak jeszcze mógł zbadać ich prawdziwość?

Rozejrzał się w prawo i w lewo (co było idiotyczne, bo niby kto miał na niego patrzeć w jego własnym ogrodzie o piątej rano?), po czym przyłożył pończochę do nosa i powąchał.

Pachniała czymś przyjemnym – mydłem marsylskim albo lawendą, a może lawendowym mydłem marsylskim? W każdym razie nie był to zapach, który by znał z domu.

Teraz naprawdę był w kropce.

Delikatnie zdjął jedną sztukę z gałęzi i przyjrzał się wzorzystej koronce na gumie.

– Samonośna – mruknął.

Wiedział, że pończochy dzielą się na samonośne i zapinane na pas; trudno powiedzieć, które ekscytowały go bardziej.

Wyszedł z wewnętrznej alejki ogrodu na tę bliżej płotu i jeszcze raz obwąchał pończochę jak pies gończy.

– Dzień dobry!

Tadeusz wzdrygnął się nader nieprzyjemnie, błyskawicznie wypuścił z dłoni corpus delicti i podniósł czujnie głowę.

Głos dobiegał z lewa i trochę z góry. Na balkonie na piętrze sąsiedniego domu stała kobieta w czerwonym szlafroku i wysokim turbanie z ręcznika i machała do niego wesoło.

Skłonił się uprzejmie. Myśli pędziły mu w głowie jak chomik w kołowrotku.

– Jak miło, że ktoś jeszcze poza mną jest rannym ptaszkiem! – zawołała tamta znowu.

Tadeusz myślał intensywnie. Wedle jego najlepszej wiedzy w domu pod czwórką od wielu lat nikt nie mieszkał. To by przemawiało za tezą, że wszystko mu się po prostu śni. A skoro tak – to jest bezkarny! Może sobie robić dowolne głupoty bez żadnych konsekwencji, potem się obudzi i będzie po staremu, porządek i ład. Ciekawe, czy uda mu się świadomie poprowadzić swój sen, tak by zdarzenia w nim następowały po jego myśli? Czy zdoła siłą woli sterować śnionym sobą, żeby chodził i mówił tak, jak mu każe? Warto spróbować.

Tadeusz uśmiechnął się szeroko, po czym wypalił bezpardonowo:

– Dzień dobry! Czy to pani pończochy?

– Ouh là là! Moje! Czy pofrunęły ze sznura z balkonu do pańskiego ogrodu?

– Tak, i obsiadły drzewa jak rajskie ptaki! – Teraz dla zabawy postanowił dać dojść do głosu swemu wewnętrznemu poecie.

– A zechce pan mi je zwrócić? Właśnie parzę kawę, mogę się odwdzięczyć.

– Z przyjemnością! – odrzekł szarmancko Tadeusz, poprawił klapy bonżurki i poszedł pozbierać z drzew niesforne nylony.

Trzy minuty później stał pod furtką domu, który na jawie był opuszczony, a we śnie Tadeusza zamieszkiwała go kobieta w czerwieni. Sen nadal sprawował się bez zarzutu i pozwalał mu robić wszystko to, na co miał ochotę. Domofonu nie było, lecz tajemnicza sąsiadka stanęła w drzwiach wejściowych dokładnie wtedy, kiedy było trzeba.

– Proszę wejść, furtka jest otwarta – poinstruowała.

Przekręcił gałkę i znalazł się w zapuszczonym ogrodzie, który od lat znał tylko zza własnego płotu. Zbliżył się do tajemniczej sąsiadki.

– Teodozja – powiedziała, wyciągając dłoń jakoś tak nieokreślenie, nie wiadomo, czy do uścisku, czy do pocałunku.

Nie chciał wyjść na buca, więc ucałował ją szarmancko. Kobietom noszącym pończochy chyba należy się całowanie w dłoń?

– Tadeusz – przedstawił się przy tym, trochę niewyraźnie, gdyż akurat ucałowywał.

– Tezeusz?

Ta pomyłka mu pochlebiła. Wszak mityczny Tezeusz pokonał Minotaura i jeszcze znalazł wyjście z labiryntu, cóż z tego, że z drobną pomocą nici królewny Ariadny?

– Tadeusz – sprostował. – Ale mogę być dla pani Tezeuszem, Ariadno – zażartował, a może i zaflirtował. – A tu są pani zguby. – Podał jej zwitek pończoch. – Pięć sztuk. Niestety szóstą wiatr powiesił zbyt wysoko. I chyba też podarł – dodał współczująco.

– Merci! – podziękowała po francusku, z ładnym akcentem, co go nieco zbiło z tropu. – A teraz obiecana kawa. – Uśmiechnęła się.

Nie zająknął się nawet, że nie pija kawy, bo raz, że nie lubi, a dwa, że jej picie nie współgra z lekami na nadciśnienie, które bierze. Bo czyż kawa wypita we śnie może komukolwiek zaszkodzić?

Idąc za nowo poznaną sąsiadką do kuchni, rozglądał się ciekawie po domu. Był dość zaniedbany oraz ciemny. Tak się kiedyś budowało: okna niewielkie, a korytarze w ogóle ich pozbawione. Bywał tu przed laty, jako chłopak, ponieważ mieszkał tu Władek, z którym się kolegowali. Niewiele jednak pamiętał.

– Mam nadzieję, że pija pan bez śmietanki, bo jej nie mam – wyznała Teodozja, gdy znaleźli się w kuchni.

Było mu wszystko jedno, skoro nie pijał kawy.

– Bez – odparł mężnie.

Kiwnęła głową z aprobatą.

– A z cukrem?

Ciekaw był, jaka odpowiedź na to pytanie wywoła jej aprobatę. Przekalkulował szybko, że w dzisiejszych czasach wymaga się od mężczyzn zarówno bycia twardymi, jak i czułymi – zatem połączenie „mocna kawa i sporo cukru” wydawało się całkiem na miejscu.

– Dwie łyżeczki – wypalił.

Sądząc po minie Teodozji, była to znakomita decyzja.

– Bien1.

Zakręciła gaz, zgrabnie ujęła w dłonie metalowy tygielek i rozlała kawę do dwóch małych filiżanek. Potem do jednej w nich wsypała zamówioną porcję cukru i zamieszała, brzęcząc łyżeczką o naczynie. U Wisi tak głośne mieszanie byłoby nie do pomyślenia!

Gdy pani domu walczyła z kawą, Tadeusz przyjrzał jej się trochę. Szlafrok przewiązany w pasie dość ciasno wskazywał na wąską talię i szerokie biodra. Stopy ładne, nogi gładkie. Włosy wciąż skrywał turban. Twarzy chwilowo nie było widać.

– Proszę. – Postawiła przed nim filiżankę.

Kiwnął głową i upił mały łyk.

– Zatem mieszka tu pani od niedawna? – zagadnął.

– Trzeci dzień. Jeszcze niezupełnie się rozpakowałam.

– O! A z daleka się pani sprowadziła?

– Z Francji. Z Oksytanii.

Brzmiało to egzotycznie i elektryzująco. Oraz tłumaczyło francuskie wtręty w rozmowie.

– Francuzeczka z pani! – Nie mógł się powstrzymać.

Spodobało się jej to. Poznał po skrywanym półuśmiechu.

– Przeszłam na em… – nagle gwałtownie odchrząknęła – …empatyczny styl życia i postanowiłam wrócić do Polski. Wynajęłam ten dom od moich starych znajomych i oto jestem! – zakończyła, jakby to był jakiś wielki sukces.

Dla niego był.

– Wspaniale! – pochwalił.

– A pan, Tadeo? – Zaciekawiła się, po czym jakby udawanie się zakłopotała. – Proszę wybaczyć, że mówię „Tadeo”, to nawyk, miałam we Francji znajomego Tadeo, też przystojny jak pan, tylko włosy czarniejsze. Czy pańscy przodkowie pochodzą z Francji? Ma pan taki francuski typ urody…

Przepięknie wymawiała „er”. I tak przecudnie się krygowała.

Tadeusz nie mógł nadążyć za własnymi uczuciami. Jego uwagi nie uszedł śmiały komplement („przystojny”!!!), jednak przyjemności z niego uporczywie deptał po piętach przytyk do braku czarnych włosów. Cóż, takie były fakty: nawet przy najlepszej woli jego przerzedziałych piórek nie dałoby się nazwać czarnymi – był siwy jak gołąbek pokoju. Co się zaś tyczy ewentualnych francuskich przodków, to nie dość, że ich nie było, to jeszcze dotąd, przez całe siedemdziesięciosześcioletnie życie, Tadeusz był wręcz dumny z nieskalanej polskości swych przodków. Teraz jednak – w zupełnie nieoczekiwany dla siebie sposób – uznał znienacka, że odrobina francuskiej krwi czyniłaby go w oczach nowej sąsiadki bardziej intrygującym.

– Cóż… – bąknął, nie mogąc się tak od razu zdecydować na ordynarne kłamstwo. – To skomplikowane dzieje, opowiem pani przy innej okazji.

Z jej miny wyczytał, że przyznała mu w myślach plusik.

– Bien sur2 – zgodziła się łaskawie. – Przecież mieszkamy tuż obok siebie, będziemy się często widywać.

– Bien sur – powtórzył Tadeusz, gdyż okropnie miał ochotę także powiedzieć coś po francusku. Jego akcent może nie był tak wykwintny, lecz znajomość francuszczyzny otaczała jego i Teodozję magiczną wspólnotą; nicią sekretnego, ekscytującego porozumienia.

Godzinę później, gdy przestępował z powrotem próg własnego domu, miał już niezbitą pewność, że zdarzenia tego ranka, choć niezwykłe i fascynujące, nie były snem, lecz jawą.

A także że życie, co do którego nie miał już większych oczekiwań, sprawia mu właśnie bardzo interesującą niespodziankę.

***

koniec darmowego fragmentu

zapraszamy do zakupu pełnej wersji

1 Fr. – Dobrze.

2 Fr. – Oczywiście.

Tekst: Paulina Płatkowska

Tekst opowiadania: Edyta Kochlewska

Redakcja: Iwona Krynicka

Korekta: Magdalena Wołoszyn

Projekt okładki i stron tytułowych: Krzysztof Rychter

Projekt graficzny i skład: Agnieszka Władyka

Projekt logotypów: Maciej Szymanowicz

Przygotowanie wersji e-book: Anita Pilewska

SILVER oficyna wydawnicza Iwona Krynicka

ul. Madalińskiego 67C m. 5

02-549 Warszawa

[email protected]

ISBN: 978-83-961727-2-3