Truposz za potwierdzeniem odbioru - Monika B. Janowska - ebook + audiobook

Truposz za potwierdzeniem odbioru ebook i audiobook

Monika B. Janowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Małżeństwo Krzysztofy i Waldemara wydaje się szczęśliwe i spełnione, a wisienką na torcie ma być ich wspólny wyjazd do czeskiej Pragi z okazji 15. rocznicy zawarcia ślubu. Jednak na wycieczce nie wszystko poszło zgodnie z planem. Podczas dojazdu do swojego hotelu utknęli w korku i nastąpiło nieuniknione - pęcherz Krzysi z całą stanowczością upominał się o opróżnienie! Z braku innych możliwości już miała użyć znicza, co najpewniej zadecydowało o rozpadzie małżeństwa miesiąc po wypadzie. Porzucona Krzysztofa, która do tej pory zajmowała się wyłącznie domem, aby utrzymać siebie i swoje córki zatrudnia się w lokalnej firmie kurierskiej. Jednak pierwszy dzień w pracy jest daleki od ideału, gdyż kobieta o mały włos nie została świadkiem morderstwa! Ale największy "kataklizm" ma dopiero nastąpić Wiedzione współczuciem i chęcią pomocy, mama i teściowa Krzysi wprowadzają się do niej. A gdy dowiadują się, kto został zamordowany, odkrywają w sobie detektywistyczną żyłkę i postanawiają przeprowadzić swoje amatorskie śledztwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 38 min

Lektor: 978-83-8334-635-9
Oceny
4,3 (102 oceny)
52
37
9
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bomaszkowie

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita pozycja. Nie pamiętam kiedy tak się śmiałem czytając książkę. Odtąd inaczej spojrzę na zawód kuriera i na Legnicę, której kiedyś nie lubiłem. Dziękuję...
10
Eosia

Dobrze spędzony czas

Napisana z humorem. Polecam.
00
aczacza

Całkiem niezła

Zabawna. Dobra na poprawę nastroju.
00
AnnGorOs

Dobrze spędzony czas

super na poprawę humoru.
00
Annami24

Nie oderwiesz się od lektury

Muszę przyznać, że zabawna! Super się czytało, sięgnę po inną pozycję tej autorki. A Legnica znajoma.....
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Mo­nika B. Ja­now­ska Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Au­tor zdję­cia: de­agreez (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Klau­dia Jo­va­no­vska
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-08-6
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1. Tu­nel utra­co­nej mi­ło­ści

Śmiem po­dej­rze­wać, że roz­pad mo­jego wie­lo­let­niego mał­żeń­stwa roz­po­czął się pew­nego po­po­łu­dnia, kiedy w obec­no­ści mał­żonka za­mie­rza­łam si­kać w JEGO sa­mo­cho­dzie do... zni­cza! Dla uza­sad­nie­nia mego po­dej­rze­nia do­dam, że audi a8 long w ko­lo­rze czar­nym, rocz­nika ni­gdy nie pa­mię­ta­łam, sta­no­wiło in­te­gralną ca­łość z wła­ści­cie­lem. Było bó­stwem ob­da­rza­nym nad­tro­skliwą opieką i bez­gra­nicz­nym uwiel­bie­niem. Każdy, kto do­stą­pił za­szczytu za­ję­cia miej­sca pa­sa­żera, prze­sta­wał od­dy­chać, mó­wić i my­śleć w oba­wie, że na­razi się na nie­za­do­wo­le­nie, gło­śne uwagi czy pre­ten­sje wła­ści­ciela. O ja­kim­kol­wiek bru­dze­niu, je­dze­niu czy pi­ciu na­wet nie wspo­mnę. Pyłki ku­rzu same ucie­kały w po­pło­chu z ide­al­nie czy­stej i nie­ska­zi­tel­nej świą­tyni nie­miec­kiej mo­to­ry­za­cji. A tym­cza­sem ja...

Cóż, my­ślę, że ta­kiej próby nie prze­trwa­łoby żadne mał­żeń­stwo, ża­den naj­męż­niej­szy mąż ani do sza­leń­stwa za­ko­chany w swo­jej wy­brance ko­cha­nek. Ja też nie wy­trzy­ma­łam ze zgoła od­mien­nych po­wo­dów. Otóż pew­nego sło­necz­nego ma­jo­wego po­po­łu­dnia zo­sta­li­śmy za­trzy­mani przez czer­wone świa­tło we wnę­trzu pra­skiego tu­nelu. Wła­śnie przy­je­cha­li­śmy na week­end do cze­skiej sto­licy, by ce­le­bro­wać na­szą pięt­na­stą rocz­nicę ślubu. Tak, wzię­łam ślub w maju, wbrew wszyst­kim gło­szo­nym wszem wo­bec prze­są­dom! Wy­trwa­li­śmy pięt­na­ście lat i wy­cho­wy­wa­li­śmy dwie fan­ta­styczne có­reczki: To­mirę i El­wirę. Kiedy na ścien­nym ka­len­da­rzu po­ja­wiła się data 15 maja, mój mąż Wal­de­mar oznaj­mił, że za­re­zer­wo­wał dla nas apar­ta­ment w pra­skim ho­telu z wi­do­kiem na Hrad­czany. Któż by się oparł ta­kiej nie­spo­dziance?! Ja na pewno nie, gdyż po­dróże, wy­cieczki, prze­jażdżki rzadko od­by­wały się z moim udzia­łem. Aby wsiąść do audi a8 long, mu­sia­ła­bym się pod­dać ta­kim ry­tu­ałom oczysz­cza­ją­cym, ja­kich nie po­wsty­dzi­liby się or­to­dok­syjni sza­mani dzi­kich ple­mion. Zresztą nie by­łam wy­jąt­kiem i nie przy­po­mi­nam so­bie ja­kie­go­kol­wiek pa­sa­żera od ostat­nich trzech lat, gdy lśniące audi a8 long po­ja­wiło się w na­szej ro­dzi­nie i za­miesz­kało w do­bu­do­wa­nym do domku ga­rażu. Ob­se­sja Wal­de­mara na punk­cie sa­mo­chodu wy­da­wała mi się cał­kiem nie­szko­dliwa w po­rów­na­niu do mę­żów sa­dy­stów, pi­ja­ków, nie­ro­bów czy lo­we­la­sów, o któ­rych sporo się na­słu­cha­łam od po­szko­do­wa­nych zna­jo­mych, za­szlo­cha­nych ko­le­ża­nek czy na­rze­ka­ją­cych przy­ja­ció­łek, z któ­rymi dość wcze­śnie po­tra­ci­łam kon­takt. Za­tem do­stą­pi­łam za­szczytu wy­jazdu z mę­żem, po­waż­nie roz­wa­ża­jąc, czy za­miast za­kła­dać sek­sowną bie­li­znę, nie po­win­nam za­bez­pie­czyć się fo­lią, aby nie ska­zić au­diczki swoim śla­dem DNA.

Po­dróż mi­nęła bez przy­gód, w pro­mie­niach słońca i na moim bez­de­chu. Fale ra­diowe prze­ska­ki­wały ze sta­cji na sta­cję, aż w końcu do sa­mej Pragi to­wa­rzy­szyły nam już tylko wiel­kie świa­towe prze­boje lat osiem­dzie­sią­tych w cze­skiej aran­ża­cji. Nie­zwy­kłe do­świad­cze­nie, któ­rego nie po­le­cam, ale jako że nie śmia­łam ni­czego do­tknąć, znio­słam to dziel­nie. Mu­zyczny pod­kład na­szej po­dróży po­trak­to­wa­łam jako wstęp do nie­zwy­kłej przy­gody i pod­bu­dowę pod at­mos­ferę cze­skiej sto­licy. Pragę mia­łam zo­ba­czyć po raz pierw­szy, za­tem z ogrom­nym pod­nie­ce­niem i cie­ka­wo­ścią mo­głam znieść na­prawdę wszystko. Oka­zało się, że taka de­kla­ra­cja była mocno na wy­rost.

Le­d­wie wje­cha­li­śmy w pra­skie przed­mie­ścia, na­wi­ga­cja po­pro­wa­dziła nas do tu­nelu. Dwie mi­nuty póź­niej za­trzy­ma­li­śmy się przed czer­wo­nym świa­tłem. Tuż obok nas, na dru­gim pa­sie, sta­nęła stara skoda, jaką pa­mię­ta­łam z dzie­ciń­stwa, bo są­siad – szczę­śliwy po­sia­dacz je­dy­nego auta w na­szym bloku – re­gu­lar­nie grze­bał w sil­niku z tyłu. Stąd za­pa­mię­ta­łam, że na od­wrót niż w in­nych sa­mo­cho­dach po­sia­dała ba­gaż­nik z przodu. Dwie star­sze pa­nie, bar­dzo mocno po­su­nięte w la­tach, może i pierw­sze wła­ści­cielki skody, po­ma­chały mi przy­jaź­nie. Uśmiech­nę­łam się i rów­nież od­ma­cha­łam. Roz­ga­łę­zie­niem przed nami nie je­chał ża­den sa­mo­chód, za to za nami usta­wił się cał­kiem im­po­nu­jący sznur aut. Mi­jały ko­lejne mi­nuty, a świa­tło nie zmie­niało się na zie­lone. Jedno spoj­rze­nie na Wal­de­mara wy­star­czyło, by wie­dzieć, że za­czyna się nie­cier­pli­wić. Dło­nie w skó­rza­nych sa­mo­cho­do­wych rę­ka­wicz­kach mocno za­ci­skał na skó­rza­nej kie­row­nicy, uważ­nie i w na­pię­ciu spo­glą­dał przed sie­bie, jakby spo­dzie­wał się nad­cho­dzą­cego z wnę­trza tu­nelu ka­ta­kli­zmu, zdol­nego wy­rwać mu naj­uko­chań­szy sa­mo­chód, a któ­remu on stawi dziel­nie czoła. Ra­dio mil­czało, na elek­tro­nicz­nym ze­ga­rze zmie­niały się ko­lejne cy­fry, po­su­wa­jąc czas do przodu i wy­dłu­ża­jąc ocze­ki­wa­nie. No i wtedy po­czu­łam, że w moim pę­che­rzu nie ma już miej­sca na cze­ka­nie. Za­ci­snę­łam zęby i uda. Ro­zej­rza­łam się nie­spo­koj­nie za ja­ki­miś zna­kami lub strzał­kami wska­zu­ją­cymi to­a­letę. Nic.

W są­sied­niej sko­dzie dwie star­sze pa­nie wła­śnie otwie­rały opa­ko­wa­nie pizzy i za­śmie­wa­jąc się gło­śno, od­ry­wały pierw­sze ka­wałki. Kiedy po­now­nie spo­tka­ły­śmy się wzro­kiem, w ge­ście za­pro­sze­nia wska­zały na opa­ko­wa­nie. Uśmiech­nę­łam się i zro­bi­łam minę w stylu: „nie ro­zu­miem”, więc sie­dząca za kie­row­nicą, po­spiesz­nie od­krę­ciła szybę. Od­ru­chowo chcia­łam uczy­nić po­dob­nie, ale oka­zało się, że ist­nieje coś ta­kiego jak blo­kada.

– Mo­żesz otwo­rzyć okno? – spy­ta­łam Wal­de­mara, nie­prze­rwa­nie kon­tem­plu­ją­cego pu­stą prze­strzeń tu­nelu przed nami.

– Spa­liny nas udu­szą – burk­nął.

– Te pa­nie obok chcą nam coś po­wie­dzieć. – Wska­za­łam ru­chem głowy są­siedni sa­mo­chód, gdzie we­sołe cze­skie sta­ruszki ma­chały rę­koma nad po­dziw ener­gicz­nie.

– I tak nic nie zro­zu­miesz.

– Po dwóch go­dzi­nach cze­skich wer­sji C.C. Catch, Mi­cha­ela Jack­sona, Ma­donny, Li­malha i na­wet Sha­kina Ste­vensa czuję, jak­bym bie­gle wła­dała ję­zy­kiem na­szych są­sia­dów – od­par­łam z peł­nym prze­ko­na­niem. – Otwie­raj!

Szyba po­szła w dół, ale at­mos­fera zgęst­niała od nie­mej pre­ten­sji.

– Do­brý den! – usły­sze­li­śmy od razu. Po­tem na­stą­piła se­ria cze­skich słów, które za­prze­czyły mo­jemu prze­ko­na­niu, że je­ste­śmy w tej sa­mej gru­pie ję­zy­ko­wej – za­chod­nio­sło­wiań­skiej. Za to opa­no­wa­łam bez­słowne ki­wa­nie głową i przy­ja­zne uśmie­chy tę­pej idiotki. Od­mó­wi­łam pizzy i po­ma­cha­łam na po­że­gna­nie.

– Za­mknij już to okno – wy­ce­dzi­łam przez zęby, które na­dal grzecz­nie szcze­rzy­łam do we­so­łych sta­ru­szek.

– A nie mó­wi­łem?! – par­sk­nął z sa­tys­fak­cją mój mał­żo­nek.

Za­ci­snę­łam zęby, lecz nie z po­wodu chęci mordu na Wal­de­ma­rze, ale peł­nego pę­che­rza. Roz­pię­łam pasy, aby mieć wię­cej swo­body, i za­czę­łam głę­biej od­dy­chać. Kar­cące spoj­rze­nie męża miało mnie bar­dziej zmo­ty­wo­wać do kwe­stii bez­pie­czeń­stwa, ale mój pę­cherz zaj­mo­wał mi te­raz wszyst­kie my­śli, cały mózg! Bo­le­sne ukłu­cia w dole brzu­cha raz po raz sy­gna­li­zo­wały, że sprawa staje się bar­dzo po­ważna i nie­bez­piecz­nie roz­wo­jowa.

– Siku mi się chce! – ryk­nę­łam nie­ludzko we wnę­trzu sa­mo­cho­do­wej świą­tyni.

Wal­de­mar pod­sko­czył na miej­scu, ale nie pu­ścił kie­row­nicy.

– Jak to?!

– Nor­mal­nie! Zda­rza się! – od­po­wie­dzia­łam.

– Prze­cież si­ka­łaś na sta­cji ben­zy­no­wej! – Ob­rzu­cił mnie spoj­rze­niem peł­nym wy­rzutu i obrzy­dze­nia, jak­bym oznaj­miła, że je­stem ko­smitką, a te­raz wy­kluwa się we mnie obca forma ży­cia, a ja za­po­mnia­łam mu o tym po­wie­dzieć pięt­na­ście lat temu.

Za­ci­snę­łam moc­niej szczęki. W bocz­nym lu­sterku wi­dzia­łam ka­wa­łek nieba nad tu­ne­lem i sznur sa­mo­cho­dów z rów­nie nie­cier­pli­wymi kie­row­cami i pa­sa­że­rami jak my dwoje. Poza le­ciwą skodą z le­ci­wymi Czesz­kami, które za­śmie­wały się bez­tro­sko, za­ja­da­jąc pizzę. Czer­wone świa­tło z sy­gna­li­za­tora spo­glą­dało na nas nie­wzru­szone. Zło­wiesz­czo prze­czu­wa­łam, że szyb­ciej po­po­łu­dnie zmieni się w noc, niż czer­wone na zie­lone. Ból sta­wał się nie­zno­śny i pra­gnę­łam tylko uwol­nić się od nad­miaru płynu!

– Nie wy­trzy­mam! – krzyk­nę­łam nie­ludz­kim gło­sem. – Ze­si­kam się! Co z tym świa­tłem?!

Wi­zja ska­la­nej mym mo­czem ta­pi­cerki sa­mo­cho­do­wej mu­siała za­dzia­łać na mego mał­żonka bły­ska­wicz­nie, bo­wiem wy­łą­czył sil­nik i wy­siadł z sa­mo­chodu. Na chwilę moje my­śli od­da­liły się od pę­che­rza i pod­dały za­sko­cze­niu. Tym­cza­sem Wal­de­mar z nie­spo­ty­kaną ener­gią ru­szył po­mię­dzy sa­mo­chody za nami i naj­wy­raź­niej za­się­gał ję­zyka. Przez myśl prze­szło mi, że roz­py­tuje o pie­lu­chy dla mnie i w ak­cie de­spe­ra­cji go­tów wy­rwać je ja­kie­muś przy­pad­ko­wemu nie­mow­lę­ciu! Ob­ser­wo­wa­łam go we wstecz­nym lu­sterku, ale nie prze­ja­wiał agre­syw­nych od­ru­chów w sto­sunku do in­nych ocze­ku­ją­cych w tu­nelu. Wresz­cie, we­dług mych ob­li­czeń pod wpły­wem co­raz bar­dziej na­pie­ra­ją­cego na na­tych­mia­stową ewa­ku­ację mo­czu, po­wró­cił po wie­kach! Wsiadł i nie za­szczy­ciw­szy mnie spoj­rze­niem, oznaj­mił:

– Gdzieś tam był wy­pa­dek!

– Iiiiiii?! – za­wy­łam.

– Wy­trzy­maj jesz­cze kilka mi­nut!

– Wy­klu­czone! Idę przed sie­bie i wy­si­kam się za za­krę­tem! – po­in­for­mo­wa­łam i na­wet się­gnę­łam do klamki.

– Po­cze­kaj! Za­raz nas mogą pusz­czać!

– Sto­imy tu­taj pra­wie trzy­dzie­ści mi­nut!

– Dwa­dzie­ścia pięć! – po­pra­wił mnie, spo­glą­da­jąc na elek­tro­niczny ze­gar. – Za­raz będą pusz­czać.

– Ja chcę się pu­ścić! – za­wy­łam na tyle gło­śno, że we­sołe sta­ruszki prze­rwały kon­sump­cję i roz­mowę, by z za­cie­ka­wie­niem wpa­try­wać się w nasz sa­mo­chód.

Po­dej­rze­wam, że moje de­spe­rac­kie wy­cie usły­szeli wszy­scy przed i w tu­nelu, a na­wet oko­liczni pra­ża­nie miesz­ka­jący w pro­mie­niu pię­ciu ki­lo­me­trów.

– Je­zuuu, co się z tobą dzieje?! – za­py­tał od­kryw­czo Wal­de­mar, wzmac­nia­jąc py­ta­nie su­ro­wym zmarsz­cze­niem czoła.

– Chcę siku! I nie wy­trzy­mam! Da­waj coś!

– Co?! Wia­dra nie mam! – rzu­cił chyba we­soło. – Kie­rowcy TIR-ów po­dobno si­kają do bu­te­lek, gdy nie mogą się za­trzy­mać. Mam tu­taj bu­telkę z wodą, ale czy tra­fisz? Za­si­kasz mi ta­pi­cerkę!

– Cie­bie w głupi łeb tra­fię, na pewno! – ryk­nę­łam w bo­le­ściach nad­ludz­kich.

Z miej­sca przy­po­mniał mi się po­ród, kiedy pod wpły­wem strasz­nego bólu wy­rzu­ca­łam z sie­bie liczne prze­kleń­stwa, a chęć mordu mie­szała się z chę­cią rzu­ce­nia się pod po­ciąg. Te­raz wró­ciło do mnie to uczu­cie. Ob­da­rzy­łam Wal­de­mara ta­kim spoj­rze­niem, że w fil­mie Ma­rvela na pewno wy­pa­ro­wałby jak kro­pla wody na słońcu. Za­mknę­łam mu tym sa­mym usta, za­nim wy­po­wie­dział po­now­nie: „wy­trzy­maj jesz­cze tro­chę”. Mąż wzdry­gnął się i po chwili pac­nął otwartą dło­nią w czoło.

– Mam! Mam w ba­gaż­niku zni­cze, które ku­pi­li­śmy na Boże Na­ro­dze­nie, ale w końcu nie po­szli­śmy na cmen­tarz! – wy­krzyk­nął, za­cie­ra­jąc dło­nie w rę­ka­wicz­kach i ocze­ku­jąc na po­chwałę.

To był już ostatni mo­ment. Tra­ci­łam kon­trolę nad pę­che­rzem i mó­zgiem. Mia­łam gdzieś to całe bó­stwo o na­zwie a8 long i nie do­tarło do mnie, że w upo­rząd­ko­wa­nym świe­cie Wal­de­mara po­ja­wił się dy­so­nans w po­staci ja­kichś zni­czy sprzed pół roku w ba­gaż­niku! A on już się­gał do tyłu i de­mon­to­wał jedno z tyl­nych sie­dzeń. Po chwili, w cza­sie któ­rej zmu­szona by­łam wpa­try­wać się w jego wy­pięty za­dek, wy­cią­gnął nie­wielki pa­ku­nek i po­dał mi go z uśmie­chem szczę­ścia! Od­dy­cha­łam głę­boko i szybko, jakby to rze­czy­wi­ście był po­ród. Wy­rwa­łam mu pa­ku­nek i po­czę­łam ner­wowo szar­pać fo­lię, która szczel­nie owi­jała znicz w kształ­cie cho­inki. Jed­no­cze­śnie od­su­nę­łam do tyłu sie­dze­nie, by zro­bić so­bie miej­sce. Bro­kat ze szkla­nej cho­inki po­sy­pał się ob­fi­cie na sa­mo­cho­dowy dy­wa­nik i ta­pi­cerkę. Bły­ska­wicz­nie i spraw­nie, jak­bym nic in­nego w ży­ciu nie ro­biła, tylko ćwi­czyła si­ka­nie w trud­nych wa­run­kach i oko­licz­no­ściach, zdję­łam górę cho­inki i...

Po­wiem tylko, że... na szczę­ście świa­tło na sy­gna­li­za­to­rze wresz­cie zmie­niło swoją barwę na ko­lor na­dziei, lecz twarz mo­jego mał­żonka Wal­de­mara długo po­zo­stała krwi­ście czer­wona i na­dziei na udany po­byt w Pra­dze da­rem­nie było wy­glą­dać.

2. Sta­now­czy ko­niec z grzecz­no­ścią

No i ko­niec. Ko­niec mo­jego wie­lo­let­niego, uda­nego, zgod­nego, ocie­ra­ją­cego się o ideał mał­żeń­stwa. Ja­kiś mie­siąc po po­wro­cie z Pragi Wal­de­mar z nie­zwy­kłą sta­now­czo­ścią i w za­cię­tym mil­cze­niu wkła­dał swoje ko­szule, spodnie i ga­cie do wiel­kiej wa­lizy, którą ku­pi­li­śmy, gdy jeź­dzi­li­śmy w ro­dzinne po­dróże. Oczy­wi­ście w za­mierz­chłych cza­sach sprzed au­diczki, gdy po­dró­żo­wa­li­śmy wspól­nie, ro­dzin­nie, choć rów­nież je­dy­nym uzna­wa­nym przez mego mał­żonka środ­kiem trans­portu – mia­no­wi­cie sa­mo­cho­dem. Jesz­cze nie tak bez­kry­tycz­nie wiel­bio­nym.

Im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów wa­liza w zu­peł­no­ści star­czała na na­szą czwórkę. Te­raz mu­siała za­brać Wal­de­mara w ostat­nią po­dróż i po­mie­ścić wszyst­kie jego rze­czy. Po­my­śla­łam, że roz­miary ba­gażu za­wsze ska­zy­wały nas na trans­port sa­mo­cho­dowy. Ża­den sa­mo­lot cy­wilny nie zgo­dziłby się za­gra­cić so­bie po­łowy ła­downi na­szą wa­lizą, na­wet za so­lidną do­płatą. A trans­port woj­skowy, który udźwi­gnąłby i wagę, i roz­miar, z pew­no­ścią nie zgo­dziłby się, aby po po­kła­dzie krę­cili się ja­cyś cy­wile. Na­wet mocno za­słu­żeni, jak mój mał­żo­nek Wal­de­mar – ho­no­rowy oby­wa­tel mia­sta, znany i lu­biany przed­się­biorca bu­dow­lany oraz, albo przede wszyst­kim, hojny spon­sor.

Za­tem wa­liza zo­stała spa­ko­wana i wcią­gnięta do wy­na­ję­tego busa, po czym od­je­chała w to­wa­rzy­stwie te­le­wi­zora, in­nego sprzętu RTV, dzie­więt­na­sto­wiecz­nego biurka, kom­pu­tera, dru­karki oraz pralki i zmy­warki. Za roz­pad na­szego wie­lo­let­niego po­ży­cia uznana zo­sta­łam, jesz­cze przed roz­prawą są­dową, winna ja i przy­kład­nie uka­rana. Te­raz w ra­mach po­kuty będę prała swoje i dziew­czy­nek rze­czy w Ka­cza­wie, trąc na tarce, i szo­ro­wała na­czy­nia ręcz­nie. Skoro do­pu­ści­łam do tego, aby fi­zjo­lo­gia wzięła górę nad cy­wi­li­za­cją, to i zdo­by­cze cy­wi­li­za­cji nie po­winny mi prze­szka­dzać w pro­ce­sie to­tal­nego zdzi­cze­nia.

Wal­de­mar za­dbał, aby wy­pro­wadzka od­była się, gdy na­sze uko­chane bliź­niaczki będą w szkole, oszczę­dza­jąc so­bie py­tań, szlo­chów i dra­ma­tycz­nych po­że­gnań. Je­stem prze­ko­nana, że gdyby jego sza­lona babka Mau­ryca nie prze­pi­sała domku na na­sze dziew­czynki, to ja bym mu­siała wy­naj­mo­wać busa albo ro­wer z przy­czepką, bo tyle by mi po­zwo­lił za­brać. Na szczę­ście dla mnie, nie­sa­mo­wita star­sza pani, którą uwiel­bia­łam za jej ży­cia, a reszta ro­dziny uwa­żała za wa­riatkę, prze­wi­działa moją przy­szłość, czy­niąc mnie je­dy­nym praw­nym peł­no­moc­ni­kiem mo­ich có­rek i ich ma­jątku po so­bie.

– Mój praw­nik się z tobą skon­tak­tuje – rzu­cił Wal­de­mar, na­wet nie za­szczy­ciw­szy mnie ostat­nim spoj­rze­niem.

– Praw­nik... – wes­tchnę­łam gło­śno.

– Tylko nie rób scen – do­dał jesz­cze mój mał­żo­nek, bio­rąc me wes­tchnie­nie za wstęp do roz­dzie­ra­ją­cej sceny po­że­gna­nia.

Po czym tak szybko chciał już zna­leźć się poza za­się­giem mych prze­wi­dy­wa­nych roz­pacz­li­wych wrza­sków, rwa­nia wło­sów, tu­dzież roz­szar­py­wa­nia odzieży, że po­tknął się o wy­sta­jący ko­rzeń sta­rej so­sny, za­ma­chał ener­gicz­nie rę­koma i omal nie wy­lą­do­wał na ziemi. Wzru­szy­łam ra­mio­nami cał­ko­wi­cie zo­bo­jęt­niała, a Wal­de­mar, bru­net mego ży­cia, który nie­gdyś tak za­wzię­cie za mną ła­ził, po­my­słowo zdo­by­wał i ślepo wiel­bił... już uru­cha­miał sil­nik swego audi, by mnie opu­ścić na za­wsze.

Cóż, oparta o ogro­dze­nie, przy­glą­da­łam się wszyst­kiemu, jak­bym uczest­ni­czyła w spek­ta­klu te­atral­nym albo sce­nie fil­mo­wej. Nie­obecna, nie­za­an­ga­żo­wana i na­dal cał­ko­wi­cie za­sko­czona. Czerw­cowy, cie­pły, jesz­cze wio­senny dzień, za­pach kwit­ną­cych kwia­tów w na­szym ogro­dzie, lekki wiatr strą­ca­jący li­ście klonu u są­siada, do­tarły do mnie do­piero, gdy prze­ła­do­wany bus od­je­chał w ostatni kurs, a tuż za nim znik­nęło za ro­giem czarne audi a8 long. A po­tem, to już mnie po­rząd­nie grzmot­nęło i za­mknęło w sza­leń­stwie py­tań bez od­po­wie­dzi, dy­wa­ga­cji „dla­czego?”, sa­mo­bi­czo­wa­niu, pła­czu i śmia­niu się na prze­mian i bez ustanku.

DLA­CZEGO? Do­bre py­ta­nie, które za­dają so­bie mi­liony ko­biet w mo­jej sy­tu­acji. Roz­pa­mię­ty­wa­nie każ­dego dnia mał­żeń­stwa w po­szu­ki­wa­niu wła­snej winy. Praw­dziwe śledz­two bez li­cen­cji, od­znaki i... wy­płaty. Gdzie po­peł­ni­łam błąd? Co da­lej? Jak te­raz żyć? Tylko która z tych mi­lio­nów po­rzu­co­nych ko­biet może po­wią­zać roz­wód z próbą pro­fa­na­cji zni­cza wła­snym mo­czem? No tylko ja! Bo i ow­szem, do­pro­wa­dzona do osta­tecz­no­ści i bólu się­gnę­łam po ów znicz i na­wet ścią­gnę­łam majtki, ale do aktu nie do­szło. Zmiana świa­teł w tu­nelu i prze­kra­cza­nie pręd­ko­ści na pra­skich skrzy­żo­wa­niach przez mo­jego mał­żonka do­po­mo­gły, aby do­star­czyć mnie i mój pełny pę­cherz do mar­ke­to­wej to­a­lety, gdzie bez­par­do­nowo do­pa­dłam wresz­cie wła­ści­wego miej­sca. Znicz mimo wszystko wy­lą­do­wał w śmiet­niku, a at­mos­fera wy­jazdu ze­psuła się do końca po­bytu. Praga, ow­szem, piękna, ale skwa­szona mina Wal­de­mara sku­tecz­nie za­sło­niła mi Hrad­czany i Most Ka­rola.

– Ależ on ma kry­zys wieku śred­niego! – za­wy­ro­ko­wała moja mama, gdy w po­szu­ki­wa­niu ro­dzi­ciel­skiego po­cie­sze­nia, za­dzwo­ni­łam do niej tuż po po­wro­cie na oj­czy­zny łono. – Ten sa­mo­chód, fo­chy, ele­ganc­kie ubiory. Jesz­cze cię rzuci, zo­ba­czysz! A gdzie ty lep­szego zię­cia dla mnie znaj­dziesz?

– Zię­cia? – po­wtó­rzy­łam z nie­do­wie­rza­niem. – Chyba męża...

Gło­śne prych­nię­cie mo­jej mamy omal mnie nie ogłu­szyło.

– Ja nie szu­kam męża! – za­pro­te­sto­wała. – Jed­nego już mia­łam, umor­do­wa­łam się strasz­nie i star­czył mi na całe ży­cie!

– Mamo, po­wta­rzasz wszyst­kim wo­kół, że ko­bieta do szczę­ścia nie musi mieć męża, aby być speł­niona – przy­po­mnia­łam.

– Wła­śnie! Dla­tego ja nie mam!

– A ja to niby nie je­stem ko­bietą? – obu­rzy­łam się, lecz bez prze­ko­na­nia i na­dziei na zro­zu­mie­nie ze strony Bo­żenny Pa­we­łek.

– Nie to mia­łam na my­śli... – od­parła zdez­o­rien­to­wana, jako że moją mamę oj­ciec zo­sta­wił, gdy skoń­czy­łam cztery lata, więc nie wiem, kiedy zdą­żyła się tak zmę­czyć mał­żeń­stwem? Chyba że przeze mnie, bo nie dość, że łu­dząco przy­po­mi­na­łam ojca, to jesz­cze do­sta­łam po nim imię: Krzysz­tofa.

– My­śla­łam, że je­steś po stro­nie wy­zwo­lo­nych ko­biet...

– Wła­śnie za dużo my­ślisz! – pod­chwy­ciła na­tych­miast. – Ostrze­ga­łam cię, abyś nie dała się tak stłam­sić. Na­ma­wia­łam na stu­dia! A te­raz... Le­piej po­sprzą­taj, ugo­tuj Wal­de­ma­rowi coś do­brego, co lubi, i bądź grzeczna.

– Ta­aak.

Nie ma to jak wspar­cie uko­cha­nej ma­muni! Spie­ra­nie się z Bo­żenną Pa­we­łek ni­gdy nie przy­no­siło zwy­cię­stwa. Pan Bóg ob­da­rzył mnie ste­reo­ty­pową ma­mu­sią, o ja­kich mnó­stwo na­pi­sano w po­rad­ni­kach, cza­so­pi­smach czy po­wie­ściach. W do­datku wy­cho­waną w PRL-u, co znacz­nie wzmac­niało cha­rak­te­rek.

– On na pewno so­bie znaj­dzie młod­szą! – za­wy­ro­ko­wała de­mo­nicz­nie na ko­niec. – Zo­stawi cię! Jak twój oj­ciec, ka­na­lia! A tyle razy mó­wi­łam ci, dziecko, że o męża, dzieci, dom trzeba dbać... I o sie­bie...

Ten znany mi mo­no­log o roli ko­biety w mał­żeń­stwie i ro­dzi­nie nieco mnie nu­żył. Na­słu­cha­łam się go w dzie­ciń­stwie i mło­do­ści. Mnie wpa­jała tra­dy­cyjne war­to­ści, gło­sząc fe­mi­ni­styczne ha­sła. Matka, po­rzu­cona przez mo­jego ojca, ni­gdy nie prze­sta­wała obar­czać winą; na­prze­mien­nie sie­bie, by­łego męża i wszyst­kich wo­kół. Dla­tego mnie wy­cho­wy­wała na grzeczną, ci­chą, zgodną dziew­czynkę, aby ów wy­brany, uko­chany do gro­bo­wej de­ski ni­gdy nie mu­siał mnie po­rzu­cać. Grzecz­ność przede wszyst­kim i nade wszystko. Po pierw­sze, po dru­gie, po ostat­nie! Bądź grzeczną dziew­czynką w szkole, to na­uczy­ciele cię po­lu­bią. Bądź grzeczna na po­dwórku, w ko­ściele, na ko­lo­nii, na dys­ko­tece, na wi­zy­cie ro­dzin­nej, na spa­ce­rze, w au­to­bu­sie... Bądź grzeczna, bądź grzeczna! Sta­ty­stycz­nie te dwa wy­razy zdo­mi­no­wały mat­czyne wy­po­wie­dzi.

* * *

– No i mi wy­kra­ka­łaś, ma­mu­siu... – wy­po­wie­dzia­łam smęt­nie, za­my­ka­jąc bramę wjaz­dową jak au­to­mat.

We­szłam do domu, po­włó­cząc no­gami, ni­czym po­wra­ca­jący z prze­gra­nego boju ry­cerz. Za­klu­czy­łam drzwi i opar­łam się o nie ple­cami, roz­glą­da­jąc się ze smut­kiem po za­gra­co­nym przed­po­koju. Na­sze zi­mowe kurtki, jesz­cze nie scho­wane na stry­chu, ob­cią­żały wie­kowy wie­szak. Zi­mowe obu­wie za­gra­cało więk­szą część pod­łogi, niemo świad­cząc o mo­jej mar­nej kon­dy­cji jako ide­al­nej pani domu. Re­pre­zen­ta­cyjną ko­bietą ży­cia rów­nież nie by­łam, są­dząc po mo­jej roz­cią­gnię­tej pi­dża­mie w kra­snale, a było już po po­łu­dniu. Fakt, ostat­nimi czasy Wal­de­mar skne­rzył mi na wszystko, wy­dzie­lał marne gro­sze na dom, wy­ma­ga­jąc jed­no­cze­śnie po­nad miarę, ale na­wet nie bun­to­wa­łam się prze­ciw ta­kiemu trak­to­wa­niu. Przy­ję­łam rolę kury do­mo­wej i nie czu­łam się w niej fa­tal­nie, ale że­brać u niego o pie­nią­dze, czy na­wet słusz­nie się upo­mi­nać, to prze­kra­czało moje wy­obra­że­nie. Po pro­stu czy­ni­łam cuda, aby­śmy nie cho­dziły głodne, bo prze­cież mój mąż by­wał na biz­ne­so­wych „lun­chach” i mógł z po­gardą spo­glą­dać na do­mową po­mi­do­rową czy ka­pu­śniak. A o mie­lo­nych, które wcze­śniej tak uwiel­biał, wy­po­wia­dał się te­raz, że to dość ob­cia­chowe pol­skie da­nie.

Na­gle z nie­spo­dzie­wa­nym za­pa­łem rzu­ci­łam się, aby to wszystko po­sprzą­tać, wresz­cie po­skła­dać w po­jem­niki i zło­żyć na stry­chu. Za­jęło mi to za­le­d­wie pół go­dziny i już po­now­nie sta­łam po­środku przed­po­koju. Tym ra­zem ide­al­nie wy­sprzą­ta­nego, ale ma­gia po­rząd­ków nie za­dzia­łała. Wal­de­mar nie po­ja­wił się w progu, by z za­chwy­tem zlu­stro­wać wy­sprzą­tany hol, po­rwać mnie w ra­miona i po­wró­cić na łono ro­dziny.

– No i co te­raz? – rzu­ci­łam z roz­pa­czą swemu zu­ży­temu od­bi­ciu w lu­strze w holu. – Grzeczne dziew­czynki na­wet nie my­ślą, aby si­kać do zni­czy!

Co po­wie­dziaw­szy, wy­buch­nę­łam słusz­nym pła­czem, roz­dzie­ra­ją­cym serca wraż­liw­szych są­sia­dów. Po­tem przez dwie go­dziny uża­la­łam się nad sobą, by przed sa­mym po­wro­tem có­rek ze szkoły wy­sko­czyć z po­ścieli z po­sta­no­wie­niem:

– Już ni­gdy! Ni­gdy! – krzy­cza­łam z za­ci­śnię­tymi zę­bami, gro­żąc oknu w sy­pialni. – Ni­gdy nie będę grzeczna, mamo! I cały świe­cie!

Wy­smar­ka­łam nos, umy­łam twarz i ze­szłam na dół w samą porę, by po­wi­tać moje dwie prze­cu­downe córki.

– Mamo, co na obiad? – To­mira jako pierw­sza wpa­dła do domu i od razu pe­ne­tro­wała wnę­trze lo­dówki.

Jak zwy­kle po­tknę­łam się o ple­cak w mo­tyle, który nie­dbale rzu­cała w przej­ściu. Do­piero te­raz do domu do­tarła El­wira, ciężko dy­sząc.

– Cześć! – rzu­ciła od nie­chce­nia w moją stronę. – Pró­bo­wa­łam ją do­go­nić, ale... nie udało mi się.

– Umyj­cie ręce – od­po­wie­dzia­łam, nieco roz­cza­ro­wana bra­kiem spo­strze­gaw­czo­ści u có­rek, które nie sko­men­to­wały upo­rząd­ko­wa­nego przed­po­koju.

Ni­czym zna­ko­mi­cie za­pro­gra­mo­wany ro­bot, ru­szy­łam do kuchni. Dziew­czynki wró­ciły z ła­zienki i usia­dły przy ma­łym ku­chen­nym stole.

– Już grzeję krup­nik – po­in­for­mo­wa­łam bez­na­mięt­nie.

– Znowu krup­nik? – wy­ję­czała nie­za­do­wo­lona To­mira. – Mogę po­mi­nąć zupę i za­cząć od głów­nego da­nia? Wi­dzia­łam mie­lone w lo­dówce.

– Boże! Ileż ona mie­ści tego je­dze­nia? – El­wira obu­rzyła się i te­atral­nie zła­pała się za głowę.

– A co to za pu­ste miej­sce? – Spo­strze­gaw­cza To­mira wska­zała na dziurę w me­blach po zmy­warce.

Opar­łam się ty­łem o blat zle­wo­zmy­waka i przyj­rza­łam się moim cór­kom. Czas od­być po­ważną roz­mowę. Jak zwy­kle wspar­łam się ob­fitą lek­turą na ten te­mat, więc po­winno pójść pro­fe­sjo­nal­nie i bez emo­cji.

– Tato wziął ze sobą zmy­warkę – za­czę­łam. – Wziął rów­nież pralkę i te­le­wi­zor.

– W de­le­ga­cję? – wtrą­ciła ze zdu­mie­niem El­wira.

Mi­mo­wol­nie par­sk­nę­łam śmie­chem, ale bły­ska­wicz­nie się zdy­scy­pli­no­wa­łam. Prze­cież od tej roz­mowy za­leży, czy na­sze córki nie po­zo­staną strau­ma­ty­zo­wane do końca ży­cia! Roz­wód ro­dzi­ców to ka­ta­strofa, szcze­gól­nie w okre­sie doj­rze­wa­nia. Próby sa­mo­bój­cze, złe to­wa­rzy­stwo, sekty, nar­ko­tyki... Wszystko to czy­hało na moje uko­chane bliź­niaczki!

– No... nie w de­le­ga­cję – spro­sto­wa­łam, zbie­ra­jąc się po­woli.

– Kur­czę! – wy­krzyk­nęła To­mira. – Roz­wo­dzi­cie się? Se­rio?

Za­tkało mnie zu­peł­nie i mu­sia­łam pre­zen­to­wać cał­kiem ogłu­piałą minę, bo obie par­sk­nęły śmie­chem.

– Skąd wie­cie?! Oj­ciec wam po­wie­dział?!

– Mamo, to nudne! – prych­nęła To­mira. – Wszy­scy się roz­wo­dzą. Mo­żesz już po­dać te ko­tlety?

El­wira po­now­nie zła­pała się za głowę, a ja po­pra­wi­łam:

– Naj­pierw krup­nik.

– No, do­oooobra...

I tyle w kwe­stii po­waż­nych roz­mów z na­sto­let­nimi cór­kami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki