100 dni słońca - Abbie Emmons - ebook
NOWOŚĆ

100 dni słońca ebook

Abbie Emmons

4,4

81 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasem najpiękniejsze rzeczy to te, których nie widzimy.

Kiedy szesnastoletnia Tessa Dickinson ulega wypadkowi samochodowemu i traci wzrok na sto dni, ma wrażenie, że cały jej świat został wywrócony do góry nogami. Czuje, że pozbawiono ją normalnego życia.

Przerażona, że wzrok może nigdy nie wrócić, Tessa jest przekonana, że nie ma już żadnego powodu do radości. Dziadkowie umieszczają w lokalnej gazecie ogłoszenie o poszukiwaniu kogoś, kto pomoże jej w pisaniu poezji i blogowaniu, które tak ją cieszyły. Chcą, żeby wnuczka żyła jak dawniej.

Wtedy zjawia się on, Weston Ludovico, chłopiec w wieku Tessy, o jasnych oczach, optymistycznym uśmiechu... i bez nóg.

Weston wie, co dziewczyna może czuć, więc postanawia jej pomóc. Stawia jeden warunek – nikt nie powie jej o jego niepełnosprawności. Ponieważ Tessa nie widzi, odnosi się do chłopaka z pogardą, ale dla Westona są to najbardziej niezwykłe i autentyczne uczucia: być traktowanym jak normalna osoba, a nie tylko przez pryzmat swojej łzawej historii. Więc wraca.

Znowu i znowu, i znowu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (26 ocen)
18
4
0
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Osiemsiedem14

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka. Pokazuje, że niepełnosprawność nie ogranicza nas w niczym jako ludzi. Niezależnie od tego jacy jesteśmy powinniśmy nie poddawać się patrzyć z optymizmem w przyszłość i walczyć o lepsze jutro. Ważną rolę odgrywają ludzie, którzy nas otaczają. Jeśli mamy w nich wsparcie możemy przenosić góry.
00
AlicjaHo

Nie oderwiesz się od lektury

„100 dni słońca” to absolutnie przepiękna książka i nie mam tutaj na myśli jedynie okładki i cudownych brzegów, bo po prostu opisana historia skradła moje serce. Najpierw zacznę od tego, że opowiadana jest z dwóch perspektyw, co absolutnie uwielbiam. Główna bohaterka w wyniku wypadku samochodowego traci wzrok na tytułowe 100 dni. W tym czasie jej dziadkowie szukają kogoś, kto jej pomoże w codziennym życiu, a zwłaszcza w realizowaniu pasji, jaką było pisanie bloga. Na zgłoszenie odpowiada chłopak, który przez wypadek stracił nogi. Jego wymaganiem było ukrycie przed Tessą (główną bohaterką) informacji o jego niepełnosprawności, bo chce być taktowany jak w pełni sprawna osoba. To przepiękna historia o nauce odkrywania świata na nowo, którą naprawdę warto przeczytać i docenić to, co mamy na codzień. Współpraca reklamowa z Wydawnictwem Young
00
Luwei_Weiwei

Nie oderwiesz się od lektury

Przecudnie urocza książka 🥰
00
Tynka8

Z braku laku…

Nieco ponad 100 dni temu sama przeżyłam poważny wypadek, z którego skutkami prawdopodobnie będę się jeszcze długo zmagać. Wiem, że wypadki są różne, stopień odniesionych obrażeń jest różny, ludzie zmagają się z różnymi traumami i różnie reagują. Dla mnie osobiście było to wysoce nierealistyczne, w zamyśle urocze, ale w odbiorze raczej naiwne. Bohaterowie nie wzbudzili mojej szczególnej sympatii - pokusiłabym się nawet o nazwanie Tessy odrobinę irytującą.
00
czerwona0704

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo szybko się czyta. Przyjemna lektura, bardzo wzruszająca i piękna. ❤️
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

100 Days of Sunlight

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki i grafik: © Anna Jamróz

Ilustracje w środku: © Pranjal Kumari

100 Days of Sunlight

Copyright © 2019 by Abbie Emmons

All rights reserved.

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Monika Bukowska, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone.

Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-210-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Pamięci Becki, która wnosiła światło wszędzie, gdzie się pojawiła

Tessa

Dzień 21

Czarny pikap przejeżdża na czerwonym świetle i pędzi wprost na nas. Krew zastyga mi w żyłach. Chcę krzyknąć, ostrzec babcię, siedzącą obok mnie, za kierownicą, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie głosu.

On w nas uderzy. Zabije nas.

Te słowa rozbrzmiewają w mojej głowie jak refren, coraz głośniej, kiedy czarna plama jest tuż-tuż. Kulę się, odwracam plecami do drzwi i zakrywam ręką twarz.

Rozlega się

koszmarny huk

niczym wybuch bomby.

Głowa leci mi do tyłu i uderza w coś twardego, przez całe moje ciało przebiega ból. Zapada ciemność.

Kiedy się budzę, łapczywie wciągam powietrze. Otwieram oczy, ale nie widzę niczego.

Niczego. Dosłownie niczego. Jedynie ciemność.

Jest mi zimno, ale jednocześnie całą oblał mnie pot. W uszach mi dzwoni. Wszystkie dźwięki są przytłumione i odległe jak chmara komarów brzęcząca mi pod czaszką. Wyczuwam pościel, ściskam ją w wilgotnych dłoniach.

Jestem w łóżku. Jestem w domu. Nic mi nie grozi. Jestem w domu.

To tylko sen. Znowu moja podświadomość znęca się nade mną, przywołując ten koszmar.

To ciągłe odtwarzanie w głowie dramatycznych wydarzeń nazywają PTSD, zespołem stresu pourazowego. Ale ja mam na to lepsze określenie. Piekło.

Szukam na pościeli telefonu. Oczywiście nie wzrokiem, tylko za pomocą dłoni – jedynie to pozostaje człowiekowi, gdy jest niewidomy. Wciąż uczę się badania wszystkiego dotykiem. Trzeba poklepywać delikatnie ręką, a nie przesuwać nią po powierzchni, bo inaczej można coś przewrócić. Albo strącić telefon z łóżka.

Odnajduję go po kilku chwilach – gładki, mały prostokąt z jednym guzikiem. Jedyna rzecz, z której mogę jeszcze korzystać na tym urządzeniu. Przyciskam go i przytrzymuję, dopóki z głośnika nie rozlegnie się znajomy dźwięk.

– Która godzina? – pytam bardzo cichym głosem, aż dziwię się, że telefon w ogóle go wyłapuje.

Siri odpowiada chwilę później:

– Jest siódma trzydzieści rano. Dzień dobry!

Wzdycham ciężko i upuszczam telefon na łóżko.

Sama nie wiem, co jest gorsze: koszmary o wypadku, które odtwarzają wszystko w przerażających szczegółach, czy moment przebudzenia, kiedy widzę jedynie ciemność. Każda z tych rzeczy jest straszna na swój sposób. Przynajmniej w koszmarach wiem, że śnię. Ale najgorsze w nich jest to, że niczego nie mogę zmienić. Nie zapobiegnę uderzeniu głową.

Ani utracie wzroku.

Lekarze mówili, że zawroty głowy ustąpią po dwóch tygodniach. Nie pamiętam już, kim byli ci ludzie, ale wiem na pewno, że się mylili. Kiedy powoli podnoszę się na łóżku, mam wrażenie, jakby świat wokół mnie wirował.

Odsuwam przepoconą pościel i przerzucam nogi na bok łóżka. Palcami u stóp dotykam dywanu, a prawą ręką odnajduję krawędź szafki nocnej.

Nic mi nie grozi. Jestem w domu. Wiem, jak wszystko tu wygląda. Umiem poruszać się po swojej sypialni. Potrafię zlokalizować wszystkie meble. Mogę się sama ubrać. Nie potrzebuję pomocy.

Co by było, gdyby zdarzyło się coś złego, a wy mielibyście świadomość, że mogliście temu zapobiec? Kogo byście za to winili?

To nie była tylko wina pijanego kierowcy, ale i moja. Nie dlatego, że coś zrobiłam, ale dlatego, że mogłam coś zrobić inaczej.

Co by było, gdybyśmy dotarły na to skrzyżowanie chwilę wcześniej lub chwilę później? Co, jeśli to moja wina, że znalazłyśmy się w tym właśnie miejscu i o tej konkretnej godzinie?

Co by było, gdyby podkręcanie włosów nie zajęło mi aż tyle? Albo podkreślanie oczu? Albo wybór kolczyków?

Babcia zabrała mnie tego dnia na zakupy do galerii. Najbliższa jest oddalona o osiemdziesiąt kilometrów od domu, więc takie wypady nie zdarzają się często. Zresztą ja sama ich nie lubię. Ale babci udało się odciągnąć mnie od pisania bloga dzięki obietnicy, że wpadniemy do księgarni. (Tylko dwie rzeczy są w stanie odciągnąć mnie od laptopa: książki i gofry). Więc porzuciłam niedokończonego posta i wyruszyłam z babcią do galerii.

Ale nie dotarłyśmy do niej, a wszystko przez pijanego kierowcę w czarnym pikapie.

Rozległ się huk. To najbardziej zapamiętałam z tamtego wypadku, ten potworny huk. Mocno uderzyłam o coś głową. Nastała ciemność – i już nie zniknęła.

To było bardzo dziwne uczucie – obudzić się w szpitalu i nic nie widzieć, tylko słyszeć. Pikanie i trzaski, kroki i głosy. Myślałam, że śnię. Ale wtedy usłyszałam babcię i poczułam, że trzyma mnie za rękę. Dotarło do mnie, że to wcale nie sen, i rozpłakałam się.

Mogło być gorzej. Doznałam jedynie „stłuczenia mózgu”, jak nazywają to lekarze, co oznacza, że na moim mózgu pojawił się obrzęk na tyle duży, że upośledził działanie kory wzrokowej i spowodował ślepotę. A dokładnie „pourazową przejściową ślepotę korową”. Powiedziano mi, że obie strony mózgu uległy uszkodzeniu, ale z czasem powinnam odzyskać wzrok, co do czego lekarze nie mieli jednak pewności. I nie powiedzieli, kiedy to nastąpi.

Kierowca pikapa wyszedł z wypadku bez szwanku. Aresztowano go, ale co się stało, to się nie odstanie.

Babci też nic nie było, nie licząc kilku niewielkich siniaków. Została ze mną w szpitalu. Ciągle siedziała przy moim łóżku, ciągle mnie przepraszała. „Przykro mi, kochanie, tak mi przykro”, powtarzała. Ale czułam, jakbym to ja była wszystkiemu winna. To przeze mnie wyjechałyśmy z domu. Mogłam przecież powiedzieć: „Jedźmy kiedy indziej, babciu”. Mogłam zrobić coś inaczej, coś, co zapobiegłoby temu wszystkiemu.

Gdy wyszłam ze szpitala, pojechałyśmy na wizytę do innego neurologa. Lekarka nazywała się doktor Carle i wyobrażałam sobie, że jest blondynką, ma niebieskie oczy i pociągłą twarz. Powiedziała to samo, co inni: tępy uraz głowy, stłuczenie mózgu i ślepota korowa. Ale potem dodała:

– Moim zdaniem to stan przejściowy. Spodziewam się, że poprawa nastąpi od dwunastu do czternastu tygodni.

– Naprawdę? – Z głosu babci przebijała nadzieja.

– Skłaniam się w tej sprawie do realistycznego optymizmu – odparła doktor Carle.

Nie ma czegoś takiego, pomyślałam wtedy.

Czternaście tygodni to dziewięćdziesiąt osiem dni. Zapytałam o to Siri, kiedy wróciłam do domu tamtego popołudnia. To właśnie wtedy zaczęłam w głowie odliczanie.

Dzisiaj jest dzień dwudziesty pierwszy.

Poruszam się po sypialni po omacku i ubieram się. Wkładam najwygodniejsze spodnie od dresu, jakie udaje mi się znaleźć – nie mam pojęcia, jakiego są koloru – po czym zapinam stanik pod górą od piżamy.

Poranki są najgorsze. Kręci mi się w głowie, jestem zmęczona po nocy i ciągle prześladują mnie te cztery słowa.

To wszystko moja wina.

To wszystko moja wina.

To wszystko moja wina.

Czym teraz jestem? Kim jestem? Więźniem, przynajmniej we własnym odczuciu. Gniję zamknięta w tym pokoju, w moim bezpiecznym azylu, który teraz jest dla mnie jak klatka. Dawniej uwielbiałam patrzeć na swoją sypialnię. Jest ładna, urządzona na biało i zawsze panuje w niej porządek. Uwielbiałam spoglądać na półkę z książkami ułożonymi według kolorów. Na światło słoneczne wlewające się przez okno i tworzące wzory na podłodze. Ale teraz jest ono niczym duch – czuję je, ale go nie widzę. Jest ciepłe i kapryśne. Właściwie zawsze takie było.

Mój laptop spoczywa na biurku. Nie włączyłam go od wypadku. Nie sprawdziłam bloga, nie odpowiedziałam na komentarze, nie rozmawiałam z żadną z moich internetowych znajomych. Nie napisałam ani jednego wiersza, ani jednej linijki, ani jednego słowa poezji.

Nie ciągnie mnie do tego. Nie czuję żadnej inspiracji, żadnej radości. Wszystko to gdzieś się ulotniło.

Babcia i dziadek uważają, że powinnam funkcjonować jak wcześniej – słyszałam, jak o tym dyskutowali. Był wieczór, udawałam, że zasnęłam na kanapie, a oni siedzieli w kuchni i rozmawiali przyciszonym tonem.

– Tessa musi wrócić do pisania – stwierdziła babcia. – To jej sprawia radość.

Dziadek się z nią zgodził.

– Musi być na to jakiś sposób.

Sposób na co? – pomyślałam wtedy. Na pisanie? Na prowadzenie bloga? Na powrót do normalności?

W mojej sytuacji nie ma sposobu na jakąkolwiek normalność. Moje życie zostało jej pozbawione, bo pozbawiono mnie prawdziwego życia.

Jestem niewidoma.

Jestem niewidoma.

Jestem niewidoma.

Okej, niech sobie myślą, że mogą mi jakoś pomóc. Niech szukają sposobów, choć będą szukać na próżno. I niech się wreszcie pogodzą z tym, że jest naprawdę źle. Ja się z tym pogodziłam – ale najwyraźniej jestem w tym osamotniona.

Wszystkim łatwo się mówi. Bo wszyscy inni widzą.

Mówią: „Tak nam przykro. Wiemy, że to musi być dla ciebie trudne”. Tyle że oni wcale tego nie wiedzą. Nawet lekarze – bo na czym polega ich mądrość? Naczytali się o urazach mózgu w swoich uczonych księgach, ale nie mają pojęcia, jak to jest.

Pierwsze dwa tygodnie przepłakałam. W trzecim nie czułam niczego. Ale teraz czuję wściekłość. Minęło dwadzieścia jeden dni od wizyty u doktor Carle i nic się nie zmieniło.

Dlatego ubieram się i schodzę na dół. Lepiej, bym nie zostawała sam na sam ze swoimi myślami i w swoim świecie, w którym panuje mrok.

Powoli idę po schodach, badam krawędź każdego stopnia palcami stóp. Z kuchni dochodzi mnie głos dziadka i zapach kawy.

Znam dobrze ten dom – każdą ścianę, każde krzesło, każdą przeszkodę. Widzę wszystko oczami wyobraźni. Kiedyś myślałam, że łatwo jest wykonywać codzienne czynności, kiedy się nie widzi. Próbowałam tego nawet kilka razy, gdy byłam mała. Zamykałam oczy, wyciągałam ręce i próbowałam poruszać się tak, by nie upaść i niczego nie przewrócić. Wtedy to było zabawne, ponieważ zawsze mogłam otworzyć oczy i śmiać się z tego.

Teraz nie mam się z czego śmiać.

– Dzień dobry, kochanie – odzywa się babcia, kiedy wchodzę do kuchni. Uśmiecha się, słyszę to w jej głosie. Chciałabym odpowiedzieć jej uśmiechem i odwzajemnić powitanie, ale nie daję rady. Przystaję w progu, jedną ręką dotykając ściany.

Dziadek również wita mnie pogodnym „dzień dobry”. Słyszę, że nalewa kawę do kubka.

– Potrzebujesz pomocy? – pyta babcia.

Zaprzeczam ruchem głowy, od czego dostaję nagłych zawrotów. Dziadek podchodzi, podaje mi rękę i prowadzi mnie do stołu.

– Krzesło – wyjaśnia.

Czuję pod palcami drewnianą poręcz i ostrożnie siadam.

– Dziękuję.

– Jak się dzisiaj czujesz? – W głosie babci wciąż słychać uśmiech i zaczynam się zastanawiać, co jest tego powodem. To chyba coś więcej niż ten „realistyczny optymizm”, który nagle stał się taki modny.

– Sama nie wiem.

– Jesteś zmęczona?

– Mhm.

– Kręci ci się w głowie?

– Tak.

Babcia wzdycha. Siedzi po mojej lewej i ściska szybko moją rękę. Za każdym razem, gdy ktoś mnie dotyka – nawet po to, by podprowadzić mnie do krzesła albo pomóc przejść przez próg – lekko się wzdrygam z zaskoczenia. Nie mam szans tego przewidzieć. Ale znam babcię i dziadka tak dobrze, że niemal wyczuwam, kiedy mają mnie dotknąć.

– A jak ci się spało? – Babcia kontynuuje to swoje codzienne przesłuchanie.

Wzruszam ramionami.

– Tak samo.

– Wciąż masz koszmary?

– Mhm.

Zachowuję jednak dla siebie, że śni mi się tylko wypadek. Wszyscy mówią mi, że powinnam więcej odpoczywać. Ale jak to zrobić, skoro to sen mnie najbardziej wyczerpuje? Kiedy nie śpię, mogę przynajmniej skupić uwagę na czymś innym. Mogę się zmusić do tego, by myśleć o przyjemniejszych rzeczach. W czasie snu nie mam żadnej kontroli. W czasie snu muszę przeżywać ten wypadek ciągle na nowo. A do tego ten huk. I to wszystko moja wina. Słyszę, że dziadek stawia na stole kubek i przesuwa go w moją stronę.

– Kawa – wyjaśnia. – Jeśli masz ochotę.

– Tak, dziękuję.

W głosie dziadka również pobrzmiewa ta optymistyczna nuta. Wiedzą coś, czego nie wiem ja. To jakaś niespodzianka, a do tego miła. Przez kilka chwil nic nie mówię. Popijam tylko kawę i czekam, aż któreś z nich wyjaśni mi, o co chodzi.

– No to jak? – przerywam wreszcie milczenie i odkładam kubek na stół. – Czy ktoś zamierza mi powiedzieć, co się dzieje?

Babcia śmieje się nerwowo.

– Jasne – odzywa się, a w jej głosie słychać napięcie i niepewność. – Dziadek wszystko ci wytłumaczy.

– O co chodzi? Jeśli o kościół, to przykro mi, ale nie jestem gotowa…

– Nie – przerywa mi dziadek. Poznaję po tym, skąd dobiega jego głos, że siedzi naprzeciwko mnie. – Nie chodzi o kościół. Wiem, że wrócisz, kiedy będziesz gotowa… Choć rzeczywiście tęsknię za moją ulubioną wierną.

Uśmiecham się lekko, by zrobić mu przyjemność, ale nie przychodzi mi to łatwo.

Dziadek bierze głęboki oddech.

– Rozmawialiśmy z babcią o tym, jak moglibyśmy ci pomóc. Oboje uważamy, że dobrze by ci zrobiło, gdybyś wróciła do pisania wierszy.

– Ale przecież nie mogę…

Babcia kładzie dłoń na mojej – tym razem jest to delikatne upomnienie, żebym nie przerywała.

– Posłuchaj przez chwilę, kochanie.

Najpierw zaciskam zęby, a po chwili upijam łyk kawy. I słucham.

Dziadek kontynuuje:

– Więc wpadłem na pewien pomysł. Potrzebny ci jest ktoś, kto by zapisywał twoje wiersze i zamieszczał je na blogu. Zgadza się?

– Tak, ale… – Kręcę głową. – Ty i babcia jesteście bardzo zajęci. I nie jesteście zbytnio obeznani z techniką.

– To prawda – odpowiada dziadek i chichocze.

– No to kto miałby to robić?

– O tym właśnie dyskutowaliśmy. I stwierdziliśmy, że najlepiej byłoby zamieścić ogłoszenie w gazecie, wraz z konkretnymi wymaganiami, jakie musiałaby spełniać ta osoba. A mianowicie być dziewczyną, mniej więcej w twoim wieku, i najpierw odbylibyśmy z nią rozmowę…

– Co takiego? – przerywam mu, bo nie mogę się powstrzymać. – To przecież… jakiś absurd.

Babcia wzdycha.

– Tesso.

– Mówię poważnie – kontynuuję, na szczęście nie widząc rozczarowania, które z pewnością maluje się na twarzy dziadka. – To nie zadziała. Z trudem nawiązuję kontakty… no i kto powiedział, że w ogóle będę w stanie dyktować komuś wiersze? Posłuchajcie, bardzo doceniam waszą troskę, ale… mnie nie można pomóc.

– Kochanie – odzywa się dziadek. – Moim zdaniem powinnaś chociaż spróbować. Jeśli ci się to nie spodoba, możemy…

– Nie. Nie jestem gotowa. Ani na pisanie, ani na bloga, ani na poznawanie nowych ludzi. – Krzyżuję ręce na piersi. – I… nie wracajmy do tego więcej, dobrze? Nic mi nie jest. Jakoś sobie radzę. Nie muszę pisać.

Po tym oświadczeniu zapada głęboka cisza. Czuję jednak, że temat nie jest zamknięty. W kuchni panuje tak gęsta atmosfera, że można by ją kroić nożem.

– Ale zastanów się nad tym chociaż przez chwilę. – Babcia nie daje za wygraną, a jej ciepła dłoń głaszcze moją rękę. – Gdybyś była w stanie robić to, co wcześniej…

– Już powiedziałam, że nie – znowu jej przerywam. – W końcu jeszcze nie zamieściliście ogłoszenia, więc możemy po prostu… Zaraz, zaraz. Nie zamieściliście go, prawda?

Odpowiada mi milczenie.

Niespodzianka. Chcieli mi sprawić niespodziankę. Jakim cudem nie zauważyłam, co się święci?

– Dziadku?!

– Przepraszam, kochanie. Myślałem, że spodoba ci się ten pomysł.

Serce podchodzi mi do gardła, a w głowie jeszcze bardziej mi się kręci.

– O mój Boże.

Babcia próbuje powstrzymać mój wybuch.

– Posłuchaj, skarbie…

– Jak mogliście? – Wylewa się ze mnie potok słów, którego w żaden sposób nie kontroluję. – Jak mogliście mi to zrobić? Upokorzyć mnie publicznie w gazecie? Jak mogliście zamieścić ogłoszenie bez pytania mnie o zdanie? Nie mogę w to uwierzyć…

– Tessa, uspokój się – przerywa mi stanowczym tonem babcia. – Próbujemy ci jedynie pomóc.

– Spiskując za moimi plecami i zapraszając obcych, by weszli z butami do mojego życia? – Czuję ucisk w piersi, a twarz zalewa mi fala gorąca. Kręcę głową, próbując stłumić mdłości, które podchodzą mi do gardła. – To nie jest żadna pomoc.

– Czy ci się to podoba, czy nie, młoda damo, nikt nie zna cię tak dobrze jak twój dziadek i ja. Wiemy, że najlepiej ci zrobi powrót do pisania. Ale jeśli naprawdę czujesz, że nie jesteś na to gotowa, zadzwonimy do gazety i wycofamy ogłoszenie. Jestem pewna, że jeszcze nie poszło do druku.

– Okej. Zróbcie to. – Ręce trzęsą mi się niemal tak samo jak głos. – Wiem, że ty i dziadek staracie się mi pomóc, ale… To wcale mi nie pomaga, rozumiecie? Chcę tylko, by wszyscy dali mi więcej czasu. Tylko tego teraz potrzebuję. – Kładę łokcie na stole i kryję twarz w dłoniach.

– Rozumiem, kochanie. – Dziadek odzywa się po raz pierwszy od mojego wybuchu. – I teraz widzę, że najpierw powinniśmy byli z tobą o tym porozmawiać.

Serio?

– Już dzwonię do gazety – dodaje.

Słyszę, jak odsuwa krzesło i wstaje, a potem rozlegają się kroki i dziadek podnosi słuchawkę telefonu stacjonarnego wiszącego na ścianie.

Serce wciąż wali mi jak oszalałe, wściekłość buzuje mi w żyłach. Babcia siedzi obok mnie, milcząca i poważna. Niemal chciałabym, żeby się odezwała, żeby powiedziała coś, co usprawiedliwi mój wybuch gniewu. Ale gdzieś głęboko w środku wiem, że nie da się go niczym usprawiedliwić – nawet moją ślepotą.

Oni tylko, na swój sposób, chcieli mi pomóc. Ale mnie nie można pomóc. Jestem niewidoma.

Siedzę przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach, a w tym czasie dziadek wybiera numer do gazety.

Weston

17 czerwca

Telefon na biurku taty zaczyna dzwonić. Tata odbiera i rzuca do słuchawki:

– „Kronika Rockford”. David przy telefonie.

Chodzę po jego gabinecie, zerkając na ściany. Mój tata lubi cytaty motywacyjne – oprawia je w ramki i rozwiesza po całym gabinecie. Przysięgam, że za każdym razem, gdy go odwiedzam, czyli latem raz w tygodniu, pojawia się jakiś nowy.

Przebywanie w redakcji jest jak podróż w czasie. Jesteśmy jedną z najmniejszych gazet w północnej części stanu Nowy Jork, a tata mówi, że to powód do dumy, serio. Przetrwanie, gdy człowiek znajduje się na straconej pozycji, jest trudniejsze niż wtedy, gdy ma przewagę, i czyni tych słabszych silniejszymi. (Wiem, że tata sam na to nie wpadł – to cytat wiszący u niego na ścianie, przypisywany Williamowi Pennowi).

– Tak, panie Dickinson – mówi do telefonu tata. – Pamiętam ogłoszenie, w sprawie którego dzwonił pan wczoraj. Jak mogę panu pomóc? – Marszczy brwi, słuchając odpowiedzi. – Chciałby je pan wycofać? Oczywiście. Nie ma żadnego problemu.

Spoglądam w jego stronę. Tata zapisuje coś na karteczce samoprzylepnej i kiwa głową, chociaż jego rozmówca nie jest w stanie tego zobaczyć.

– Rozumiem – odpowiada z nutą współczucia w głosie. – To bardzo… trudna sytuacja.

Nadstawiam uszu, próbując zrozumieć, o co chodzi. Dlaczego tata jest taki zawiedziony? To nie mogło być aż tak znaczące ogłoszenie. Jeszcze przez chwilę omawia kwestię zwrotu pieniędzy, a potem dodaje:

– Życzę jej szybkiego powrotu do zdrowia.

A więc ktoś jest chory. Może poważnie. Może nawet umiera.

Siadam na krześle przeznaczonym dla klientów i czekam, aż tata skończy rozmowę.

– Dziękuję. Miłego dnia. Do widzenia.

Odkłada telefon i wzdycha – to jedno z tych jego długich, ciężkich westchnień z gatunku „coś jest nie tak”.

– Co się stało? – pytam.

Tata kręci głową, wpatrując się w zapisaną przed chwilą karteczkę.

– Nic takiego… Muszę wycofać jedno ogłoszenie.

– Dlaczego? O co chodzi?

– Szukano pomocy do spisywania tekstów. Ale dlaczego, to już nie jest moja sprawa.

Lekko przechylam głowę.

– Tato, no co ty. Przecież nikomu nie powiem.

Po chwili wahania wzdycha i wyjaśnia:

– Wnuczka pana Dickinsona niedawno miała wypadek samochodowy. Doznała urazu głowy i… straciła wzrok.

Ta wiadomość porusza mnie bardziej, niżbym się spodziewał. Wbijam spojrzenie w podłogę i szepczę:

– O rany. To straszne.

– Zgadza się – mówi tata. – Z tego, co zrozumiałem, dziewczyna zajmuje się pisaniem, a jej dziadkowie chcieli zatrudnić kogoś, kto by jej pomógł do tego wrócić i zapisywał wszystko na komputerze. Ale nie spodobał się jej pomysł takiej pomocy, więc dziadek postanowił wycofać ogłoszenie.

– Czyli zamówił je, zanim porozmawiał o tym z wnuczką?

– Najwyraźniej tak.

– Dlaczego?

Tata wzdycha, bierze zapisaną karteczkę i wstaje od biurka.

– Tak jak powiedziałem, to nie nasza sprawa.

– Okej, jeszcze tylko jedno pytanie.

Tata rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie.

– Jak ma na imię ta dziewczyna?

Tata uśmiecha się szeroko.

– Tessa. – Po czym wychodzi z gabinetu, a drzwi z matowego szkła zamykają się za nim.

– Tessa – powtarzam do siebie.

Tessa Dickinson, która zajmuje się pisaniem.

Tessa Dickinson, która straciła wzrok.

I potrzebuje pomocy.

Nagle wpada mi do głowy pewien pomysł. Może i głupi. Ale w tym momencie wydaje mi się fantastyczny.

– Tato? – Zrywam się z krzesła i otwieram drzwi od gabinetu.

W korytarzu dostrzegam tatę, który wręcza Rachel karteczkę i wyjaśnia, że trzeba wycofać ogłoszenie. Rachel, siedząca przed komputerem, ze zrozumieniem kiwa głową.

Zmieniam zdanie. Nie zwrócę się z tym do taty. Już i tak nabrał podejrzeń.

Odczekuję więc kilka chwil, wczytując się w cytaty motywacyjne wiszące na korytarzu. W powietrzu unosi się zapach tonera do drukarki i słabej kawy. Wreszcie tata znika w drzwiach na końcu korytarza, a ja wkraczam do akcji.

Rachel wygląda jak mezopotamska bogini. Ma najdłuższe rzęsy, jakie widziałem w życiu, pochodzi z Brooklynu i skrycie się we mnie podkochuje.

– Cześć, Rachel.

Zerka w moją stronę i uśmiecha się, ale nie przerywa pisania.

– Dzień dobry, Weston.

– Co tam u ciebie? – Próbuję podtrzymać tę pasjonującą konwersację.

– Wszystko w porządku. A u ciebie?

– Nigdy nie było lepiej.

Rachel parska śmiechem.

– Kiedy tak mówisz, to znaczy, że coś knujesz…

– Ale przecież zawsze tak mówię.

– No właśnie.

Posyłam jej swój najbardziej rozbrajający uśmiech i od razu przechodzę do rzeczy.

– Tata właśnie rozmawiał z tobą na temat wycofania pewnego ogłoszenia, prawda?

Rachel kiwa głową, nie przerywając pisania.

– No i zastanawiałem się, czy mógłbym je zobaczyć. To znaczy jego treść. Skoro i tak masz zamiar je wyrzucić.

Jej palce zastygają nad klawiaturą. Mruga do mnie ogromnymi rzęsami.

– Po co?

– Bo… yyy… – Drapię się po karku, próbując wymyślić jakieś sensowne wyjaśnienie. – Yyy…

– Chciałbyś się zgłosić do tej pracy?

Wzruszam ramionami.

– Możliwe.

Rachel uśmiecha się szeroko i sięga do stosu kartek leżących przy krawędzi biurka.

– Wobec tego, panie Ludovico, może się okazać, że nie ma pan… odpowiednich kwalifikacji. – Wręcza mi kartę katalogową z krótkim fragmentem tekstu.

ZATRUDNIĘ zorganizowaną i sumienną młodą kobietę do pracy biurowej w domu klienta, na niepełny etat, około 10 godzin tygodniowo. Preferowane doświadczenie z zakresu prowadzenia bloga oraz umiejętność szybkiego pisania na klawiaturze. Stawka początkowa: 10$ za godzinę. Kontakt: Joshua Dickinson, 541-555-4579.

– Eee tam, drobiazgi – odpowiadam ze śmiechem. – Niewłaściwa płeć. I nie jestem zorganizowany. Szybkie pisanie na klawiaturze średnio mi wychodzi, nie licząc stukania na komórce. Poza tym jestem kandydatem idealnym.

Rachel się uśmiecha, docenia moje poczucie humoru. A może uśmiecha się dlatego, że skrycie się we mnie podkochuje. Pewnie po trochu jedno i drugie.

– Dzięki – mówię, podnosząc kartę. – Nie powiem tacie, jeśli ty nie powiesz.

Rachel przewraca oczami i zabiera się do przerwanej pracy.

Na karcie katalogowej widnieje numer telefonu, ale prawdopodobnie jest to ich numer domowy, co doprowadziłoby tylko do kolejnej rozczarowującej rozmowy z dziadkiem. A to nie z nim chcę porozmawiać. Więc zatrzymuję ogłoszenie, by zapamiętać to imię i nazwisko.

Tessa Dickinson.

Czy ma mamę albo tatę? A dziadek jest po prostu nadopiekuńczy i kontrolujący, czy może Tessa z nim mieszka? Opierając się na niewielu informacjach, które zdobyłem na temat tej dziewczyny, pozwalam sobie wysnuć kilka przypuszczeń.

Tessa zajmuje się pisaniem i prowadzi bloga, co oznacza, że prawdopodobnie spędza sporo czasu w internecie. Nie znam jej ani nawet o niej nie słyszałem, czyli nie chodzi do mojej szkoły. Może jest objęta edukacją domową albo coś w tym stylu. Jej dziadek chciał zamieścić ogłoszenie, zanim spytał Tessę o zdanie, a zatem leży mu na sercu jej dobro, ale wie też, że dziewczyna nie chciałaby przyjąć pomocy. A ostatnio straciła wzrok w wypadku samochodowym, co oznacza, że cały jej świat wywrócił się do góry nogami.

Wiem, jak to jest. Dlatego chcę z nią porozmawiać. I jej pomóc.

Googluję „Joshua Dickinson w Rockford NY” i od razu czuję się jak stalker. Z wyszukiwarki dowiaduję się, że facet jest pastorem w lokalnym kościele bezdenominacyjnym. Mieszka dwie dzielnice dalej, przy West Elm Street, pod numerem pięćdziesiąt dwa. Zapisuję adres na dłoni i tego popołudnia wybieram się na spacer. Na West Elm Street, pod numer pięćdziesiąt dwa. By poznać Tessę Dickinson.

Okolica, w której mieszka, nie różni się zbytnio od mojej, co najwyżej tym, że mają tu więcej drzew i lepsze chodniki. Sam dom jest jednopiętrowy i biały, z ciemnozielonymi okiennicami. Biorę głęboki oddech i po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że może to głupi pomysł. Ale przeszedłem całą tę drogę, więc dlaczego by nie spróbować?

Przeczesuję palcami włosy, wygładzam podkoszulek i pukam do drzwi.

Otwierają się po chwili i staje w nich kobieta w średnim wieku o kasztanowych włosach i łagodnych oczach. Robi to samo, co każdy, kto widzi mnie po raz pierwszy: najpierw spogląda na moją urzekającą twarz. A potem jej wzrok wędruje w dół i… zatrzymuje się na nogach.

A dokładnie na moich protezach.

Wtedy zwykle rzucam kiepski żart typu: „No tak, przepraszam, prawdziwe nogi zostawiłem w domu”. Ale przybywam tu z pewną misją i nie chcę tej kobiety wystraszyć.

Znów kieruje spojrzenie do góry, na moją urzekającą twarz. Kobieta uśmiecha się z rezerwą i pyta:

– W czym mogę pomóc?

Posyłam jej promienny uśmiech.

– Czy jest pani może mamą Tessy?

– Och, dobry Boże, nie – odpowiada, chichocząc nerwowo. – Jestem jej babcią.

– Żartuje pani. Nigdy bym się nie domyślił.

– Hm, dziękuję. – Kobieta uśmiecha się skromnie. – A ty jesteś…?

– Nazywam się Weston Ludovico – odpowiadam, sięgając do kieszeni po kartę katalogową z treścią ogłoszenia. – Mój tata jest właścicielem „Kroniki Rockford”. Akurat byłem w jego biurze dzisiaj rano, kiedy zadzwonił pani mąż i wycofał ogłoszenie. I przypadkiem zobaczyłem jego treść, i przypadkiem… Okej, pod państwa drzwiami nie zjawiłem się przypadkiem. Tylko… usłyszałem o pani wnuczce. Wiem, że wycofali państwo ogłoszenie i że Tessa nie chce pomocy, a nawet gdyby chciała, to szukali państwo kogoś innego, ale… trochę rozumiem, przez co ona teraz przechodzi. I wydaje mi się, że mógłbym jej pomóc.

Pani Dickinson wpatruje się we mnie przez długą chwilę. Tak właściwie to podczas mojej przemowy kilka razy zlustrowała mnie z góry na dół. A potem na jej twarzy pojawia się mina z gatunku „nie powinnam się tak gapić, przepraszam”. Ale wszyscy się gapią. Już mi to nie przeszkadza.

– Hm, może wejdziesz do środka? – mówi, odzyskując rezon. – Możemy to… przedyskutować.

Nie jestem w stanie stwierdzić, czy robi to ze współczucia, ale jeśli tak, to tym razem mnie to cieszy. Mogłaby zamknąć mi drzwi przed nosem, gdybym był taki jak inni. Tymczasem ona gestem zaprasza mnie do środka, a ja wchodzę z radością.

– Napijesz się czegoś? – pyta, prowadząc mnie do jasnej kuchni. Ściany są tu żółte, a czysto jest tak, że można by jeść z podłogi.

– Nie, dziękuję.

– Może mrożonej herbaty?

– A, to chętnie.

Mam ochotę zadać jej milion pytań, ale mama mówi, że to nieuprzejme „tak pleść, co mi ślina na język przyniesie” i że powinienem odczekać przynajmniej pięć sekund, zanim znowu otworzę usta. Na ścianie wisi zegar, więc odliczam.

Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.

– Może mi pani coś opowiedzieć o Tessie?

Pani Dickinson wzdycha.

– Tessa… nie jest teraz sobą. Słyszałeś o wypadku, dobrze zrozumiałam?

– Tak, od mojego taty. Pani mąż mu o tym powiedział. – A gdy kobieta wręcza mi szklankę mrożonej herbaty, dodaję: – Dziękuję.

– Wydarzyło się to trzy tygodnie temu – wyjaśnia pani Dickinson. – Wjechał w nas pijany kierowca.

– Pani też była w samochodzie?

Kiwa głową.

– Nic mi się nie stało. W przeciwieństwie do Tessy.

Odliczam kolejne pięć sekund. A nawet dziesięć, bo nie wiem, co powiedzieć. To przez atmosferę panującą w tym domu – coś dziwnego wisi tu w powietrzu. Znajome, duszne uczucie.

Rozpacz.

Pani Dickinson spogląda na mnie z zaciekawieniem.

– Ile masz lat?

– Szesnaście.

– To tak jak Tessa. – Uśmiecha się.

Co za ulga. Bałem się, że Tessa to jeszcze dziecko – że jest jedną z tych dziesięcioletnich geniuszek, które prowadzą bloga i social media lepiej niż wielkie korporacje.

Pani Dickinson wskazuje na stół kuchenny.

– Usiądź.

Odsuwam więc krzesło i siadam.

– Czy Tessa z wami mieszka?

Kobieta kiwa głową.

Popijam mrożoną herbatę. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.

– Ma rodziców?

– Jej matka mieszka w Pittsburghu…

Nie śmiem pytać o ojca.

– Więc Tessa zajmuje się pisaniem, dobrze zrozumiałem?

Pani Dickinson kiwa głową.

– Tak, i to od kiedy tylko nauczyła się składać litery w zdania. Zawsze uczyliśmy ją w domu. Czasami żałuję, że rzadko wychodzi, ale Tessa woli siedzieć w pokoju i pisać bloga przez cały dzień… – Wzdycha, po czym dodaje: – Ale to było przed wypadkiem. A teraz? Teraz… jest niewidoma.

– Czy to trwały uraz?

– Nie. Lekarze powiedzieli nam, że powinna odzyskać wzrok za dwanaście, maksymalnie czternaście tygodni. – Kiwa głową powoli, tak jak ludzie, którzy próbują przekonać samych siebie do opinii lekarzy. Ci jednak na ogół się mylą.

– Dwanaście czy czternaście tygodni nie brzmi źle – stwierdzam. – Ale kiedy jest się niewidomym, pewnie wydaje się to wiecznością.

Pani Dickinson wbija wzrok w stół, jakby musiała powiedzieć coś przykrego i nie była pewna, jak to ująć w słowa. Chce mi przekazać złe wieści, które już znam – Tessa nie chce pomocy, ogłoszenie było pomyłką, a ja nie powinienem zawracać sobie głowy przychodzeniem tutaj. Ale jak powiedzieć to wszystko chłopakowi, który jest pozbawiony nóg poniżej kolan?

Oszczędzam jej kłopotu.

– Proszę posłuchać. Wiem, że nie spodziewała się pani mojej wizyty, tym bardziej że wycofali państwo ogłoszenie. Do tego nie mam pojęcia, jak to jest być niewidomym, za to wiem, jak to jest… kiedy człowiek traci coś bardzo ważnego. I… czuje się bezradny.

Pani Dickinson słucha, spoglądając na mnie smutno. Przez chwilę wydaje mi się, że zaraz się rozpłacze, ale mam nadzieję, że tego nie zrobi, bo byłoby to krępujące.

– Czy Tessa jest teraz w domu? – pytam.

– Tak, w swoim pokoju, odpoczywa.

Mam wrażenie, że tym razem powinienem odczekać dłużej. Ale jestem w stanie wytrzymać zaledwie siedem sekund.

– Mogę z nią porozmawiać? Tylko przez kilka chwil?

Wciąż widzę współczucie malujące się w jej oczach. Wystarczająco dużo się go w życiu naoglądałem, ale wiem, że tylko ono może sprawić, że ta kobieta pozwoli mi spróbować pomóc swojej wnuczce.

– Okej – odzywa się wreszcie i podnosi zza stołu. – Sprawdzę, czy nie śpi.

Misja zakończona sukcesem. Tak jakby.

– Dziękuję – odpowiadam i czuję potrzebę, by również wstać. – Och, i jeszcze jedno…

Kobieta zatrzymuje się w połowie drogi do schodów.

– Tak?

– Czy mogę mieć do pani prośbę?

– Oczywiście.

Waham się przez chwilę – sam nie wiem, czy powinienem prosić o coś takiego. Pani Dickinson marszczy czoło, spoglądając na mnie pytająco.

– Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby nie mówiła pani Tessie o…

To zabawne, że nawet po trzech latach nie wiem, jak to powiedzieć. Jestem w stanie tylko wskazać na protezy.

– O tym.

Pani Dickinson uśmiecha się delikatnie, współczucie znowu maluje się na jej twarzy. A ja kontynuuję:

– To po prostu… To nie wpływa na moją obsługę komputera… ani właściwie na nic innego. A czułbym się bardziej komfortowo, gdyby Tessa o tym nie wiedziała.

– Rozumiem – odpowiada pani Dickinson. – Nie powiem jej.

– Dziękuję.

Kobieta odwraca się i znika na schodach, a ja czekam w kuchni.

Tessa

Dzień 21

Przynajmniej wycofali ogłoszenie, zanim ktokolwiek miał możliwość je przeczytać, dzięki czemu uniknę publicznego upokorzenia w lokalnej gazecie. I nie będę musiała tolerować bezczelności obcych ludzi próbujących zrozumieć, jak to jest.

O mały włos. Na szczęście oszczędzono mi tych męczarni.

– Tessa?

Słyszę za drzwiami przytłumiony głos babci. Leżę na łóżku i nawet nie odpowiadam, wiedząc, że drzwi nie są zamknięte na klucz, a babcia zaraz je otworzy i powtórzy moje imię.

– Tessa?

W gardle mi zaschło – albo za dużo płaczę, albo za mało mówię.

– Co takiego? – pytam cichym głosem.

Babcia nie odpowiada od razu. Wchodzi do środka i delikatnie zamyka za sobą drzwi. To oznacza coś poważnego. To oznacza, że wcale się nie przesłyszałam, kiedy kilka chwil temu usłyszałam na dole nieznajomy głos. I że ta tajemnicza osoba wciąż jest w domu, a jej obecność ma coś wspólnego ze mną.

– Kto tu jest? – pytam od razu, by darowała sobie wyjaśnianie rzeczy, które już wiem.

Babcia bierze głęboki oddech, a potem wzdycha ciężko, co oznacza, że chodzi o coś naprawdę poważnego.

– Babciu? – pytam, marszcząc brwi.

– Przyszedł syn Davida Ludovico.

– Kogo?

– Właściciela tej gazety.

Serce podchodzi mi do gardła.

– Tylko mi nie mów, że już zdążyli wydrukować ogłoszenie…

– Nie – odpowiada babcia. – Nie wydrukowali go.

– Więc co tu robi syn właściciela?

Babcia po chwili wahania odpowiada:

– Był w siedzibie gazety, w gabinecie swojego taty, gdy zadzwonił tam dziadek. Zobaczył ogłoszenie, zanim je wycofano. I pomyślał… że może ci pomóc.

Parskam szyderczym śmiechem.

– Co za bezczelność. Mam nadzieję, że wyrzuciłaś go za drzwi.

– Tesso. – Głos babci jest stanowczy, pobrzmiewa w nim ostrzegawcza, stalowa nuta mówiąca: „Zachowuj się”. – Powinnaś z nim choć przez chwilę porozmawiać. Moim zdaniem rzeczywiście ma szansę ci pomóc.

Zrywam się na równe nogi, nagle zalana niekontrolowaną wściekłością.

– Myślałam, że to już temat zamknięty! Mówiłam wam, że nie chcę pomocy. A już na pewno nie życzę sobie, by ktokolwiek dotykał mojego laptopa. Nie chcę pisać. Nie chcę, by ktoś obcy przychodził do mojego domu i się nade mną użalał! Chcę tylko świętego spokoju. Potrzebuję teraz pobyć sama!

– Tesso, mam wrażenie, że wiem dużo lepiej niż ty, czego teraz potrzebujesz.

Odwracam się i podchodzę do okna. Czuję, jak wlewa się przez nie ciepłe popołudniowe światło. Krzyżuję ręce na piersi, przyciskając je mocno do ciała.

Krew pulsuje mi w uszach. Mam ochotę krzyczeć, mam ochotę coś rozbić, rzucić kamieniem w to okno, przez które widać świat niedostępny dla moich oczu.

Nie. Dosyć tego. Już nie będę płakać.

Ale oczy mnie pieką od napływających łez. Gorących, milczących łez wściekłości.

Nie będę płakać.

– Przyślę tu Westona – odzywa się babcia. – A ty porozmawiasz z nim przez pięć minut. Zrozumiano?

Nie czeka na moją odpowiedź – najwyraźniej nie mam już nic do powiedzenia w tej sprawie – i wychodzi z pokoju.

A ja dalej stoję przy oknie, gotując się z wściekłości.

Weston

17 czerwca

– Możesz iść na górę – zwraca się do mnie po powrocie do kuchni pani Dickinson. – Ale muszę cię ostrzec: Tessa nie jest w dobrym nastroju.

Wzruszam ramionami.

– To zrozumiałe.

Powiedziała to w taki sposób, jakbym powinien się obawiać całej tej Tessy. A może po prostu myśli, że jej wnuczka odgryzie mi głowę.

Tak czy owak, jestem zaintrygowany.

Pani Dickinson prowadzi mnie po schodach – wydaje się zaskoczona, że nie mam z tym problemu – i zatrzymuje się przy pierwszych drzwiach po lewej. Są lekko uchylone, a na podłogę pada smuga białego światła.

– Ja poczekam tutaj – mówi, ruchem głowy wskazując, żebym wszedł do środka.

Nie zastanawiam się ani chwili, nie przygotowuję też żadnej przemowy. Po prostu otwieram drzwi i wchodzę do środka.

Pokój Tessy wygląda jak żywcem wyjęty z czasopisma o wystroju wnętrz. Jest cały urządzony na biało i panuje w nim idealny porządek: nie ma tu porozrzucanych ubrań ani żadnych śladów, że jej życie odbiega od normalności.

Tessa stoi przy oknie, plecami do mnie. Ma na sobie spodnie od dresu, T-shirt, do tego potargane złote włosy. Stoi w milczeniu, nieruchomo.

To nic. Tyle że nagle nie wiem, co powiedzieć, nie wiem, co robić.

To był jednak głupi pomysł.

– Cześć, Tessa – zaczynam, a w moim głosie pobrzmiewa niepewność. – Cieszę się… że mogę cię poznać. Mam na imię Weston.

Tessa nie odzywa się ani nawet nie drgnie.

– Twoja babcia powiedziała mi o wypadku i o tym, co cię spotkało. – Milknę na chwilę, nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego, że znowu wyczuwam tę samą duszną atmosferę, tyle że tutaj to uczucie jest wręcz namacalne. Rozpacz. – Masakra.

Dziewczyna parska śmiechem pełnym goryczy. Ten krótki dźwięk wiele mi o niej mówi. A potem Tessa wreszcie się odzywa.

– Posłuchaj – zaczyna, wciąż zwrócona twarzą do okna. – Nie obchodzi mnie, co powiedziała ci moja babcia. Nie chcę żadnej pomocy. Nie potrzebuję pomocy. A już na pewno nie potrzebuję jej od ciebie.

– Wiem. Wiem, że nie potrzebujesz. Ale musisz pisać.

Kręci głową zdecydowanym ruchem.

– Tessa… – odzywam się znowu. – Wiem, że to musi być dla ciebie trudne…

– O niczym nie masz pojęcia! – wybucha, odwracając się twarzą do mnie. – I guzik o mnie wiesz!

Na chwilę odbiera mi mowę.

Bo to pierwszy raz od trzech lat, kiedy ktoś dopiero co mnie poznaje i na jego twarzy nie maluje się litość. To pierwszy raz, kiedy ktoś na mnie patrzy i mnie nie widzi. Kiedy stoi naprzeciwko mnie, mając zdrowe nogi, i uskarża się na swój problem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

O Autorce

Dostępne w wersji pełnej