100 najbiedniejszych Polaków - Wojciech Markiewicz - ebook + książka

100 najbiedniejszych Polaków ebook

Wojciech Markiewicz

3,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Wiele reportaży Wojtka Markiewicza weszło już do historii polskiego dziennikarstwa. Fenomen Wojtkowego pisarstwa polega na niebywałym słuchu językowym i wyczuciu formy. Jego teksty, nie przestając być reportażami, są często literackimi perełkami. Markiewicz jako polonista był specjalistą od Gombrowicza – można się bawić znajdując w jego dziennikarskich materiałach nawiązania do Gombrowiczowskiego stylu – groteski, ironii i złośliwych dialogów z polskością. Jeśli – młodzi Czytelnicy – chcecie wiedzieć na czym polega legenda i siła polskiej szkoły reportażu czytajcie Markiewicza. To już jeden z niewielu , co tak piórem wodzi.”

Jerzy Baczyński Redaktor naczelny POLITYKI

„To są takie reportaże, że proszę siadać! Tu się skrzy od towarzyskiej zgrywy i pulsuje rechotem niższych sfer. Ale też snuje się ze smutkiem jak pijany facet w fufajce. Bo to jest książka o życiu poza strzeżonym apartamentowcem. Ludzie u Markiewicza marzą, by wzbić się w powietrze na własnoręcznie skleconych maszynach. Niektórym prawie się to udaje, ale większość poprzestaje na zasiłku społecznym, gorzałce, poczuciu niesprawiedliwości i siekierze, jako narzędziu poszukiwania sprawiedliwości. W książce Markiewicza ambitne plany polityczne powiatowych działaczy chwieją się z powodu zaspania palacza kotłownianego; ludzi zdolnych zmusza się do ganiania w mundurach; panie pragną panów męskich, a jednocześnie kobiecych; inne panie zawodowo rozdają grzyby przy leśnych drogach. Jest i brokat ciechocińskiego dancingu i blichtr urzędowego gabinetu. Ponadto autor w książce wcieleniowo spróbuje schudnąć, by przypodobać się czytelnikom, jednak tymczasem poprzestanie na byciu Wielkim Autorem. To wszystko prawdziwe historie – reporterskie, przeżyte, wychodzone. Markiewicz do książki wybrał swoje teksty drukowane w POLITYCE w ciągu kilkudziesięciu lat. Wyszedł obraz zmieniającej się Polski, widziany oczami wrażliwca ze znakomitym poczuciem humoru. Więc taki autor, że proszę wstać z szacunkiem, jeśli go spotkacie.”

Marcin Kołodziejczyk

„Panna bez posagu, mówią o Polsce. Nie jest najbogatsza, to fakt, ale jaka zaradna. Pomysłowa. Z wdziękiem jakim, z fantazją. O niebogatej pannie z wdziękiem opowiada w tej książce Wojciech Markiewicz, reporter POLITYKI”.

 

Hanna Krall

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 282

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki, wnętrza, skład komputerowy: JANUSZ FAJTO
Redakcja: MARTA PRZYBYLIK-WIŚNIEWSKA
Zdjęcie na okładce: WOJCIECH DRUSZCZ
© Copyright by Marek Przybylik 2014
Wydanie I, Warszawa 2014
ISBN 978-83-940526-4-5
ul. Godebskiego 11, 02-912 Warszawa e-mail:[email protected] www:www.przybylik.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Biedni i biedniejsi inaczej

Niemal wszystkie teksty w tej książce traktują o biedzie. Jeśli nie w sensie dosłownym, to w przenośni; o biedzie umysłowej, wyobraźni. O takich, którzy potrafią napytać sobie biedy, i o starej biedzie, czyli że coś dzieje się po staremu. Wreszcie – o urzędnikach, kierownikach, decydentach i politykach, czyli biednych inaczej, którzy potrafią ściągnąć biedę na nasze głowy.

Piszę „teksty”, a nie reportaże, bo często określenie gatunku jest trudne. Gdzie kończy się reportaż, a zaczyna publicystyka? Zawsze wydawało mi się, że od czystości gatunku ważniejszy jest czytelnik, jego potrzeby. Że z kolei przez opowieści o konkretnych ludziach i ich losach lepiej widać całość. Ludzie w trudnych sytuacjach życiowych z reguły niechętnie opowiadają o sobie. Jeśli jednak przełamie się lody, zwykle chcą zrzucić z siebie niejeden ciężar, wytłumaczyć się z czegoś, czasem coś zagłuszyć. Oczywiście nie można wkładać im w usta mikrofonu czy dyktafonu, napadać na korytarzu czy ulicy, zadawać biednych pytań w stylu: „Co pani czuje po zamordowaniu córki?” Ludzie tym chętniej rozmawiają z reporterem, im mniej wyczuwają w nim zarozumiałości. Wolą rozmawiać z człowiekiem o raczej wesołym niż smutnym usposobieniu, wylewnym niż zamkniętym w sobie, gadatliwym niż milczącym. Oczekują zrozumienia i wyrozumiałości.

Pomysł „100 najbiedniejszych Polaków” zaświtał mi w roku apogeum rankingów na najpiękniejszych, najlepiej ubranych, najdroższych, najmodniejszych itd. oraz najbogatszych. Coraz częściej można było odnieść wrażenie, że jesteśmy krajem bogatszym niż Szwajcaria, Szwecja i Arabia Saudyjska razem wzięte. Raczkujący kapitalizm, owszem, potrzebował promocji, ale gdy osiągnął pełnoletniość i nadal jest „dziki” i „dziewiętnastowieczny” – to wzbudza sprzeciw. Skoro więc jest co roku 100 najbogatszych Polaków, niech będzie chociaż raz 100 najbiedniejszych.

Ostatnio zbyt często pseudoreportaże powstają przez telefon albo z internetu. Na tradycyjnej zasadzie, czyli na własne oczy, teksty robi się dłużej. Trzeba dojechać na miejsce, porozmawiać z bohaterami, trochę zapuścić się w klimat, poprzyłapywać i pomiętosić. Wrócić, przespać się z tematem. Wymyślić formę, napisać. Teoretycznie powinno to trwać tydzień, praktycznie często robi się prostsze teksty w trzy dni. Najdłużej z zamieszczonych w tym zbiorze pisałem raport „Polska na zasiłku” – niemal dwa miesiące. Prawie wszyskie informacje i liczby są tam wyszarpnięte z ministerstw, z ZUS, z wojska, policji i innych służb mundurowych oraz rozlicznych instytucji. Nie było sprostowań. Tekst zdobył kilka nagród, m.in. Grand Press i pierwszą, główną Nagrodę im. Władysława Grabskiego.

W wyborze, który macie Państwo w ręku, spośród 25 tekstów jedynie dwa („Ramaya, po prostu ramaya”, „Życie Warszawy”, 1976 r., i „Dlaczego Gombrowicz” „Polityka”, 1986 r.) pochodzą z poprzedniego ustroju. Pozostałe drukowane były w „Polityce” w latach 1997-2010. Tekstów nie zmieniałem, jedynie poprawiłem błędy, zrezygnowałem z większości wykresów, ramek i tabel.

Do tekstów dopisałem post scriptum – stan na dzisiaj, jak się skończyła sprawa, choć w wielu przypadkach wcale się nie skończyła.

Życzę dobrej lektury

Wojciech Markiewicz

Dlaczego Gombrowicz wzbudza w nas zachwyt i miłość?

Dlaczego płaczemy z pisarzem, czytając ten cudny, harfowy monolog Henryka ze „Ślubu”? Dlaczego, gdy słuchamy heroicznych, spiżowych strof „Iwony, księżniczki Burgunda”, wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie możemy oderwać się od cudów i czarów „Dzienników”, a kiedy znowu skargi bohatera „Transatlantyku” zadźwięczą, serce rozdziera się nam na kawałki? Wreszcie, dlaczego „Ferdydurke” nas na wskroś przewierca? A może nie przewierca? Niech Markiewicz jedzie do Krakowa, listy do Domu Książki z zamówieniami na „Dzieła” Wielkiego Pisarza przejrzy i wynotuje do notesu: dlaczego zachwyt, miłość, płaczemy, poryw, serce i przewierca?

Wziąłem tedy walizeczkę ręczną, kij podróżny i pociągiem ekspresowym wydaliłem się do Krakowa.

W Domu Książki przyjął mnie Dyrektor. Prosił siadać, częstował herbatą, a właściwie herbatką, bo uśmiechał się dobrotliwie, jakby poklepywał mnie po pupie, kiedy wyłuszczałem mu przyczynę wizyty. Anons prasowy mówił, że o kupno „Dzieł”, dziewięciu tomów za osiem tysięcy złotych, ubiegać się mogły jedynie biblioteki, instytucje kulturalne i środki masowego przekazu. Osoby prywatne nie. Ale pewno ludzie prywatni pisali, prosili. Interesuje mnie, jak prosili, czym swoje prośby motywowali.

– A po co to wam? – zapytał Dyrektor dobrotliwie, ale z niepokojem, niepokojem jednakże uśmiechniętym. – I czemu to właściwie ma służyć?

Pytanie zaskoczyło mnie. Coś tam bąknąłem, że informować trzeba, on zaś, ciągle się uśmiechając, spytał, co mi jest wiadomo o tajemnicy korespondencji. Chrząknąłem, że cytując listy, nazwiska pomijać będę, na co on, że wszystkie prywatne prośby nadawcom odesłano.

Coś mi to się nie klei – pomyślałem sobie – kupy nie trzyma, więc zacząłem go podglądać. Przechyliłem się przez stolik, zbliżyłem moją głowę do jego głowy, moją twarz do jego twarzy i obejrzałem dokładnie nos i otwór gębowy. Na prawym policzku dostrzegłem nikłe włoski. Potem, w milczeniu, przeniosłem wzrok na jego czoło wysokie, może trochę za wysokie, i uśmiechnąłem się niewinnie. On zmieszał się, dotknął palcem czoła i wyrzucił z siebie: – W ogóle po co o tym pisać? Po co rozbudzać apetyty, jeśli nie będzie można ich zaspokoić. Bo przecież nakład wynosi zaledwie 20 tysięcy kompletów.

Mówił: „rozbudzać apetyty”, a ja słyszałem: „drażnić”. Mówił: „wiecie”, ale ja słyszałem: „rozumiecie”. Patrzyłem tedy z wielkim zainteresowaniem na palec wskazujący jego prawej ręki. – Ja tylko chciałem przejrzeć listy, panie... Dyrektorze – mamrotałem w kółko jak gdyby nigdy nic.

Myślałem już, że za chwilę wyjmie z portfela fotografię żony i dziecka i będzie próbował mnie nimi wzruszyć, kiedy stała się rzecz straszna: zaczął używać przeciwko mnie języka. Nie tej czerwonej z białym nalotem części ciała, ale języka narad, posiedzeń, wiadomości i sprawozdawczości: – Rozumiecie, mamy określone trudności z papierem...

Ten język właśnie, do którego przywykł przez lata, uspokajał go. Po chwili wrócił do normy i znowu zaczął się uśmiechać. Wtedy ja nachyliłem się i – tym razem – spojrzałem na jego obutą stopę. Tego się najpewniej nie spodziewał, bo zaczął mówić szybciej:

– Z tym Gombrowiczem będzie pewnie tak, jak było z „Ulissesem” Joyce’a – wyraźnie starał się bagatelizować moje nachylenie – dzwonili wtedy do mnie: załatwcie, chociaż egzemplarz. Załatwiałem. A po dziesięciu dniach telefony: wymieńcie mi to na coś innego. Przez dwadzieścia stron przebrnąłem i dalej za cholerę nie mogę. No to jak, wymienicie?

Mówił tak, a mnie coraz większa ogarniała niemożność. Język rozpanoszył się w gabinecie, odbijał się od drzwi obitych skajem, od ścian, szyb i biurka. Ja zaś zacząłem dostrzegać, że ława, przy której siedzimy, to właściwie stoliczek niski, jak w przedszkolu, lampa nad nami świeci jak okrągła pupcia noworodka, za oknem pada nie deszcz, ale deszczyk. Ja siedziałem na pupie, on siedział na krześle. Prawą nogę zawiesił na lewej i mówił: – Trzeba rozbijać mity.

Próbowałem jeszcze się bronić; popiół z papierosa strząsnąłem obok popielniczki na czysty blat. Jednakże ten nieestetyczny widok nie wywarł na nim żadnego wrażenia i recytował dalej: – Rozbijać mity! Przecież Gombrowicz nie był żadnym pisarzem politycznym. Polityki u niego na parę stron maszynopisu. No, ale nietrudno sobie wyobrazić, jak ludzie się rzucą na te wykropkowane miejsca, na te nawiasy kwadratowe, jakie będą domysły!

Ja jednak nie mogłem wydobyć z siebie słowa. To było zbyt zdawkowe, banalne, abym mógł się opierać. Dyrektor dyrektorski, Gombrowicz taki lub siaki, „Ulisses”, rozbudzanie apetytów, miętoszenie, język, pupa i gęba – tego było zbyt wiele. Ale żegnając się, sam nie wiem dlaczego, szastnąłem nogą.

Kupiłem bilet na najbliższy samolot i kiedy części mojego ciała przemieszczały się w chmurach kilka kilometrów nad ziemią, pomyślałem sobie: niedoczekanie wasze! Wezmę ja papier do pisania, długopis albo maszynę piszącą i pisząc, opiszę, co tu napisane.

1986

PODGLĄDANIE

100 najbiedniejszych Polaków

Kilka milionów ludzi w Polsce nie dojada, nie jest w stanie zadbać o swoje zdrowie, mieszka w fatalnych warunkach, nie ma wykształcenia. Bieda coraz bardziej się utrwala, staje się dziedziczna.

Statystyczne dane o nędzy i ubóstwie niewiele mówią o tym, jak naprawdę żyje spora część społeczeństwa. Wybraliśmy więc konkretne przykłady, z których powstała lista stu najbiedniejszych Polaków.

Biedę w przeciwieństwie do bogactwa trudno wymierzyć pieniędzmi. Chociaż na początku próbowaliśmy uporządkować kolejność na naszej liście, stosując wskaźnik miesięcznego dochodu na osobę, wkrótce musieliśmy się poddać. Nie sposób bowiem rozsądzić, czy biedniejszy, a więc zajmujący wyższą pozycję na liście, jest mieszkaniec węzła ciepłowniczego czy też wysypiska śmieci żyjący ze zbieractwa i darmowych zup. A może wyżej powinna się znaleźć matka z ośmiorgiem dzieci, których tata i mąż coś zarabia, ale przepija wszystko? Gdzie umieścić 13-osobową rodzinę popegeerowską żyjącą z jednego miesięcznego zasiłku wynoszącego 656 zł? Czy też może uboższa jest staruszka, której syn zabiera prawie całą emeryturę? Lista „Stu najbiedniejszych” jest więc zestawieniem typowych obrazów polskiej biedy, od nędzy trwałej, beznadziejnej, często połączonej z degradacją psychiczną, po różne postacie ubóstwa dotykającego ludzi mających jakieś stałe źródła dochodów.

Bieda jest brzydka, zazwyczaj cuchnąca i brudna. Głośno o biedzie robi się rzadko. Przed wyborami (co świadczy i o tym, jak liczny jest elektorat biedaków) lub podczas politycznych potyczek, kiedy z lewej lub prawej strony padają oskarżenia, który to rząd – obecny czy poprzedni – jest winien tragicznej sytuacji wielu ludzi. Ostatnio o biedzie konferowali politycy zebrani przy jednym stole przez Lecha Wałęsę, który zaprosił lewicę i prawicę do instytutu swego imienia. Lewica nie przyszła.

Jak radzą sobie nędzarze oraz ci żyjący na krawędzi nędzy? Jakie sposoby na przeżycie mają mieszkańcy dworców, kanałów i śmietników? Czy tylko alkoholizm, narkomania i własny wybór zepchnęły ich na margines? Zdecydowana większość ludzi na naszej liście nie zgodziła się na opublikowanie swoich wizerunków, czasem nawet na zamieszczenie w gazecie nazw miejsc ich zamieszkania. Wielu z tych, do których dotarliśmy, nie chciało rozmawiać o swojej sytuacji.

Biedę staraliśmy się wyłuskać, penetrując miejsca i grupy ludzi, które na liście najbiedniejszych powinny się znaleźć. A więc na dworcach, w ośrodkach pomocy społecznej, w noclegowniach i innych przytuliskach, domach pomocy Marka Kotańskiego, byłych PGR, wśród bezdomnych, wypuszczonych z więzień, rodzin wielodzietnych, alkoholików, narkomanów. Nie roztrząsamy, dlaczego wielu z nich znalazło się w tragicznej sytuacji. Po prostu opisujemy ich los. Na naszej liście, co prawda na końcu, znaleźli się także biedni pracujący. Zawody, które wykonują, często lokują ich wysoko w hierarchii społecznej akceptacji, szacunku. Płace zaś – na dole społecznej drabiny.

1-3Joanna Z. (20 l.) i 2 dzieci

Mieszkała na wsi nieopodal Pieniężna. Od maja na Dworcu Centralnym w Warszawie. Kiedy miała 16 lat, zmarła jej matka. Po stypie ojciec zgwałcił ją po raz pierwszy. Potem robił to także jej brat. Odstępował ją też kolegom za butelkę wina albo wódki. Kamilę urodziła, gdy miała 17 lat, Sebastiana rok później. – Kamila jest córką taty – mówi, patrząc niewidzącym wzrokiem w tłum. – Sebastian nie wiem. Cała wieś się naśmiewała. Uciekła do Warszawy. Z Centralnego trafiła do sióstr pod Piasecznem. Cały czas płakała, siostry się denerwowały. W maju znowu uciekła na Centralny. W opiece społecznej dowiedziała się, że żaden zasiłek się jej nie należy, bo nie ma meldunku. – A tu, na dworcu, przynajmniej raz dziennie jest gorąca zupa dla dzieci – mówi. – Gdyby nie one, to już dawno bym ze sobą skończyła.

4-17Jolanta, Zenon (36 i 37 l.) i 11 dzieci

Bezrobotni, byli pracownicy PGR Żelazki w powiecie olecko-gołdapskim. Mają 11 dzieci w wieku od 11 miesięcy do 13 lat. Ośmioro z nich przyszło na świat już po upadku PGR. W sierpniu ich całkowity dochód – zasiłek z opieki społecznej i rodzinne – to 656 zł, czyli niespełna 2 zł dziennie na osobę. – W maju – wspomina Zenon C. – dzieciaki były przezroczyste. Teraz trochę słońca złapały. Roboty w promieniu 50 kilometrów nie ma.

Co by kupiła, gdyby nagle dostali tysiąc złotych? Zeszyt by spłaciła. Potem buty dla dzieci na zimę i coś z ubrań.

Jolanta C. gotuje obiad. 2 kg pęczaku, które okrasi słoniną (0,5 kg). Do tego będzie surówka – tarta marchew (1,5 kg) z jabłkiem. Jabłka, mocno już zdziczałe, przyniosła skądś Kasia, najstarsza córka. Ze skórek i ogryzków jabłek Jolanta C. ugotowała już kompot. Dobry na upał, kwaskowy, bo mało cukrzony.

W środę do sklepu przywieźli kości, po 80 groszy kilogram. Jolanta C. kupiła wszystkie, które zostały (– Kości idą u nas jak woda – mówi), prawie 5 kilo. Nagotowała krupniku na dwa dni. Włoszczyzna tylko strasznie droga, 2 złote za pęczek. Żeby samemu posiać, zasadzić? Gdzie tam. Nie zdąży wyrosnąć, a rozkradną. Na kolację będą jabłka w cieście.

Co by kupiła, gdyby nagle dostali, powiedzmy, tysiąc złotych? Zeszyt by spłaciła, czyli dług w sklepie. Potem buty dla dzieci na zimę i coś z ubrań. Książki i zeszyty do szkoły? No tak, bo opieka zapowiedziała, że w tym roku nie będzie na to pieniędzy. – Ale – przypomina sobie – opału na zimę bym kupiła, węgla. No i już tysiąca by nie było.

18Helena Z. (65 l.)

Emerytka, mieszka na Woli w Warszawie. Ma 548 zł emerytury. Co miesiąc jej syn Piotr (44 l.) czatuje na listonosza – w domu, na klatce, na podwórku. Odbiera emeryturę „dla mamy” i zostawia jej końcówkę, czyli w ostatnich miesiącach 48 zł. Piotr Z. nigdy nie pracował, podobnie jak jego ojciec, który zmarł 12 lat temu. – To są ludzie z wyuczoną umiejętnością niepracowania – mówi sąsiadka p. Heleny, która jej pomaga, np. zaprasza na talerz zupy albo ziemniaki z sosem, bo u niej też się nie przelewa. – Zdrowe byki, a całymi dniami wystają odprasowani, wygoleni obok trzepaka albo przesiadują na skwerku za biurowcem i popijają piwo, wino i tańszą wódkę z przemyconego spirytusu.

To są ludzie z wyuczoną umiejętnością niepracowania. Zdrowe byki, a całymi dniami wystają odprasowani obok trzepaka.

– Sprawa Heleny Z. jest nam znana – mówi Jolanta Sobczak, dyrektor Ośrodka Pomocy Społecznej Dzielnicy Warszawa-Wola – jesteśmy jednak bezsilni. Wystarczyłoby, żeby pani Helena podpisała oświadczenie, że syn zabiera jej większość emerytury, a sprawą zająłby się nasz prawnik. Ale Helena Z. nie chce się zgodzić na naszą interwencję. Mówi: „przecież to moje dziecko”. W dzielnicy mamy jeszcze co najmniej kilkanaście podobnych znanych nam przypadków.

19-20Stasia (30 l.) z synem

Z małego miasteczka na Pomorzu. Kiedy mąż dowiedział się, że żona ma nowotwór, zaczął ją maltretować. – Fizycznie i psychicznie – mówi. Zabrała czteroletniego syna Rafała i uciekła do Warszawy. Tu trafiła do hospicjum w Centrum Pomocy Bliźniemu Marka Kotańskiego przy ul. Marywilskiej. – Siostra obiecała wziąć Rafałka – odwraca głowę do ściany – ale już po mojej śmierci, bo chcę go jeszcze na samym końcu zobaczyć.

21Marian B. (45 l.)

Przywieziono go niedawno do schroniska Brata Alberta w Gliwicach. Od kilku miesięcy mieszkał w zakamarkach stadionu w Zabrzu-Mikulczycach. Cały jego dobytek mieścił się w niewielkiej torbie i pochodził ze śmietników. Mył się na cmentarzu, żył ze zbierania butelek. Był bezkonfliktowy, ale unikał ludzi. Okazało się, że jest niemową; na kartce wyskrobał, że głos stracił w więzieniu, w którym przesiedział 15 lat.

22-28Rumcajs (42 l.) i 6 kolegów

Nurek i jego sześciu kolegów z węzła ciepłowniczego na Żeraniu w Warszawie. Brodaty Rumcajs prosi, żeby nie pisać dokładnie, gdzie ten węzeł jest, bo łysole (pewno skini) mogą znowu, jak to było zimą, wrzucić im do środka płonące butelki z benzyną. Uciekali włazem, a łysole tylko czekali z bejsbolami. Dziadka tłukli tak, że po paru dniach w szpitalu się przekręcił.

Żyją ze zbieractwa, nurkowania w śmietnikach. Makulatura, szmaty, butelki, złom i – jak się trafią – metale kolorowe. 

Autobusami jeżdżą jedynie wiosną i latem. Jak odmoczą się w Kanałku Żerańskim, założą czyste ciuchy i już im palce z butów nie wyłażą.

– Wczoraj, dla przykładu, dostaliśmy w skupie przy Modlińskiej 32 złote – mówi z dumą Rumcajs. – Pojedliśmy i było nawet co wypić. Czasem, kiedy idą ulicą (dwójkami, bo pracują po dwóch), ktoś da im złotówkę, dwa albo nawet i pięć złotych. – Za wygląd – śmieje się Rumcajs. Do domu, czyli węzła, pościągali stare materace, kołdry, koce, fragmenty mebli wyrzuconych na śmietnik. – W domu – mówi Rumcajs, który w kanałach, węzłach, na dworcach i noclegowniach przeżył ponad pięć lat – odlewać się można tylko zimą, do słoika. Autobusami czy tramwajami jeżdżą jedynie wiosną i latem. Jak odmoczą się w Kanałku Żerańskim, założą czyste ciuchy z PKPS i już im palce z butów nie wyłażą. Wtedy wybierają się czasem nawet do Śródmieścia. – Dla przykładu – na Starówkę.

29-32Anna K. (32 l.) i 3 dzieci

Sosnowiec, żona górnika z trójką dzieci. Nigdy nie pracowała, bez zawodu. Mąż wziął odprawę, 36 tys. zł, i prysnął do Niemiec, skąd przysłał pocztówkę, że nie wraca. Anna K. korzysta z pomocy opieki społecznej.

33Sławomir G. (65 l.)

Bezdomny z Warszawy. – Mieszkam kątem na strychu – mówi. – Nie mam żadnego zasiłku. Żywię się po darmowych kuchniach. Nikt mnie nie chce wziąć do roboty, bo jestem za stary. 27 sierpnia chciał wejść na konferencję Lecha Wałęsy poświęconą problemom biedy, ale go nie wpuszczono. – Kogo pan reprezentuje? – zapytał Lech Wałęsa. Po czym ochroniarze wyprowadzili p. Sławka z sali.

34-44Katarzyna i Ryszard W. (31 i 36 l.) i 9 dzieci

Na wyżywienie rodziny potrzeba minimum 30 zł dziennie, co pochłania cały miesięczny zarobek.

Ze wsi Widzinie, gmina Kobylnica Słupska. Dzieci w wieku od 5 miesięcy do 14 lat. Ona nie pracuje od 10 lat, po redukcji w Spółdzielni Pracy „Bałtyk” w Słupsku. On był traktorzystą, ale PGR w 1991 r. upadł. Półtora roku był na kuroniówce. Teraz pracuje jako zgrzewacz w prywatnym zakładzie w Widzinie. Jak dobrze się postara, to zarabia 900-1000 zł na rękę. Najmłodsze dziecko W. jeszcze nieochrzczone. Nie ma pieniędzy, bo rodzina wykosztowała się wcześniej na posłanie dwójki dzieci do pierwszej komunii. Następna dwójka idzie do komunii w przyszłym roku. Dwoje jest na leczeniu sanatoryjnym w Ciechocinku. Pracodawca W. dał na bilety kolejowe. Szóstka uczęszcza do szkoły. Mają trochę przyborów, ale żadnych podręczników. Pomoc społeczna daje nikłą nadzieję, że wyposaży w nie dzieci. W. nie mają stałego zasiłku z pomocy społecznej na dzieci. Ostatnia tzw. okresówka była w marcu – 30 zł. W marcu dostali też z gminnego ośrodka pomocy społecznej za urodzenie najmłodszego dziecka jednorazowo 150 zł. Na wyżywienie rodziny potrzeba minimum 30 zł dziennie, co pochłania cały miesięczny zarobek Ryszarda. Mieszkają w popegeerowskim bloku na 38 m kw. (dwa pokoje z kuchnią). Dzieci śpią w łóżkach po dwoje, troje. Sprzęty mocno zdezelowane, łącznie z najbardziej wartościowym w domu starym, ale kolorowym telewizorem kupionym przed laty. Stoi na szafie, pod sufitem, żeby dzieciaki nie kręciły gałkami. Największym marzeniem W. jest nowa wersalka. Bo ta stara to się już zupełnie rozlatuje.

45Edward Z. (47 l.)

Jest samowystarczalny. Wszystko, czego mu potrzeba do życia, znajduje w miejskich odpadach.

Żyje na katowickim wysypisku śmieci od prawie 20 lat. Ma budę skleconą z desek i blachy, dwa na trzy metry, którą przenosi, gdy zmienia się lokalizacja wysypiska. Jest samowystarczalny. Nie korzysta z żadnej pomocy. Wszystko, czego mu potrzeba do życia, znajduje w miejskich odpadach. Za sprzedane butelki kupuje tylko zapałki i bateryjki do radia tranzystorowego.

46-55Zofia i Władysław G. (32 i 34 l.) i 8 dzieci

Lidzbark Warmiński. On jest murarzem, zarabia ok. 1200 zł miesięcznie na rękę, ale prawie wszystko przepija. Ona w domu, przy dzieciach (2,5-13 lat), po szkole handlowej. Jako sprzedawczyni przepracowała niecałe 2 lata, zanim urodził się najstarszy syn Sebastian. Bez pomocy matki (460 zł renty po mężu), proboszcza i sąsiadów Zofia nie dałaby sobie rady. Kilka tygodni temu 11-letni Sławek chciał ukraść w sklepie dwa batony i słodką bułkę. Złapała go kasjerka. Następnego dnia po trzydniowej balandze wrócił do domu mąż. Z wypłaty zostało mu 210 złotych. – Uwalił się na wersalkę pijany, śmierdzący, w ubraniu – Zofia nerwowo gestykuluje. – Pomyślałam wtedy, żeby jak ta kobieta, o której mówili w telewizji, co to oblała męża pijaka benzyną i podpaliła, żeby zrobić tak samo. Ale co wtedy stałoby się z dziećmi?

56-63N.N.

Po trzech dniach koczowania na Dworcu Wschodnim w Warszawie policjanci wylegitymowali kobietę, która była tutaj z siódemką dzieci, w tym dwójką niepełnosprawnych. Bita przez męża, alkoholika, uciekła z domu. Policjanci poinformowali ją, że lepiej by było, gdyby pojechała do Centrum Pomocy Bliźniemu Marka Kotańskiego przy ul. Marywilskiej. Kiedy funkcjonariusze pomagali jej wsiąść do policyjnego mikrobusu, upewniała się: „Czy dzieci będą tam mogły raz dziennie zjeść?”.

64-67Wiesława i Marian K. (36 i 38 l.) i 2 synów (8 i 11 l.)

Ze wsi, kilkanaście kilometrów pod Kłodzkiem. Powódź w 1997 r. zabrała im wszystko. Od talerzy, pościeli, ubrań, przez inwentarz (dwie krowy, dwa prosiaki), lodówkę, telewizor, po dom, oborę, stodołę. Została tylko ziemia. Na zasiłek – 3 tys. zł – czekali długo i starczył on zaledwie na to, żeby jako tako zagospodarować się w domu brata Wiesławy, który dał im schronienie. Marian znajduje czasem jakąś dorywczą pracę w Kłodzku, latem zarobi na wsi. Ale niewiele. Swojej ziemi nie uprawiają, bo – jak w zeszłym roku – nie starczyło nawet na obsianie ich 7 hektarów. Zimą żyją z zasiłku na dzieci – 350 zł – więc muszą korzystać z pomocy brata i bratowej.

68Remigiusz N. (27 l.)

Usiłował popełnić samobójstwo, ale złamał tylko nogę i rękę, cztery miesiące przebywał w szpitalu.

Z zawodu szlifierz, inwalida bez nogi, żebrze. Codziennie zmienia miejsce na warszawskich skrzyżowaniach. Na czerwonym świetle kuśtyka o kulach od samochodu do samochodu, pokazując kierowcom zawieszoną na szyi tekturową tabliczkę: „Nie mam pracy. Dwoje chorych dzieci. Proszę o wsparcie”. – Jeden na dziesięciu kierowców da 50 groszy, czasem złotówkę, rzadko dwa – mówi i słychać, jak gotuje się w nim wściekłość. – Zakłady pracy chronionej? Niech pan spróbuje bez nogi dostać pracę w takim zakładzie.

69Kazimierz W. (71 l.)

Zakłady pracy chronionej? Niech pan spróbuje bez nogi dostać pracę w takim zakładzie.

Z Lubawy. 621 zł emerytury wraz z zasiłkiem pielęgnacyjnym. Po wylewie, od 1995 r. przykuty do łóżka. Opiekuje się nim pracownica socjalna (dwa razy w tygodniu po dwie godziny – robi wówczas zakupy) oraz 74-letnia sąsiadka, której przychodzi to z coraz większym trudem. Pan N. czwarty rok czeka na miejsce w domu pomocy społecznej. W marcu ub.r. usiłował popełnić samobójstwo, ale upadek z łóżka tylko powiększył jego cierpienia – złamał nogę i rękę, cztery miesiące przebywał w szpitalu.

70-71Dr Lidia P. (85 l.) i prof. Leopold C. (61 l.)

Trafili do domu Przystań w Łaszewie koło Żuromina. Ona doktor medycyny, on profesor uniwersytetu. Obydwoje ubezwłasnowolnieni przez rodziny, oddani do domów opieki społecznej, obydwoje z domów tych uciekli. Obydwoje znaleziono, gdy szperali w śmietnikach. On – po wypadku samochodowym, z urazem mózgu – przestał być sprawny intelektualnie. Pogodna dr Lidia P. cierpi na amnezję: – Zioła, tylko zioła – powtarza, uśmiechając się jak dziecko.

72-78Dorota M. (23 l.)

Ociężała umysłowo. Bita i gwałcona przez ojczyma uciekła z domu sześć lat temu. W Markocie urodziła pierwsze dziecko – rodzi co roku – i pięć następnych. Teraz jest w ciąży po raz siódmy.

79Andrzej B. (34 l.)

Szukałem pracy na budowie. Facet mówi: 20 złotych dniówka, od siódmej do szóstej. No to ja z powrotem na Wschodni.

Z czego 12 spędzonych za kratami (siedem wyroków), wyszedł z więzienia w Sztumie niespełna trzy tygodnie temu. W kieszeni miał 40 zł i prawie pustą torbę. Pojechał do domu, do Koszalina. Dzwoni, otwiera żona i mówi: „Ty już tu nie mieszkasz”: – A za nią chłop, z metr dziewięćdziesiąt, tylko czeka, żebym popełnił błąd. Ale ja nic, elegancko: a to przepraszam. Do widzenia i na dół. Tam dopiero mnie wzięło. Koledzy, jedna flaszka, druga i goły jestem. Po trzech dniach zacząłem szukać pracy. Dla spokojnego sumienia. Bo gdzie taki jak ja nie pójdzie, to mu mówią grzecznie: pracy nie ma. Wtedy ja w pociąg i do Warszawy, bo tu, jak mówią, tyrka na człowieka czeka. Trafiłem nawet na budowie robotę. Facet mówi: 20 złotych dniówka, od siódmej do szóstej. Jedenaście godzin wychodzi, więc pytam: z wiktem i opierunkiem? Gdzie tam – on na to – spać to jeszcze możesz, w baraku. No, to ja elegancko: dziękuję, przepraszam, i tu z powrotem, na Wschodni.

80Bogdan W. (50 l.)

Alkoholik, Łódź-Widzew. W lipcowe upały tak śmierdziało z jego mieszkania, że sąsiedzi zaalarmowali administrację. Przyszła komisja. Fragmenty protokołu:

„W/w dopuścił się bezprzykładnej dewastacji lokalu (...) Zdemontował i zapewne sprzedał na alkohol kuchnię gazową, zlew, krany, grzejniki c.o., a nawet kontakty. W łazience komisja stwierdziła brak wanny, umywalki oraz miski sedesowej (...) Bogdan W. potrzeby fizjologiczne załatwiał na podłogę lub na gazety, które wyrzucał przez okno”.

Komisja wezwała pogotowie, gdyż Bogdan W. leżał nieprzytomny na barłogu ze szmat, a obok niego kilka buteleczek po spirytusie salicylowym. Odwieziono go na odtrucie. Z powodu zarobaczenia komisja sporządziła wnioski do sanepidu o dezynfekcję mieszkania, z powodu zaś notorycznego uchylania się od wnoszenia opłat – o eksmisję.

81-82Ala i Janusz Z. (19 i 33 l.)

Bezdomni narkomani, Łódź. – Grzeję – mówi Janusz – od 15 lat. Od czterech lat tuła się po strychach, piwnicach i klatkach. Pięć lat temu sprzedał mieszkanie po rodzicach. Pieniądze wpłacił na książeczkę PKO i tylko wyjmował, pod koniec już codziennie. Przez rok był mile widzianym gościem w melinach, mieszkaniach u przyjaciół. Kiedy pieniądze się skończyły, skończyły się i przyjaźnie. Rok temu zeszli się z Alą i – jak mówi – razem suną. Wyciąga kościstą, pokrojoną sznytami na przedramieniu rękę i pyta: – To jak? Dwadzieścia będzie?

83Waldemar G. (28 l.)

Przy tłoku w noclegowni, kiedy śpi tu tysiąc osób, na górnych pryczach brakuje tlenu. Rano ludzie nie są w stanie sami zejść.

Bez zawodu, z Trzebiatowa. Mieszka w noclegowni przy ul. Modlińskiej w Warszawie, ponoć największej w Europie. Szuka pracy. – Wezmę wszystko – mówi. Jak coś znajdzie, to wynajmie pokój. Na razie boi się zimy, bo przy tłoku w noclegowni, kiedy śpi tu tysiąc i więcej osób, to na górnych pryczach brakuje tlenu. Rano ludzie nie są w stanie sami zejść. A z czego żyje? – Nie powiem – mówi.

84Wiesiek (51 l.)

Kręci się po wsiach gminy Kowiesy za Mszczonowem. – Jestem najmita – mówi, uśmiechając się jednym zębem, i podaje twardą jak drewno, popękaną dłoń. Najmuje się do różnych prac: przy żniwach, zbiorze wiśni, śliwek, jabłek, wykopkach, do prostych zajęć na budowach. Dniówka 30-40 zł za 10-12 godzin pracy. – Ale z obiadem – zastrzega. – Ruskim, co się tutaj najmują – opowiada – płacą 20-25 zł. Z mieszkaniem i wyżywieniem. Zimą jest gorzej. Roboty nie ma, w walącej się chałupie zimno, więc Wiesiek chodzi wtedy po ludziach. Oni zginąć nie dadzą. Chyba że jak jego kolega Romek, który zaprzeszłej zimy napił się za dużo wina Jawa i zamarzł w rowie na Turowej Woli.

85-88Ewa W. z mężem i 2 dzieci

Wszyscy w okolicy gromadzą opał już od wiosny, nie zmarnuje się żaden badyl.

Nozdrzec, 50 km od Rzeszowa. Żyją z zasiłku rodzinnego: 70 zł 60 gr. Mąż bezrobotny. Próbował szukać pracy w Rzeszowie, ale zrezygnował, kiedy okazało się, że nie miałby czym dojechać, bo autobus jeździ raz dziennie, po siódmej, a on na siódmą miałby być w Rzeszowie. Mają jednak kawałek pola (3 ha), które obsiewają, więc mąkę mają własną. Podobnie ziemniaki, kapustę i inne warzywa. Latem jakoś dają sobie radę. Mogliby nawet coś sprzedać, ale z jedną kurą czy koszykiem jabłek nie pojadą do Rzeszowa, bo cały zarobek poszedłby na bilet. W sklepie kupują niewiele – chleb, margarynę, cukier. Często na zeszyt. Płacą, gdy dostaną rodzinne. Większość ludzi tak tu żyje od lat. Gorzej jest zimą, bo nie starcza na opał i ciepłą odzież. Wszyscy w okolicy gromadzą więc opał już od wiosny, nie zmarnuje się żaden badyl. – Zasiłków okresowych nie przyznajemy już wcale, bo nie ma środków – Teresa Bodnar, pracownik socjalny gminy, załamuje ręce. – Brakuje też na dożywianie w szkole. Dzieci dostają herbatę i bułkę. Na ciepły posiłek nie starcza. W Urzędzie Wojewódzkim w Rzeszowie potwierdzają: zaległości wobec gmin sięgają 10 mln zł. W gminie Nozdrzec 80 proc. mieszkańców jest bez pracy, 70 proc. kwalifikuje się do zasiłku.

89-91Tadeusz P. (40 l.)

Z Poznania. Od 1992 r. w Markocie. Pracuje za wikt i opierunek. W 1990 r. miał warsztat instalacyjny. Żonie zamarzył się butik, więc wziął kredyt. Z 40 pożyczonych milionów w czasach galopującej inflacji szybko zrobiło się 650 mln. Sprzedał warsztat, samochód, butik, ale i tak nie starczyło, bo zaczął pić. Do końca dług spłacili rodzice. Pod koniec 1991 r. wylądował na Dworcu Centralnym w Warszawie, potem w Markocie. – Tutaj – mówi – ponownie się ożeniłem, mam wspaniałego syna. Przy Marywilskiej Tadeusz założył firmę ogólnobudowlaną Przemko-Marko. Będą rozbierać stary most w Wyszogrodzie, a z uzyskanego drewna rozbudowywać Ekumeniczną Wspólnotę Młodzieżową pod Mrągowem.

92Grażyna Z. (32 l.)

Z tętniakiem mózgu, od kilku miesięcy w Markocie. Przyjechała tu – jak mówi – z Polski, bo dość miała pytań o swoją rentę, 348 zł. Telefonuje do domu. – Gdzie jesteś? – pyta matka. – W Markocie – odpowiada Grażyna. – A gdzie teraz wysyłają ci rentę? – pyta matka.

93Tadeusz R. (42 l.)

Nie rusza się z domu, bo wózek, z którego korzysta, nie mieści się w drzwiach windy. Kilka razy w roku wolontariusze wynoszą go przed dom.

Inwalida na wózku, Warszawa. Całkowity dochód – 475 zł. Mieszka na VI piętrze i nie rusza się z domu, bo wózek, z którego korzysta, nie mieści się w drzwiach windy. Kilka razy w roku wolontariusze wynoszą go przed dom. Potem Tadeusz długo wspomina taką wycieczkę.

94Marek, pseudonim „Angelus” (34 l.)

Poeta, mieszka na Śląsku. Wynajmuje od znajomych poddasze i płaci symbolicznie – 100 zł miesięcznie. Czasem jednak zalega z komornym, bo nie ma żadnej stałej pracy. Nie może znaleźć, ale też zbyt intensywnie nie szuka. Dorabia, ale nie chce pracować fizycznie. Na życie potrzeba mu ok. 450 zł miesięcznie. Jest zadłużony – w sumie powinien oddać kolegom 6 tys. zł. Ostatnio wydrukował esej w „Gazecie Krakowskiej” (zarobił 60 zł). Współpracował też przy produkcji filmu o Rafale Wojaczku – zorganizował do niego casting. W kilka tygodni zarobił 1200 zł. Za wiersze drukowane niedawno w dodatku do pisma „Studium” nie wziął ani grosza. – Nie mógłbym na pieniądze przeliczać poezji – mówi. Po rodzicach odziedziczył sporą bibliotekę. Kiedy nie ma na kino czy kompakt z jazzem, sprzedaje książki w antykwariacie (za każdym razem ok. 100 zł za 5-6 tytułów). Dzisiaj na śniadanie zjadł dwa serki topione (70 gr).

95Ludmiła P. (46 l.)

Salowa w szpitalu mokotowskim przy ul. Goszczyńskiego w Warszawie. Zarabia 460 zł na rękę. Większość salowych w tym szpitalu pochodzi z podwarszawskich wsi, mają drobne gospodarstwa, z których jakoś się utrzymują.

96Barbara C. (24 l.)

Pielęgniarka w szpitalu mokotowskim. Zarabia 745 zł (z premią i dyżurami), studiuje zaocznie. Pracowała w Domu Pomocy Społecznej, gdzie za 600 zł miesięcznie robiła wszystko – od dźwigania ciężarów po mycie trupów. Wynajmuje pokój 30 km od Warszawy, za co płaci 300 zł miesięcznie. Jej chłopak dopłaca pozostałe 200 zł.

97-99Katarzyna i Gabriel K., i 1 dziecko

Dyplomowani lekarze, stażyści w szpitalu AM przy ul. Lindleya w Warszawie. Zarabiają 492 zł i 520 zł. Dorabiają korepetycjami z angielskiego.

100Agnieszka R.

Nauczycielka uniwersytecka z UW, 30-letni staż. Po podwyżce w czerwcu dostała na rękę z dodatkami 803 zł i 40 groszy.

Aneks

– To i nas niech pan wpisze na tę listę najbiedniejszych – uśmiecha się Zofia P. (41 l.), pracownica socjalna Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w N., gdy dowiaduje się, czego szukam.

A ile pani zarabia?

– Osiemset dwadzieścia złotych. I ja, i koleżanka, i druga koleżanka też – mówi.

Na życzenie większości zainteresowanych ich imiona i inicjały zostały zmienione.

1999 

Współpraca: Jan Dziadul, Marta Zaraska, Jagienka Wilczak, Maja Wolny, Ireneusz Wojtkiewicz

PS Od tamtej pory wzrosły emerytury, renty, zasiłki, ale bardziej ceny. Czytelnicy „Polityki” pomogli kilkunastu rodzinom. Jedna z wielodzietnych dostała pieniądze na nową wersalkę z prośbą, aby korzystać z niej rozważniej. W 2002 r. tragicznie zginął Marek Kotański.

W klatce

O osiedlu przy ul. Palisadowej mówiono, że to półotwarte więzienie. Bez „honoru bandyty i złodzieja”. Że żeby tam się uchować, lepiej nic nie widzieć i nie słyszeć.

Taksówkarz, gdy mu powiedzieć „na Palisadową”, to odmówi. – Tam to ja nie pojadę. W życiu. Lekarz, kiedy w karcie przeczyta adres pacjenta: „ul. Palisadowa”, to człowieka nie dotknie, recepty tylko wypisze i do widzenia. W szkole patrzą na dzieci z Palisadowej jak na zwierzaki. I boją się, bo nie wiadomo, co takiemu do łba strzeli. Na Palisadową nie przyjedzie majster do zepsutego telewizora. Nocą nie przyjedzie pogotowie ani radiowóz. No, chyba że kogoś nożem zakłują, głowę odrąbią, żywcem zakopią albo utopią w szambie. Wtedy, owszem, przyjeżdża, ale grupa antyterrorystyczna.

Palisadowa to Palisadowa. Nie po to została wybudowana, żeby ktoś stamtąd wyszedł.

Osiedle – jak się to fachowo nazywa – dla eksmitowanych z dysfunkcją przy ul. Palisadowej w Warszawie, za hutą, obok cmentarza Północnego, powstało w 1992 r. Dzisiaj nikt nie chce się przyznać do autorstwa pomysłu, który polega na tym, że w jednym miejscu zgromadzono ponad sto rodzin; byłych więźniów, którzy wyszli z kryminału i nie mają się gdzie podziać, alkoholików z zaburzeniami psychicznymi, narkomanów, chorych na AIDS, gruźlicę, pospolitych awanturników domowych, dewastatorów i zbieraczy wszystkiego, co się da.

Wśród tej setki jest kilka, może kilkanaście rodzin, które trafiły tutaj przypadkowo. Na wyrwanie się stąd mają jednak niewielkie szanse. Tak jak lekarze nie chcą badać pacjentów osiedla, tak w wydziale lokalowym nie chcą nawet czytać ich podań.

– Palisadowa to Palisadowa – kwituje urzędnik wydziału lokalowego gminy Bielany. – Nie po to została wybudowana, żeby ktoś stamtąd wyszedł.

Palisadowa to trzy baraki ustawione w podkowę. Dwa pierwsze są parterowe, trzeci piętrowy. W środku tej podkowy stoi oddany w październiku 1995 r. czwarty budynek. Na zewnątrz wygląda nawet nieźle, ale w środku – jak mówi pan Wiesiek z dwójką chorych dzieci na ręku, trzecie mu właśnie żona urodziła i jest w szpitalu – syf i malaria.

Palisadowa: w dzień śpią, nocą balangująfot. Anna Musiałówna

Osiedle wybudowano na bagnach, więc budynki zasysają wilgoć i grzyb pełza po ścianach. Jeśli komuś jeszcze zależy, to podsusza się piecykiem elektrycznym. Bo na Palisadowej nie ma ani centralnego, ani gazu. Jedna łazienka i ubikacja na dwa albo na pięć lokali.

Początkowo projekt był taki, żeby pracownica ośrodka pomocy społecznej dyżurowała tu osiem godzin. I przyjmowała interesantów przez zakratowane okienko. Ale pomysł się nie przyjął.

Kazik Siekierka i inni