A wokół nas pomarańcze - Weronika Tomala - ebook
NOWOŚĆ

A wokół nas pomarańcze ebook

Weronika Tomala

4,5

90 osób interesuje się tą książką

Opis

Maria, bohaterka powieści, jest tłumaczką i samotną matką. Wychowuje synka – owoc studenckiej miłości. Jakże wielkie okazuje się jej zdziwienie, kiedy pewnego dnia otrzymuje list z Włoch. Napisany przez ojca Marcela, który deklaruje, że dojrzał do roli ojca i chciałby nadrobić stracony czas.

Za radą przyjaciółki Maria decyduje się na podróż i tym sposobem trafia do Kalabrii. Posiadłość na skraju urokliwego miasteczka San Lorenzo Bellizi, gaj pomarańczowy, przytulny dom i pani Giuseppina z sercem na dłoni. Wszystko wydaje się idealne oprócz brata Carla – Giovanniego, który wydaje się wyjątkowym gburem.

Jaką tajemnicę ukrywają bracia?

Czy Maria na powrót zakocha się w ojcu Marcela?

I czy on wykorzysta drugą szansę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (49 ocen)
29
17
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madel777

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Weroniki biorę w ciemno i nigdy się nie zawiodłam. Tak było i tym razem, kolejna książka w pięknej scenerii Włoch, aż chce się tam być. Bardzo wzruszająca, pełna emocji i bogatych smaków włoskiej kuchni i jeden bardzo denerwujący bohater... Carlo... No nie da się go polubić. Maria i Giovanni wraz z Marcelem tworzą wspaniałą atmosferę i Mama Giuseppina dabająca o rodzinę i pysznie gotująca, aż czuć zapach pomarańczy i wypieków. Musicie koniecznie przeczytać. Polecam
20
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

ładnie napisana aż chce się jechać do Kalabrii
00
Crooleeck806

Dobrze spędzony czas

przyjemna i bardzo spokojna opowieść. 😊
00
bozenasup

Dobrze spędzony czas

Ciekawy romans autorki Weroniki Tomali. Urzekający, być może przewidywalny, ale nieźle napisany i pełen emocji. Bohaterowie to postaci, z którymi możemy się utożsamić. Fabuła jest wartka. Miła lektura na spokojne popołudnie!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © We­ro­nika To­mala Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło zdję­cia: Lu­iri Art, Jy­oti (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Ha­lina Bo­gusz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-67787-78-9
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Każdy ma taki świat, jaki wi­dzą jego oczy.

José Sa­ra­mago

Gmin­nej Bi­blio­tece Pu­blicz­nej w Go­do­wiei Pa­niom two­rzą­cym miej­sce,do któ­rego po pro­stu chce się wra­cać.

WSTĘP

Pew­nego pięk­nego dnia, ja­kich we wło­skiej Ka­la­brii bywa wiele, tu­rystka przy­sta­nęła obok przy­droż­nego ba­zarku, by ku­pić po­ma­rań­cze. Na od­głos sil­nika auta spra­co­wany sprze­dawca wy­szedł jej na­prze­ciw. Ko­bieta przy­wi­tała się krótko i uśmiech­nęła się (wszak za­wsze pa­mię­tała o drob­nych ge­stach uprzej­mo­ści), a po­tem za­częła prze­rzu­cać po­ma­rań­cze, by wy­brać naj­pięk­niej­sze. Te do­rodne, bez skaz na skórce, o ide­al­nym kształ­cie. Wy­cho­wała się w świe­cie mar­ke­tów, gdzie to­war ma przy­cią­gać wzrok ilu­zo­ryczną war­to­ścią. Jakże była zdzi­wiona, kiedy pod­nio­sła wzrok i uj­rzała nie­za­do­wo­loną minę sprze­dawcy. „Gbur i wa­riat” – tak o nim po­my­ślała, kiedy wy­rwał jej z rąk re­kla­mówkę i do­rzu­cił do niej naj­brzyd­szą, zie­loną jesz­cze gdzie­nie­gdzie, naj­dziw­niej wy­glą­da­jącą po­ma­rań­czę. Po czym zwa­żył to­war i po­dał nie­wielką kwotę. Znacz­nie mniej­szą od tej, która po­ja­wiała się na ety­kie­tach w skle­pach sa­mo­ob­słu­go­wych. Tu­rystka ode­szła z nie­sma­kiem, są­dząc że naj­wy­raź­niej po­peł­niła błąd, za­trzy­mu­jąc się w tym miej­scu. Kiedy wró­ciła do ho­telu i spró­bo­wała po­ma­rań­czy, prze­ko­nała się, że ni­gdy w ży­ciu nie ja­dła tak pysz­nych. Tak słod­kich, so­czy­stych i wy­jąt­ko­wych. A ku jej zdzi­wie­niu, i te z ładną skórką i ta brzydka – po ob­ra­niu były do­kład­nie ta­kie same. Iden­tycz­nie so­czy­ste i smaczne. Wtedy zro­zu­miała, jak ogromny po­peł­niła nie­takt. Ule­gła po­zo­rom, kie­ru­jąc się bodź­cami wzro­ko­wymi, tak jak bywa czę­sto także w in­nych dzie­dzi­nach ży­cia. A prze­cież na co dzień sta­rała się tego wy­strze­gać. Po­dob­nie oce­niamy lu­dzi, choć nie­jed­no­krot­nie mie­li­śmy się oka­zję prze­ko­nać, że ze­wnętrzne „opa­ko­wa­nie” ni­jak ma się do za­war­to­ści. Do tego, co no­simy w sercu i co sobą re­pre­zen­tu­jemy. Za­wsty­dzona swoim za­cho­wa­niem tu­rystka wró­ciła do przy­droż­nego ba­zarku. Trudno po­wie­dzieć, czy sprze­dawca po­ma­rań­czy ją roz­po­znał, choć prawdę mó­wiąc, w tym re­jo­nie ro­sły do­słow­nie wszę­dzie i nie miał zbyt wielu klien­tów. Tym ra­zem zdała się na jego in­stynkt i po­pro­siła o osiem ki­lo­gra­mów owo­ców. Za­do­wo­lony star­szy pan nie ża­ło­wał to­waru. Ob­da­ro­wał tu­rystkę za za­ufa­nie także in­nymi owo­cami. Ko­bieta zo­ba­czyła w po­ma­rań­czach trud jego pracy, wiele go­dzin po­świę­ce­nia, za które osta­tecz­nie otrzy­my­wał tak nie­wiele. Ode­szła ze łzami w oczach, ale z nową lek­cją w sercu. A kiedy wró­ciła do domu, się­gnęła po pierw­szy z brzegu owoc, bo już wie­działa, że nie­za­leż­nie od wy­glądu i tak bę­dzie pyszny.

ROZ­DZIAŁ 1

MARIA

Od­su­wam na bok zie­loną koł­derkę i uśmie­cham się na wi­dok baj­ko­wych pie­sków na po­szewce. Pie­ski zdo­bią też wiele in­nych przed­mio­tów w po­koju mo­jego syna.

– Mamo, prze­czy­tasz mi bajkę? – sły­szę cie­niutki głos, kiedy pod­no­szę się z ma­te­raca, by zło­żyć na czółku krótki po­ca­łu­nek. Od­ru­chowo zer­kam na ze­gar wi­szący nie­opo­dal łóżka, choć do­sko­nale zdaję so­bie sprawę, która jest go­dzina. Grubo po dwu­dzie­stej, a ja mam jesz­cze tyle do zro­bie­nia. Ściga mnie ter­min od­da­nia tłu­ma­cze­nia, miesz­ka­nie to­nie w ba­ła­ga­nie, na bla­cie cze­kają pro­dukty po­trzebne do upie­cze­nia cia­sta na fe­styn dla dzieci or­ga­ni­zo­wany przez na­sze przed­szkole. Noc znów bę­dzie miała za mało go­dzin. Czas nie jest ła­skaw dla sa­mot­nych ma­tek. Jakby mało im było trosk.

– Mar­celku, bar­dzo cię prze­pra­szam, ale po­czy­tamy ju­tro, kiedy tylko wró­cimy do domu. Do­brze? – pro­szę, a za­wie­dziona mina dziecka spra­wia, że kraje mi się serce. – Mam mnó­stwo pracy – tłu­ma­czę, li­cząc na zro­zu­mie­nie, choć jest zbyt mały, żeby po­jąć, jak mo­men­tami bywa mi ciężko. Ro­bię wszystko, by za­pew­nić nam ja­kiś byt. Żeby ni­czego nie bra­ko­wało. I choć ma­te­rial­nie cał­kiem do­brze so­bie ra­dzimy, wiem, że bra­kuje nam wspól­nego czasu. – A tym­cza­sem, ka­ra­lu­chy pod po­du­chy. – Uśmie­cham się i za­czy­nam ła­sko­tać go w oko­li­cach szyi.

– Mamo, prze­stań – mówi, choć wi­dzę, że to na mo­ment po­pra­wia mu hu­mor. Mimo wszystko sto­suję się do po­le­ce­nia. – Nie je­stem już ma­łym dziec­kiem. Mam sześć lat, a ty trak­tu­jesz mnie jak ma­luszka.

– Wy­pra­szam so­bie, Mar­cel – pró­buję ukryć roz­ba­wie­nie i przy­bie­ram ab­so­lut­nie po­ważną minę. – Do­sko­nale zdaję so­bie sprawę, że sześć lat to po­ważny wiek.

– Je­stem star­sza­kiem. Nie mamy już po­obied­nich drze­mek jak w młod­szych gru­pach – mówi o sy­tu­acji z przed­szkola, która au­ten­tycz­nie na­pawa go dumą. Brak ko­niecz­no­ści po­obied­niego snu to dla niego ar­gu­ment doj­rza­ło­ści nie do pod­wa­że­nia. Ile ja bym dała, by móc w ciągu dnia zdrzem­nąć się choć na chwilę.

– No tak – ki­wam głową ze zro­zu­mie­niem. – Będę o tym pa­mię­tać. – Głasz­czę jego ciemne włosy, cie­sząc się, że jesz­cze mi na to po­zwala. – Do­bra­noc, synku. – Pro­stuję się i za­mie­rzam odejść.

– Do­bra­noc, ma­mu­siu. Bar­dzo cię ko­cham – sły­szę słowa, od któ­rych oczy mi mo­men­tal­nie wil­got­nieją.

– Ja cie­bie też – szep­czę.

Sie­dzę przy sto­liku w ką­cie kuchni, gdzie ja­kiś czas temu stwo­rzy­łam so­bie mi­ni­mal­nie cy­wi­li­zo­wane wa­runki do pracy. Bra­kuje mi wła­snego biura, ale w ma­łym miesz­ka­niu nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści. Mar­cel stra­ciłby swój po­kój, co w ogóle nie wcho­dziło w grę. Bez sensu zaś pła­cić za więk­szy me­traż, skoro cał­kiem nie­źle so­bie ra­dzę. Zresztą miesz­kamy tu­taj od za­wsze. Zdą­ży­li­śmy przy­wyk­nąć.

Od­wra­cam wzrok od po­bły­sku­ją­cej na wie­szaku cho­chli i pa­trzę na ekran kom­pu­tera. Mi­ga­jący kur­sor nie­zmien­nie przy­po­mina, że pla­nowo mam jesz­cze do prze­tłu­ma­cze­nia parę stron. Się­gam po szklankę z Bóg wie którą dziś kawą, cho­ciaż sama nie wiem, po co. Ko­fe­ina o tej po­rze i tak na mnie nie działa. Pró­buję po­wró­cić my­ślami w świat kry­mi­nal­nej za­gadki de­tek­tywa An­to­nia, o któ­rego lo­sach przy­szło mi się ostat­nimi dniami roz­pi­sy­wać, ale już dawno nie by­łam tak bar­dzo roz­ko­ja­rzona. Ła­pię za te­le­fon i spraw­dzam, że we­dług mi­nut­nika moja szar­lotka po­winna się piec jesz­cze przez ja­kieś pięt­na­ście mi­nut. Póki jej nie wyjmę, chyba i tak nie mam co li­czyć na sku­pie­nie. To pew­nie przez cia­sto i obawę, że mogę je przy­pa­lić, je­stem taka roz­ko­ja­rzona. Nie chcę za­wieść wła­snego dziecka.

Wstaję od sto­lika i pod­cho­dzę do le­żą­cego na mi­kro­fa­lówce stosu ko­re­spon­den­cji. W ciągu ty­go­dnia zdą­żyło się tego tro­chę na­zbie­rać. Na sa­mym wierz­chu leży awizo, o któ­rym za­po­mnia­łam na śmierć, na szczę­ście mam jesz­cze dwa dni, by je zre­ali­zo­wać. Tuż pod nim znaj­duję dwie ulotki ofe­ru­jące do­sko­nałe wa­runki kre­dytu. Zgnia­tam je od razu. Ja­kaś ko­re­spon­den­cja z ZUS-u, pew­nie są w niej wy­li­cze­nia mo­ich skła­dek, znowu ulotki (co za mar­no­traw­stwo pa­pieru), new­slet­ter z po­pu­lar­nej sie­ciówki z ubra­niami, z któ­rej za­mó­wi­łam coś naj­wy­żej dwa razy, a wciąż ata­kują mnie ga­zet­kami.

I list.

Biała ko­perta okle­jona za­gra­nicz­nym znacz­kiem. Ze stem­plem, który nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści. Przy­wę­dro­wała do mnie z Włoch.

Ob­ra­cam ją w dło­niach, choć oprócz mo­jego ad­resu za­pi­sa­nego dru­ko­wa­nymi li­te­rami i znaczka nie ma na niej nic. Brak ad­re­sata ro­dzi różne do­my­sły. Może to od ja­kie­goś au­tora w po­dzię­ko­wa­niu za prze­kład? Nie roz­daję jed­nak swo­ich da­nych ob­cym lu­dziom i je­stem pewna, że mój pra­co­dawca rów­nież pil­nie ich strzeże. W po­śpie­chu roz­ry­wam ko­pertę. W środku zło­żona na pół kartka. Roz­kła­dam ją, ale wy­star­cza mi rzut oka na li­tery, bym wie­działa, kto jest nadawcą.

Skła­dam kartkę i jak ra­żona prą­dem od­rzu­cam ją na blat. Sia­dam na krze­śle i czuję, jak z emo­cji mocno wali mi serce. Cho­wam twarz w drżą­cych dło­niach, pró­bu­jąc ja­koś okieł­znać my­śli.

Tyle czasu. Tyle lat. Nic z tego nie ro­zu­miem.

Co się dzieje? Ci­sza pa­nu­jąca wo­kół na­gle za­czyna mnie mę­czyć. Pisz­czy mi w uszach, jakby ktoś pod­łą­czył mi do głowy ja­kiś ka­bel z iry­tu­ją­cym dźwię­kiem.

Wstaję z im­pe­tem, zry­wam z blatu wy­gnie­cioną już nieco kartkę i jesz­cze raz zer­kam na swoje sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wane imię. Tylko jedna osoba, którą znam, w taki wła­śnie spo­sób kre­śliła za­ma­szy­ste „M”. Na mo­ment za­my­kam oczy, a kiedy w końcu pod­no­szę po­wieki, wy­obra­żam so­bie jego głos. Jakby Carlo, któ­rego w ciągu lat zdą­ży­łam znie­na­wi­dzić i wy­rzu­cić ze swo­jej pa­mięci, znowu stał obok mnie.

Te­soro mio, Ma­ria,

Wcią­gam po­wie­trze. Kręci mi się w gło­wie, mu­szę się oprzeć o szafkę, żeby nie upaść.

Nie wiem od czego za­cząć. Może od tego, że po­wi­nie­nem was prze­pro­sić. Cie­bie i Mar­cello, na­szego syna. Choć to i tak nie­wiele zmieni. Nie masz po­ję­cia, jak ża­łuję, że sprawy po­to­czyły się w ta­kim kie­runku. Czas naj­lep­szym na­uczy­cie­lem ży­cia, jak ma­wia mia mamma. By­łem głup­cem, że zwle­ka­łem z tym tyle czasu, choć na­wet nie wiem, czy w ogóle prze­czy­tasz ten list. Czy da­lej miesz­kasz tam, gdzie kie­dyś. Ale to je­dyna opcja kon­taktu. Twój stary nu­mer te­le­fonu nie jest już ak­tywny, a w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych nie ma po to­bie śladu. Pi­szę, że­byś wie­działa, że pró­bo­wa­łem cię w ten spo­sób zna­leźć. Być może ni­gdy mnie nie zro­zu­miesz, ale by­łem zbyt młody, kiedy to wszystko na nas spa­dło. Mia­łem inne plany na ży­cie.

– Ty dupku! – mó­wię sama do nie­bie. Mam ochotę po­drzeć tę kartkę. – Ja też mia­łam inny plan, ale w prze­ci­wień­stwie do cie­bie po­tra­fi­łam unieść kon­se­kwen­cje – ce­dzę przez zęby, jakby miał mnie w tym mo­men­cie usły­szeć.

Dziś po­stą­pił­bym ina­czej, ale prze­szło­ści nie da się już cof­nąć. Wierz mi, wiele razy wyj­mo­wa­łem z szafki zdję­cia Mar­cella, za­sta­na­wia­jąc się, jak te­raz wy­gląda. Czy ma coś ze mnie? Czy jego oczy wciąż po­zo­stały tak ciemne jak wtedy, kiedy le­żał w łó­żeczku z bia­łym mi­siem w rącz­kach?

Pa­mię­tam tę fo­to­gra­fię. Zdję­cie, które prze­sła­łam mu, wie­rząc, że może to coś zmie­nić. Ale nie zmie­niło.

Wiem, że z pew­no­ścią masz już po­ukła­dane ży­cie. Za­wsze taka by­łaś. Po­ukła­dana. Mą­dra. In­te­li­gentna. Pa­mię­tam wie­czór, kiedy ska­ka­li­śmy przez ogro­dze­nie parku i ukry­wa­li­śmy się w krza­kach, gdy nie­opo­dal prze­cho­dził fa­cet z ochrony. Nie na­krył nas. Wtedy nie wie­rzy­łem, że to ro­bimy. Że ty to ze mną ro­bisz. Umia­łaś mnie za­sko­czyć, bo po­tra­fi­łaś wyjść ze swo­jej strefy kom­fortu.

Chcia­łem, że­byś wie­działa, że doj­rza­łem. Zmie­ni­łem się. Też chcę po­ukła­dać so­bie ży­cie, w któ­rym bę­dzie miej­sce dla Mar­cella. Wiem, że nie wy­peł­nię lat, w któ­rych mnie nie było. To sza­leń­stwo, bo na­wet nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek mu o mnie opo­wia­da­łaś. Masz prawo być na mnie zła, więc zro­zu­miem, je­śli już się do mnie nie ode­zwiesz. Mogę je­dy­nie pro­sić cię, że­byś po­zwo­liła mi go po­znać. Żeby wie­dział, że je­stem. Ma do tego prawo.

Zo­sta­wiam ci mój nu­mer te­le­fonu. Ad­res jest nie­zmienny od lat. Choć upływ czasu mógł go ze­trzeć z two­jego no­tat­nika. Albo ra­czej twoje roz­ża­le­nie. Je­stem tego świa­dom, więc i ad­res po­zo­sta­wiam. Zrób z tym, co ze­chcesz. Po­dej­mij de­cy­zję Ma­ria, tylko pro­szę, nie za­my­kaj w pełni tych wrót, które po­winny po­zo­stać otwarte, bo kie­dyś mo­żesz mieć do sie­bie żal. Ty i nasz Mar­cello.

Carlo

Zer­kam na sta­ran­nie za­pi­sany ad­res, który po­mimo usil­nych prób wy­par­cia po­zo­stał w mo­jej gło­wie. Pa­mię­tam li­sty, które na niego nada­wa­łam, bę­dąc w za­awan­so­wa­nej ciąży i jesz­cze kilka mie­sięcy po uro­dze­niu syna. Ni­gdy nie do­sta­łam od­po­wie­dzi. Ni­gdy!

Co za tu­pet.

Dy­go­czę ze zło­ści, li­tery tań­czą i mi­gają mi przed oczami. Do­piero po chwili do­ciera do mnie, że tak mocno trzęsą mi się ręce.

Zgnia­tam list w kulkę i ci­skam nim o ścianę, choć prze­cież na co dzień je­stem sta­bilna emo­cjo­nal­nie. Można by po­wie­dzieć, że wręcz prze­wi­dy­walna. Nudna do bólu, ale każdy ma swoje gra­nice.

Sia­dam na krze­śle i od­su­wam lap­top, ro­biąc miej­sce na bla­cie. Kładę głowę na stole i po pro­stu za­czy­nam pła­kać.

ROZ­DZIAŁ 2

MARIA

– Wrota? O ja­kich wro­tach on pi­sze!? – wy­rzu­cam z sie­bie jedno z ty­sięcy słów tego przed­po­łu­dnia. – Kre­tyn! Po pro­stu nie mam na niego in­nych słów. Za­wsze umiał lać wodę. Chrza­nić trzy po trzy. A kiedy przy­szedł czas, że ga­dać po­wi­nien, zwy­czaj­nie spie­przył. – Dzi­wię się, że cier­pli­wie po­ta­ku­jąca mi So­nia wciąż tu­taj jest. Za­dzwo­ni­łam do niej z sa­mego rana i kiedy tylko od­pro­wa­dzi­łam Mar­cela do przed­szkola, spo­tka­ły­śmy się na ka­wie. U mnie w domu, bo w ta­kim sta­nie z pew­no­ścią nie nada­wa­łam się do wyj­ścia.

– Wiem, Ma­ry­siu. Wiem. – So­nia od­sta­wia szklankę na blat, choć na­wet nie zdą­żyła się jesz­cze na­pić. Pa­trzy na mnie, jakby bała się wy­ko­nać ja­ki­kol­wiek ruch. Zdaję so­bie sprawę, że jesz­cze ni­gdy nie wi­działa mnie w ta­kim sta­nie. W jej opi­nii je­stem oazą spo­koju. Tą, która na ze­bra­niach w fir­mie nie pod­nosi głosu, ak­cep­tuje nowo usta­no­wione za­sady i uśmie­cha się do wszyst­kich. By­leby tylko prze­trwać w świe­cie żmij. A pod­łych lu­dzi nie bra­kuje. Jak w przy­padku Carla. – Ale prze­cież już prze­ro­bi­łaś te emo­cje. Po co znowu roz­dra­py­wać stare rany? – pró­buje prze­mó­wić mi do roz­sądku.

– No wła­śnie! – prze­chwy­tuję jej myśl. – Prze­pła­ka­łam, prze­ro­bi­łam i na­uczy­łam się na nowo żyć. A prze­cież nie było mi ła­two. – Sia­dam na we­lu­ro­wej ka­na­pie w moim ulu­bio­nym bur­gun­do­wym ko­lo­rze. – Ale to nie ja sama so­bie na­pi­sa­łam ten list, ro­zu­miesz? Po co to zro­bił wła­śnie te­raz? Żeby mnie do­bić? Na­mą­cić? – Wsu­wam palce w nie­ucze­sane włosy. Czuję się tak zde­spe­ro­wana, że za chwilę za­cznę je rwać. Rano, po­mimo usil­nych prób wpro­wa­dze­nia aury nor­mal­no­ści, na­wet Mar­cel za­uwa­żył, że coś jest nie tak. Moje wła­sne, wy­raź­nie za­tro­skane, sze­ścio­let­nie dziecko py­tało mnie o sa­mo­po­czu­cie. Nie tak po­winno być.

– Może ża­łuje prze­szło­ści. Wiesz – milk­nie na mo­ment, jakby nad czymś się za­sta­na­wiała. – Może jest ciężko chory albo coś w tym ro­dzaju i chce przed śmier­cią zy­skać prze­ba­cze­nie – mówi, sama nie wie­rząc we wła­sne słowa.

– Chory? – pry­cham. – Je­stem pewna, że gdyby tak było, nie za­wa­hałby się o tym na­pi­sać.

– Aż tak go nie znasz, Ma­ry­sia. Mi­nęło już tro­chę czasu. – Przy­po­mina mi o tym i ma ra­cję. Na­sza stu­dencka mi­ło­sna przy­goda nie trwała zbyt długo. Rok. A po­tem spek­ta­ku­lar­nie ru­nęła, kiedy w ostat­nich dniach na uni­werku mój test po­ka­zał dwie kre­ski. Ni­gdy nie za­po­mnę tego wi­doku. – Może fak­tycz­nie doj­rzał.

– Ha! – wy­krzy­kuję i sama za­sta­na­wiam się, czy to bar­dziej śmiech czy ra­czej oznaka fru­stra­cji. – W wieku trzy­dzie­stu dwóch lat to już fak­tycz­nie by wy­pa­dało – iro­ni­zuję.

Za­pada ci­sza, pró­buję po­zbie­rać my­śli. So­nia mil­czy, a ja zdaję so­bie sprawę, że ile­kroć się od­zywa, po pro­stu rzu­cam jej ja­kąś kontrę. To nie na niej po­win­nam wy­ła­do­wy­wać swoje fru­stra­cje.

Je­stem bez­na­dziejna.

– So­nia – wzdy­cham, ukry­wa­jąc twarz w dło­niach. – Prze­pra­szam cię. Na­prawdę. Nie po­win­nam cię w to wcią­gać – przy­znaję. Nie mam prawa, cho­ciaż jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. A nie­ła­two osią­gnąć ten sta­tus. Nie mam zbyt wiele czasu na przy­jaź­nie.

– Prze­stań – czuję na ra­mie­niu jej dłoń. Przy­ciąga mnie do sie­bie jak małą dziew­czynkę i tuli do­kład­nie tak samo, jak obej­mo­wała mnie kie­dyś bab­cia. – Bę­dzie do­brze. – Głasz­cze moje przed­ra­mię. – Skoro nie za­mie­rzasz nic zmie­niać, to po co się iry­to­wać? Za­po­mnij o tym. Tak jakby tego li­stu po pro­stu ni­gdy nie było. – Ma­cha ręką.

To nie ta­kie pro­ste. Pro­blem w tym, że jed­nak list był. Trzy­ma­łam go w dło­niach, a te­raz cały czas po pro­stu sie­dzi mi w gło­wie.

– Ale ja już na­prawdę nie wiem, co ro­bić – przy­znaję zre­zy­gno­wana. – Boję się, że Mar­cel może mieć w przy­szło­ści do mnie pre­ten­sje, je­śli do­wie się, że miał oka­zję po­znać swo­jego ojca. Tyle razy o niego do­py­ty­wał, a ja tłu­ma­czy­łam mu, że mieszka da­leko stąd.

– Czyli bie­rzesz pod uwagę, że po­zwo­lisz im się zo­ba­czyć? – Świ­druje mnie spoj­rze­niem.

Za­sty­gam, bo sama chcia­ła­bym po­znać od­po­wiedź na to py­ta­nie. Ale nie mam jej. Nie przy­go­to­wa­łam. Tym­cza­sem nie przy­cho­dzi mi do głowy żadna roz­sądna myśl.

– A ty? Co ty byś zro­biła na moim miej­scu? – za­drę­czam ją. – On nie ma prawa na­zy­wać go swoim sy­nem, skoro stra­cił do niego wszyst­kie prawa. Mil­czał tyle lat. Nie chciał go znać – głos mi drży.

– Ja? – So­nia się za­sta­na­wia. Po omacku szu­kam punktu za­cze­pie­nia, choć to prze­cież moje ży­cie i moja de­cy­zja. Sama po­win­nam wie­dzieć, co jest dla nas naj­lep­sze. Tym­cza­sem czuję się jak dziecko we mgle. – Za­dzwo­ni­ła­bym do niego, Ma­ry­siu. Tak bym zro­biła – po­wta­rza, jakby chciała za­ak­cen­to­wać słusz­ność su­ge­ro­wa­nej opcji. – A po­tem wzię­ła­bym Mar­cela i po­je­chała do tych Włoch. Prze­cież i tak w więk­szo­ści pra­cu­jesz zdal­nie. – Wzru­sza ra­mio­nami. – Nie dla Carla, ale dla two­jego syna. Kiedy ostat­nio gdzieś ra­zem wy­je­cha­li­ście? – za­daje re­to­ryczne py­ta­nie, bo zna na nie od­po­wiedź. – Ni­gdy – od­po­wiada sama. – Wiesz, dla­czego po­win­naś po­je­chać?

Kręcę głową.

– Nie – głos więź­nie mi w gar­dle.

– Bo je­śli tego nie zro­bisz, utkniesz w mar­twym punk­cie i już za­wsze będą cię drę­czyć wy­rzuty, że się na to nie zde­cy­do­wa­łaś.

– Nie mó­wisz tego po­waż­nie. – Jej słowa mnie prze­ra­żają. Tylko dla­tego, że są praw­dziwe. Prze­cież gdyby było ina­czej, gdy­bym chciała od­pu­ścić, w ogóle nie roz­trzą­sa­ła­bym tego te­matu.

– To dla­czego przez tyle lat tak skru­pu­lat­nie uczy­łaś Mar­cela wło­skiego? Czy gdzieś tam pod­świa­do­mie nie wie­rzy­łaś, że taka chwila w końcu na­dej­dzie?

– So­nia, do dia­bła! Skoń­czy­łam ita­lia­ni­stykę – tłu­ma­czę się, pró­bu­jąc za­prze­czyć. – Chcia­łam dać mu do­dat­kową szansę na ży­cie. Wiesz, jak dzieci szybko ła­pią nowe słowa? Ję­zyki? – glę­dzę. – To była tylko forma za­bawy. Na­uka przez za­bawę, ro­zu­miesz? – Grzę­znę w przy­sło­wio­wym bło­cie co­raz głę­biej. Bo wraz z każ­dym sło­wem uświa­da­miam so­bie, że być może w tym, co mówi, jest sporo prawdy. – Poza tym Mar­cel ma wło­skie ko­rze­nie. Ni­gdy i nic tego nie zmieni. Dla­tego uzna­łam, że to po pro­stu mu się na­leży. Je­śli jego oj­ciec nie mógłby tego dać... – milknę.

– Może po pro­stu z nim po­roz­ma­wiaj, Ma­ry­siu – So­nia wy­peł­nia ci­szę, która na mo­ment na­stała. – Z Mar­ce­lem – uści­śla, choć zdą­ży­łam się tego do­my­ślić. – Tak po pro­stu.

– On ma do­piero sześć lat – kręcę głową.

– Ale jest bły­sko­tliwy – stwier­dza, choć do­brze o tym wiem. Mój sy­nek, tylko mój, jest dla mnie naj­mą­drzej­szym dziec­kiem na świe­cie. Jak każde dziecko dla matki. – A ta sy­tu­acja tak na­prawdę do­ty­czy wła­śnie jego. Da­ła­bym mu wy­bór – koń­czy.

Nie od­po­wia­dam, bo i niby co mą­drego mia­ła­bym w tej chwili po­wie­dzieć? Kiedy wszystko wska­zuje, że So­nia, obiek­tyw­nie pa­trząca na całą sy­tu­ację, ma po pro­stu ra­cję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki