Assassin’s Creed. Oficjalna powieść filmu - Christie Golden - ebook

Assassin’s Creed. Oficjalna powieść filmu ebook

Christie Golden

3,9

Opis

Działamy w ciemności, by służyć światłu. Jesteśmy asasynami.

Dzięki rewolucyjnej technologii dostępu do genetycznych wspomnień Callum Lynch może przeżyć wydarzenia z życia swojego przodka Aguilara de Nerha, który w piętnastowiecznej Hiszpanii należał do tajemnego stowarzyszenia asasynów. Wzbogacony o wspomnienia, wiedzę i umiejętności Aguilara, Callum zmierzy się z potężną i złowrogą organizacją templariuszy w czasach współczesnych.

Oficjalna powieść filmu Assassin's Creed z Michaelem Fassbenderem w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (39 ocen)
17
5
12
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vix99

Całkiem niezła

Sam pomysł ekstra, klimat zachowany, ale jednak z wykonaniem trochę coś zgrzyta. Momentami niestety akcja się trochę wlecze, ale jako dopełnienie historii wojny między asasynami a templariuszami będzie w porządku 👌🏻
00
perrel77

Dobrze spędzony czas

Całkiem nieźle 👍🏻🙂
00

Popularność




Tytuł oryginałuAssassin’s Creed®The Official Film Tie-In

First published in the USA by Ubisoft Publishing 2016 First published in Great Britain by Penguin Books and Ubisoft 2016

Penguin Books is part of the Penguin Random House group of companies whose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com

Copyright © 2017 Ubisoft Entertainment

Assassin’s Creed, Ubisoft and the Ubisoft logo are trademarks of Ubisoft Entertainment in the U.S. and/or other countries.

© 2016 Twentieth Century Fox Film Corporation and Ubisoft Motion Pictures Assassin’s Creed. All Rights Reserved.

Przekład Michał Strąkow

Redakcja i korekta Danuta Porębska, Tomasz Porębski oraz Pracownia 12 A

Konwersja Tomasz Brzozowski

Insignis Media, Kraków 2017

ISBN 978-83-65743-00-8

Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.plfacebook.com/Wydawnictwo.Insignistwitter.com/insignis_media (@insignis_media)instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Książkę tę dedykuję wszystkim miłośnikom gier z serii Assassin’s Creed,a w szczególności Ryanowi Puckettowi, którego cechuje uprzejmość i szczodrość rzadka u ludzi w jego wieku.

Przez wieki członkowie Zakonu Templariuszy poszukiwali mitycznego Jabłka Edenu.

Templariusze wierzą nie tylko w to, że Jabłko skrywa ziarna pierwszego nieposłuszeństwa człowieka, ale i w to, że samo w sobie jest kluczem do wolnej woli.

Jeśli je znajdą i odkryją jego sekrety, zdobędą moc, która pozwoli im kontrolować umysły wszystkich ludzi.

Tylko Bractwo Asasynów może pokrzyżować im szyki…

Prolog

Andaluzja, Hiszpania Rok 1491

Wydawało się, że niebo stoi w płomieniach. Promienie słońca złociły skaliste zbocza gór, miasto leżące u ich podnóża i czerwony dach mauretańskiej fortecy, na której dziedzińcu również płonął ogień.

Szybujący wysoko orzeł zmagał się z podmuchami wiatru; chciał dotrzeć do miejsca swojego wieczornego spoczynku, zanim złoto będzie musiało ustąpić chłodnym lawendowym barwom nadchodzącej nocy.

Pracujący na dole ludzie, którzy wykuwali w kuźni ostrza mieczy, nie zwracali najmniejszej uwagi ani na orła, ani na wiatr, ani na niebo.

Ich twarze spowijał cień – wszyscy mieli na głowach kaptury. W milczeniu ostrzyli świeżo wykute klingi, wylewali roztopiony kruszec, żeby uformować nowe ostrza, młotami zmuszali czerwoną stal do szarej uległości. Ciszę przerywał jedynie dźwięk metalu uderzającego o metal.

Przed wejściem do wielkiej fortecy stała samotna postać. Postawny, muskularny mężczyzna – posępny i niecierpliwy. Chociaż tak jak inni nałożył na głowę kaptur, nie był jednym z nich.

Jeszcze nie.

Miał to we krwi, nie można było temu zaprzeczyć. Jego rodzice należeli do Bractwa, któremu chciał wkrótce ofiarować swoje życie. Kiedy był dzieckiem, nauczyli go, jak skakać, wspinać się, walczyć i szukać sobie kryjówki – wszystko pod pozorem przygody i zabawy.

Był zbyt młody i zbyt niewinny, żeby zrozumieć prawdziwe znaczenie nauk, które odbierał. Potem, kiedy podrósł, rodzice powiedzieli mu, kim są i komu służą. Nie spodobała mu się idea, że nie jest panem własnego losu. Nie chciał iść w ich ślady.

W końcu jego rodzice stracili przez to życie.

Zostali wytropieni przez potężnego wroga.

Wróg obserwował ich zachowanie, nawyki. Odwieczny nieprzyjaciel niczym drapieżnik odciągnął ich od stada, daleko od ich braci i sióstr, a jego szeregi okazały się zbyt liczne, by stawić im skuteczny opór.

A potem stary jak świat wróg ich zgładził.

Nie była to szybka śmierć w uczciwej walce, której uczestnicy darzą siebie nawzajem szacunkiem. O nie. Nie w tym przypadku. Wróg przykuł ich łańcuchami do pala, u ich stóp ułożył polana, oblał olejem drewno – a także ich ciała – i podłożył ogień, a motłoch cieszył swoje oczy tym okropnym spektaklem.

Nie było go, kiedy zabrano jego rodziców. Zastanawiał się – zarówno wtedy, jak i teraz, przestępując z nogi na nogę – czy gdyby był na miejscu, udałoby mu się odwrócić bieg wydarzeń. Członkowie Bractwa, którzy nie zdążyli przybyć z pomocą na czas, zapewniali go, że nie. Na pewno nie bez specjalnego treningu.

Mordercy nie próbowali ukrywać swoich czynów, raczej przechwalali się schwytaniem „niewiernych”. To Ojeda, wysoki mężczyzna o klatce piersiowej szerszej niż beczka, chłodnym spojrzeniu i równie chłodnym sercu, poprowadził atak. I to on stał za ojcem Tomásem de Torquemadą, kiedy ten potwór wydał wyrok na członków rodziny Aguilara, a potem ich spalił.

Dla nich było już za późno na ratunek. Ale on wciąż mógł uratować samego siebie.

Na początku Bractwo nie przyjęło go do swoich szeregów, powątpiewając w czystość jego intencji. Ale Maria dojrzała w jego sercu coś więcej niż tylko pragnienie zemsty. Przedarła się przez jego surową rozpacz oraz niepohamowany gniew i ujrzała w nim człowieka, który wcale nie był zaślepiony pragnieniem zemsty.

Zobaczyła w nim człowieka, który rozumiał, że poza przywiązaniem do rodziny ważne jest także Credo. Coś, co przetrwa i jego, i ją; coś, co zostanie przekazane następnym pokoleniom. Dzieciom asasynów – takim jak on kiedyś.

Rozpoczął trening. Z niektórymi zadaniami radził sobie z łatwością, błogosławiąc rodziców za to, że zachęcali go do takich zabaw. Inne zadania były trudniejsze i zostały mu po nich blizny przypominające o chwilach, kiedy był zbyt powolny, zbyt nieuważny lub po prostu zbyt zmęczony.

Poznał historię swojego rodu i dowiedział się, czym jest odwaga, przez ludzi spoza ich kręgu, których serca nigdy nie biją tak szybko jak serca członków Bractwa, nazywana szaloną brawurą.

Przez cały ten czas była przy nim ona. Maria.

Skora do śmiechu, szybka w walce, każdy jej oddech wibrował intensywnością. Nie miała dla niego litości, kiedy opadał z sił, chwaliła go, kiedy coś mu się udawało, a teraz czekała na niego w środku, pomagając w przygotowaniach do rytuału, który miał sprawić, że stanie się tym, kim miał się stać, spełniając wolę nieżyjących rodziców.

Otrząsnął się z tych snów na jawie, kiedy kilka zakapturzonych postaci pojawiło się w drzwiach i wezwało go gestami. W ciszy podążył za nimi, jego serce waliło jak oszalałe, gdy wybiegał myślą naprzód, jednak schodząc po wiodących na otwartą przestrzeń schodach, zdołał się uspokoić. Usłyszał chóralny śpiew: „Laa shay’a waqi’un moutlaq bale koulon moumkine”.

Zakapturzone postaci otaczały luźnym kręgiem prostokątny stół. Przy jednym jego końcu stała osoba bliska nowicjuszowi – jego Mentor. Był nim Benedicto, nauczyciel i towarzysz walki, miły człowiek, który lubił się śmiać i nie szczędził pochwał tym, którzy na nie zasłużyli, jednak teraz, w świetle migoczących pochodni i świec płonących na stole, jego twarz była całkowicie pozbawiona emocji. To on, razem z Marią, wyciągnął dłoń do młodzieńca. Nie próbował udawać, że zastąpi mu odebranego ojca, ale robił, co w jego mocy. Cieszył się szacunkiem wszystkich zgromadzonych – także nowicjusza.

Benedicto mocnym głosem przemówił do wszystkich obecnych na sali.

– Inkwizycja w końcu oddała Hiszpanię w ręce templariuszy. Sułtan Muhammad i jego ludzie wciąż bronią Grenady. Ale jeśli okaże się, że książę, jego syn, jest w niewoli, sułtan ogłosi kapitulację i templariusze zdobędą Jabłko Edenu.

Na wytatuowanych twarzach (wiele z nich pokrytych było także bliznami) malował się spokój, ale Aguilar wyczuł, że po ogłoszeniu tych wieści napięcie wzrosło.

Benedicto spojrzał na nich i wydawał się zadowolony z tego, co zobaczył. Jego spojrzenie spoczęło na nowicjuszu. Nadszedł już czas.

– Czy ty, Aguilarze de Nerha, przysięgasz wspierać nasze Bractwo w walce o wolność? Czy przysięgasz bronić ludzkości przed tyranią templariuszy i strzec wolnej woli?

– Przysięgam – odparł bez wahania Aguilar.

– Jeśli Jabłko wpadnie w ich ręce, templariusze zniszczą każdego, kto stanie im na drodze. Nie będziemy mieć prawa do sprzeciwu, sporów, własnego zadania… Przysięgnij, że poświęcisz swoje życie i życie każdego z tu obecnych, żeby do tego nie dopuścić – rzekł Benedicto uroczystym tonem.

Aguilar domyślił się, że przysięga w takim brzmieniu nie zawsze była częścią rytuału. Zrozumiał, że Benedicto chciał ponad wszelką wątpliwość upewnić się, że nowicjusz, składając przysięgę w tak niebezpiecznych czasach, dokładnie rozumie, czego mogą od niego oczekiwać.

– Przysięgam – odpowiedział z całkowitą pewnością w głosie.

Mentor spojrzał na niego swoimi brązowymi oczami, skinął głową i uczynił krok w jego kierunku. Chwycił młodego mężczyznę za prawą rękę, którą ten zawczasu owinął sobie bandażami, wiedząc, jakiego rodzaju poświęcenia będą od niego wymagać. Mentor delikatnie umieścił jego dłoń na bloku rzeźbionego drewna z wbitymi metalowymi listwami.

Plamy w odcieniu starej rdzy nadawały drewnu ciemny kolor.

Benedicto, nie zwlekając, włożył jego palec serdeczny między dwa połączone ze sobą ostrza. Aguilar wiedział, że Mentor wyczuwa jego napięcie, choć on sam wcale tego nie chciał.

– Nasze życie jest niczym – przypomniał mu Benedicto, wpatrując się w niego świdrującym wzrokiem. – Jabłko jest wszystkim. Duch Orła będzie strzegł przyszłości.

Jego rodzice zostawili dziedzictwo, które Aguilar pragnął kontynuować. Zostawili też jego. Myślał, że jest na tym świecie sam, ale przecież teraz było inaczej. Teraz miał liczną rodzinę – Bractwo.

Benedicto opuścił ostrze, które odcięło palec.

Ból był dojmujący. Ale Aguilar był na to przygotowany – zdołał powstrzymać łzy, nie próbował wyszarpnąć dłoni. Trysnęła krew; nie minęła chwila, a bandaże były nią całkowicie przesiąknięte. Aguilar oddychał głęboko, podczas gdy instynkt przetrwania walczył w nim z wpojoną w trakcie treningu dyscypliną.

Ostrze było bardzo ostre, uspokajał samego siebie. To czysta rana. Zagoi się.

I ja także zostanę uleczony.

Podeszła do niego Maria i podała mu bogato zdobiony karwasz wykonany z metalu i skóry. Aguilar ostrożnie włożył go na przedramię, zaciskając zęby, żeby nie skrzywić się, kiedy świeża rana dotknęła krawędzi. Nie spojrzał nawet na nią, wolał patrzeć w pełne ciepła, błękitnozielone oczy obrysowane ciemnym węglem; urodę Marii podkreślały także tatuaże na czole, brodzie i pod oczami.

Maria na początku była dla niego jak siostra, ale z biegiem czasu stała się kimś więcej. Znał ją tak dobrze, znał jej śmiech, jej zapach, pamiętał delikatne muśnięcie jej oddechu na skórze, kiedy spała w jego ramionach. Znał krągłości jej ud i siłę jej ramion, którymi żartobliwie przytrzymywała go, zanim zdobył jej pocałunek.

W tym momencie nie był skory do żartów. Maria wiele dla niego znaczyła, ale Aguilar dobrze wiedział, że jeśli zejdzie z obranej drogi, ona pierwsza zatopi ostrze w jego gardle.

Bez względu na wszystko była asasynką, zasady Bractwa były dla niej ważniejsze od wszelkich więzi, jakie łączyły ją z innymi ludźmi.

Podobnie miało być w jego przypadku.

Zmysłowym, ale mocnym głosem recytowała formułę rytuału:

– Gdy inni ślepo podążają za prawdą, ty pamiętaj…

– …że nic nie jest prawdą – odpowiedzieli zgodnym chórem wszyscy pozostali.

– Gdy innych ogranicza moralność lub prawo, ty pamiętaj…

– …że wszystko jest dozwolone.

Aguilar jeszcze przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym wykonał wyuczony wcześniej delikatny ruch nadgarstkiem. Z metalicznym szczęknięciem, tak jakby cieszyło się z uwolnienia, spod jego ramienia wysunęło się ostrze, które wypełniło miejsce po odciętym palcu.

Głos Aguilara drżał z przejęcia, kiedy powiedział:

– Działamy w ciemnościach, by służyć Światłu.

Wziął głęboki oddech.

– Jesteśmy asasynami.

Ponad nimi rozległ się krzyk orła, tak jakby duch drapieżnego ptaka przyglądał się im z zadowoleniem.

Rozdział 1

Baja, Kalifornia Rok 1988

Cal Lynch usłyszał krzyk orła i spojrzał w górę, mrużąc oczy od blasku słońca. Uśmiechnął się na widok skrzydlatej sylwetki, która majaczyła niewyraźnie na tle nieba, a potem naciągnął na głowę kaptur szarej bluzy, ukrywając pod nim ciemnoblond włosy. Przygotowywał się do tego, co zamierzał za chwilę zrobić.

Już wkrótce on także poszybuje w powietrzu.

Marzył o tym od dawna… odkąd przeprowadził się tu wraz z rodzicami kilka miesięcy wcześniej. Przeprowadzali się zresztą tak często, że Cal uważał to za coś oczywistego. Rodzice podejmowali tymczasowe prace wszędzie tam, gdzie nadarzała się okazja. Pomieszkiwali w nowym miejscu przez jakiś czas, a potem ruszali dalej.

Ciągłe przeprowadzki sprawiły, że Calowi nigdy nie udało się z nikim zaprzyjaźnić. I dlatego dzisiaj, kiedy wreszcie miał dokonać tego, co sobie postanowił, nie było przy nim nikogo, kto byłby świadkiem jego wyczynu. Nie można powiedzieć, by jakoś specjalnie go to martwiło. Doszedł do wniosku, że to nawet lepiej, bo przecież zamierzał zrobić coś, czego zdecydowanie nie powinien próbować.

Najpierw jednak musiał wtaszczyć rower na dach jednego z opuszczonych, popadających w ruinę budynków. Kiedy wspinał się po schodach, jego stopa przebiła na wylot przeżarty rdzą stopień; ostra metalowa krawędź rozdarła jeansy i skaleczyła go w nogę. Cal uznał, że nie ma się czym przejmować – rok wcześniej dostał zastrzyk przeciwtężcowy w jednej z tanich prywatnych przychodni.

Cal miał spore doświadczenie w łażeniu po dachach. Wieczorami, kiedy jego rodzice byli przekonani, że ich syn śpi spokojnie w swoim pokoju, Cal wymykał się przez okno i wyruszał na wędrówkę po dachach domów, zanurzając się w chłodną, tajemniczą noc – podczas tych samotnych eskapad często wpadał w tarapaty, o których rodzice nie mieli na szczęście pojęcia.

Wdrapawszy się na dach, spojrzał na cel swojej dzisiejszej wyprawy: ogromny kontener, nieco tylko niższy od budynku, na którego szczycie stał Cal ze swoim rowerem. Odległość pomiędzy krawędzią dachu a kontenerem wynosiła mniej więcej sześć metrów. Łatwizna.

A jednak kiedy oparł stopę na pedale, poczuł, jak serce kołacze mu w piersi.

Zamknął oczy i zaczął miarowo oddychać przez nos, żeby spowolnić bicie serca i uspokoić płytki, nerwowy oddech.

Udało ci się, powtarzał sobie w duchu. Już po wszystkim. Teraz wyobraź sobie każdą sekundę lotu. Wyobraź sobie bezbłędne lądowanie; wyobraź sobie, jak koła dotykają kontenera, a ty odwracasz rower o sto osiemdziesiąt stopni, żeby nie spaść z niego prosto na ziemię.

To nie była optymistyczna wizja. Cal próbował przegnać ją z głowy, ale skutek był taki sam, jak w starym dowcipie: wystarczy, że ktoś powie: „nie myśl o różowym słoniu”, i bum – nagle nie jesteś w stanie myśleć o niczym innym.

Żeby uwolnić się od natrętnej myśl o upadku, ponownie zaczął sobie wyobrażać, jak pedałuje i wybija się do lotu, tym razem zakończonego triumfalnym lądowaniem.

Oczami wyobraźni widział, jak frunie w powietrzu. Zupełnie niczym orzeł.

Czuł, że potrafi tego dokonać.

Powoli otworzył oczy i zacisnął dłonie na kierownicy.

Teraz.

Cal ruszył naprzód. Pedałował jak szalony, skupiając się wyłącznie na swoim celu; starał się nie patrzeć na kurczącą się raptownie przestrzeń, dzielącą go od krawędzi dachu ani na stertę rupieci, które zalegały pomiędzy budynkiem a kontenerem. Jechał szybko, coraz szybciej, aż w końcu energicznie poderwał do góry kierownicę roweru i w tej samej chwili poczuł, że koła nie dotykają dachu.

Kiedy przelatywał ponad stosem śmieci, jego usta rozciągnęły się w uśmiechu czystej, niczym niezmąconej radości. Właśnie tak! Uda mu się…

Przednie koło roweru dotknęło dachu kontenera.

Tylne koło trafiło w próżnię.

Wszystko potoczyło się tak szybko, że Cal nie zdążył nawet się przestraszyć – gruchnął z impetem na stertę starych materacy, szmat i innych śmieci, które z mozołem znosił w to miejsce przez kilka ostatnich tygodni. Poruszył się ostrożnie. Wyglądało na to, że niczego sobie nie złamał. Czuł, że z zadrapania na czole sączy się krew, i był cały obolały, ale najwyraźniej nic poważnego mu się nie stało.

Rower także nie wyszedł z upadku bez szwanku. I to właśnie widok tych uszkodzeń najboleśniej uświadomił Calowi, że poniósł porażkę.

– Cholera – zaklął, zwlekając się ze stosu klamotów i dźwigając z niego rower. Wiedział, że będzie musiał wytłumaczyć rodzicom, skąd wzięły się jego obrażenia, i wcale mu się to nie uśmiechało.

Poświęcił kilka chwil na oględziny, które na szczęście nie wykazały żadnych kontuzji z wyjątkiem kilku zadrapań i siniaków na twarzy i innych częściach ciała; nawet rozcięta wcześniej noga przestała już krwawić. Okazało się też, że rower mimo paru drobnych uszkodzeń wciąż nadaje się do jazdy.

W porządku. Cal zadarł głowę i zaczął wpatrywać się w niebo spod przymrużonych powiek. Kiedy dostrzegł orła, maleńki, ledwo widoczny punkcik, na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. No cóż… Mama i tata będą musieli trochę poczekać na wyjaśnienia.

Wsiadł na rower i ruszył w ślad za unoszącym się w przestworzach ptakiem.

Cienie zaczynały się robić coraz dłuższe, kiedy Cal dotarł w końcu do zaniedbanego osiedla domów do wynajęcia – jeden z nich zajmowała teraz jego rodzina.

Jechał po pozbawionej asfaltu ulicy, wzbijając za sobą chmurę żółtawego kurzu. Pył pokrywał wszystko wokół niczym blada, ulotna pozłota, a jedyny kolorowy akcent stanowiły chorągiewki, które zawieszono dla ozdoby na linkach przeciągniętych w poprzek ulicy.

Calowi wrócił już jego normalny, pogodny nastrój. Analizował popełnione błędy i zastanawiał się, co powinien poprawić, żeby następny skok zakończył się sukcesem. Dzisiejsza próba była jego pierwszym podejściem, a Callum Lynch nie miał w zwyczaju łatwo się poddawać. Postanowił, że nazajutrz spróbuje raz jeszcze, ale natychmiast się zreflektował – należało podejść do sprawy realistycznie. Musiał pogodzić się z myślą, że kolejną próbę przeprowadzi dopiero wtedy, gdy rodzice pozwolą mu ponownie wsiąść na rower.

Kiedy zapuścił się w głąb osiedla, jego uwagę przykuł niecodzienny widok. Ulica pełna była mieszkańców okolicznych domów; kilkoro z nich siedziało na krzesłach wystawionych na zewnątrz i sączyło niespiesznie napoje, ale większość osób po prostu stała tam i… przyglądała się.

Wszyscy ci ludzie wpatrywali się w niego.

Ich twarze wydawały się zupełnie obojętne, ale mimo to Cal poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.

Coś było nie w porządku.

Przyspieszył, mocniej naciskając na pedały, a kiedy znalazł się przed swoim domem, rzucił rower na ziemię i raz jeszcze obejrzał się w kierunku obserwujących go w posępnym milczeniu sąsiadów.

Serce mocniej mu zabiło, chociaż nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Zamierzał chwycić za gałkę u drzwi prowadzących na werandę, gdy nagle jego ręka znieruchomiała.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że drzwi są otwarte na oścież.

Jego rodzice zawsze je zamykali.

Przełknął ślinę i wszedł do niewielkiej, obudowanej werandy. Co parę kroków zatrzymywał się i nasłuchiwał; jego ruchy były ostrożne, zupełnie jakby znalazł się w tym miejscu po raz pierwszy w życiu, choć przecież znał je jak własną kieszeń. Drzwi wejściowe również były szeroko otwarte. Cal wysunął drobną dłoń i odgarnął na bok długie sznury bursztynowych koralików – identyczne kurtyny symbolicznie broniły dostępu do większości pomieszczeń w ich domu.

Z głębi nie dobiegały odgłosy rozmów ani śmiechu; w powietrzu nie unosił się zapach podgrzewanej kolacji, nie było też słychać szczęku naczyń ani grzechotu sztućców. W tej nienormalnej ciszy rozbrzmiewała piosenka Patsy Cline, której śpiew – zniekształcony przez ich wiekowe radio w beżowej obudowie – wydawał się metaliczny i niewyraźny; w tle słychać też było głosy dobiegające z telewizora, w którym leciał akurat jakiś program publicystyczny.

– Dziś naszym gościem jest doktor Alan Rikkin, dyrektor generalny Abstergo Industries – oznajmił gospodarz programu. – Alanie, wygląda na to, że świat stoi obecnie na skraju katastrofy.

– Wszystko na to wskazuje – przytaknął gość mówiący z charakterystycznym angielskim akcentem, jakim posługują się ludzie z wyższych sfer.

Cal kątem oka zauważył na ekranie eleganckiego, dobiegającego czterdziestki mężczyznę o ciemnych oczach i ostrych rysach twarzy.

– Obserwując szerzącą się przemoc, można odnieść wrażenie, że ludzkość świadomie zmierza ku samozagładzie. Jestem przekonany, że jeśli nie zdołamy dotrzeć do pierwotnych źródeł naszej agresywnej natury, nastąpi nieunikniony koniec cywilizacji w takim jej kształcie, jaki obecnie znamy. Ale w Abstergo Industries pracujemy nad wyodrębnieniem głównego czynnika…

Facet ględził, Cal przestał zwracać uwagę na jego słowa i ruszył dalej. W domu panował mrok, ale nie było w tym nic niezwykłego; letnie miesiące były tu wyjątkowo upalne, a ciemność dawała przyjemny chłód. Tym razem miała ona jednak w sobie coś nieprzyjaznego i Cal zdał sobie sprawę, że jego dłonie są lepkie od potu.

Kiedy wszedł do salonu, spojrzał w stronę kuchni i dostrzegł tam siedzącą na krześle matkę; jej sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna. Cal poczuł ulgę i już chciał coś do niej powiedzieć, ale słowa nieoczekiwanie uwięzły mu w gardle. Uświadomił sobie nagle, że jego matka siedzi w dziwnej pozycji: była nienaturalnie odchylona do tyłu, a jej ramiona zwisały bezwładnie po bokach.

Nie ruszała się.

Była absolutnie, kompletnie nieruchoma.

Cal także zastygł w bezruchu i wpatrywał się intensywnie w ciało na krześle, a jego mózg rozpaczliwie usiłował znaleźć jakieś wyjaśnienie. Po chwili jego oczy zarejestrowały ruch – z ręki matki coś powoli kapało na podłogę.

Krople uformowały czerwoną kałużę, w której odbijało się bezlitosne światło słoneczne, wpadające przez kuchenne okno.

Cal jak zahipnotyzowany obserwował spadające krople. W końcu powoli podążył wzrokiem w górę, w stronę źródła czerwonej cieczy.

Szkarłatne kropelki skapywały leniwie ze srebrnego wisiorka, który Cal codziennie dotąd widywał na długiej, smukłej szyi swojej matki. Ośmioramienna gwiazda, pośrodku której widniało pole w kształcie rombu. Na nim z kolei wyryty był symbol przypominający literę A, którą tworzyły fantazyjnie stylizowane, lekko zakrzywione ostrza.

Splątany łańcuszek wisiorka okręcony był teraz wokół dłoni matki, a jego srebrne ogniwa skąpane były w szkarłacie.

Instynkt podpowiadał Calowi, by natychmiast odwrócił wzrok, uciekł z tego miejsca i nie oglądał się za siebie. On jednak stał tu nadal, zupełnie jakby nogi wrosły mu w ziemię.

Rękę matki pokrywała krew. Lewy rękaw jej prostej bluzki cały był nią przesiąknięty.

A jej gardło…

– Mamo? – wymamrotał Cal, chociaż rana na jej gardle świadczyła o tym, że matka nie żyje.

– Laa shay’a waqi’un moutlaq bale kouloun moumkine.

Szept wyrwał Cala z odrętwienia i uświadomił mu, że poza nim i matką był tu ktoś jeszcze.

Zabójca.

Cal dostrzegł go obok telewizora: postawny mężczyzna, mierzący ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, stał odwrócony plecami do Cala i spoglądał przez okno. Na głowę miał naciągnięty kaptur.

Uwagę Cala przykuł ruch – była to ta upiorna czerwona ciecz, która skapywała, kropla za kroplą, na podłogę pokrytą tanim linoleum. Krew jego matki spływała z ostrza wysuniętego spod nadgarstka mordercy.

– Tato – szepnął Cal. W jednej chwili zawalił się cały jego świat. Wstrząsnął nim nagły odruch wymiotny; najchętniej rzuciłby się na podłogę, by zwinąć się w kłębek i już nigdy więcej się nie poruszyć. To nie mogła być prawda.

Zakapturzona postać odwróciła się niespiesznie i serce Cala skurczyło się z rozpaczy i przerażenia. Wiedział już, że przeczucie go nie myliło. Stał przed nim jego własny ojciec.

Joseph Lynch obrzucił syna udręczonym spojrzeniem, tak jakby on również pogrążony był w rozpaczy – ale jak mógł rozpaczać? Dlaczego miałby to robić? Przecież to on był…

– Twoja krew nie należy do ciebie, Cal – odezwał się ojciec zbolałym głosem, w którym pomimo wielu lat spędzonych w Ameryce wciąż pobrzmiewał irlandzki akcent. – Znaleźli nas.

Cal patrzył na niego, nie rozumiejąc, co to ma znaczyć, nic w ogóle nie rozumiejąc. Tymczasem Joseph Lynch ruszył w stronę syna. Odgłos kroków odbił się echem w pełnym grozy domu; nie zagłuszył jednak trajkotania dobiegającego z telewizora ani głosu Patsy Cline, śpiewającej o tym, że jest szalona.

Szalona… Widocznie ja też oszalałem. To wszystko musi być wymysłem szaleńca.

A jednak, ku zaskoczeniu Cala, jego stopy zrobiły coś, co wcale nie było szalone. Zaczęły się poruszać bez udziału jego woli i Cal zdał sobie sprawę, że oto cofa się przed ojcem, przed własnym tatą, który wbił nóż w gardło swojej żony.

Postać w kapturze wciąż się zbliżała, powoli, ale nieubłaganie, niczym śmierć. Nagle stopy Cala przestały się poruszać.

Nie chciał żyć w świecie, w którym rodzony ojciec zabił mu matkę. Chciał być razem z nią.

Joseph Lynch także przystanął. Ręce miał bezwładnie opuszczone, niemal bezradne. Z ostrza, które rozorało delikatną szyję jego żony, nadal kapała krew.

– Oni chcą tego, co masz w sobie, Cal. Musisz teraz żyć w cieniu – powiedział Joseph Lynch i wydawało się, że te słowa łamią mu serce.

Z oszołomienia wyrwał Cala dopiero pisk opon i cienie rzucane przez samochody, które nagle pojawiły się przed domem. Morderca spojrzał ponad głową syna w stronę okna i dostrzegł gwałtownie hamujące pojazdy.

– Uciekaj! – krzyknął. – Uciekaj! Ale już!

Pobudzony tym okrzykiem Cal błyskawicznie dopadł do schodów prowadzących na piętro. Jego nogi, które jeszcze przed momentem sprawiały wrażenie wykutych z kamienia, teraz pokonywały po dwa stopnie naraz. Wyskoczył przez okno swojego pokoju i rzucił się do ucieczki po dachach domów – utrzymywana w tajemnicy przed rodzicami droga do wolności stała się teraz drogą ewakuacyjną. Aby z niej skorzystać, trzeba było jednak wykazać się zręcznością akrobaty.

Cal biegł szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, nie zwalniając tempa nawet wtedy, gdy różnice wysokości zmuszały go do karkołomnych wyczynów. Po każdym zeskoku starał się przeturlać, by zamortyzować lądowanie, po czym błyskawicznie wstawał i biegł dalej. Kątem oka dostrzegł około dziesięciu czarnych SUV-ów, które niczym fala powodziowa toczyły się po zakurzonych ulicach osiedla.

W końcu poczuł, że zaczyna brakować mu oddechu. Przypadł płasko do dachu, żeby nie ściągać na siebie uwagi. Po chwili jednak zaryzykował i ostrożnie wychylił się z ukrycia, żeby sprawdzić, co się dzieje na dole.

Za szybą jednego z czarnych samochodów mignęła mu sylwetka pasażera: bruneta o bladej, kościstej twarzy, którą częściowo zakrywały przyciemnione okulary. Człowiek ten był łudząco podobny do mężczyzny, którego Cal widział wcześniej w telewizji, ale przecież nie mogła to być ta sama osoba.

A może jednak? Cal wzdrygnął się na tę myśl, chociaż sam nie wiedział dlaczego.

Gdy tylko samochód zniknął w bocznej uliczce, Cal poderwał się na równe nogi. Zeskoczył z dachu na kupę gruzu, po czym popędził przed siebie ulicą, która prowadziła poza osiedle czynszowych domów. Chciał uciec jak najdalej od martwej matki, od ojca mordercy i od wszystkiego, co składało się dotąd na życie Calluma Lyncha.

Rozdział 2

Trzydzieści lat później Więzienie stanowe w Huntsville Teksas, USA

Czterdziestosiedmioletni Frank Kimmler od siedemnastu lat pracował jako strażnik w teksańskim więzieniu stanowym w Huntsville. Przez ten czas wielokrotnie był świadkiem najgorszych rzeczy, jakie człowiek jest w stanie zrobić swojemu bliźniemu. Franka wciąż jednak nie przestawał zdumiewać ogrom zła, z jakim stykał się w swej pracy.

Kiedy po szczególnie ciężkim dniu wracał do domu, obiecywał żonie, że rzuci posadę strażnika i poszuka sobie jakiegoś spokojniejszego, bezpieczniejszego zajęcia – takiego, o którym mógłby opowiadać wieczorami swoim córkom. Ale pomimo tych obietnic Frank Kimmler wciąż pracował w więzieniu.

Późnym popołudniem 21 października Frank pełnił dyżur w więziennej centrali monitoringu. Zamiast jednak obserwować monitory wyświetlające obraz rejestrowany przez kamery, Kimmler wpatrywał się w ekran telewizora, rozmawiając jednocześnie przez telefon ze swoją żoną Janice. Na blacie biurka obok nienapoczętej kanapki z mortadelą i serem stała puszka coca-coli.

– Oto najświeższe informacje na temat trzech zabójstw, jakich dokonano dziś w Houston – oznajmił ponurym głosem reporter. – Dyrektor Międzynarodowego Funduszu Walutowego Cassiane Lacroix, teksański miliarder naftowy Luther Wiley oraz chiński magnat medialny Bolin Chang zostali zamordowani w środku dnia w hotelu Four Seasons.

– Tak, kochanie, właśnie oglądam wiadomości – powiedział Kimmler. – Trzech za jednym zamachem. W biały dzień. Tak, wiem, to okropne. Gdzie teraz jesteś?

– Właśnie zaparkowałam na podjeździe – odparła Janice roztrzęsionym głosem. – Policja zablokowała ulice. Wszędzie pełno radiowozów. Przez te korki jechałam do domu trzy godziny! Wiesz, Frank… Chciałabym, żebyś tam nie pracował.

On też tego chciał, ale nie mógł tego przyznać.

– Och, kotku, jestem tu bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej – zapewnił żonę. – Martwię się tylko o dziewczynki. Są teraz z tobą?

Ponownie spojrzał na ekran telewizora, na którym widniały zdjęcia trzech ofiar. Janice poinformowała go, że Suzanne odrabia lekcje w swoim pokoju na piętrze, a Patricia uprzedziła ją przez telefon, że wróci trochę później. Ta ostatnia wiadomość zmroziła Kimmlera.

– Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie ma jej w domu? Przecież jutro idzie do szkoły!

– Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jest z koleżankami w centrum handlowym. Matka Debbie odbierze je, jak tylko przedrze się przez korki. Wszystko w porządku, Frank.

Janice zamilkła i dopiero po dłuższej chwili zapytała:

– Czy… Czy dasz radę wrócić niedługo do domu? Przygotuję zapiekankę. Coś smacznego dobrze nam wszystkim zrobi.

Kimmler spojrzał na swoją kanapkę z mortadelą i ciężko westchnął.

– Odgrzeję ją sobie później. Na razie nie mogę się stąd ruszyć. Wyprawiają go na tamten świat o szóstej, więc powinienem być w domu około dziewiątej.

Frank dostrzegł zbliżającą się do jego biurka znajomą postać. Pomachał przybyszowi na powitanie.

– Muszę kończyć. Przyszedł ojciec Raymond.

Odłożył słuchawkę i odwrócił się do księdza, uśmiechając się przyjaźnie. Ojciec Raymond przychodził tu od trzech lat i przez ten czas Frank zdążył polubić młodszego od siebie szczupłego mężczyznę o łagodnym głosie. Raymond przyjął święcenia stosunkowo niedawno; kiedyś zwierzył się Frankowi, że zanim odnalazł swoje prawdziwe powołanie, wykładał literaturę angielską na jednej z uczelni na Wschodnim Wybrzeżu. Frank z łatwością wyobraził go sobie przechadzającego się po uniwersyteckich korytarzach i rozprawiającego o Szekspirze, Dickensie albo jakimś innym pisarzu.

– Jak zawsze punktualny. Jak ojciec to robi? Po tym, co się dziś wydarzyło, całe miasto jest sparaliżowane. Moja żona bite trzy godziny jechała do domu.

– Cieszę się, że jest cała i zdrowa. – Na twarzy ojca Raymonda odmalowała się ulga. – A jak się miewają dziewczynki?

– Jedna jest już w domu, druga utknęła z koleżankami w centrum handlowym. Staram się mieć na nie oko, ale sam ojciec rozumie…

Kimmler westchnął i podrapał się po głowie. Kilka lat temu jego włosy zaczęły się przerzedzać. Podczas swojej ostatniej wizyty w więzieniu Raymond zażartował, że Frank zaczyna przypominać zakonnika z tonsurą.

– Boję się o nie. W dzisiejszych czasach… Świat nie jest najprzyjemniejszym miejscem.

Ojciec Raymond ze zrozumieniem pokiwał głową.

– A… co słychać u waszego podopiecznego? – zapytał.

– Jest spokojny. Nic, tylko rysuje. Przez cały dzień. To wbrew przepisom, no ale co zrobić? Dzisiaj są jego urodziny. Poza tym ojciec tego gościa zabił jego matkę. Coś takiego może namieszać człowiekowi w głowie.

Frank spojrzał na księdza smętnym wzrokiem.

– Sam już nie wiem, ojcze. Facet zabija alfonsa, my zabijamy jego. Gdzie w tym sens?

– Ścieżki Pana… – zaczął ojciec Raymond.

– …nie są naszymi ścieżkami – dokończył z westchnieniem Kimmler.

Ksiądz wyciągnął z kieszeni chustkę i osuszył nią dłonie, uśmiechając się przepraszająco.

– Trudno przywyknąć do tej pracy.

– To prawda – zgodził się Kimmler. – I nie wydaje mi się, żeby należało się tego wstydzić.

Podszedł do nich strażnik, który miał odprowadzić ojca Raymonda do celi. Ksiądz schował chusteczkę i skinął Frankowi głową.

– Przekaż moje pozdrowienia Janice i córkom. I powiedz, że będę się za nie modlił.

Ojciec Raymond doszedł do wniosku, że więzień z celi numer 304 nie jest szczególnie utalentowanym rysownikiem. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że jest niezwykle płodnym artystą i tworzy swoje dzieła z niemal maniakalnym zacięciem.

Jedna ze ścian celi od podłogi prawie po sam sufit przyozdobiona była prostokątnymi arkuszami papieru pakowego o kremowym odcieniu, na których widniały niepokojące, wręcz groteskowe rysunki. Pozostałe trzy ściany pokrywało chaotyczne graffiti, wykonane za pomocą czarnych, zielonych i niebieskich pisaków o grubych końcówkach, a także dziwaczne symbole, których znaczenia nie rozumiał zapewne nawet twórca tej upiornej galerii.

Ojciec Raymond przyjrzał się przez judasza niespełna czterdziestoletniemu lokatorowi celi, który siedział na podłodze i gryzmolił coś na kartce kawałkiem węgla. Po chwili przerwał rysowanie i rozmazał kciukiem fragment szkicu, wygładzając ostre czarne linie i nadając im bardziej miękką formę. Kiedy drzwi celi otworzyły się i w progu stanął ojciec Raymond, więzień podniósł wzrok znad kartki papieru, dźwignął się z podłogi, a następnie usiadł na pryczy i obrzucił swojego gościa znużonym spojrzeniem.

Drzwi zatrzasnęły się za plecami duchownego i rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Ojciec Raymond zaczął w skupieniu oglądać niepokojące malunki na ścianach celi. Nie wywoływały w nim niesmaku, a jedynie współczucie. W celach ludzi skazanych na śmierć widywał znacznie bardziej odrażające rzeczy.

Z powagą i namysłem studiował każdy obraz: szkice węglem, przedstawiające mężczyzn w dziwnych nakryciach głowy, kluchowate sylwetki, z grubsza tylko przypominające ludzi, obejmujące się lub zabijające się nawzajem; czaszki przyozdobione kwiatami; usta rozwarte szeroko w niemym krzyku; rękę dzierżącą krzyż; postać trawioną przez płomienie; chudego niczym szkielet konia szczerzącego zęby z przerażenia.

Jeden z rysunków przykuł jego uwagę na dłużej: był to niezdarny, karykaturalny niemal wizerunek kata w staroświeckim czarnym kapturze na głowie.

W końcu zwrócił się w stronę więźnia.

Rzecz jasna, nie był to bezimienny więzień; wszyscy ludzie, których odwiedzał w więzieniu, mieli imiona. Ojciec Raymond zawsze bardzo się pilnował, by ich używać. Uważał, że zwłaszcza w godzinie swojej śmierci powinni wiedzieć, że ktoś pamięta ich imię.

– A więc to ty jesteś Callum Lynch – odezwał się spokojnym, uprzejmym tonem. – Nazywam się Raymond.

Dłonie Calluma Lyncha były czarne od węglowego pyłu. Miał krótko przycięte rudoblond włosy, a w jego błękitnych oczach ojciec Raymond dostrzegł błysk, który zdradzał, że spokój i opanowanie tego człowieka są jedynie maską – całkiem możliwe, że cienką jak papier.

– Przyszedłeś tu ocalić moją duszę? – zapytał więzień. Siedząc w pojedynczej celi, nie miał zbyt wielu okazji do rozmów i jego głos brzmiał teraz chropawo.

– Coś w tym rodzaju.

Ojciec Raymond zawahał się: nie był pewien, czy powinien wspominać o tym, czego dowiedział się od Franka. Postanowił jednak spróbować.

– Ja… Słyszałem, że masz dziś urodziny.

Lynch zaśmiał się cicho.

– Zgadza się. Impreza właśnie się zaczęła.

Ojciec Raymond poczuł się zagubiony. Powinien teraz pocieszyć człowieka, który stał twarzą w twarz ze śmiercią. Większością z odwiedzanych przez niego skazańców targały silne emocje – byli przerażeni, czasem wściekli, niektórych dręczyły wyrzuty sumienia. Tym razem jednak miał przed sobą człowieka, który wydawał się zupełnie spokojny, i ojciec Raymond nie wiedział, jak ma się w tej sytuacji zachować.

– Siadaj – powiedział Lynch. – Denerwuję się, kiedy tak nade mną stoisz.

Chociaż Lynch w ogóle nie wyglądał na zdenerwowanego, ksiądz posłusznie usiadł naprzeciw niego na małej ławce, po czym otworzył Biblię. Miał przygotowanych kilka ulubionych fragmentów, które – jak już nieraz się przekonał – skutecznie niosły pociechę skazanym na śmierć.

Wybrał jeden z nich i zaczął czytać na głos:

– „I powiedział: Boże, obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego. Spraw, bym usłyszał radość i wesele; niech się radują kości, któreś skruszył”.

Urwał i zerknął na więźnia, który nie wyglądał na zainteresowanego. Ojciec Raymond wiedział z własnego doświadczenia, że to, jak człowiek się zachowuje w obliczu śmierci, jest sprawą indywidualną. Jedni toną we łzach, pełni nadziei, że Bóg przebaczy im grzechy i przyjmie ich do nieba, jeśli tylko będą szczerze żałować. Inni czują gniew – co jest zupełnie zrozumiałe – i wyrzucają z siebie jedynie ordynarne, nienawistne i agresywne słowa. Są też i tacy, którzy po prostu milczą i cicho szlochają. Wszyscy zasługiwali na to, by uszanować ich sposób przeżywania tej chwili.

Dotyczyło to także Calluma Lyncha i jego kiepsko maskowanego uprzejmością znudzenia.

– Zdaje się, że Biblia nie jest twoją ulubioną lekturą? – zagadnął ksiądz, zdając sobie sprawę, że jest to czysto retoryczne pytanie.

Callum pokręcił głową w zamyśleniu.

– Czy jest coś, co mógłbym powiedzieć, żeby podnieść cię na duchu?

Ojciec Raymond nie spodziewał się odpowiedzi, a jednak ją otrzymał:

– Jest taki wiersz, który czytywała mi matka… Po zrywaniu jabłek.

Ksiądz ucieszył się, że dzięki temu, czym zajmował się w przeszłości, będzie mógł teraz spełnić ostatnie życzenie tego człowieka. Bóg jest dobry, pomyślał.

– Znam ten wiersz. Napisał go Frost – powiedział i zaczął recytować.

Nie był to utwór tak znany jak inne wiersze Roberta Frosta – Przystając pod lasem w śnieżny wieczór albo Ogień i lód – ale ojciec Raymond szczególnie go sobie upodobał. Wydało mu się dziwne i smutne zarazem, jak dobrze pasował do obecnego położenia Calluma.

W celi rozbrzmiewały kolejne wersy, wypowiadane cichym i łagodnym głosem ojca Raymonda. Drabina skierowana ku niebu i pusty kosz, którego nie udało się napełnić narratorowi – wszystko to przywodziło mu na myśl przerwane przedwcześnie życie.

Życie ofiary Calluma Lyncha. A wkrótce także życie Calluma.

Kiedy ojciec Raymond zrobił pauzę dla zaczerpnięcia oddechu, rozległ się chrobot klucza w zamku. Drzwi celi otworzyły się.

Już czas.

Gdyby była to jedna z jego zwyczajnych wizyt, poprosiłby strażników, by pozwolili mu dokończyć wiersz. Ale w tym przypadku było inaczej. Śmierć przyszła po Calluma Lyncha i wszyscy, nie wyłączając sługi bożego, musieli usunąć się jej z drogi.

Cal podniósł się z pryczy. Ojciec Raymond również wstał i stanął u jego boku. Zamierzał towarzyszyć Calowi w drodze do sali, w której przeprowadzano egzekucje, i zostać przy nim aż do chwili, gdy jego dusza opuści ciało.

Dokąd trafi ona później – tego ojciec Raymond nie próbował nawet zgadywać.

Nogi Calluma Lyncha skuto zatrzaśniętymi na kostkach kajdanami, które dzwoniły, kiedy szedł nieskończenie długim, a jednocześnie zbyt krótkim korytarzem, prowadzącym do sali, w której miało zakończyć się jego życie.

Ksiądz, który odwiedził go w celi, nie zdążył wyrecytować wiersza do końca, ale to nic. Cal znał ten wiersz na pamięć i dokończył go sam, w myślach delektując się opisem zapachu świeżo zebranych owoców i zapowiedzią nadciągającej zimy.

Kiedy strażnicy przypinali go do specjalnego łóżka w kształcie krzyża, Cal był myślami zupełnie gdzie indziej: w bezpiecznym, spokojnym miejscu, do którego przez okno wlewało się miodowe światło słońca. W tym wyrwanym spod władzy czasu miejscu Cal miał siedem lat, a ona wciąż żyła – słyszał jej miękki, słodki głos i czuł ciepło jej ciała, a jego nozdrza drażnił delikatny zapach lawendowego mydła. Panowała tam senna atmosfera, dokładnie taka jak w wierszu Frosta.

Nagle Cal poczuł, jak skórzane pasy zaciskają się na jego nogach i klatce piersiowej.

Senność i spokój były jedynie złudzeniem, podobnie jak poczucie bezpieczeństwa. Cal utracił je już dawno temu – zostało mu odebrane przez to samo zakrwawione ostrze, które odebrało życie jego matce.

Wiersz był opisem zimowego snu, stanu hibernacji, ucieczki w marzenia do chwili nadejścia wiosny. Ale to, co czekało Cala, nie było snem. W tym miejscu wykonywano wyroki śmierci.

Ktoś poklepał jego ramię, by łatwiej znaleźć odpowiednią żyłę. Cal nieraz bywał w szpitalach i miał okazję zobaczyć, jak podaje się dożylną kroplówkę. Tym razem jednak zamiast lekarstwa do jego żył miała zostać wtłoczona trucizna, która wkrótce rozleje się po jego ciele wraz z krwią pompowaną ostatnimi uderzeniami jego coraz szybciej bijącego serca.

Tymczasem odsłonięto okna, przez które świadkowie mogli obserwować przebieg egzekucji. Cal zmrużył oczy, by się im przyjrzeć, ale widok zasłoniła mu sylwetka naczelnika więzienia.

W sali rozległ się jego rzeczowy, wyprany z emocji, prawie znudzony głos. Facet ma prawo być znudzony, pomyślał z goryczą Cal. W końcu wypowiadał tę kwestię aż nazbyt często. W Teksasie wykonano już w tym roku kilkanaście wyroków śmierci.

– Niniejszym stwierdzam, że Callum Lynch został uznany za winnego zabójstwa i skazany na karę śmierci, która zostanie wykonana dziś, dwudziestego pierwszego października dwa tysiące szesnastego roku. Czy więzień chce coś powiedzieć w ostatnim słowie?

Wszystkiego najlepszego z okazji moich cholernych urodzin.

Przez krótki, cudowny moment nienawiść i złość zagłuszyły strach przed zbliżającą się nieubłaganie śmiercią i Callum poczuł przypływ nieposkromionej, nawet jeśli tylko iluzorycznej odwagi.

– Przekażcie mojemu ojcu, że spotkamy się w piekle.

Być może wtedy uzyska wreszcie odpowiedzi na dręczące go pytania.

Łóżko, do którego przypięty był Callum, zaczęło powoli opadać do pozycji horyzontalnej. Ten ruch – mechaniczny, bezosobowy, niespieszny, a zarazem nieubłagany – sprawił coś, czego nie dokonała ani wizyta księdza, ani wędrówka w kajdanach do celi śmierci, ani krótka przemowa naczelnika.

Sprawił, że sytuacja, w jakiej się znajdował, wydała mu się nagle przerażająco realna.

Cal oblał się lepkim potem. Jego oddech przyspieszył. Nie potrafił oprzeć się makabrycznej pokusie, by obrócić głowę i patrzeć na bezbarwną, płynną śmierć, która sączyła się przez rurkę prosto do jego ręki.

Poczuł, jak lodowata ciecz wdziera się do jego krwiobiegu; z każdym kolejnym uderzeniem serca śmierć rozchodziła się po jego organizmie.

Zabija mnie moje własne ciało – pomyślał.

Gniew, który przepełniał go jeszcze przed chwilą, zniknął, a jego miejsce zajął dojmujący żal, że nie może cofnąć czasu i zmienić tego, co zrobił tamtego dnia: powstrzymać się od chwycenia za nóż i zadania ciosu, zamiast tego po prostu wstać i wyjść. W głowie dudniły mu trzy słowa:

Nie chcę umierać.

Uniósł głowę, by spojrzeć na tych, którzy zza szyby przyglądali się umierającemu na ich oczach człowiekowi. Dostrzegł surowe, obojętne twarze; stare, pomarszczone i niewzruszone, zupełnie jakby wykuto je z kamienia.

Tak wyglądała większość z nich… z jednym wyjątkiem.

Paraliż postępował i ciało Cala przestało być mu posłuszne. Nie mógł już poruszać głową ani zamknąć łzawiących oczu.

Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, zanim na dobre pogrążył się w całkowitej ciemności, była owalna twarz kobiety siedzącej w cieniu. Callum Lynch zadał sobie pytanie, czy oto ujrzał anioła śmierci.

Rozdział 3

Jestem martwy, pomyślał Cal. Jestem martwy, a piekło to bezmiar bieli.

Rozejrzał się ostrożnie przez zasłonę rzęs, która wcale nie chroniła go przed oślepiającym światłem. Widział niewyraźnie, oczy – dwie bryłki węgla w oczodołach – piekły go i bolały. Było mu zimno. Tylko dłonie miał ciepłe, jakby ktoś go za nie trzymał. Rozbłyski: miodowe światło, chichot, tulące go ramiona matki, szeptana opowieść o zbieraniu jabłek.

Jakiś kształt unosił się przed nim w powietrzu, rozbłyskując i ciemniejąc na przemian. Może był to anioł, którego zobaczył, kiedy umierał.

Odpłynął w ciemność, po czym znów odzyskał świadomość. Wyczuwał jakiś szpitalny zapach, czysty, ale chłodny jak biel ścian i świateł.

W niebie chyba nie pachnie środkami odkażającymi. Szpital, pomyślał.

Może coś poszło źle – albo dobrze. Może zadzwonił gubernator i ułaskawił go. Może odłączyli kroplówkę, zanim cała trucizna dotarła do serca. Jego wzrok ślizgał się po białej aparaturze mrugającej kolorowymi światełkami, a potem napotkał spojrzenie niewiarygodnie błękitnych oczu anioła, który przyglądał się wcześniej jego śmierci.

Jej twarz okalały krótkie ciemne włosy, miała ogromne oczy i porcelanową cerę. Mały pieprzyk na czole nie burzył tej perfekcji, a nawet w pewien sposób ją podkreślał. Była ubrana na biało, kąciki jej czerwonych ust uniosły się w delikatnym uśmiechu. Nie wierząc własnym oczom, wyciągnął rękę w stronę jej policzka, żeby sprawdzić, czy jest prawdziwa.

Delikatnie złapała jego dłoń, zanim zdążył jej dotknąć; poczuł ciepłe, silne palce zaciskające się na jego własnych.

– Doktor Sofia Rikkin – przedstawiła się.

W jej śpiewnym głosie usłyszał obcy akcent.

Próbował go rozpoznać. Była Francuzką? A może Brytyjką? Dzięki temu akcentowi wydawała się jeszcze bardziej „nie z tego świata”. Ale Sofia nie przestawała mówić; jej następne słowa przyciągnęły całą jego uwagę:

– Wczoraj wieczorem o godzinie osiemnastej zostałeś oficjalnie stracony. Nie istniejesz już dla świata.

Serce zabiło mu mocniej.

Żyję. Ale wciąż jestem uwięziony.

Muszę się stąd wydostać.

Ciało Cala było nieposłuszne, ociężałe, ale zmusił je do wykonywania rozkazów. Niezdarnie wyciągnął z prawego ramienia rurkę kroplówki. Kiedy próbował wstać z odchylanego szpitalnego łóżka, stękał, kopał pościel i raz po raz opadał bezsilnie na poduszkę.

Anielska doktor Sofia Rikkin nie wykonała żadnego gestu, żeby go powstrzymać, chociaż w jej dużych, łagodnych oczach malowała się troska.

– Lepiej nie próbuj wstawać – doradziła mu. – Twoje ciało wciąż neutralizuje toksynę.

Cal zamrugał, próbując skupić wzrok, ale patrzenie wciąż sprawiało mu ból.

– Moje oczy… – zajęczał, pocierając dłońmi powieki.

– To, co teraz czujesz, jest zupełnie normalne, choć dosyć uciążliwe – powiedziała. – Tetrodotoksyna to bardzo silna substancja, ale tylko w ten sposób mogliśmy zmylić więziennych lekarzy.

Wymawiała słowa powoli, podkreślając logiczną sekwencję zdarzeń, jak gdyby rozumiała, że on wciąż czuje się jak Alicja spadająca w głąb króliczej nory. Cal zamrugał, zły na odmawiające współpracy oczy; po raz kolejny próbował zmusić je, by widziały jasno i wyraźnie.

Sofia Rikkin pochyliła się w jego stronę, jej twarz znalazła się blisko jego twarzy, łagodnym głosem wypowiedziała jego imię:

– Cal.

Obrócił się w jej stronę. Była tak piękna, że wciąż zastanawiał się, czy to, czego doświadcza, nie jest koszmarnym snem, który śni, zanim ostatecznie zapadnie w wieczny sen – ostatnią próbą podjętą przez jego mózg, mającą pokazać, że istniał, że jego życie miało jakieś znaczenie.

– Jestem tu, żeby ci pomóc, Cal.

Zaczął się zastanawiać, ile razy w życiu już to słyszał. Wyglądało jednak na to, że ona naprawdę wierzy w te słowa.

– A ty jesteś tutaj, żeby pomóc mnie.

Przez chwilę był skłonny uwierzyć w to, co do niego mówiła, ale powróciły wspomnienia. Nie. Ona nie jest aniołem; był wystarczająco przytomny, żeby dojść do takiego wniosku. Jest lekarką, porwała go, a on musi teraz uciec.

Ledwo był w stanie dojrzeć dwa metalowe pręty – klamki drzwi – ale gwałtownie rzucił się w ich stronę. Ku jego zdziwieniu drzwi otworzyły się i z impetem wylądował na czystej białej podłodze; powalił go podmuch powietrza.

Spojrzał w lewo: dwie postaci w bieli żwawym krokiem zmierzały w jego kierunku. Cal obrócił się w prawo; wciąż nie mógł się podnieść, więc pełznął jak zwierzę, jednak powoli odzyskiwał czucie w nogach. Usłyszał za sobą Sofię wołającą:

– Puśćcie go!

W centrali monitoringu obserwatorzy wpatrywali się w liczne ekrany. Jednym z nich był McGowen, szef ochrony. Miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, muskularną klatkę piersiową, krótko przystrzyżone włosy i brodę. Jego zwodniczo senne oczy o ciężkich powiekach uważnie obserwowały nieudolną próbę ucieczki podjętą przez pełzającego trupa – Calluma Lyncha.

W innym pomieszczeniu – biurze z antyczną bronią wiszącą na ścianach, z pięknym fortepianem, z eleganckim zestawem do robienia drinków i baterią najprzedniejszych alkoholi – siedział elegancki mężczyzna ubrany w kaszmirowy sweter i czarne spodnie. Ze swoimi siwymi włosami i twarzą naznaczoną zmarszczkami wyglądał nobliwie, ale nie staro. On również przyglądał się, jak Cal walczy o swoją złudną wolność.

Cal zagryzł zęby, dusząc w sobie frustrację, jaką wywoływało w nim jego sparaliżowane do niedawna ciało. Przed chwilą wstał i przechodząc przez drzwi, nieomal upadł. Potem przemaszerował przed oczami sanitariuszy i techników, słaniając się między zimnymi kamiennymi ścianami o metalicznej barwie. Korytarz oświetlały rzędy zimnych lamp, odrobina przefiltrowanego światła słonecznego wpadała do pomieszczenia z góry.

Cal parł naprzód, potykając się, upadając i znów wstając. Poruszał się jak pijak i tak jak pijak od czasu do czasu opierał się o pnie drzew – owszem, pnie drzew! – które wyciągały konary ku górze – dziwny widok jak na wnętrze budynku, ale przecież wcale nie dziwniejszy niż inne rzeczy, które tu zobaczył.

Z każdym kolejnym krokiem widział coraz wyraźniej, poruszał się coraz szybciej i coraz sprawniej. Powłócząc nogami, minął strażnika w czarnym uniformie z kaburą na biodrze. Kiedy Cal wbiegł na schody, strażnik nie próbował go zatrzymać.

– Nie dotykajcie go! – usłyszał okrzyk Sofii. Była tuż za nim, jej głos dodał mu sił. Mogła się wydawać aniołem, ale to ona go tu więziła.

Przemknął przez metalową rampę, która zadudniła pod jego krokami, i wypadł na zalaną słońcem przestrzeń. Podnosząc rękę, żeby powstrzymać wciąż sprawiające mu ból światło, uświadomił sobie, że stoi w ogrodzie.

Może jednak naprawdę był martwy. Przecież nie starczyłoby mu wyobraźni, żeby to wszystko wymyślić.

Były tam nieduże drzewa, trawa, ścieżki, ławki, ćwierkające ptaki. Mrużąc oczy, Cal powoli rozejrzał się wokół siebie. Nie był sam w tym dziwnym ogrodzie. Byli tu też sanitariusze i… pacjenci? Więźniowie? Nie wiedział, jak ich nazwać. Wszyscy nosili szare swetry oraz białe spodnie i białe podkoszulki.

Uniformy. Cal nie lubił uniformów.

Niektórzy dziwnie mu się przyglądali, ale inni, zupełnie niezainteresowani jego nagłym pojawieniem się, spacerowali, mamrocząc coś do siebie. Jego oczy wreszcie przystosowały się do światła dziennego, ruszył przed siebie i wszedł na niski murek.

Po jednej stronie zobaczył helikoptery – lśniące, kształtne, bez wątpienia bardzo kosztowne. Dużo, dużo niżej roztaczała się panorama miasta. Ale nie było to amerykańskie miasto. Cal widział przed sobą drapacze chmur, ale także wiekowe katedry, meczety, wieże.

Nie jesteśmy już w Kansas, Cal przypomniał sobie słowa Dorotki z filmu Czarnoksiężnik z Krainy Oz i coś w nim pękło.

Jakimże był głupcem, karmiąc się nadzieją ucieczki. Zrozumiał w końcu, że nie jest martwy, tylko kolejny już raz uwięziony.

Tym razem nie trzymano go w więzieniu. Zamknięto go w jakiejś cholernej fortecy.