Babski motyw - Joanna Chmielewska - ebook

Babski motyw ebook

Joanna Chmielewska

3,8

Opis

Przed moją furtką zatrzymała się jakaś nieznajoma facetka. Widziałam ją doskonale, bo akurat robiłam sobie w kuchni herbatę i czekałam, aż mi się woda zagotuje. Facetka popatrzyła na dom, a potem rozejrzała się po okolicy, najdłuższe spojrzenie poświęciła wierzbie. Następnie zadzwoniła. (...) Facetka zatrzymała się przed progiem. Otworzyłam drzwi. - Słucham panią..? - Nazywam się Barbara Borkowska - powiedziała spokojnie. - Czy nic pani to nie mówi? Podobno zostałam zamordowana gdzieś pod pani ogrodzeniem. - Aaaa...! - ucieszyłam się. - Owszem, tam, pod wierzbą. Proszę bardzo!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (192 oceny)
76
47
31
21
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EdytaJacak

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka. humor tryska z każdej strony. niepodrabialny styl Joanny Chmielewskiej widać tu na każdej stronie. świetna lektura,polecam gorąco nie tylko fanom autorki
00
Rina91

Nie oderwiesz się od lektury

Babska książka 😀 wciągająca, polecam!
00

Popularność




JOANNA CHMIELEWSKA
BABSKI MOTYW
© Copyright by Wydawnictwo Klin, Warszawa 2011
ISBN 978-83-62136-10-0
Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786, fax +48-22-885-19-53 e-mail: [email protected]
Szczegółowe informacje dotyczące wydawnictwa i następnych książek Joanny Chmielewskiej na stronie www.joannachmielewska.pl
Konwersja: eLitera s.c.

– Ty, słuchaj – powiedziała już w progu mojego domu wracająca ze służbowego spotkania Martusia. – Jakaś baba leży pod wierzbą koło twojego śmietnika. To śmietnik chyba, nie?

Rzuciłam okiem w kierunku wierzby. Ściemniało się już nieco.

– Teoretycznie śmietnik, chociaż nie mam jeszcze umowy ze śmieciarzami. Bo co?

– Bo mówię, baba leży.

– No to co?

– To może powinno się coś zrobić? Może ona pijana?

Wciąż jeszcze sens informacji do mnie nie docierał. Zła byłam.

– No i cóż takiego, żałujesz jej? Niech sobie wytrzeźwieje w zieleni. Nikt jej tam chyba nie przejedzie? Wzdłuż leży czy w poprzek?

Martusia z roztargnieniem rozejrzała się po przedsionku, powiesiła torbę na wieszaku, rzuciła na szafeczkę stos teczek i zaczęła zmieniać własne obuwie na moje ranne pantofle.

– Tak jakoś geometrycznie zgięta. Ale nie, daleko nie wystaje. Słuchaj, czy ciebie to wcale nie obchodzi? Ostatecznie to jest twój dom, twój śmietnik i twoja wierzba!

– Wierzbie nie zaszkodzi, w środku rośnie. A co do baby...

Zawahałam się. Gdybym nie była taka zła z różnych przyczyn, zainteresowałabym się z pewnością normalnie, jak człowiek. Ale złość jeszcze we mnie tkwiła solidnie i byłam przeciwna światu, babie, a nawet własnej wierzbie, która, jak Bóg na niebie, żadnych złośliwości nigdy mi nie robiła. No, poza tym, że raz spróbowała walnąć mnie w oko, tu jednakże zawiniłam raczej ja.

Martusia niezdecydowanie utkwiła w progu kuchni.

– A może byś ją chociaż poszła zobaczyć? Bo potem będzie, że ja mam jakieś zwidy albo co. Gdyby leżała u mnie, przynajmniej wyjrzałabym przez okno.

– Przez moje okno tamtego miejsca nie widać. No dobrze, mogę spojrzeć...

I nagle ożywiłam się.

– Czekaj, zrobię jej fotografię! Na wszelki wypadek. Żeby nie było, że też latają po mnie zwidy, a poza tym dosyć mam już tego zajmowania parkingu pod moim ogrodzeniem! Gdzie aparat...?

Obie wyszłyśmy na zewnątrz w rannych pantoflach, na szczęście było sucho, a śmietnik znajdował się o dziesięć metrów od furtki. Aparat fotograficzny otworzyłam po drodze.

Rzeczywiście, pod drzwiczkami mojego śmietnika leżała trochę skulona postać ludzka, robiąca wrażenie kobiety. W czarnych spodniach, czegóż te baby tak uporczywie noszą spodnie...? Wpadły w szał na tle emancypacji, niech im będzie, chcą rządzić, też niech im będzie, ale do rządzenia wszak służy całkiem inna część ciała, nie ta od spodni, mogłyby rządzić i w kieckach... Rude włosy zasłaniały jej twarz, a spod spodni wystawały pantofle na wysokich obcasach, a...! To stąd wrażenie kobiety, włosy o niczym nie świadczą, ale na takich obcasach mężczyźni jeszcze nie chodzą. Chwalić Boga, nie potrafią, dobre i tyle...

Zrobiłam dwa zdjęcia, błyskając fleszem, po czym, z dużym oporem, zgodziłam się pomyśleć. Martusia stała za moimi plecami.

– Ona jakoś źle wygląda, wiesz? – zakomunikowała z niesmakiem. – Jeśli jest chora, będziemy robić za nieludzkie potwory.

– Jeśli nie jest przestępczynią, humanitaryzm w stosunku do niej nie obowiązuje ani nas, ani nikogo – odparłam zimno. – Tylko złoczyńcę w tym kraju należy oszczędzać, chronić i ratować. Mogę gdzieś zadzwonić, o ile ta parszywa komórka z czymkolwiek mnie połączy. Musiałaś ją zobaczyć?

– Nie – wyznała Martusia natychmiast. – Ale jakoś wpadła mi w oko i z ciekawości podeszłam...

– A mało że wierzba zwisa, to jeszcze zielskiem przykryta. To piołun i lebioda, sama je wyrwałam z tej górki piasku, którą widzisz, piasek mój, i wcale nie piasek, tylko tak zwana ogrodnicza ziemia.

– I przykryłaś ją...?

– Kogo? Tę ziemię?

– Nie. Tę facetkę.

– Naprawdę myślisz, że ona tu leży od trzech tygodni? Zielska wyrwałam trzy tygodnie temu! Widzisz przecież, że suche!

– Ja się nie znam na zielskach – westchnęła Martusia żałośnie. – Ale masz rację, że zasłaniają. Trochę.

Stałyśmy przez chwilę, wpatrzone w leżącą postać.

– Tadeusz dzisiaj będzie? – spytała nagle Martusia.

– Będzie, cholera, ale późno, już był i pojechał, dlatego jestem wściekła, drugi raz muszę autoryzować kretyństwa. Witek też będzie, czego on mi truje alarmami, czy tych rzeczy oni nie potrafią załatwić beze mnie...?!

– Przecież to ty musisz zapłacić!

– No to zapłacę, czyś ty widziała, żebym ja dzień w dzień żarła kawior, bażanty w maladze i ostrygi?!

– Ostrygi widziałam...

– Przecież nie tu! We Francji! Nad Atlantykiem! Tam są tańsze niż kartofle!!!

– Są, są, z pewnością – zgodziła się Martusia pośpiesznie – ale co to ma do rzeczy?

– A to, że na żarcie nie wydaję! Futro u mnie widziałaś?!

– Nie wiem, czy tę kurteczkę można nazwać futrem...

– Po kosmetyczkach nie latam, odzież mam w nosie, na biżuterię kicham, dzikich ryków muzyki rąbanej za próg domu nie wpuszczę, pół litra wódki stoi u mnie trzy lata, a szampan leży od zeszłego roku! To na co ja mam wydawać pieniądze...?!

– Piwo... – podsunęła Martusia nieśmiało.

– Zgłupiałaś? Ile tego piwa? Trzy cysterny?! I gdzie je zmieszczę? Ono mi w ogóle szkodzi, bez ciebie prawie do ust nie biorę! No dobrze, wino – ugięłam się nagle. – Owszem, drogie, ale gdybym trąbiła flachę dziennie, stałabyś teraz nad moim grobem, dawno byś stała, bo też nadmiar mi szkodzi. To co, oni naprawdę mają obawy, że znienacka pożałuję na cholerne alarmy?!

– I na co ci właściwie alarmy, skoro rzeczywiście tych rzeczy dla złodziei prawie wcale nie masz...?

– Bo złodzieje głupie – wyjaśniłam ponuro. – Myślą, że mam, możliwe, że normalna baba by miała. Za to mam komputer z zawartością, dla nich do bani, a dla mnie reszta życia. Na tę idiotyczną stałą dyskietkę nie umiem nagrywać, to znaczy umiem, ale zapominam, jak to się robi, i nie mam do tego cierpliwości. No i samochód, żeby to piorun trafił, czego oni się tak czepiają akurat moich samochodów...?

– Będziemy tutaj i w tej chwili...?

Stałyśmy cały czas na utwardzonym kawałku żwirku pod moim ogrodzeniem, o dwa metry od leżącej przy śmietniku postaci, zapomniawszy prawie, dlaczego tu stoimy. Zreflektowałam się.

– Myślisz, że ona jest żywa? – spytałam podejrzliwie, rzucając okiem na postać. – Bo nie wiem, gdzie dzwonić, policja czy pogotowie?

– Nie będę sprawdzać za skarby świata! – zarzekła się Martusia gwałtownie. – Chcesz, to ją macaj sama...

– Nie chcę.

– To tam zadzwoń, z czym cię połączy. Tu musimy czekać czy możemy w domu?

– Telefon leży w domu, co rozstrzyga sprawę. A propos, jak załatwiłaś...?

W kuchni nastąpił dalszy ciąg programu. Moja komórka miała jako tako możliwy zasięg albo w kuchni, albo na tarasiku przed domem z drugiej strony, ale na tarasiku czekały dzikie koty, które każde moje wyjście na zewnątrz traktowały jak ukazanie się kelnera z tacą w doskonałej restauracji. Nie miałam teraz głowy do kotów, zamierzałam nakarmić je później, wolałam kuchnię, Martusia zaś, która przyjechała z Krakowa na dwa dni w celu załatwienia spraw służbowych, zgłodniała nieco po emocjach i obsłużyła się sama, przyrządzając sobie posiłek, złożony z bobu i kawalątka nogi uduszonego kurczaka. Nieśmiało bąknęła coś o sałacie, ale sałaty nie było i z warzyw poradziłam jej plasterek cytrynki.

Dzwoniłam pod numery alarmowe na zmianę, aż w końcu połączyło mnie z policją. Przedstawiłam się grzecznie i powiedziałam:

– Przykro mi, że ciągle państwu truję, ale pogotowie mi się rozłącza, a pod moim domem leży jakaś obca osoba, płci prawdopodobnie żeńskiej, nie wiem w jakim stanie, i liczę na to, że policja sprowadzi także lekarza. Tu nie ma stacjonarnych telefonów, więc zróbcie coś, bo może trzeba szybko. Mój numer komórki ma chyba cała policja w Warszawie...

Przez ten czas Martusia powiedziała:

– O kurczę, jaki dobry bób! Świetny kurczak! Wiesz, że na zimno z cytryną to całkiem niezły pomysł...? Mogę sobie wziąć piwo...? Więc słuchaj, to prawie cud, sama sobie nie wierzę, zostawiłam im scenopis, omawialiśmy go nawet, wejdę w to, podpisanie umowy przewidują na przyszły tydzień, gdzie ten Tadeusz cholerny, niech on tego dopilnuje, przecież i ciebie to dotyczy, ja przyjadę, jeśli ci to nie przeszkadza...

Zważywszy, iż wszystko mówiła z przerwami, na ostatnie zdanie mogłam odpowiedzieć.

– Nawet się bardzo ucieszę, bo ty o poranku jesteś jak skowronek. Umówię cię z weterynarzem i złapiecie chociaż jednego kota.

Martusia omal się nie zadławiła.

– Ty kota masz...?

– Trzynaście, ściśle biorąc, ale dwa nie wchodzą w rachubę. Cztery już załatwione, nie, pięć, więc zostaje osiem, z czego jeden pilny. Nie, źle mówię, sześć. Chociaż nie wiem, czy nie siedem, bo tak prawdę mówiąc, nie mogę się ich doliczyć i liczba jest zmienna. Ale tę jedną sztukę trzeba złapać koniecznie.

Martusia z lekkim wysiłkiem przełknęła ostatni kawałek kurczaka i podniosła się ze stołka. Siedziała przedtem bardzo niewygodnie, jakoś tak bokiem, jedząc, nie wiadomo dlaczego, przy bufecie kuchennym, zamiast przy normalnym stole.

– I z tą jedną sztuką co zamierzasz zrobić? – spytała ostrożnie, wstawiając talerzyk do zlewozmywaka. – Przyrządzić...?

– Nie pchaj tego do zlewu, tu jest zmywarka. Ubezpłodnić, o ile okaże się kotką. Inaczej w przyszłym roku miałabym tu sto czterdzieści osiem kotów, policzyłam. A małych kociąt topić nie będę, prędzej się sama utopię, więc trzeba to załatwić operacyjnie, pod narkozą.

– A dlaczego sama nie złapiesz?

– Bo mnie się już nie boją i nie mogę zawieść ich zaufania...

Kwestią kotów zajęłyśmy się tak, że o babie pod śmietnikiem zapomniałyśmy kompletnie i wizyta policji ogromnie nas zaskoczyła. Nagle pojawiło się ich trzech, w tym znajomy prawdopodobnie komisarz, uparcie nie mogłam połapać się w ich szarżach, bo zbyt długo przywykałam do sierżantów, poruczników, kapitanów, majorów i pułkowników. W dodatku pojawiali się po cywilnemu, co tym bardziej zaciemniało sprawę. Ale miałam wrażenie, że to komisarz, załatwiał już ze mną parę drobnostek z racji niezwykłego upodobania złodziei do mojego samochodu. Jakby innych toyot na świecie nie było...!

– Zaraz przyjedzie ekipa – rzekł na powitanie. – Kto ją znalazł? Któraś z pań?

– Przejdźmy może tam – zaproponowałam, wskazując pokój. – Tu nie ma gdzie usiąść, a ja nie umiem rozmawiać na stojąco.

– Tu nie było co znajdywać, wystarczyło spojrzeć – odparła równocześnie Martusia. – Leży niby pod gałęziami, ale właściwie na wierzchu.

– No dobrze, to która z pań spojrzała?

Martusia przyznała się, że ona. Usiedliśmy przy stole, stanowiącym jadalnię, chociaż komisarz ostrzegł, że na razie rozmowy nie będzie, wyłącznie wstępne wyjaśnienia, protokół napisze się odrobinę później.

– Kiedy pani ją dostrzegła?

– No, kiedy...? Jak przyjechałam, nie? Od razu zaczęłaś dzwonić...

– Nie od razu – sprostowałam. – Najpierw wyszłyśmy popatrzeć, a potem kotłowałam się z tą komórką co najmniej dziesięć minut. Wychodzi, że jakieś... Co ja za brednie mówię, żadne jakieś, zegarek miałam przed nosem, sprawdzałam godzinę, bo czekałam na ciebie, widziałam, jak podjeżdżałaś, była dokładnie siedemnasta czterdzieści osiem, to znaczy siedemnasta czterdzieści dwie, bo on się śpieszy sześć minut. Więc zobaczyłaś ją o siedemnastej czterdzieści dwie i pół.

– Dlaczego pół? – zainteresowała się Martusia.

– Bo nie rzuciłaś się przecież ku niej w jednej sekundzie i nie wysiadałaś wyjątkowo ślamazarnie, tylko zwyczajnie. Zamknęłaś samochód, podeszłaś... Liczę na to pół minuty.

Komisarz chyba zgadzał się ze mną, bo kiwał głową.

– Ruszały tam panie coś? Dotykały?

– Nic kompletnie, żadna z nas – zapewniłam go stanowczo. – Co jej właściwie jest? Chora, pijana, nieżywa?

– Nieżywa.

– Jezus Mario! – jęknęła Martusia ze zgrozą. – I myśmy tam stały nad trupem i rozważały... Cośmy właściwie rozważały?

– Nie mam pojęcia. A, nie, wiem! O tych alarmach. I kto ma jeszcze dziś przyjechać...

– Boże jedyny, może ona właśnie przez ten czas umarła?! Co za świnie jesteśmy!

Zdenerwowałam się trochę.

– Nie strasz mnie! Nie mogła tak umrzeć akurat w tamtej chwili, na naszych oczach! Nieruchomo leżała, ani drgnęła!

Komisarz zlitował się nad nami.

– Umarła wcześniej. Lekarz stwierdzi dokładnie, ale chyba z godzinę temu, a może i więcej. Od kiedy tam leżała, panie wiedzą?

– Nie – odparłam ponuro.

– Jak wyjeżdżałam, jeszcze nie leżała – stwierdziła Martusia energicznie. – Rozejrzałam się, patrzyłam, gdzie równiej, żeby wykręcić.

– O której to było?

– Jedenasta dwadzieścia – powiedziałam. – Umówiona byłaś na dwunastą i mówiłam, że jedziesz za wcześnie!

– No i byłam za wcześnie, ale na dobre mi wyszło...

– A pani jej nie widziała? – zwrócił się komisarz do mnie.

– Nie wychodziłam za furtkę, a od środka nie widać, bo wierzba zasłania. W ogóle siedziałam w środku domu, przy komputerze, i tylko czasem robiłam coś w kuchni. Ale, zaraz! Tu się plątały różne osoby! Z kuchni widziałam, chodził facet i roznosił jakieś reklamy, pewnie mam w skrzynce listowej, poza tym był pan Ryszard, przyniósł mi pieczywko i żarcie dla kotów, poza tym ktoś latał dookoła domu sąsiada, tu obok, z prawej strony. Więcej nie wiem, nie zwracałam uwagi.

– To niech pani sobie na razie przypomni i najlepiej zapisze, kiedy i kogo pani widziała. Ja później sporządzę protokół. Niedługo, za jakieś pół godziny...

Dopiero kiedy poszedł, przyszło nam na myśl, że nawet nie spytałyśmy, na co facetka umarła. Na galopujący zawał? Otruła się, przyszła popełnić samobójstwo akurat pod moim śmietnikiem? Zabił ją ktoś...? Nie dowiedziałyśmy się także, kim była!

– Słuchaj, może to ktoś znajomy? – spytała Martusia niespokojnie, obserwując zorganizowane zamieszanie za bramą. – Nie było widać twarzy.

– Ale włosy. Nie znam ani jednej osoby z takimi długimi rudymi włosami. Czarne, to owszem, rudych jakoś nie.

– Ale piękny kolor miała. Co oni robią? Biorą ją do suki?

– To nie suka. Karetka do przewożenia zwłok.

Martusią nagle trzepnęło.

– Boże, jaki cudny pies! – zachwyciła się. – Popatrz, popatrz! Super!

Nie musiała mnie zachęcać do patrzenia.

– Każą mu wywęszyć ślady. Mam nadzieję, że nie wywęszy niczego w moim ogrodzie i nie wda się w wojnę z kotami... Och, nieszczęsny! Przyjechała samochodem!

– Skąd wiesz?

– No przecież widzisz, jak się zachowuje! Muszę zobaczyć z bliska!

Wypadłam z domu i uczepiłam się bramy. Ostatecznie, znajdowałam się na własnym terenie i tkwić przy bramie miałam prawo. Martusia popędziła za mną.

Pies był rzeczywiście przecudowny. Pomijając urodę, idealnie wytresowany, spokojny, a zarazem skupiony, gorliwy i chętny do pracy. O swoich odkryciach informował tak, że najtępszy ćwok mógł zrozumieć.

– I bez policji zgaduję, jak było – powiadomiłam ją. – Patrz, gdzie doprowadził. Wysiadła przed sąsiadem, poszła w moim kierunku i przy śmietniku padła trupem, kroku więcej ku furtce nie zrobiła.

– Skąd wiesz?

– No przecież sama widzisz, co ten pies pokazuje. Taki pies to czyste złoto, elektronikę możesz wyłączyć, psa nie oszukasz. Zdaje się, że zdejmuje ze mnie podejrzenie, jakobym gościła ją u siebie, zabiła i wyniosła na śmietnik...

– Szczególnie, że nie masz jeszcze umowy ze śmieciarzami – przypomniała Martusia z troską.

Wściekłość, która zelżała trochę pod wpływem sensacyjnego wydarzenia, ogarnęła mnie na nowo, kiedy wróciłyśmy do domu. Zarazem przypomniałam sobie, co było głównym jej źródłem.

– No i masz, następna punktualna – powiedziałam ze złością. – Uczepiła się mnie któraś dziennikarka, wywiad i wywiad, miała przyjść o wpół do czwartej albo koło trzeciej, chociaż wyłgiwałam się jak mogłam, w dodatku z fotoreporterem, i proszę bardzo, do tej pory jej nie ma. I po cholerę ja się tu pindrzę, męczę w peruce, zbijam się z tematu, a w dodatku nie wiem, o co jej chodziło.

– Z którego czasopisma? – zainteresowała się Martusia.

– A bo ja wiem? Zapomniałam zapytać, bo wcale nie chciałam, zdaje się, że wymyśliła coś, czego nie cierpię. Już chyba nie przyjdzie, a nawet jeśli przyjdzie, nie zamierzam z nią gadać.

Na żadne gadanie rzeczywiście nie było szans, ponieważ komisarz dotrzymał obietnicy i przyszedł sporządzać protokół. Usadziłam go przy stole.

– Powinniśmy właściwie rozmawiać w pracowni, ale tam się suszą roślinki i nie ma miejsca – wyjaśniłam. – Do pracowni wygonimy osoby, które przyjdą lada chwila i mogłyby przeszkadzać, a tu, proszę bardzo, stół wolny, może pan pisać całą powieść.

– Kto przyjdzie? – spytał nieco podejrzliwie.

– Mój plenipotent i mój siostrzeniec. Musimy z nimi pozałatwiać rozmaite sprawy służbowe.

– Mogą także iść do salonu – zaproponowała Martusia. – Będą podsłuchiwać, ale tajemnic do ukrywania chyba żadnych nie mamy?

– Jeśli nawet, to akurat nie w tej kwestii...

– Panie pozwolą dowody osobiste – poprosił grzecznie komisarz i spojrzał na Martusię. – Pani tu mieszka?

– Niestety, nie. Mieszkam w Krakowie. Przyjechałam wczoraj, na dwa dni, bo byłam umówiona w filmie i w telewizji. Pojutrze rano wyjadę.

Gapiłyśmy się w niego niczym sroka w gnat, kiedy spisywał sobie nasze dane osobowe. Skończył z personaliami i przystąpił do pytań.

– Czy zna pani Barbarę Borkowską? – zwrócił się do mnie znienacka.

– Nie – odparłam bez namysłu. – Nawet się nie muszę zastanawiać. Borkowskich w rodzinie miałam dwie, każdą oddzielnie, ściśle biorąc, w dwóch rodzinach, panieńskie nazwiska, nie miały ze sobą nic wspólnego i od dawna nie żyją. Żywej Borkowskiej nie znam żadnej. To ta nieboszczka spod wierzby?

– Skąd pani... – zaczął i zreflektował się. – O, nie będę kręcił, bo i tak się pani domyśli. Owszem, ta nieboszczka.

– A ja jedną Borkowską znam! – oznajmiła Martusia z triumfem. – Ale nie Barbarę, tylko Lucynę, i nie tu ani w Krakowie, tylko w Zamościu. Ma sklep warzywniczy. To nie ona tu leżała z pewnością, rozpoznałabym ją, jest potwornie gruba. I nie ruda.

– Bardzo dobrze – pochwalił komisarz informację, nie wiadomo dlaczego. – Czy ma pani broń palną?

Martusia zachłysnęła się piwem.

– Niech pan mnie tak nie zaskakuje – poprosiła. – Nie mam i nie chcę mieć, ja się boję broni palnej!

– Ja chcę, ale też nie mam – wyznałam z żalem i nagle ożywiłam się nadzieją. – A może pan mi nie uwierzy? I zrobicie u mnie rewizję? Takie porządne, rzetelne przeszukanie?

– Zwariowałaś, na co ci przeszukanie? – zgorszyła się Martusia.

– Jak to, na co? Może przy okazji znajdą czerwony grzebień ze szpikulcem?

– A, grzebień... Rozumiem. Jeszcze go nie znalazłaś od zeszłego roku?

– Nie. Nie miałam kiedy szukać.

Komisarz przyglądał się nam z rosnącym zainteresowaniem.

– Cały czas była pani dziś w domu? – zwrócił się znów do mnie.

– Poza chwilowymi pobytami w ogródku, cały.

– I nic pani nie słyszała?

Zdezorientował mnie doszczętnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki