Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Bajki i baśnie. Tom I to zbiór 22 wspaniałych opowieści spisanych przez Braci Grimm. Jednych z najsłynniejszych twórców bajek oraz baśni w historii literatury.
W tomie pierwszym znajdują się takie ponadczasowe bajki i baśnie jak Jaś i Małgosia, Biedny młynarczyk i Kotek, Odrobinka czy Duch we flaszce oraz wiele, wiele innych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 157
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Pewna uboga wdowa mieszkała w samotnej chatce, a przed tą chatką był ogródek, w którym rosły dwa krzaki róż: jedne róże białe, drugie czerwone. Wdowa miała dwie córeczki, podobne do obu krzaków róż. Jedna zwała się Białośnieżką, a druga Różanką. Dziewczątka były tak pobożne i dobre, tak pracowite i roztropne, że chyba drugich takich dzieci nie było na świecie, ale Białośnieżka była łagodniejszą niż Różanka. Różanka wolała skakać po łąkach i polach, rwała kwiatki i goniła ptaszyny leśne; a Białośnieżka siadywała w domu przy matce, pomagała jej w gospodarstwie, albo czytywała jej książki, gdy nic innego nie było do roboty. Obie dziewczynki tak bardzo się kochały, że zawsze, idąc razem, trzymały się za rączki, a gdy Białośnieżka mówiła: — „My się nigdy nie rozstaniemy“, Różanka odpowiadała: „Tem, co ma jedna, musi się i druga podzielić“! Nieraz biegały same po lesie i zbierały czerwone jagody; żadne zwierzę nie robiło im nic złego, ale przychodziły do nich z całem zaufaniem: zajączek jadł z ich rąk kapustę, sarna skubała trawkę tuż przy nich, jeleń wysoko wyskakiwał obok, ptaki zostawały na gałęziach i wyśpiewywały wszystkie swoje trele. Dziewczęta nie miewały żadnych przygód; jeżeli się zapóźniły w lesie, a noc je zaskoczyła, to kładły się jedna przy drugiej na murawie i zasypiały aż do ranka, a matka wiedziała o tem i nie trwożyła się o nie. Pewnego razu, gdy nocowały w lesie, a świt różany je zbudził, spostrzegły śliczne dziecko w białej, błyszczącej sukieneczce, siedzące przy ich posłaniu, i spoglądające na nie bardzo życzliwie. Nic nie mówiąc, odeszło potem w głąb lasu, a gdy się obejrzały, zauważyły, że leżą tuż nad głęboką przepaścią, że gdyby były w ciemnościach i stąpiły jeszcze parę kroków, to byłyby w tę przepaść wpadły. A matka im powiedziała, że musiał to być Anioł Stróż, który czuwa nad dobremi dziećmi. Białośnieżka i Różanka utrzymywały chatkę matki, tak czysto, że było prawdziwą przyjemnością wejść do nich. W lecie, Różanka pilnowała domu i co rano stawiała przy łóżku matki bukiet kwiatków, a w bukiecie było zawsze po jednej róży z każdego krzaka. W zimie, Białośnieżka rozniecała ogień i stawiała kociołek na blasze, kociołek mosiężny, ale błyszczący jak złoto, tak był ślicznie wyczyszczony. Wieczorem, gdy mrok zapadł, mówiła matka: — Idźno, Białośnieżko i zasuń rygle, — a potem siadały przy ogniu, matka wkładała okulary i czytała z wielkiej księgi, a obie dziewczynki, przędząc, słuchały. Obok nich leżało jagniątko na podłodze, a poza niemi, na drążku, siedział biały gołąbek z łebkiem, ukrytym w skrzydełkach. Pewnego wieczoru, gdy tak spokojnie siedziały sobie, ktoś zastukał do drzwi. Matka rzekła: — Prędko, Różanko, otwórz, to pewno jakiś wędrowiec, szukający przytułku. Różanka poszła, odsunęła zasuwę i myślała, że to będzie jakiś ubogi człowiek; ale to nie był człowiek, lecz niedźwiedź, który wsadził we drzwi swą grubą czarną paszczę. Różanka krzyknęła głośno, odskoczyła, jagniątko zabeczało, gołąbek zatrząsł się, a Białośnieżka schowała się za łóżko matki. Ale niedźwiedź spokojnie rzekł: — Nie bójcie się, nic wam złego nie zrobię; jestem zmarznięty i chciałbym się trochę ogrzać u was. — Biedny niedźwiedziu, — rzekła matka, — połóż się przy ogniu, tylko uważaj, żeby ci się futro nie zapaliło. Poczem zawołała: — Białośnieżko, Różanko, pójdźcie do mnie, niedźwiedź nic wam złego nie zrobi, dziecinki, on mówi uczciwie. Obie więc podeszły, a stopniowo przybliżyło się i jagniątko i gołąbek, i nikt się nie bał niedźwiedzia. On zaś rzecze: — Dzieci, otrząśnijcie mi trochę śniegu z futra. Dziewczątka przyniosły miotłę i oczyściły niedźwiedzia futro ze śniegu, on zaś rozłożył się przed ogniem i mruczał bardzo zadowolony. Niebawem, znajomość z niemiłym gościem stała się zażyłą, dzieci głaskały go po futrze rękoma, opierały nogi na jego plecach, obracały nim tam i napowrót, albo brały pręt, biły go, a gdy mruczał, śmiały się. Niedźwiedziowi wszystko to się podobało, tylko, gdy mu dokuczały za bardzo, wołał: — Darujcie mi życie, dzieciaki! „Niechaj każda z was pamięta, Że zabija konkurenta.“ Gdy przyszedł czas na spoczynek, matka rzekła do niedźwiedzia: — Zostań sobie w imię Boże przy piecu, to cię ochroni od zimna i zamieci śnieżnej. Ledwie dzień zaczął świtać, dzieci wypuściły go na dwór, on zaś powlókł się po śniegu do lasu. Odtąd niedźwiedź przychodził do nich co wieczór o tej samej porze, kładł się przed piecem i pozwalał dzieciom bawić się ze sobą, ile tylko zachciały, a one tak się z nim oswoiły, że nawet nie zamykały drzwi na zasuwę, dopóki się nie zjawił. Gdy nadeszła wiosna i wszystko się zazieleniło, rzekł niedźwiedź pewnego ranka do Białośnieżki: — No, teraz muszę odejść i nie pokażę się u was przez całe lato. — Dokąd że pójdziesz, kochany niedźwiedziu? — spytała Białośnieżka. — Pójdę do lasu, bo muszę strzedz swoich skarbów przed złym karłem; w zimie, gdy ziemia jest zmarzniętą, karły siedzą pod ziemią i nie mogą wydobyć się na wierzch, ale teraz, gdy słońce ziemię rozgrzało, krasnoludki wychodzą na wierzch, szukają i kradną; a co wpadnie im w ręce i do ich kryjówek, to nie wraca już łatwo na światło dzienne. Białośnieżce bardzo było żal niedźwiedzia, ale odryglowała drzwi, a gdy niedźwiedź wchodził, zaczepił się futrem o hak, rozdarł sobie kawałek skóry, a Białośnieżce wydało się, że z poza niej błysnęło coś złotego; pewna jednak tego nie była. Niedźwiedź szybko wybiegł i wkrótce znikł za drzwiami. Po niejakimś czasie matka posłała dzieci do lasu po chróst. Natknęły się one tam na wielkie drzewo, które leżało na ziemi, a przy jego pniu coś skakało po trawie tam i napowrót. Ale nie mogły odróżnić, co to było takiego. Gdy podeszły bliżej, zobaczyły karła o starej pomarszczonej twarzy, z białą parołokciowej długości brodą. Koniec brody dostał się pod drzewo, a karzeł skakał jak piesek na linie i nie umiał sobie poradzić. Zmierzył dziewczynki swemi czerwonemi, płonącemi oczyma i krzyknął: — No i czego stoicie? Nie możecie się zbliżyć i pomódz mi? — A cóż ci się stało, mały człowieczku? spytała Różanka. — Głupia, ciekawa gęś! — odparł karzeł. — Chciałem sobie urąbać drzewo na ogień do kuchni. Rozszczepiłem już szczęśliwie kawał pnia, ale gdy wbiłem klin, ażeby go rozłupić do reszty, ten okazał się za gładki i bestja wyskoczył tak nagle, że drzewo się przekręciło i przygniotło mi koniec mojej pięknej brody; teraz i wyciągnąć jej nie mogę. Broda siedzi pod drzewem, a ja jestem jak przykuty. A głupie blade gęby śmieją się z tego, pfuj, wstrętne dziewuchy! Dzieci przypadły do drzewa i chciały je poruszyć dla wydobycia brody, ale nie dały rady. — Pójdę i ludzi sprowadzę na pomoc! rzekła Różanka. — Warjatka, barania głowa! — burknął karzeł. — Ona mi chce jeszcze ludzi sprowadzić; was dwie i to dla mnie za wiele! Nic wam mądrzejszego do głowy nie przyjdzie? — Nie bądźże tylko taki niecierpliwy, rzekła Białośnieżka: — ja już coś poradzę. Wyjęła maleńkie nożyczki z kieszeni i odcięła koniec brody. Jak tylko karzeł uczuł, że jest wolny, schwycił za worek, leżący pomiędzy korzeniami drzewa, a napełniony złotem i pomruknął do siebie: — Paskudny dzieciak! Obciąć dziś taką wspaniałą brodę! Niech wam kukułka zapłaci! Z temi słowy, zarzucił worek na plecy i odszedł, ani się obejrzawszy nawet na dzieci. Zdarzyło się tak, że wkrótce potem matka posłała obie dziewczynki do miasta po nici, igły, sznury i tasiemki. Droga prowadziła przez pustkowie, na którem tu i owdzie wznosiły się potężne głazy skalne. Dziewczynki spostrzegły w powietrzu wielkiego ptaka, który wolno krążył nad niemi, opuszczając się coraz niżej, aż nareszcie spadł nieopodal przy jednym z głazów. Bezpośrednio potem usłyszały przenikliwy i przejmujący krzyk. Biegną w tę stronę i widzą ze zgrozą, że orzeł wpadł na znanego im karła i chce go porwać. Poczciwe dzieci uchwyciły się karła i dopóty broniły go od napaści ptaka, aż ten w końcu puścił swoją ofiarę. Gdy karzeł ochłonął z przestrachu, krzyknął swoim cienkim głosikiem: — Nie mogłyście się delikatniej obejść ze mną? Takeście mi podarły mój cienki kaftan, że jest teraz pełen dziur i strzępów! Paskudne, niezdarne dziewczyny! Co rzekłszy, podniósł worek z klejnotami, leżący opodal, i poszedł pomiędzy skałami do swojej jaskini. Dziewczątka były już przyzwyczajone do jego niewdzięczności, więc poszły w dalszą drogę i załatwiły swoje sprawunki w mieście. Gdy za powrotem znowu znalazły się na pustkowiu, zaskoczyły znienacka karła, który na pewnym placyku wypróżniał swój worek klejnotów i nie przypuszczał, że ktoś będzie jeszcze tędy przechodził o tak spóźnionej porze. Zachodzące słońce oświetlało kamienie, które połyskiwały świetnie różnemi kolorami i dzieci olśnione, stanęły i wpatrywały się w nie z zachwytem. — Czegóż tak sterczycie jak mumje? — zawołał karzeł, a jego zmarszczona twarz aż pożółkła z gniewu. Chciał jeszcze dłużej wymyślać, gdy nagle z lasu wyszedł czarny niedźwiedź. Karzeł zerwał się z przestrachu, ale nie mógł już uciec, bo niedźwiedź, zagrodził mu drogę. Wtedy zawołał z trwogą: — Najdroższy panie niedźwiedziu, miej litość nademną! Oddam ci wszystkie swoje skarby, najpiękniejsze klejnoty, które tu oto leżą. Daruj mi życie! I co ci zależy na mnie, chudym, nędznym człowieku? Ani na jeden ząb ci nie starczę; ale oto spojrzyj na te dwie tłuściochy; tych zakosztuj, to są smaczne kęski, lepsze od młodych sarenek; spożyj je sobie w imię Boże! Ale niedźwiedź nie dbał o jego słowa, zamachnął się tęgo łapą, raz tylko uderzył nią po głowie karła i krasnoludek runął bez życia. Dziewczynki odskoczyły, ale niedźwiedź zawołał na nie po imieniu. — Białośnieżko, Różanko! nie bójcie się, zaczekajcie, pójdę z wami! Po tym głosie poznały go i stanęły, a gdy niedźwiedź znalazł się przy nich, opadła nagle skóra niedźwiedzia i stanął przed niemi w postaci pięknego mężczyzny, mającego na sobie wspaniały strój złocisty. — Jestem synem królewskim, — rzekł do nich i zostałem zaczarowany w dzikiego niedźwiedzia przez tego krasnoludka, który mi ukradł moje skarby. Teraz z jego śmiercią nie mam potrzeby włóczyć się po lesie, gdyż zwolniłem się z zaklęcia, on zaś otrzymał zasłużoną karę. Białośnieżka wyszła za mąż za królewicza, a z Różanką jego brat się ożenił. Wielkie skarby, nagromadzone przez karła w jego jaskini, zostały podzielone na dwie równe części pomiędzy obie pary nowożeńców. Stara matka żyła jeszcze długie lata spokojnie i szczęśliwie przy swoich dzieciach. Ale dwa krzaki różane wzięła z sobą i posadziła je przed swojem oknem, gdzie potem corocznie rozkwitały śliczne róże białe i czerwone.
Był raz młynarz, który nie miał ani żony, ani dzieci, ale za to trzech uczniów.
Gdy ci ostatni przebyli u niego po lat kilka, rzekł do nich: — Jestem stary i pójdę sobie za piec; wy idźcie w świat, a który z was przyprowadzi do domu najlepszego konia, temu oddam młyn, a on za to będzie mnie żywił do samej śmierci. Trzeci z tych uczniów, był najmłodszy, a dwaj starsi mieli go za głupca i twierdzili, że się do młyna nie nadaje; on też go nie chciał później! Wyszli tedy wszyscy trzej razem, a gdy się znaleźli już za wsią, dwaj starsi mówią do głupiego Bartka: — Ty możesz tu zostać, bo póki życia żadnej szkapy nie zdobędziesz. Jednakże Bartek poszedł z nimi, a gdy noc zapadła, wleźli do jakiejś groty i ułożyli się do snu. Dwaj starsi wyczekiwali, dopóki Bartek nie zaśnie, poczem wstali i wyszli, zostawiając go samego, pewni że dobrze robią. A jednak źle im się przytrafiło. Gdy słońce zaszło i Bartek się obudził, rozejrzał się w koło i zawołał: — Boże, gdzie jestem! Poczem wstał na czworakach, wyszedł z groty do lasu i myśli sobie: „Jestem teraz zupełnie sam, opuszczony i jakże mogę dojść do posiadania szkapy?“ I gdy idzie dalej zamyślony, spotyka małego pstrego kotka, który odezwał się doń łaskawie: — A dokąd to idziesz Bartku? — Ach, czy nie możesz mi pomódz? — Wiem czego pragniesz, — odparł kotek, — chcesz mieć ładnego konia, pójdź ze mną, a jeżeli przez siedem lat będziesz mi służył wiernie, to dam ci konia, tak pięknego, jakiegoś jeszcze w życiu nie widział. „A to jakiś osobliwy kot — pomyślał Bartek, — co mi to szkodzi spróbować czy on prawdę mówi?“ Kotek zaprowadził Bartka do swego pałacyku, gdzie mu posługiwały same koty, skacząc po schodach tam i z powrotem. Koty te spełniały swą czynność bardzo zręcznie i wesoło. Wieczorem, gdy siadano do stołu, dwóch z nich musiało przygrywać; jeden grał na basie, a drugi na trąbce, a dmuchał tak, że o mało mu faworyty nie poodpadały. Po zjedzeniu posiłku, stół uprzątnięto, a kot rzecze: — No Bartku, pójdź tańczyć ze mną! — A daj mi spokój! — odrzekł Bartek. — Ja z takim kocurem nie tańczę, tegom jeszcze nigdy nie robił. — No, to zaprowadźcie go do łóżka, rzekł kot do służby. I oto jeden oświecił mu sypialnię, drugi kot ściągnął mu buty, inny skarpetki i w końcu jeden zgasił światło. Na drugi dzień zrana zjawili się znowu i pomagali mu przy wstawaniu z łóżka; jeden wciągnął mu skarpetki, drugi wiązał trzewiki, inny przyniósł buty, jeszcze inny, umył go, a inny, obtarł mu twarz ogonkiem. — — To dosyć przyjemnie... rzekł Bartek. Ale i on musiał służyć kotom i rąbać im drzewo codziennie; dano mu do tego srebrną siekierę, a także srebrną piłę, a za to pień był miedziany. No i rąbał drzewo na drobniutkie kawałki, siedział sobie w domu, miał dobre jedzenie i picie, nie widział jednak nikogo jak tylko kota i jego służbę. Pewnego razu kotek rzecze doń: — Idź no na łąkę, skoś mi ją i wysusz trawę. Co rzekłszy, dał mu srebrną kosę i złotą osełkę, ale kazał mu je odnieść z powrotem. Poszedł Bartek i robi to, co mu polecono. Po skończeniu roboty, odniósł kosę, osełkę i siano, i pyta, czy kot nie dałby mu już jego wynagrodzenia. — Nie odparł kotek, — musisz mi jeszcze zrobić coś nie coś. — Masz oto budulec srebrny, siekierę ciesielską, okierkę i wogóle co potrzeba, wszystko ze srebra. Musisz mi z tego wybudować mały domek. Bartek postawił żądany domek i oświadczył, że wszystko już zrobił, a dotąd jeszcze nie ma konia. Siedem lat zleciało mu prędzej, jak niecałe pół roku. Kotek zapytał, czy chciałby zobaczyć konia? — Chciałbym — odrzekł Bartek! Na to kotek otworzył domek, a gdy drzwi się roztwarły, Bartek patrzy, a tam stoi dwanaście koni. Ach co to były za pyszne ogiery! Jeden w drugiego! aż mu się serce rozradowało. Kotek dał mu jeść i pić i rzecze: — Wracaj do domu, konia ci nie dam wziąć z sobą, ale za trzy dni sam się zjawię i przyprowadzę ci go. Bartek zebrał się w drogę, a kotek wskazał kierunek, którym ma iść do młyna. Ale kotek nie dał mu nowego ubrania. Bartek musiał wracać w starej, podartej kurtce, jaką miał przed siedmiu laty na sobie i z której, oczywiście wyrósł. Za powrotem do domu, zastał dwóch starszych uczniów u młynarza; każdy z nich przyprowadził wprawdzie ze sobą konia, ale jeden był ślepy, a drugi kulawy. Pytają go tedy: — Bartku, gdzież twój koń? — Przyprowadzą mi go za trzy dni: — No, Bartku, jak tobie tu przyprowadzą konia, to będzie coś wspaniałego! Wszedł Bartek do izby, ale stary mówi, ażeby się nie zbliżał do stołu, bo był tak obdarty, w takich łachmanach, że wstyd by mu było, gdyby kto wszedł niespodzianie. Wyniesiono mu trochę posiłku na dwór, a wieczorem, idąc na spoczynek, żaden z dwóch starszych nie chciał go wpuścić do łóżka, więc musiał się umieścić przy gęsiach w obórce, gdzie się rzucił na garść twardej słomy. Nazajutrz gdy wstał zrana, już trzy dni minęły i oto nadjeżdża kareta w sześć koni, ale jakich świetnych koni, aż lubo patrzeć było! A przytem służący z siódmym koniem, który był przeznaczony dla biednego Bartka. Z karety wysiadła wspaniała córka królewska i udała się do młynarza. A tą córką królewską, był mały pstry kotek, któremu Bartek wysługiwał się przez lat siedm. Królewna spytała młynarza, gdzie jest najmłodszy z jego uczniów? Na to odrzekł młynarz. — Nie możemy go trzymać we młynie, bo jest tak obdarty, że musiał nocować w obórce przy gęsiach. Królewna rozkazała, ażeby go zaraz przyprowadzono. Przyprowadzono go tedy, a biedak musiał się bardzo kurczyć, ażeby się osłonić jako tako. Służący podał mu nową odzież, a tak piękną i wspaniałą, że gdy się umył i ubrał, żaden królewicz nie mógł ładniej wyglądać. Teraz królewna chciała się przyjrzeć koniom, które przyprowadziło dwóch starszych młynarczyków, a jak wiadomo, jeden z tych koni, był ślepy, a drugi kulawy. Obejrzawszy je, kazała służącemu przyprowadzić siódmego konia. Gdy go młynarz ujrzał, oświadczył, że nigdy jeszcze tak piękny rumak nie stawał przed jego domem. — A jest to właśnie koń dla trzeciego ucznia pańskiego, rzekła królewna. — No, to on w takim razie młyn obejmie! — zawołał młynarz. Ale królewna odparła, że może sobie i konia i młyn zatrzymać, wzięła biednego Bartka z sobą, posadziła go do karety i odjechała z nim razem. Udali się naprzód do małego domku, postawionego przezeń za pomocą srebrnych narzędzi. Patrzy Bartek, aż tu stoi wielki pałac, a wszystko w nim ze złota i srebra. Wkrótce potem królewna wyszła za niego za mąż i uczyniła go bogatym, tak bogatym, że mu starczyło na całe życie. Z tego wynika, że nie zawsze da się powiedzieć, iż głupi nie może się zdobyć na nic mądrego.Żył raz sobie pewien drwal, który pracował od świtu do późnej nocy. Gdy w końcu zebrał trochę grosza, mówi do swego syna:
— Jesteś moim jedynakiem, chcę przeto pieniądz, zaoszczędzony w ciężkiej pracy, wyłożyć na twoją naukę. Jeżeli wyuczysz się czegoś gruntownie, to będziesz mnie żywił na starość, gdy mi członki zdrętwieją i będę musiał siedzieć w domu. Syn drwala wstąpił tedy do wyższej szkoły i pilnie się uczył, zdobywając pochwałę od nauczycieli. W szkole tej, przebył czas pewien, ale gdy przeszedł parę kursów, i jeszcze się nie wydoskonalił we wszystkiem, ojciec zubożał i musiał doń powrócić. — Ach! — rzekł ojciec zmartwiony: — nie mogę łożyć dalej na ciebie, bo w tych ciężkich czasach trudno mi więcej zarobić, niż na chleb powszedni. — Kochany ojcze, — odrzekł jedynak, — nie kłopocz się o to; jeżeli taka wola Boża, to wszystko pójdzie dla mojego dobra. Już ja się zastosuję do tego. Gdy ojciec wybierał się do lasu na obróbkę drzewa, syn mówi: — Pójdę z ojcem i będę ojcu pomagał. — Ależ mój synu, — odparł ojciec, — to będzie dla ciebie za trudne, ty nie jesteś przyzwyczajony do ciężkiej roboty, nie wytrzymasz długo, wreszcie mam tylko jedną siekierę i brak mi pieniędzy na kupno drugiej. — Niech ojciec uda się do sąsiada, — odparł syn, — on ojcu pożyczy siekiery, dopóki nie zarobię na inną. I ojciec pożyczył siekiery od sąsiada a nazajutrz o świcie, wyszli obaj razem do lasu. Syn pomagał ojcu i wcale nie okazywał zmęczenia. Gdy już słońce stanęło nad nimi, rzecze ojciec: — Trzeba wypocząć i zjeść obiad, zaraz robota pójdzie nam raźniej. Ale syn wszedł w głąb lasu, spożył swój chleb, był bardzo wesół i rozglądał się po gęstwinie, czy mu się jakie gniazdo ptasie nie trafi. Chodził tu i owdzie, aż wreszcze doszedł do olbrzymiego dębu, którego pięciu ludzi nie mogło by objąć. Stanął i pomyślał sobie, że na takim dębie pewnie nie jeden ptak zakłada swoje gniazdo.