Bezrożec - Stančík Petr - ebook + książka

Bezrożec ebook

Stančík Petr

4,1

Opis

Szalony kryminał z zabawnymi wątkami erotycznymi, a jednocześnie przewodnik po tajemniczych miejscach Pragi. Świetna parodia powieści sensacyjnej.

Pewnej nocy na Wyspie Cesarskiej ginie w pożarze dwanaście samic nosorożca. Po co w stolicy Czech, pośrodku Wełtawy, ktoś hoduje nosorożyce? Inspektor Lavabo rozpoczyna śledztwo. Ustalenia prowadzą go do siedmiu obrazów czeskiego malarza sprzed stu lat. Każdy z nich jest w innym muzeum i każdy ma z tyłu tajemniczy numer lub literę... Wtedy inspektorowi wpada w ręce tajny dziennik Goethego z czasu podróży poety przez Czechy – pozwala on detektywowi zrozumieć, że światem rządzą dziś te same przeciwstawne siły co setki lat temu.

Teorie spiskowe są tu przedstawione dowcipnie, seks został oddemonizowany, a alkohol intronizowany. Inspektor Lavabo pije, bo – jak stwierdza – „regularne spożywanie alkoholu oddala człowieka od rzeczy nietrwałych, jak życie rodzinne, gromadzenie majątku czy kariera zawodowa, a zbliża do rzeczy wiecznych, jak inspiracja muzyczna, zwariowane miłości, zrozumienie istoty wszechświata i bytu”. Z tą szaloną kryminalno-sensacyjną powieścią zwiedzimy tajemnicze zaułki Pragi. Petr Stančík jest wspaniałym przewodnikiem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (160 ocen)
70
51
29
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lupusrevelio

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo absurdu! Kuriozum goni kuriozum do samego końca. I jest to przegenialne.
10
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jest bardzo zakręcona, zwariowana wręcz, ale bardzo fajnie się ją czyta
10
erture

Dobrze spędzony czas

Było by znakomicie gdybym wcześniej nie czytał Młyna do mumii. Nadal jest dobrze
00
Emerenc222

Dobrze spędzony czas

Połączenie "Trąbki do sluchania" z cyklem Damski fryzjer Mendozy. 4/5
00

Popularność




Wydanie pierwsze, Warszawa 2020

TYTUŁ ORYGINAŁU

Nulorožec

Copyright © by Petr Stančík, 2018

Copyright © for the Polish translation by Elżbieta Zimna, 2020

Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2020

WSTĘP

Copyright © Mariusz Szczygieł

REDAKCJA

Julianna Jonek-Springer

KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA

Małgorzata Włodarczyk

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII I OKŁADKI

Dominika Jagiełło / OneOnes Creative Studio

www.behance.net/OneOnes

SKŁAD I ŁAMANIE

Anna Szarko

ILUSTRACJA NA OKŁADCE

Kateřina Sidonová

www.katerinasidonova.blogspot.cz

ISBN 978-83-65970-44-2

Tłumaczenie dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

REDAKTOR NACZELNA WYDAWNICTWA

Julianna Jonek-Springer

SEKRETARZ REDAKCJI

Olga Gitkiewicz

REDAKTOR SERII STEHLÍK

Mariusz Szczygieł

Wydawnictwo Dowody na Istnienie

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

[email protected],

[email protected]

www.dowody.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wszystkie postacie występujące w tej książce wymyśliłem.

W rzeczywistości są o wiele gorsze.

PROLOG

Kiedy miał półtora roku, po raz pierwszy w życiu zobaczył siebie w lustrze i wytarł sobie resztkę kaszki z czubka nosa. Od tej chwili zaczął cierpieć, ponieważ osaczało go więcej bodźców, niż był w stanie znieść. Jak tylko nauczył się chodzić, okazało się, że może być jeszcze gorzej. Ponieważ wszechświat nie był w każdym miejscu identyczny, ale wręcz w punktach leżących dalej od centrum (mieściło się w dziecięcym łóżeczku) był coraz bardziej różnorodny – wraz z upływem czasu coraz natarczywiej dręczył percepcję nieszczęśnika. Na przykład inne dzieci szły sobie po prostu ścieżką przez las, za to on od razu zauważał, że łuski nasienne szyszek na sosnach skierowane w prawo tworzą spirale pięć razy zakręcone, a skierowane w lewo – zakręcone osiem razy. Widział, jak krople deszczu padające na kałuże tworzą zderzające się kręgi. Widział, że drzewo powtarza się w liściu, a stadko ptaków na niebie tworzy obraz pióra innego ogromnego ptaka. A oprócz tego widział jeszcze całe mnóstwo obrazów.

W szkole koledzy szybko zrozumieli, że mogą go dręczyć, zmieniając kształt, liczbę lub położenie przedmiotów w jego polu widzenia. Żeby przestali mu dokuczać, musiał zostać ich wodzem. Do osiągnięcia sukcesu wystarczyły trzy drobiazgi: musiał dać każdemu członkowi swojej paczki totem, zapoznać go z rytuałem i wyznaczyć miejsce w hierarchii. Owszem, wolność jest piękniejsza niż poranna rosa na pajęczynie, ale mimo to większość chłopaków z radością oddała ją za legitymację członkowską z narysowanym zdjęciem i odciskiem pieczątki wyciętej z surowego ziemniaka. Technologia władzy była wręcz banalnie łatwa, lecz jego problem polegał na tym, że bycie wodzem nie sprawiało mu najmniejszej przyjemności. Dlatego przy pierwszej okazji pozwolił się zdetronizować.

W liceum zaczął się oglądać za kobietami – bo tak nakazywały mu hormony w gwałtownie uruchomionym alchemicznym laboratorium jego ciała. Dziewczyny były piękne, zgrabne i pachnące. Kojarzyły mu się z nadmiernie wyrośniętymi kwiatami. Najbardziej mu się podobało, jak idealnie obie płcie do siebie pasują. Jednak niebawem okazało się, że kręgi na wodzie są w porównaniu z relacjami damsko-męskimi wzorem stałości. Kobiety z powodu swojej zmienności i nieprzewidywalności osaczyły go taką ilością bodźców, że o mało nie zwariował z bólu. Od tej pory z płcią piękną stykał się wyłącznie we własnej wyobraźni, a w drodze wyjątku w snach.

Zaraz po maturze znalazł pracę nocnego stróża i chyba pierwszy raz w życiu dowiedział się, jak to jest, kiedy nie jest się człowiekiem udręczonym. W nocy w firmie nie było ludzi. Wszystkie źródła bodźców były stłumione przez ciszę i ciemność, a rzeczy nie ruszały się ze swoich miejsc. Nie musiał nawet zapalać światła, trasę nocnego obchodu znał na pamięć. Czuł się tak, jakby wszechświat wrócił do stanu pierwotnego spokoju, w jakim musiał się znajdować przed swoim narodzeniem.

Dopiero dziś, pięć minut po północy, nastąpił zgrzyt. Akurat w momencie, kiedy przechodził przez stajnię, dwanaście śpiących olbrzymów zapłonęło. Najpierw z ciemności wychynęły ich kontury nakreślone różową łuną. Po chwili zmieniły się w kule ognia. Nie miał możliwości ucieczki, znalazł się w środku płonącego pierścienia. Temperatura była tak wysoka, że nawet nie poczuł gorąca. Upadł na ziemię, wijąc się z bólu spowodowanego nowymi bodźcami, ale jego cierpienie nie trwało długo.

Wraz z ostatnim wydechem uszła z niego również dusza. Przypominała kwiat lotosu płynący pod prąd ku wodom prapoczątku, wróciła do nieba, w którym znalazła wreszcie wieczny spokój, albowiem doskonałość nie wytwarza żadnych bodźców.

ROZDZIAŁ I

Ogień świeci, pali i obraca w popiół, co się weń włoży.

Jan Amos Komeński,

Świat w obrazach rzeczy dostępnych zmysłom

Stadko łabędzi próbowało wzbić się z Wełtawy. Pupki miały pięknie okrąglutkie, z zaznaczonymi dwoma pośladkami zupełnie przypominającymi ludzkie, co oznaczało, że są dobrze karmione. Białe ptaki rozpaczliwie machały skrzydłami, lecz za nic nie mogły oderwać się od wody. Z daleka wyglądało to tak, jakby ktoś puszczał kaczki, rzucając kamieniem odbijającym się wielokrotnie od powierzchni rzeki. Wreszcie udało im się wzbić w powietrze, ale miały tuż przed sobą most Legii. Część z nich przeleciała nad nim, część pod nim, ale jeden z łabędzi walnął dziobem prosto w most i rozklapciany jak postać z kreskówki zjechał powoli po filarze do wody.

Chwilę później w parku skompromitowany łabędź odegrał się na japońskim turyście Naoko Takamusze, który marzył o tym, żeby po powrocie do domu pochwalić się przed swoimi znajomymi zdjęciem, na którym karmi cokolwiek rogalem. Otóż rogale to dla Japończyków kosmos – właściwie nie są znane nigdzie na świecie z wyjątkiem Europy Środkowej. Wymyślił je pewien piekarz podczas oblężenia Wiednia w roku 1683, żeby zakpić z symbolu islamu, czyli półksiężyca. Zresztą z tego samego powodu Czesi zaczęli kiedyś nadawać tureckie imiona zwierzętom uznawanym przez muzułmanów za nieczyste: psom – Ali, a świniom – Pasza.

Paskudnie poszczypany przez łabędzia pan Takamucha wykupił sobie wycieczkę do winnicy w Velkich Žernosekach, gdzie w piwniczce z winem, mimo wyraźnego ostrzeżenia, żeby tego pod żadnym pozorem nie robić, pod wpływem wspomnienia o złośliwym ptaku nerwowo pukał knykciami w beczkę pełną fermentującego trunku.

Wino w beczce na skutek tych wstrząsów do rana się skwasiło. Mistrz winiarski popadł z tego powodu w rozpacz, ale doszedł do wniosku, że przecież nie wyleje całej beczki do ścieków. Przyszedł mu do głowy pomysł, żeby mętną breję zabutelkować i sprzedawać za wielkie pieniądze z etykietką głoszącą, że jest to specjalne biogeniczne wino dla koneserów.

Jedna z tych butelek została otwarta w luksusowej praskiej restauracji Vagina Denata. Po zdegustowaniu, dekantacji i nalaniu do kieliszka wino podano starszej aspirantce Marhanovej do poza tym znakomitej kolacji. Starszej aspirantce wino nie smakowało, ale nie dała tego po sobie poznać. Bała się, że ktoś się zorientuje, że nie zna się na winie. Marhanová wypiła dwa kieliszki do dna i ze znawstwem pochwaliła jego animalną nutę trunku. Za to jej żołądek nie pozwolił robić z siebie idioty.

Następnego dnia rano aspirantka obudziła się kompletnie zakwaszona, przez co z premedytacją w wannie inspektorowi policyjnemu umyła plecy inaczej, niż on lubi.

Z tego powodu inspektor przyszedł do pracy w podłym humorze, a ponieważ to ja byłem w naszym wydziale kryminalnym najmłodszy, ugasił swoją zgagę na mnie: ze wszystkich przypadków, które tej nocy spadły na jego biurko, na porannej odprawie wybrał dla mnie właśnie ten najbardziej odpychający.

Otóż w nocy na Cesarskiej Wyspie spłonęła doszczętnie stajnia firmy Rhinnocent, a oprócz tego zaginął jej nocny stróż. Strażacy stwierdzili, że pożar wybuchł w kilku miejscach jednocześnie i szybko się rozszerzył. znaleźli też zwęglone ciało. „W związku z tym uzasadnione jest domniemanie, iż doszło do popełnienia przestępstwa: podpalenia oraz morderstwa...” bla, bla, bla i tak dalej, okrągła pieczątka, podpis nieczytelny.

– Między nami mówiąc, Lavabo – uśmiechnął się do mnie naczelnik z ewidentną ulgą – tych zwłok mogło tam być jeszcze więcej, ponieważ policjanci z Pragi 6 o mało nie pobili się z policjantami z Pragi 7 o to, do kogo ten przypadek nie należy. Otóż zachodnia część wyspy znajduje się w granicach dzielnicy Praga 6, a wschodnia – Praga 7. A granica przebiega dokładnie przez środek ofiary. I na co wy jeszcze czekacie, Lavabo? Biegiem na miejsce zbrodni!

Specjalnie wybrałem dłuższą drogę, żeby móc się pozachwycać widokiem na fekatedrę, czyli najstarszą oczyszczalnię ścieków w Bubenču, którą za starych dobrych czasów, jeszcze przed pierwszą wojną światową, zaprojektował w białych rękawiczkach brytyjski inżynier sir William Heerlein Lindley. Budynek z ciemnoczerwonej cegły wieńczą po obu stronach kominy, dzięki czemu przypomina rogaty łeb demona wynurzającego się z odmętów piekieł.

Tuż przed paszczą demona skręciłem w uliczkę bez nazwy prowadzącą na wybrzeże, a następnie przejechałem po wąskim żelaznym moście nad kanałem żeglugowym Wełtawy na Cesarską Wyspę. To tu król alchemików i cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Rudolf II szczuł jelenie myśliwskimi gepardami. Dziś w tym miejscu trafia do nowej oczyszczalni ścieków, która zajmuje połowę wyspy, brud z całej Pragi. Na drugiej połowie rośnie rzadki lasek, w którym ukrywają się: szkoła jazdy konnej, przystań, mała elektrownia wodna, no i ta spalona stajnia.

Przełączyłem wentylację w samochodzie na obieg zamknięty, ale nic to nie pomogło. Dalej można było jechać już tylko na węch: smród spalenizny wdzierał się do środka nawet przez blachę i z każdym przejechanym metrem przybierał na sile.

Wąska asfaltowa droga prowadziła do posesji na planie kwadratu mierzącej na oko sto na sto metrów. Była szczelnie otoczona siatką wzbogaconą o drut żyletkowy. Otwartą bramę przecinała czerwono-biała taśma ze słowami: POLICJA ZAKAZ WSTĘPU POLICJA ZAKAZ WSTĘPU, jakby dzięki powtarzaniu te słowa mogły zyskać na znaczeniu. Plastik się nie rozkłada, więc kiedyś w przyszłości nasi potomkowie wykopią taką taśmę z ziemi i będą sądzić, że to zapis mantry.

Na złość zaparkowałem tak, że przód samochodu napiął taśmę. Wiedziałem, że w ten sposób wkurzę policjanta, który tu stał i się gapił, i właśnie o to mi chodziło. Odczuwałem pilną potrzebę przerzucenia porannej jadowitości inspektora na kolejne ogniwo łańcucha ludzkiego upokorzenia. Policjant w mundurze mógł być w wieku mojego ojca, ale spatynowane deszczem i wiatrem zaledwie dwie belki na naramiennikach zdradzały, że nawet po dwudziestu latach służby nie zdołał awansować wyżej niż do stopnia posterunkowego. Czyli albo był tępakiem, albo nie miał ambicji, co w obu przypadkach oznaczało, że był równie niebezpieczny jak wykastrowany zaskroniec.

Spokojnie odczekałem, aż nabierze powietrza, i zanim zdążył zacząć mnie rugać, przedstawiłem się:

– Aspirant Libor Lavabo, wydział kryminalny.

Jednocześnie przejechałem mu odznaką policyjną tak blisko przed poczerwieniałym nosem, że aż mu przeczesała kłaki sterczące z nozdrzy całymi kępkami. Napis POLICJA lśnił jak wędzona makrela. Posterunkowy połknął wiązankę i tylko odtworzył ją sobie w myśli.

Od dziecka miałem problem z tym, żeby pytać o coś ludzi, których nie znam osobiście. Dla mnie rozmowa jest tak samo intymna jak pocałunek albo picie z jednej szklanki. Ale tego dnia możliwość przerzucenia złego humoru szefa na niższego stopniem policjanta przyniosła mi taką ulgę, że wręcz z radością rzuciłem się w wir konwersacji.

– A więc cóż tu właściwie spłonęło, posterunkowy?

– Tam, ta stajnia – odpowiedział, pokazując palcem dymiącą kupkę zgliszcz.

– Mamy jakichś świadków?

– Nie. Od wczorajszego wieczora nikogo poza nocnym stróżem nie było na wyspie. I właśnie on zniknął. Oczyszczalnia w nocy jedzie na automat, na obu mostach opuszcza się szlabany. Koło północy włączył się alarm pożarowy. Najpierw dojechali strażacy, po nich przybył właściciel firmy. Strażacy znaleźli w zgliszczach jakiegoś trupa, ale już pojechali. Właściciel czeka w tym szklanym koszmarze naprzeciwko, żeby go pan przesłuchał. Ja tu pilnuję, żeby nikt nie właził.

– A te czyje? – zapytałem, machając ręką w kierunku dwóch samochodów, w odróżnieniu od mojego zaparkowanych w przyzwoitej odległości od policyjnej taśmy.

– Laborantów i inżyniera budowlanego od statyki. Przyjechali przed chwilą, a laboranci czekają, kiedy i czy w ogóle statyk pozwoli im wejść do środka.

– Aha.

Wyczerpałem już wszystkie tematy związane z tym miejscem, a mimo to czułem, że do całkowitego pognębienia posterunkowego brakuje jeszcze ostatniego, mistrzowskiego pociągnięcia pędzla.

Wyszczerzyłem się w tak przyjacielskim uśmiechu, że aż zabolały mnie policzki.

– Pozwolicie mi, kolego posterunkowy, na mały test? Pokażcie, jak oglądacie swoje paznokcie.

Podniósł ręce z dłońmi skierowanymi do siebie i zgiął palce.

Ze wzrokiem wbitym w jego oczy oznajmiłem:

– Naukowcy z kalifornijskiego uniwersytetu w mieście Bodie prowadzili nad tym badania i stwierdzili, że osiemdziesiąt dziewięć procent kobiet ogląda paznokcie, zwracając w swoją stronę powierzchnię dłoniową, a dziewięćdziesiąt procent mężczyzn – odwracając do siebie grzbiety dłoni.

Natychmiast wyprostował ręce i odwrócił je o sto osiemdziesiąt stopni, dzięki czemu mogłem je obejrzeć również z drugiej strony. Lewą dłoń miał usianą bliznami po oparzeniach w kształcie małych kółek, pochodzących niewątpliwie od gaszenia sobie papierosów na gołej skórze. Świeże blizny były zaczerwienione, starsze lekko jaśniejsze niż skóra wokół nich. Znam takie typy aż za dobrze.

– Zdaliście test z męskości. A na do widzenia zadam wam jeszcze zagadkę, zgoda?

Gdyby nie ten chytry podstęp, nie chciałby ze mną dłużej rozmawiać. Ale już od starożytnych czasów wiadomo, że dobrze zadanej zagadce żaden mąż się nie oprze. Nawet taki, który akurat w tym momencie ze wszystkiego na świecie najbardziej pragnie zadającego pytanie powoli i ze szczególnym okrucieństwem zamordować.

Wystarczy przypomnieć sobie opowieść o Edypie i Sfinksie. Potwór ludożerca z głową kobiety i ciałem lwa żył na szczycie góry Phagas w pobliżu Teb i zmuszał przechodniów do udziału w swojej zgadywance. Nikt jednak nie potrafił podać właściwej odpowiedzi, więc potwór pożarł wszystkich po kolei. A później przechodził tamtędy Edyp, który rozwikłał zagadkę, a Sfinksowi nie pozostało nic innego, jak rzucić się ze skały i sczeznąć w niesławie.

Bujdy na patyku. Byłem tam, na szczycie góry Phagas. Właściwie to jest nawet nie góra, tylko pagórek o wysokości zaledwie pięciuset metrów. Ci przechodnie musieli wtedy specjalnie pchać się na spotkanie tego potwora, bo to miejsce leży dobre dwa kilometry od najbliższej drogi. A Sfinks musiał przecież czyhać na szczycie, skoro później miał się z niego rzucić. Ale ten skok by go nie zabił, nawet gdyby Sfinks był ze szkła, ponieważ zbocza tej góry są tak łagodne, że potwór mógł co najwyżej się z niej sturlać. I wierz tu, człowieku, legendom.

Posterunkowy z pochmurną miną kiwnął potakująco, a ja głębokim głosem, jakbym opowiadał dzieciom bajkę, wyrecytowałem:

– Im jest starszy, tym jest krótszy. W całun spowili, nim go puścili. Najpierw ty palisz jego, a później on ciebie.

Policjant myślał tak intensywnie, że aż mu się porobiły zmarszczki na czapce. W końcu na twarzy wykwitło mu ledwo skrywane zadowolenie.

– Papierosss... – odpowiedział, ale zabrzmiało to jak zduszony koniec piosenki, ponieważ przy literze s wreszcie do niego dotarło, że złapałem go w pułapkę.

– Hmm, czyli gasicie sobie papierosy na dłoniach – mówiłem dalej z miłym uśmiechem. – A wasz przełożony wie o tym, że dokonujecie samookaleczeń na służbie?

W rewanżu za tę demaskację spodziewałem się po nim wszystkiego, ale stary policjant mnie zaskoczył. Nie przestraszył się, nie wściekł, tylko z goryczą potrząsnął głową. Przysunął się do mnie tak blisko, że poczułem na policzku wydzielane przez jego twarz ciepło. Po czym cicho, lecz dobitnie powiedział mi wprost do ucha:

– Aha, więc ty, chłopczyku, lubisz siebie? W takim razie długo w tej robocie nie wytrzymasz.

Osobiście byłem tego samego zdania. Na tym nasza rozmowa się skończyła. Zresztą i tak był już najwyższy czas, żebym zabrał się do śledztwa. Nie schyliłem się, zamiast tego uniosłem czerwono-białą taśmę z napisem POLICJA ZAKAZ WSTĘPU nad głowę i przeszedłem pod nią.

Teraz było mi nawet żal starego posterunkowego. Może miał pecha w życiu. Może w dzieciństwie był maltretowany i tylko posyłał to dalej, jak ja dzisiaj trującą ślinę inspektora.

Moje współczucie trwało aż dwadzieścia kroków: od samochodu do zgliszcz. Stajnia wyglądała inaczej, niż sobie wyobrażałem. Była to ogromna hala zbudowana z betonu i tytanowych siatek, w modnym stylu architektury organicznej. Kształtem przypominała zgięty stożek ze szklanym czubkiem, który wystawał ponad korony okolicznych drzew. Z pewnością wcześniej musiał być elegancko biały i pełen gracji, lecz teraz był okopcony i na wpół zwalony, a szyby w jego górnej części bądź powypadały, bądź popękały.

Przekroczyłem ostrą granicę między zieloną a pożółkłą od żaru trawą. W koleinach wyjeżdżonych przez wozy strażackie cicho zasychało błoto.

Przed budynkiem stali trzej mężczyźni. Dwaj z nich to byli moi koledzy policjanci: szef laborantów komisarz Kostuch i technik kryminalistyki Pancerek, o którym krążył dowcip, że jest tak powolny, że kiedyś umrze od ugryzienia żółwia. Trzeciego nie znałem, ale trzymał w ręku specjalny młoteczek, dzięki czemu domyśliłem się, że jest to prawdopodobnie ów inżynier od statyki.

Chyba usłyszał moje myśli, bo właśnie w tej chwili popukał młoteczkiem w ścianę i zawyrokował:

– Panowie, jeśli chodzi o statykę, to budynek jest w porządku. Możecie wejść.

Kostuch i Pancerek najpierw sceptycznie popatrzyli na prawie całkiem roztopiony dach stajni, później na siebie nawzajem, a na koniec z powrotem na statyka.

– To dlaczego pan nie wejdzie tam pierwszy? – zapytał Pancerek powoli.

– Ja już swoją pracę wykonałem. Przecież nie mogę panom zadeptać miejsca zbrodni – oznajmił statyk wesoło, schował młoteczek do walizeczki, walizeczkę do bagażnika i pospiesznie odjechał.

– No to siup do środka, ogrzej sobie nóżki – serdecznie zaprosił technika szef laborantów.

– Ależ pan pierwszy, o wielki wezyrze.

– Ależ nie śmiem, moja droga pracowita pszczółko. Ja tu dowodzę, a ty leć zbierać ślady. Będę pilnował, aby nikt cię nie rozpraszał.

Technik powoli i dokładnie rozejrzał się na wszystkie strony świata.

– Ale przecież oprócz nas nie ma tu żywej duszy.

– Aha, to znaczy, że ten tutaj przyszedł od Gogola? – zapytał Kostuch, pokazując mnie palcem.

– To przecież jest aspirant Lavabo. Z naszego posterunku.

– Aha, ta wtyka.

Udałem, że tej wtyki nie usłyszałem, podszedłem do nich i uprzejmie się przywitałem. Kostuch mimo wszelkich namów został na zewnątrz i demonstracyjnie rozpakowywał pudełko z drugim śniadaniem. Wyciągnął z niego dwie kromki chleba, rozchylił je, powąchał i z obrzydzeniem rzucił w trawę.

– Nie znoszę margaryny! – stwierdził.

W związku z tym ja i Pancerek ruszyliśmy do środka. Technik dopiero po dłuższej chwili nieoczekiwanie zadał pytanie nieobecnemu koledze:

– To po jaką cholerę smarujesz sobie ten chleb margaryną?

Później jeszcze coś mówił, ale poruszał się tak powoli, że zaraz zniknął z zasięgu mojego słuchu.

Przeszedłem po żelaznej bramie, której skrzydła leżały na ziemi przy wjeździe do stajni, wyrwane z zawiasów i pogięte albo przez wysoką temperaturę, albo przez taran strażaków. Żelazne pęcherze pod moimi nogami zapadały się i wracały po chwili do poprzedniego położenia, wydając przy tym nieprzyjemne głośne pyknięcia.

Wewnątrz budynku panowała szarość przypominająca wieczny półmrok zaświatów. Odór spalenizny był tu tak gęsty, że prawie można go było dotknąć, a w zatrutym powietrzu unosiły się wielkie i tłuste sadze. Na okrągłym placyku stanowiącym centralną część budynku leżało w pozycji embrionalnej poczerniałe ludzkie ciało. Wokół niego, niczym cyfry rozmieszczone na tarczy zegara, w regularnych odstępach zobaczyliśmy dwanaście kopczyków popiołu, z których sterczały fragmenty ogromnych kości.

Nareszcie dotarł tu również Pancerek i zaczął fotografować miejsce zbrodni. Zupełnie niepotrzebnie w kolorze. Bo wszystko było tutaj czarno-białe jak świat widziany przez fanatyka.

Na dworze odezwały się głosy i po chwili do budynku wszedł wysoki mężczyzna, tak chudy, jakby gdzieś w środku siebie przechowywał wiatr, który wsysał go do wewnątrz.

– Doktor Pernatec, lekarz sądowy – przedstawił się szorstko. – Mogę już podejść do ofiary?

– Jasne. Wszystko sfotografowałem, nie ma żadnych śladów, a odciski palców zniszczył pożar, nie mam tu nic więcej do roboty – odpowiedział technik i zaczął powoli obracać się w kierunku wyjścia.

Pernatec rozłożył obok ofiary walizeczkę wypełnioną złowieszczo wyglądającymi narzędziami, wyciągnął z niej lupę z latarką i zaczął oglądać spalone ciało.

– Mężczyzna rasy białej, około dwudziestu lat. Nie znajduję żadnych śladów zastosowania przemocy, położenie ciała odpowiada śmierci wskutek spłonięcia, ale z całą pewnością będę mógł to powiedzieć dopiero po sekcji. Otworzę go jutro o trzeciej po południu w prosektorium Instytutu Badań Bólu na ulicy Ke Karlovu numer 4. Jeżeli ma pan ochotę, proszę przyjść.

– Dziękuję za zaproszenie, panie doktorze, chętnie przyjdę. A skąd się wzięły te kopce popiołu dookoła?

Pernatec pogrzebał patyczkiem w jednym z kopczyków i wykopał z niego ogromny osmalony kręg szyjny, który prawie natychmiast rozpadł się w proch.

– Za życia to musiały być jakieś wielkie ssaki lądowe. Może słonie, może hipopotamy albo nosorożce. Nie wiem dokładnie, nie jestem weterynarzem. Intryguje mnie raczej, jak to możliwe, że spłonęły tak doszczętnie, na popiół, a ten człowiek pośrodku jest zwęglony tylko z wierzchu. W piecu krematoryjnym przy temperaturze dziewięciuset stopni Celsjusza spopielanie ciała trwa średnio minutę na kilogram wagi. A każdy z tych bydlaków tutaj musiał ważyć przynajmniej tonę. Czyli powinny płonąć co najmniej siedemnaście godzin. Ale to nie mój interes, nie?

Pernatec zatrzasnął kuferek i poszedł sobie.

Chodziłem po pogorzelisku tam i z powrotem i próbowałem znaleźć to coś, co tu płonęło, ale bez skutku. Wypalony budynek robił przygnębiające wrażenie jak zdjęcie na nagrobku. Zapadnięty dach i na wpół roztopiona stalowa siatka odsłoniły szkielet nośnych betonowych słupów. Z ulgą stwierdziłem, że mogę wreszcie stamtąd wyjść.

ROZDZIAŁ II

Niestety nie mam rogu. Płaskie czoło – co za brzydota! Przydałby się róg, albo i dwa, to by uwydatniło moje rysy.

Eugène Ionesco, Nosorożec

Chłopaki z laboratorium zapakowały się do samochodu i szykowały do odjazdu. Komisarz Kostuch jeszcze w biegu otworzył okno i rzucił przez ramię:

– Przesłuchaj sam właściciela tego cyrku, my już musimy jechać. Dobrze?

Było to oczywiście pytanie retoryczne, zresztą nie czekał na odpowiedź, gwałtownie nadepnął na pedał gazu i została po nich tylko chmura pyłu.

Skierowałem się do budynku naprzeciwko stajni, oszczędzonego przez pożar.

„Szklany koszmar” okazał się samonośną skorupką z przezroczystego plastiku w kolorze pergaminowym i uderzająco przypominał monstrualną spiralną muszlę morskiego głowonoga o nazwie łodzik, czyli po łacinie Nautilus pompilius. Na końcu zwoju, w najszerszym miejscu budynku, znalazłem coś, co przypominało drzwi. Zapukałem. Otworzył mi na oko trzydziestoletni mężczyzna w ciemnym garniturze. Jego ciało było ogromne pod każdym względem. Podłużna głowa osadzona na szerokiej szyi, twarz z wyraźnym, przypominającym sztylet nosem, szerokimi mięsistymi ustami i spiczastym uszami. Głęboko osadzone i umieszczone daleko od siebie małe oczka miał opuchnięte. Od alkoholu lub płaczu. Najprawdopodobniej od jednego i drugiego. Przypominał jakieś zwierzę, ale nie mogłem sobie przypomnieć jakie.

– Aspirant Lavabo, policja kryminalna.

– Doktor Alva Vrutec, właściciel firmy Rhinnocent. Niech pan wejdzie.

Nie próbował podać mi ręki, za co byłem mu wdzięczny.

Przestrzeń w budynku, podobnie jak wnętrze muszli łodzika, była podzielona zakrzywionymi ściankami działowymi na pomieszczenia – im bliżej środka spirali, tym mniejsze. Do wszystkich wchodziło się z wijącego się korytarza. Nie było tu okien, do wnętrza przenikało przez przezroczyste ściany przyjemnie rozproszone światło słoneczne. Vrutec zaprowadził mnie do pierwszego pokoju, zaprosił do zajęcia miejsca w skórzanym fotelu i otworzył drzwiczki barku zmyślnie ukrytego w wykonanym z brązu popiersiu nosorożca.

– Napije się pan czegoś, panie inspektorze?

– Jestem na służbie, więc dziękuję, tak. Tego samego co pan.

Ogrzał dwa baniaste kieliszki nad spirytusowym palnikiem i nalał dla nas obu starego dobrego koniaku. Po czym usiadł w fotelu naprzeciwko i popatrzył pytająco.

– W pogorzelisku znaleźliśmy ciało mężczyzny w wieku około dwudziestu lat. Czy domyśla się pan, kto to był? – zapytałem.

– Pewnie nasz nocny stróż. Zniknął podczas obchodu. Był absolutnie godny zaufania. Traktował swoją pracę śmiertelnie poważnie. Biedak. Miał zespół Aspergera. Wie pan, co to jest?

– Oczywiście, zaburzenie ze spektrum autyzmu. Osoby z zespołem Aspergera są ponadprzeciętnie inteligentne, ale mają problemy z komunikacją międzyludzką i umiejętnościami społecznymi. Uwielbiają rytuały i nie znoszą zmian.

– Kiedyś mówiło się o takich osobach, że są dziwakami albo świętymi, ale dzisiaj na wszystko musi być lekarska diagnoza.

Napiliśmy się. Koniak zstąpił do mojego wnętrza niczym Orfeusz do Hadesu i grzał cudownie, aż dusza subtelniała.

– Co to za wielkie zwierzęta były w stajni? – zadałem znowu pytanie, kiedy już wybrzmiały jego wyjątkowe tony.

Pytanie zabolało go tak, że aż brwi mu się zbiegły, zaraz jednak się opanował.

– To nie była stajnia, raczej nosorożarnia, jeśli stworzymy to słowo na wzór owczarni. Dokładnie dwanaście samic afrykańskiego nosorożca białego szerokopyskiego. Wybrałem samice, ponieważ samce bronią swojego terytorium i pod jednym dachem by się pozabijały.

– Mój Boże, po kiego diabła pan hodował nosorożce? Dla zoo?

Vrutec wstał, otworzył stojący w rogu pokoju sejf w kształcie głazu narzutowego zakrzywionego tak, żeby precyzyjnie przylegał do zaokrąglonych ścian. Wyjął z niego origami przypominające nosorożca i podał mi je. Figurka ze złożonego, ręcznie czerpanego papieru wyglądała aż boleśnie pięknie. Na ozdobnej nitce miała przyczepioną karteczkę. Z jednej strony był napis po chińsku, z drugiej po angielsku: Rhinnocent®. 100% pure rhino horn powder, 100 grains.

Vrutec położył na stole kartkę papieru, po czym pociągnął nosorożca za nos i origami się otworzyło. Wysypał z niego odrobinę żółtawego proszku.

– To jest zmielony róg nosorożca. Chińczycy i Japończycy są gotowi za taką ilość zapłacić nawet dziesięć tysięcy dolarów. Jeżeli liczyć według wagi, to ten proszek jest trzydzieści razy droższy niż złoto. Ludzie w Azji wierzą, że róg nosorożca leczy dwie najcięższe choroby spowodowane bogactwem: raka i impotencję. Niech pan tego spróbuje, panie inspektorze. Z chemicznego punktu widzenia jest to w zasadzie czysta keratyna. Na ludzki organizm działa równie leczniczo jak zjadanie obgryzionych paznokci.

Pośliniłem mały palec, zanurzyłem w proszku i polizałem. To coś miało nieprzyjemny, gorzko-kwaśny smak.

– Dziesięć tysięcy dolarów za sześć i pół grama zmielonego rogu to spora suma – stwierdziłem i spłukałem animalny odór proszku koniakiem. – To musi być ogromna przynęta dla fałszerzy.

– To prawda. Z wyglądu i pod względem chemicznym jest identyczny ze zmielonymi paznokciami, ale w dzisiejszych czasach klienci robią test na obecność w proszku DNA nosorożca. Fałszerze mają pecha.

– Czyli pan go produkuje?

– Jeszcze rok temu wszelki proszek z rogu nosorożca na rynku pochodził od kłusowników. Afrykańscy kłusownicy to wyjątkowi zwyrodnialcy. Bez potrzeby zabijali nosorożce jedynie po to, żeby uciąć im rogi. Przez nich jest to gatunek wymierający. Niektóre podgatunki wyginęły zupełnie, z innych zostało w środowisku naturalnym już tylko kilka tysięcy. Kłusownicy są tak bezczelni, że zaczęli mordować nosorożce nawet w europejskich ogrodach zoologicznych.

Vrutec milczał przez chwilę. W końcu zwinął kartkę i przez powstały tak lejek wsypał z powrotem do origami proszek z rogu nosorożca, po czym zamknął składankę papierowym rogiem.

– Od dziecka kocham nosorożce. Chociaż zdaję sobie sprawę, że nie są to jakoś szczególnie genialne zwierzęta. Nosorożec w wielkiej głowie ma mały móżdżek. Stosunek wagi ciała do wagi mózgu wynosi u niego w przybliżeniu jeden do ośmiu tysięcy. Dla porównania, u człowieka jeden do pięćdziesięciu. Ale za to nosorożce mają styl. W dzieciństwie nie chciałem usnąć z żadną inną maskotką, tylko z nosorożcem. W przedszkolu nie dałem spokoju, dopóki nie zmienili obrazka na mojej szafce na ubrania z kotka na nosorożca. A później skończyłem zoologię. Napisałem pracę magisterską o anatomii jednorożców. Odkryłem, że te legendarne zwierzęta w rzeczywistości były nosorożcami, tyle że w średniowieczu w Europie znano je jedynie z opowieści podróżników, dlatego były nieco idealizowane. Na przykład twierdzono, że kiedy zobaczą dziewicę, to kładą jej głowę na kolanach i zasypiają. Gdyby zrobił to nosorożec, rozgniótłby taką dziewicę na placek. Pierwszy nosorożec pojawił się w Europie dopiero w roku 1593, kiedy cesarz Etiopii Malak Sagad I, nawiasem mówiąc, pochodzący w prostej linii z rodu biblijnego króla Salomona i królowej Saby, posłał samca tego gatunku w prezencie cesarzowi rzymskiemu i królowi Czech Rudolfowi II. Na Hradczanach by się nie zmieścił, więc hodowano go tutaj, na Cesarskiej Wyspie. Dlatego kupiłem tę parcelę. Nosorożec króla Rudolfa żył tu w spokoju aż do lutego roku 1611, kiedy to Pragę najechały wojska z Pasawy. Żołdacy zastrzelili nosorożca z armaty. Również z powodu rogu. Wierzono wtedy, że z jego czaszki, w miejscu, z którego wyrastał róg, wyrastał też klejnot nazywany karbunkułem, czyli rubin.

– O tym słyszałem – wykorzystałem pretekst, żeby przerwać przydługi monolog. – O takim klejnocie pisał na przykład minnesinger Wolfram von Eschenbach w Parsifalu. Chyba jeszcze pamiętam...

Odkaszlnąłem teatralnie i zacząłem recytować:

Ein tier heizt monîcirus:

Daz erkennt der meide rein sô grôz

daz ez slæfet ûf der meide schôz.

Wir gewunn des tieres herzen

über des küneges smerzen.

Wir nâmen den karfunkelstein

ûf des selben tieres hirnbein,

Der dâ wehset under sîme horn.

Średniowieczna poezja w mojej interpretacji poniekąd zbiła nosorożnika z pantałyku.

– Czy pan w ogóle jest z policji? Ma pan jakieś dokumenty?

Położyłem na stole odznakę. Pozwoliłem, żeby metal zalśnił w promieniach słońca, a po chwili schowałem ją do kieszeni.

– Nie uwierzyłby pan, czegóż to w dzisiejszych czasach uczy się w akademii policyjnej.

– Teraz czuję się o wiele bezpieczniejszy – uspokoił się Vrutec. – Brzmiało jak język niemiecki, ale nie zrozumiałem ani słowa.

– To język środkowo-górno-niemiecki – wyjaśniłem. – Spróbuję przetłumaczyć:

Ten stwór jednorożec się nazywa.

Spoczywa przywabiony,

Składając łeb na dziewicze łony.

Później sercem jego druhowie mili

Królewską boleść ukoili.

Karbunkuł ze łba mu wyrwali

Temu stworu jak ze stali,

Co mu się pod rogiem ukrywa.

Moje wierszowanie nie rozbawiło Vrutca nawet odrobinę. Wręcz przeciwnie, twarz mu poczerwieniała i przez chwilę oddychał w papierową torebkę, żeby się uspokoić.

– Biedny jednorożec! Złapali go na dziewicę, zabili we śnie, wyrwali mu serce z ciała, a rubin z głowy, a później leczyli tym starego rozpustnika, króla Anfortasa. A i tak mu to nie pomogło.

Nagle dotarło do mnie, że jestem głodny. Od rana nic nie jadłem, więc mój żołądek zaczynał protestować.

– Ale dajmy już spokój historii – uciąłem szorstko. – Jeszcze nie wyjaśnił mi pan, po co były panu te nosorożce.

– Któregoś razu wpadłem na genialny pomysł: rogi nosorożców można hodować. A to dlatego, że nie są to prawdziwe rogi, nie są pochodzenia kostnego, tylko wyrastają ze skóry, podobnie jak ludzkie paznokcie. To znaczy, że one cały czas nosorożcom odrastają, a jeżeli zwierzęta są na specjalnej diecie bogatej w keratynę i witaminy B i E, to im te rogi rosną w szalonym tempie. A do tego wcale ich nie boli, jeżeli im się codziennie odpiłuje kawałek.

Vrutec znów zrobił dłuższą pauzę, wyjął z kieszeni scyzoryk, wysunął z niego metalowy pilniczek i dla ilustracji wywodu spiłował sobie kawałek paznokcia nad papierem. Po czym podsunął mi, żebym spróbował. Grzecznie odmówiłem.

– Przygotowania wymagały wiele pracy. Nie było łatwo złapać nosorożce i przywieźć je z Afryki, ale to drobiazg w porównaniu z załatwianiem tych wszystkich urzędowych pozwoleń, potwierdzeń i pieczątek. Wreszcie udało mi się, a marka Rhinnocent od roku podbija światowe rynki. Od tej pory nikt już nie kupił choćby grama rogu nosorożca od kłusowników, więc musieli przestać zabijać te zwierzęta. Zresztą klienci też szybko zrozumieli, że jeżeli będą dalej sprzężeni z kłusownikami, wkrótce nie będą mieli czego kupować. Wyglądało na to, że uda się uratować nosorożce afrykańskie przed wyginięciem. Ich liczebność w środowisku naturalnym się zwiększyła. Po raz pierwszy, od kiedy zaczęto ją notować... A teraz koniec.

Schował twarz w dłoniach, jednak miał tak długi nos, że i tak wystawał mu między palcami.

– Przecież może pan sprowadzić następne – próbowałem go pocieszyć.

– Tak, mógłbym. Ale się boję. Ktoś je podpalił umyślnie.

– Dlaczego pan tak przypuszcza?

– W nosorożarni nie było niczego, co mogłoby się zapalić. Nie było nawet słomy. Nosorożce stały na czystym piasku. Oprócz tego zainstalowałem najlepszy system przeciwpożarowy. Wszędzie były czujniki temperatury i dymu oraz automatyczne zraszacze przeciwpożarowe.

– Podejrzewa pan kogoś?

– Jedynie afrykańscy kłusownicy mogli mieć powód, bo byłem dla nich konkurencją. Osobiście jednak nie znam żadnego z nich.

Nie wymyśliłem już więcej pytań, toteż wziąłem od Vrutca nagrania z kamer przemysłowych z poprzedniej doby i poinformowałem go, że dopóki nie zakończymy śledztwa, nie może się oddalać z Pragi bez zameldowania nam o tym. Po czym pożegnaliśmy się, mówiąc sobie „do widzenia”, ale ani ja, ani on nie mieliśmy zamiaru dotrzymać słowa.

ROZDZIAŁ III

Nie chcę połykać płomieni

i tak się nie da

chce mi się spać

Filip Topol, Chce mi się spać

W drzwiach o mało mnie nie stratował facet. Wysoki, szczupły, z kruczoczarnymi włosami – na pierwszy rzut oka wzór pozytywnego bohatera komiksów dla młodzieży. Twarz znana z mass mediów. Patryk Metylołek, aktywista ochrony środowiska i prezes organizacji ekologicznej Palatyni Planety. Przeszedł obok mnie, jakbym był powietrzem, podszedł do Vrutca, zamaszyście podał mu prawą rękę, a lewą ją przytrzymał.

– Co za okropna tragedia! Biedne nosorożce. Właściwie nosorożyce, żeby nie uchybić zwolennikom feminatywów i genderowej poprawności. Mój drogi Alvo, wyrazy współczucia. Jak tylko zobaczyłem w telewizji tę straszliwą katastrofę, natychmiast się odczepiłem. Byłem otóż przykuty łańcuchem do skały wapiennej, która jest najmilszym domem dla takich gatunków roślin zagrożonych wyginięciem jak na przykład zwiślik maczugowaty, fałdziec pomarszczony czy krzywoszczeć pogięta, a którą to kapitaliści chcieli wysadzić w powietrze i przemielić na cement. Nooo, teraz to już chyba zrobili.

Metylołek opanowany nieprzezwyciężonym smutkiem teatralnie opuścił głowę na pierś i tym sposobem niechcący zdradził, że doskonałą poza tym symetrię jego wyglądu zakłócają dwa wicherki we włosach – jeden prawoskrętny, a drugi lewoskrętny. Zaintrygowało mnie to, ponieważ większość ludzi, nie wyłączając mnie, ma na głowie tylko jeden wicherek.

Nie chciało mi się już dalej słuchać ekoaktywisty, więc ruszyłem w stronę bramy. Mój samochód ginął upchnięty między zastępami telewizyjnych wozów transmisyjnych. Taśma policyjna była zerwana i wdeptana w błoto. Dziennikarze roili się wokół zgliszcz jak kraby wokół wyrzuconego na brzeg wieloryba. Sępy obrazu. Hieny uczuć. Próżnopiewcy, jak mawiał o nich mistrz Jan Hus.

Wsiadłem do samochodu, wydostałem się z oblężenia i wróciłem na stały ląd. Odpowiedź na najistotniejsze w tej chwili pytanie o to, gdzie zjeść obiad, padła, zanim jeszcze zostało zadane, ponieważ niedaleko od Cesarskiej Wyspy, w pokoju bilardowym uroczo neorenesansowej willi Lanna, znajdowała się moja ulubiona restauracja Pod Dwudziestką. Słynęła z wyjątkowej kuchni, jednak bardziej niż jedzenie kusiła gości możliwość rozłożenia sobie po jedzeniu fotela, tworzącego wygodny szezlong, i zapadnięcia na dwadzieścia rytualnych minut w drzemkę.

Zamówiłem danie, które kiedyś było stałą specjalnością tanich garkuchni – obecnie wszak groziło mu wyginięcie, po dobnie jak temu zwiślikowi maczugowatemu Metylołka – czyli podroby jagnięce na śmietanie z dodatkiem imbiru i świeżego tymianku.

Nie dałoby się powiedzieć, że był to obiad wojownika. Nie na wpół krwisty, na wpół zwęglony befsztyk, lecz raczej harmonijne współbrzmienie z rytmem wszechświata, fantastyczny mariaż smaku matczynej piersi i płynącego z niej mleka. Kiedy kończyłem ucztę, przyszło mi na myśl, że dla tego lekko kwaskowatego smaku mógłbym zabijać. Po obiedzie podano mi kawę, a zamiast deseru zamówiłem rozłożenie fotela. Pozycja horyzontalna sprawiła, że natychmiast zasnąłem.

Przyśnił mi się bardzo dziwny sen.

Poszedłem na spacer z psem. Właściwie to był nie pies, tylko malutki rozbrykany nosorożec. Doszliśmy nad jezioro, a nosorożyk nagle zaczął szaleć. Schyliłem się nad wodą, żeby zobaczyć, na co tak strasznie szczeka. Pod powierzchnią migotały sylwetki saren, które beztrosko skubały sobie wodorosty na dnie jeziora. Kiedy już się na nie napatrzyłem, okazało się, że nosorożyk zniknął. W ręku została mi tylko smycz. Wtedy z jeziora wyszła jedna z saren, otrząsnęła się z wody i powiedziała, że pomoże mi znaleźć zgubionego nosorożca. Szukaliśmy wszędzie, ale nigdzie go nie było. Wreszcie przerwaliśmy poszukiwania, a ja potwornie zmęczony i zrozpaczony wróciłem do domu. Na stole w kuchni czekała na mnie brytfanka wypełniona po brzegi świeżo upieczonymi drożdżówkami. Wziąłem jedną do ręki, była jeszcze gorąca, a w środku niej coś się ruszało. Odłupałem kawałek ciasta, a wtedy z drożdżówki wyskoczył mój nosorożyk. Cały i zdrowy. Zaczął radośnie skakać po stole i gonić własny ogonek.

Po obiedzie z największą niechęcią wróciłem na posterunek. Tak jak na cmentarzu ostatnio pogrzebany zawsze musi trzymać wartę dopóty, dopóki nie pojawi się nowy umarlak, tak mnie, jako najmłodszemu czeladnikowi, przydzielono najgorsze biurko, ustawione w cieniu monstrualnego języka teściowej, tuż obok drzwi do kibla.

Zacząłem przeglądać nagrania z kamer przemysłowych udostępnione mi przez Vrutca. Zarejestrowały nie tylko wnętrze nosorożarni, ale również bramę wjazdową i płot okalający posesję z czterech stron, a w nocy automatycznie przełączały się na podczerwień. Gdyby ktoś obcy przedostał się do środka, kamery musiałyby go uchwycić. Ale żadnego intruza nie było.

Oprócz Vrutca firma miała jeszcze trzech pracowników: dwóch opiekunów nosorożców, którzy dyżurowali po pół dnia, i nocnego stróża. Zrobiłem sobie zestawienie:

29 sierpnia

4.55 przyjazd porannego opiekuna nosorożców

9.03 przyjazd Vrutca

13.48 przyjazd popołudniowego opiekuna nosorożców

14.09 odjazd porannego opiekuna nosorożców

17.04 przyjazd dostawy paszy, kierowca wsypuje zawartość worków do automatycznego podajnika paszy i od razu odjeżdża

19.27 odjazd Vrutca

21.52 nadejście nocnego stróża

23.11 odjazd popołudniowego opiekuna nosorożców

30 sierpnia

0.00 nocny stróż wchodzi do nosorożarni

0.05 w nosorożarni wybucha pożar, koniec nagrania

Przez chwilę zastanawiałem się, czy datę 30 sierpnia mam napisać przed czy za linijką z godziną 0.00. Godzina zero i zero minut łączyła dni, a zarazem nie należała do żadnego z nich. Doszedłem do wniosku, że jest to związane ze znanym ze starożytności paradoksem, nazywanym potocznie paradoksem Achillesa i żółwia, którym Zenon z Elei dowodził, że ruch jest tylko złudzeniem: najszybszy biegacz wśród Greków, Achilles, ściga się z najpowolniejszym ze zwierząt – żółwiem. Żółw porusza się sto razy wolniej, dlatego dostaje fory. Achilles dobiega na miejsce, z którego żółw wystartował, ale przez ten czas żółw przesunął się o jedną setną dystansu – i tak dalej, w nieskończoność, z czego wynika, że Achilles nigdy nie wyprzedzi żółwia. Arystoteles oponował, że suma nieskończonego ciągu odcinków i czasu może być skończona, o ile jej elementy wystarczająco szybko się zmniejszają. Jest to oczywiście bzdura, tym smutniejsza, że do dziś wszyscy powtarzają ją za Arystotelesem. Żaden bowiem nieskończony ciąg, nawet jeżeli ma skończoną sumę, nie ma ostatniego członu, dlatego nigdy nie może rozegrać się w całości. Prawdziwe rozwiązanie paradoksu Zenona z Elei polega na tym, że ani przestrzeń, ani czas nie są spoiste − składają się co prawda z mikroskopijnych, ale już niepodzielnych odcinków, czyli kwantów. Najmniejszą jednostką długości (kwantem długości) jest tak zwana długość Plancka, wynosząca 10−15 metra (mniej więcej piętnastą sekstylionową metra), a najmniejszą jednostką czasu (kwantem czasu) jest tak zwany czas Plancka, wynoszący 5,39116 × 10−44 sekundy (w przybliżeniu 54 septylionowych sekundy). W związku z tym obaj zawodnicy nie poruszają się płynnie, ale wykonują szereg skoków wielkości długości Plancka. Jak tylko Achilles dobiegnie do tego samego kwantu długości co żółw, po prostu pokona go szybciej niż on, a zatem wyprzedzi przeciwnika.

Fascynująca uwaga. Nie mogła mi jednak pomóc znaleźć podpalacza, zostawiłem więc datę tak, jak ją napisałem, i wróciłem do śledztwa.

Z obrazu zarejestrowanego przez kamery nie dało się wywnioskować niczego sensownego. Nocny stróż robił obchód dokładnie co pół godziny. Podczas czterech obchodów tego wieczora nie wydarzyło się nic szczególnego. Za piątym razem doszedł na środek stajni i zatrzymał się wewnątrz kręgu utworzonego przez śpiące zwierzęta. Podniósł rękę, spojrzał na zegarek i w tym momencie cały obraz zalała łuna. Była tak oślepiająca, że udało jej się oszukać moje oczy: zabolały mnie, mimo że na ekranie blask był pozorny.

W tym miejscu nagranie się skończyło, ponieważ wysoka temperatura roztopiła kamerę.

Zameldowałem inspektorowi, że idę przesłuchać opiekunów nosorożyc, i ruszyłem w miasto. Na szczęście znalazłem obu jednocześnie w restauracji Pod Spragnioną Kreską w ogródku neorenesansowej willi Václavka na Smíchovie. Zastałem ich przy topieniu w alkoholu żalu po stracie swoich podopiecznych.

Przysiadłem się do nich. Dowiedziałem się, że nosorożyce nazywały się: Baletnica, Królewna, Rusałka, Krzywonoska, Maryśka, Kopciuszek, Zębata, Tuptusia, Pusia, Calamity Jane, Gruba Berta i Głodna Dama. Że Baletnica podczas codziennego zbioru rogu łobuzersko tańczyła, Głodna Dama pozwalała na piłowanie jedynie wtedy, jeżeli uprzednio dostała jakiś przysmak, a za to Tuptusia wręcz kochała ostry pilnik i nigdy nie miała dosyć piłowania.

Zapewniali mnie też, że kiedyś, dawno temu, nosorożce powstały ze zbuntowanych jednorożców, które przeszły na stronę zła; nie zasypiały dziewicom na kolanach, ale zamiast tego gwałciły je swoim rogiem, dlatego za karę zrobiły się ciężkie, otyłe i gruboskórne – takie, jakimi znamy je dzisiaj.

Musiałem skreślić opiekunów z listy podejrzanych. Żaden z nich nie zrobiłby krzywdy nawet pisklakowi, a co dopiero nosorożcowi. A poza tym mieli na całą tę noc niepodważalne alibi: jeden był z żoną na zjeździe miłośników seksu grupowego, a drugi śpiewał roraty w chórze kościoła Świętego Castulusa.

Zbliżał się wieczór, co oznaczało, że na dziś wykonałem już wystarczająco dużo pracy, dlatego wyruszyłem w rejs po knajpach, w których zazwyczaj zatrzymują się znudzone damy. Dziś szczęście dopisało mi dopiero w kawiarni U Realistów, ukrytej na parterze kościoła husyckiego w Dejvicach. Fasada tego monumentalnego sanktuarium zdołała pomieścić chyba wszystkie architektoniczne pseudostyle: od neoromańskiego, poprzez neogotycki, neorenesansowy, aż po neobarokowy. Kobieta, której szukałem, siedziała przy stoliku sama, piła czerwone wino, miała krótko ostrzyżone kruczoczarne włosy, czytała książkę Goethego Über den Karlsbader Zwillinge i była na swój sposób ładna.

– Dzień dobry, czy można się przysiąść?

Rozejrzała się. Najpierw przejechała wzrokiem horyzontalnie po kawiarni, później wertykalnie po mnie.

– Proszę – wskazała ręką krzesło naprzeciwko i zanurzyła się w lekturze.

Pozwoliłem jej przez chwilę czytać. Wiedziałem, że nie wytrzyma długo i spojrzy na mnie.

O, już.

– Nie chcę pani przeszkadzać, ale sądząc po książce, wnioskuję, że interesuje panią bądź osoba Johanna Wolfganga Goethego, bądź krystalografia – zagaiłem, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.

– Po trochu i jedno, i drugie – odpowiedziała z uśmiechem. – Pan się tym interesuje?

– To mało powiedziane. Tak się składa, że posiadam w swojej kolekcji oryginalne kryształy bliźniacze z Karlowych Warów. Chce pani zobaczyć? Mam samochód za rogiem.

– Problem polega na tym, że z zasady nie jeżdżę nigdzie z nieznajomymi mężczyznami.

– Proszę wybaczyć, jeszcze się nie przedstawiłem. Libor Lavabo, biznesmen z branży opakowań.

– Marcela Micelová, studentka teologii.

– No to już się znamy. Możemy jechać? Kelner, rachunek!

Po drodze rozmawialiśmy o Goethem. A później nastał ten moment: samochód wjechał na szczyt Petřína i rozpostarł się przed nami widok na Hradczany i czerwone dachówki Małej Strany. Skrząca się od świateł nocna Praga pozowała u naszych stóp jak modelka przed fotografem. Zatrzymałem się i wyłączyłem silnik.

– O raju! Co to jest? – zapytała zaskoczona Marcela, patrząc na mój dom ukryty w gęstwinie krzewów pod Murem Głodowym w pobliżu klasztoru na Strahovie. – Przypomina wieżę jakiegoś zamku. O, ma nawet dookoła taki zębaty murek!

– Masz na myśli blanki. Tak, ma – już mnie trochę irytowało ciągłe opowiadanie o tym, ale stłamsiłem swoją niechęć w zarodku. – Jest to najstarsza w Pradze elektryczna stacja transformatorowa, pod wezwaniem Świętego Eliasza. Została zbudowana w tym miejscu, żeby można było doprowadzić prąd do klasztoru. Wszystkie urządzenia w środku są dziełem sławnego wynalazcy Emila Kolbena. Za to neogotycka architektura nawiązująca do stylu czeskiego mistrza gotyku Petra Parléřa jest ostatnim dziełem przedostatniego budowniczego katedry Świętego Wita, mistrza Josefa Mockera. Budowę tej stacji transformatorowej zakończył jesienią roku 1898, dosłownie kilka tygodni przed śmiercią. Przez sto lat łączyła w sobie technologię i teologię, później jednak przestała służyć do przesyłania prądu i popadła w ruinę. Znalazłem ją przez przypadek, kupiłem od miasta, wyremontowałem transformator, a samą wieżę zaadaptowałem na mieszkanie. Nie jest szczególnie szeroka ani długa, ale za to ma trzy piętra i piwnicę, a zamiast sufitów prawdziwe gotyckie sklepienia sieciowe z profilowanego kamienia.

Wziąłem butelkę z półki opatrzonej napisem „wina dla kobiet”, a z szafki z minerałami ostrożnie wyjąłem karlowarski kryształ zbliźniaczony, czyli zrost krystaliczny dwóch kryształów szarobrązowego skalenia potasowego zrośniętych symetrycznie względem płaszczyzny, będących swoim lustrzanym odbiciem i zagłębionych w sobie nawzajem niczym kochankowie w pozycji sześć na dziewięć. Wystarczyło zaledwie kilka minut, aby erotyczna aura przeniosła się z kamienia na nas.