Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha - Henry Miller - ebook

Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha ebook

Henry Miller

0,0

Opis

[PK]

 

To portret miejsca jednego z najbarwniejszych w Stanach Zjednoczonych oraz niezwykłych ludzi, których Miller tam poznał: pisarzy, mistyków poszukujących prawdy w medytacji, dojrzałe dzieci i niewinnych dorosłych, geniuszy, dziwaków oraz tych, których zaklasyfikować niepodobna, jak choćby Conrada Moricanda, czyli Diabła w Raju jedną z najwspanialszych postaci nakreślonych przez Millera. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Biblioteka Publiczna w Swarzędzu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BIG SUR

I POMARAŃCZE HIERONIMA BOSCHA

HENRY MILLER

BIG SUR

I POMARAŃCZE HIERONIMA BOSCHA

Przełożył

Robert Sudół

NOIR SUR BLANC

Projekt okładki: Tomasz Lec

Tytuł oryginału: Big Sur and the Oranges of Hieronymus Bosch

Copyright © 1957 by New Directions Publishing Corporation, Inc. All rights reserved

For the Polish edition

Copyright © 2003, Noir sur Blanc, Warszawa

For the Polish translation

Copyright © 2003 by Robert Sudoł

ISBN 83-88459-54-6

Ufam, że jeśli wiedziemy proste i mądre życie, zachowanie własnego ,ja” na tym padole nie jest znojem, tylko rozrywką.

David Thoreau

Ku mej rozpaczy i prawdopodobnie zachwytowi porządkuję rzeczy pod dyktando własnych namiętności (...) Umieszczam w swoich obrazach wszystko to, co lubię. Tym gorzej dla rzeczy — muszą one jakoś dojść ze sobą do ładu.

Pablo Picasso

Ukochałem malarstwo, odkąd stałem się jego świadom jako sześciolatek. Kiedy miałem pięćdziesiąt lat, tworzyłem obrazy, które wydawały mi się całkiem dobre, ale nic, co namalowałem przed siedemdziesiątką, nie miało wartości. W wieku siedemdziesięciu trzech lat wreszcie uchwyciłem wszystkie aspekty natury: ptaki, ryby, zwierzęta, owady, drzewa, trawy, wszystko. Kiedy będę miał osiemdziesiątkę, rozwinę sięjeszcze bardziej, a w wieku dziewięćdziesięciu lat opanuję już arkana sztuki. Gdy dożyję setki, moje dzieła będą naprawdę wzniosłe, a ostateczny cel osiągnę w wieku około stu dziesięciu lat, kiedy to każda malowana przeze mnie kropka i kreska będzie przesycona życiem.

Hokusai

• Starzec oszalały na punkcie sztuki

EMILOWI WHITE'OWI z Anderson Creek, jednemu z niewielu przyjaciół, którzy nigdy mnie nie zawiedli

Przedmowa

Książka ta składa się z trzech części i epilogu, który pierwotnie planowałem wydać w formie broszury pod tytułem Oto moja odpowiedź! Epilog napisałem w 1946 roku, kiedy mieszkałem w Anderson Creek, a później go skróciłem i przeredagowałem. Obecnie stanowi on swoisty dodatek nadzwyczajny, który można przeczytać najpierw albo na ostatku, jak sobie czytelnik życzy.

Zamierzałem niegdyś sporządzić w formie załącznika bibliografię swych opublikowanych tekstów, obejmującą wydania obcojęzyczne oraz amerykańskie i angielskie, ale ponieważ dokonano tego w książce, która niedawno się ukazała, poszukiwaczy konkretnych danych odsyłam do publikacji wymienionych w przypisie1.

Jedynym dziełem w trakcie tworzenia jest aktualnie Nexus, ostatni tom trylogii nazwanej Różoukrzyżowanie. The World of Lawrence (Świat Lawrence’a), którego fragmenty pojawiły się w antologiach wydawnictwa New Directions, dawno już został zarzucony. Draco and Ecliptic (Drakon i ekliptyka) wciąż jest w powijakach.

Wszystkie przytoczone niżej tytuły, które z wyjątkiem jednego zostały najpierw wydane po angielsku w Paryżu i których większość przełożono na francuski, niemiecki, duński, szwedzki i japoński, są wciąż zakazane w Stanach Zjednoczonych: Zwrotnik Raka, Aller Retour New York, Czarna wiosna, Zwrotnik Koziorożca, Świat seksu, Różoukrzyżowanie (Sexus i Plexus). Sexus jest obecnie objęty zakazem publikacji — we wszystkich językach! — na terenie Francji. W Japonii wycofano z obiegu wydanie po ja-pońsku, ałe nie po angielsku, przynajmniej na razie. Ciche dni w Clichy, które właśnie skierowano do druku (w Paryżu), prawdopodobnie również zostaną zakazane — w Stanach Zjednoczonych i wszędzie indziej.

Jak i gdzie znaleźć zakazane książki? Najprostszym sposobem byłby nalot na którykolwiek urząd celny w jednym z naszych portów wjazdowych.

Składam najgorętsze podziękowania Charlesowi Haldemano-wi, który przybył aż z Winter Park na Florydzie, by wręczyć mi książkę Wilhelma Frangera o Hieronimie Boschu. Niechże wybaczy, że owego dnia okazałem się tak marnym gospodarzem!

Uwagi chronologiczne

Na początku 1930 roku wyruszyłem z Nowego Jorku, zamierzając udać się do Hiszpanii. Nigdy tam nie dotarłem. Pozostałem we Francji aż do czerwca 1939 roku, kiedy wyjechałem do Grecji na upragnione wakacje. Zmuszony opuścić Grecję na początku 1940 roku z powodu wojny, powróciłem do Nowego Jorku. Nim zamieszkałem w Kalifornii, wybrałem się w „koszmarną, ale klimatyzowaną” podróż po Ameryce. Zabrała mi cały rok. W okresie, o którym mowa, w ciągu blisko dwóch i pół roku, napisałem Kolosa z Maroussi, Świat seksu, Ciche dni w Clichy, ustępy Klimatyzowanego koszmaru i pierwszą księgę Różoukrzyżowania (Sexus).

W czerwcu 1942 roku przyjechałem do Kalifornii, by tam osiąść. Przez rok z okładem mieszkałem w Beverly Glen pod Hollywood. Tam właśnie poznałem Jeana Vardę, który nakłonił mnie do odwiedzenia Monterey. Działo się to w lutym 1944 roku. Zostałem kilka tygodni u Vardy w „Czerwonej Stodole”, a potem, za jego sugestią, wyprawiłem się do Big Sur, by spotkać się z Lyndą Sargent. Lynda mieszkała wtedy w chacie z bali, wokół której powstał potem głośny „Dzbanecznik”. Zostałem tam na prawach gościa około dwóch miesięcy, póki Keith Evans, który służył wówczas w wojsku, nie zaproponował mi (dzięki staraniom Lyndy Sargent), bym wprowadził się do jego chaty na Partington Ridge. Tam mieszkałem od maja 1944 do stycznia 1946 roku i w tym okresie pojechałem na krótko do Nowego Jorku, ożeniłem się powtórnie w Denver i zostałem ojcem dziewczynki imieniem Valentine. Kiedy Keith Evans wrócił do cywila, zmuszeni byliśmy szukać sobie innego lokum. W styczniu 1946 roku przenieśliśmy się do Anderson Creek, trzy mile dalej, gdzie wynajęliśmy jedną ze starych chatynek zamieszkiwanych niegdyś przez skazańców, stojącą na skraju urwiska. W lutym 1947 roku powróciliśmy na Partington Ridge, by zająć dom, który Jean Wharton zbudowała pierwotnie dla siebie. U schyłku tego roku zjawił się Conrad Moricand, ale został tylko na jakieś trzy miesiące. W 1948 roku urodził mi się syn Tony.

Partington Ridge leży mniej więcej czternaście mil na południe od poczty w Big Sur i czterdzieści kilka mil od Monterey. Z wyjątkiem podróży wypoczynkowej do Europy w 1953 roku, kiedy powtórnie się ożeniłem, mieszkałem na Ridge bez przerwy od lutego 1947 roku.

Uwagi topograficzne

Do Big Sur przybyłem pewnego lutowego dnia przed dwunastu laty — w trakcie rzęsistej ulewy. Pod wieczór tego samego dnia, po ożywczej kąpieli pod gołym niebem w cieplicach siar-czanych (Slade’s Springs), zjadłem kolację z Rossami w osobliwej starej chacie na Livermore Ridge, w której wówczas mieszkali. Był to początek czegoś więcej niż przyjaźni. Trafniej chyba byłoby to nazwać inicjacją w nowe życie.

Kilka tygodni po tym spotkaniu przeczytałem książkę Lillian Bos Ross pod tytułem The Stranger (Przybysz). Dotąd byłem w Big Sur tylko gościem. Tymczasem lektura „małej klasyki”, jak się tę książkę określa, sprawiła, że postanowiłem zapuścić tam korzenie. „Po raz pierwszy w życiu poczułem się — by użyć słów Zande Allen — swojacko w świecie, w którym się urodziłem”.

Lata temu wielki amerykański poeta Robinson Jeffers opiewał ten region w swych poematach. Dawnymi czasy w Big Sur składali częste wizyty Jack London i jego przyjaciel George Stirling; przyjeżdżali konno aż z Doliny Księżycowej. Na ogół jednak niewiele wiedziano o tych okolicach, póki w 1937 roku nie otwarto szosy Carmel-San Simeon, która ociera się o Pacyfik na odcinku sześćdziesięciu albo i więcej mil. Do tego czasu był to chyba jeden z najmniej znanych regionów na kontynencie amerykańskim.

Pierwsi osadnicy, przeważnie górale z twardego pionierskiego pnia, zjawili się tu około 1870 roku. Byli to, jak mówi Lillian Ross, ludzie, którzy podążali szlakami bizonów i umieli żyć o nieposolonym mięsie. Przybywali pieszo albo konno; deptali ziemię, na której dotąd nie postała stopa białego człowieka, nawet nieustraszonego Hiszpana.

O ile wiadomo, jedynymi ludźmi, którzy znaleźli się tu wcześniej, byli Indianie Esselen, plemię stojące na niskim stopniu rozwoju, prowadzące koczowniczy tryb życia. Mówili językiem, który nie był spokrewniony z mową pozostałych ludów kalifornijskich ani żadnych innych w całej Ameiyce. Kiedy około 1770 roku do Monterey przybyli księża, Indianie opowiadali o starożytnym mieście zwanym Excelen, które niegdyś do nich należało, lecz którego śladów nie odnaleziono.

Najpierw jednak powinienem chyba wyjaśnić, gdzie leży region Big Sur. Zaczyna się na północy niedaleko rzeki Little Sur (Malpa-so Creek) i ciągnie na południe aż po Lucię, która, podobnie jak samo Big Sur, jest zwykłą kropką na mapie. Od wybrzeża w kierunku wschodnim sięga po Salinas Valley. Z grubsza biorąc, kraina Big Sur obejmuje obszar dwu-, trzykrotnie większy od Andory.

Przyjezdni co jakiś czas zauważają podobieństwo między tym wybrzeżem, czyli Wybrzeżem Południowym, a pewnymi terenami w basenie Morza Śródziemnego. Inni przyrównują je do wybrzeża Szkocji. Ale takie porównania są bezcelowe. Big Sur ma własną atmosferę i własny charakter. To region, gdzie spotykają się skrajności, gdzie jest się zawsze świadomym warunków pogodowych, przestrzeni, majestatyczności i wymownej ciszy. To między innymi punkt zborny ptaków wędrownych przylatujących z północy i południa. Mówi się nawet, że w tym regionie można napotkać więcej gatunków ptaków niż w jakimkolwiek innym zakątku Stanów Zjednoczonych. Jest to także kraina sekwoi: natykamy się na nią, przybywając z północy, i zostawiamy za sobą, odjeżdżając na południe. Nocą wciąż daje się słyszeć wycie kojotów, a gdy ktoś zapuści się za pierwsze pasmo wzgórz, może napotkać lwy górskie i inne dzikie zwierzęta. Niedźwiedzi grizzly już nie ma, ale nadal trzeba uważać na grzechotniki. W bezchmurny, słoneczny dzień, kiedy lazur morza idzie w zawody z lazurem nieba, widać wyraźnie jastrzębie, orły i myszołowy, kołujące ponad nieruchomymi, wyciszonymi kanionami. Latem, gdy zalega mgła, można zobaczyć z góiy morze obłoków płynących leniwie nad oceanem; niekiedy wyglądają jak olbrzymie opalizujące bańki mydlane, nad którymi co jakiś czas pojawia się podwójna tęcza. Wzgórza są najzieleńsze w styczniu i lutym — zielone niemal jak Szmaragdowa Wyspa. Najlepsze miesiące to okres od listopada do lutego, bo powietrze jest wtedy czyste i orzeźwiające, niebo bezchmurne, a słońce grzeje dostatecznie mocno, byśmy mogli się opalać.

Z naszego szczytu, który wznosi się około tysiąca stóp nad poziomem morza, można objąć wzrokiem wybrzeże na odległość dwudziestu mil w obu kierunkach. Szosa biegnie zygzakiem jak Grandę Comiche. Jednak w odróżnieniu od Riwiery widać tu zaledwie kilka domów. Starzy mieszkańcy, posiadacze dużych majątków ziemskich, niechętnie myślą o otwarciu się okolicy na świat. Wszyscy chcą zachować jej dziewiczy charakter. Jak długo Big Sur obroni się przed najeźdźcą? To doniosłe pytanie.

Odcinek malowniczej szosy, o której była już mowa, ułożono tutaj ogromnym kosztem, gdyż wysadzono w powietrze górski stok. Dziś stanowi część międzynarodowej autostrady, która pewnego dnia ciągnąć się będzie od północnych obszarów Alaski po Ziemię Ognistą. Lecz nim ją ukończą, być może samochód, podobnie jak mastodont, odejdzie w przeszłość. Big Sur jednak pozostanie tu zawsze i całkiem możliwe, że A.D. 2000 tutejsza ludność nadal liczyć będzie tylko kilkaset dusz. Być może wzorem Andory i Monako stanie się niezależnym państwem. Być może straszni najeźdźcy nie przybędą z innych części naszego kontynentu, ale zza morza, jak podobno przybyli amerykańscy autochtoni. I nie w łodziach ani w samolotach.

Kto może wiedzieć, kiedy ten region znów zaleją wody oceaniczne? W skali procesów geologicznych wynurzył się on z morza wcale nie tak dawno temu. Tutejsze stoki górskie są niemal równie zdradzieckie jak lodowate morze, gdzie — warto przy okazji powiedzieć — rzadko kiedy widać żaglówkę czy śmiałego pływaka, można natomiast czasem dostrzec uchatkę, wydrę albo kaszalota. Do morza, które tak nęci i zdaje się tak bliskie, trudno dotrzeć. Wiadomo, że konkwistadorzy nie zdołali się posunąć na północ wybrzeżem, nie udało im się też przedrzeć przez gąszcz porastający górskie stoki. Wabiąca kraina, ale jakże trudna do ujarzmienia! Usiłuje pozostać niezmieniona, niezamieszkana przez człowieka.

Nierzadko, podążając szlakiem, który wije się pośród wzgórz, przystaję z zamiarem ogarnięcia wspaniałości i majestatu, którymi tchnie cały widnokrąg. Nierzadko, gdy na północy piętrzą się chmury, a morze kipi bielą, mówię sobie: „Oto Kalifornia, o której dawno temu marzyli ludzie, oto Pacyfik, na który patrzył Balboa z wierzchołka Darien, oto oblicze ziemi oddające zamysł Stwórcy”.

Na początku

W innych, odległych czasach były tylko widma. To znaczy na początku. Jeśli w ogóle nastał jakikolwiek początek.

Zawsze było to dzikie, skaliste wybrzeże, niegościnne i posępne dla człowieka z trotuarów, malownicze i urocze dla Taliesinów. Właściciele gruntów niezawodnie wykopywali z ziemi nowe troski.

Zawsze były tu ptaki: podniebni korsarze i padlinożercy, jak również różnorodne gatunki wędrowne. (Raz na jakiś czas przeleciał kondor, wielki jak liniowiec oceaniczny). Szaropióre, o dziobach twardych i okrutnych. Przeszywały widnokrąg jak strzały przywiązane do niewidzialnego sznurka. Z bliska wydawały się szczęśliwe, że kołują, zlatują, pikują, nurkują. Niektóre podążały szlakiem klifów i fal przybrzeżnych, inne poszukiwały kanionów, wzgórz o złotych grzbietach, szczytów zwieńczonych marmurem.

Były też stworzenia pełzające, czołgające się, jedne ospałe jak leniwce, inne pełne jadu, ale wszystkie niedorzecznie piękne. Ludzie lękali się ich bardziej niż niewidzialnych istot, które z zapadnięciem nocy zaczynały trajkotać niczym małpy.

Wkroczyć tu, pieszo lub na końskim grzbiecie, oznaczało zabmąć w gęstwinę kolców, cierni, pnączy, słowem—we wszystko, co kłuje, przywiera, drapie, razi jadem.

Kto mieszkał tu pierwszy? Może troglodyci. Indianie przybyli późno. Bardzo późno.

Choć młoda w kategoriach geologicznych, kraina wygląda sędziwie. Z głębi oceanu wyłoniły się osobliwe formacje, niespotykane i kuszące kontury. Jak gdyby tytani głębi przez całą wieczność w pocie czoła kształtowali, ugniatali ziemię. Milenia temu wielkimi ptakami lądowymi wstrząsnął widok stromych, wyniosłych sylwet.

Nie ma tu żadnych ruin ani reliktów, o których można by rzec choć słowo. Żadnych dziejów wartych przypomnienia. To, czego nie ma, służy za wymowniejsze świadectwo niż to, co jest. Tutaj sekwoja zrobiła sobie ostatni postój.

O świcie majestat tej krainy niemal przyprawia patrzącego o ból. Ten sam pradziejowy obraz. Obraz trwania. Natura uśmiechnięta do samej siebie w zwierciadle wieczności.

Daleko w dole uchatki wygrzewają się na ciepłych skałach, wijąc się jak grube brązowe robaki. Ponad jednostajnym rykiem fal rozchodzi się na mile ich chrapliwe szczekanie.

Czy kiedyś były dwa księżyce? Czemu by nie? Są góry, które utraciły skalp, strumienie, które gotują się pod wysokim śniegiem. Co jakiś czas ziemia drży, żeby obrócić w perzynę miasto albo otworzyć nową żyłę złota.

Nocą aleja usiana jest rubinowymi oczami.

Cóż mogłoby iść w zawody z faunem przeskakującym próżnię? Kiedy ma się ku wieczorowi, kiedy wszystko cichnie, kiedy zalega tajemniczy spokój, który wszystko spowija i mówi wszystko.

Łowco, odłóż broń! To nie uśmiercone stworzenia cię oskarżają, ale cisza, pustka. Bluźnisz.

Widzę tego, który wyśnił to wszystko, jak jedzie pod gwiazdami. W ciszy wkracza do puszczy. Każda gałązka, każdy spadły liść to świat nie do ogarnięcia. Poprzez strzępiaste listowie rozszczepione światło rozprasza klejnoty fantazji; wyłaniają się olbrzymie głowy, pozostałości skradzionych gigantów.

— Mój koń! Moja ziemia! Moje królestwo! — Bełkot głupców.

Posuwając się wraz z nocą, wierzchowiec i jeździec wciągają głęboko w płuca woń sosen, kamfory, eukaliptusa. Spokój rozpościera swe nagie skrzydła.

Czy kiedykolwiek miało być inaczej?

Dobroć, szlachetność, spokój i miłosierdzie. Ani początek, ani koniec. Krąg. Wiekuisty krąg.

Morze się cofa. Przyciąganie Księżyca. Na zachód, nowa kraina, nowe postacie ziemi. Marzyciele, wyjęci spod prawa, pionierzy. Zdążający do świata zamierzchłych czasów i odległych krain, do świata dnia wczorajszego i jutra. Do świata w świecie.

Z jakiegoż to królestwa światła się zrodziliśmy, my, cienie, które zaciemniają ziemię?

CZĘŚĆ I

POMARAŃCZE TYSIĄCLETNIEGO KRÓLESTWA

Jednoosobowa mikrospołeczność, założona przez legendarnego „przybysza”, Jaime de Angulo, rozmnożyła się do tuzina rodzin. Tak się sprawy mają w tej części świata, że sytuacja na wzgórzu (Partington Ridge) zbliża się do stanu nasycenia. Wielka różnica między Big Sur, które poznałem przed jedenastoma laty, a dzisiejszym Big Sur polega na obecności dużej liczby dzieci. Tutejsze matki wydają się płodne jak tutejsza ziemia. Mała wiejska szkoła, usytuowana niedaleko State Parku, wkrótce wszystkich nie pomieści. Jest to szkoła tego rodzaju, który na nieszczęście dla naszych dzieci szybko znika z amerykańskiego pejzażu.

Nie wiemy, co może być za dziesięć lat. Jeżeli w tej okolicy odkryją uran albo inny pierwiastek ważny dla podżegaczy wojennych, Big Sur stanie się tylko legendą.

Dziś Big Sur nie jest już przyczółkiem. Każdego roku zjeżdża tu coraz więcej krajoznawców i gości. Sam Przewodnik po Big Sur Emila White’a ściąga chmaiy turystów na nasz próg. To, co rozpoczęło się z dziewiczą skromnością, grozi przeistoczeniem w bonanzę. Pierwsi osadnicy wymierają. Jeśli ich olbrzymie majątki ziemskie zostaną podzielone na małe parcele, Big Sur może się szybko przekształcić w przedmieście (Monterey) — z linią autobusową, straganami z rusztem, stacjami benzynowymi i wszystkimi tymi ohydnymi akcesoriami, które czynią z peryferii straszliwe miejsce.

To ponura perspektywa. Ale może zostaną nam oszczędzone powszednie potworności, które towarzyszą zalewowi postępu. Być może tysiąclecie zawita w nasze progi, nim zostaniemy zluzowani!

Z upodobaniem wracam pamięcią do pierwszych dni na Partington Ridge, kiedy nie było elektryczności, butli gazowych, lodówek, a poczta przychodziła trzy razy w tygodniu. W tamtym czasie, a nawet jeszcze później, po moim powrocie na Ridge, obywałem się świetnie bez samochodu. Żeby było jasne: miałem mały wózek (taki, jakimi bawią się dzieci), który zbił dla mnie do kupy Emil Wbite. Zaprzęgnąwszy się do niego niczym stary cap, cierpliwie wciągałem pocztę i sprawunki sporą stromizną wznoszącą się około półtorej mili. Kiedy dotarłem do zakrętu przy drodze dojazdowej Roosevelta, zrzucałem z siebie wszystko prócz sus-pensorium. Co miałoby mnie powstrzymać?

W tamtych dniach do Big Sur zjeżdżali na ogół młodzi ludzie, zaczynający albo kończący służbę wojskową. (Tak samo jest i dziś, choć wojna skończyła się w 1945 roku). Wśród tych chłopaków przeważali artyści albo niedoszli artyści. Niektórzy u nas zostawali, w najosobliwszy sposób wiążąc koniec z końcem, inni powracali później, żeby na serio spróbować tu życia. Wszystkich przepełniało pragnienie ucieczki od okropności tamtego czasu i wszyscy gotowi byli żyć jak szczury, żeby tylko zostawiono ich w spokoju. Jakże dziwna to była zgraja, kiedy o nich pomyślę! Judson Crews z Waco w Teksasie, jeden z pierwszych, którzy się tutaj wepchali, przypominał proroka z powodu kudłatej brody i sposobu, w jaki się wysławiał. Żywił się niemal wyłącznie kremem orzechowym i dziko rosnącą gorczycą; nie pił ani nie palił. Norman Mini, który już wcześniej przeżył niejedno, zaczynając podobnie jak Poe od wydalenia z West Point, został u nas (z żoną i dzieckiem) na tyle długo, że skończył swą pierwszą powieść — najlepszą pierwszą powieść, jaką kiedykolwiek czytałem, dotąd niewydaną. Norman był „inny” w tym sensie, że choć groszem nie śmierdział, miał piwnicę, w której trzymał najprzedniejsze gatunki win (krajowych i zagranicznych), jakich ktokolwiek mógłby sobie zażyczyć. No i był jeszcze Walker Winslow, który w owym czasie pisał Ifa Man Be Mad (Oszaleć), późniejszy bestseller. Walker pisał, w zawrotnym tempie i pozornie bez ustanku, w przydrożnej chatynce zbudowanej przez Emila White’a, by mieli się gdzie podziać napływający stale dezerterzy, którzy bez przerwy zwalali się do niego na dzień, tydzień, miesiąc albo rok.

Ogólnie biorąc, odkąd osiedliłem się w Big Sur, przyjechała tu i wyjechała stąd blisko setka malarzy, pisarzy, rzeźbiarzy i muzyków. Przynajmniej parunastu z nich obdarzonych było prawdziwym talentem i być może pozostawią oni po sobie trwały ślad. Niekwestionowanym, najoczywistszym geniuszem — prócz Vardy, który zalicza się do wcześniejszego okresu — był Gerhart Muench z Drezna. Gerhart sam w sobie tworzy odrębną kategorię. Jest fenomenalnym, może nawet niezrównanym pianistą. Jest też kompozytorem. A dodatkowo — uczonym, erudy-tą do szpiku kości. Gdyby poprzestał tylko na interpretacjach Skriabina — a zrobił dla nas o niebo więcej, choć wszystko, niestety, na próżno! — my, mieszkańcy Big Sur, i tak bylibyśmy mu winni dozgonną wdzięczność.

Skoro mowa o artystach, to muszę powiedzieć, że niewielu przedstawicieli tego gatunku wytrwało tutaj dłużej. Czy Big Sur czegoś brakuje? A może czegoś jest w nadmiarze? Za dużo słońca i mgły, za dużo spokoju i zadowolenia?

Niemal wszystkie kolonie artystyczne zawdzięczają powstanie tęsknotom dojrzałego artysty, który odczuwa potrzebę wyrwania się z otaczającego go środowiska. Wybrane miejsce jest zwykle idealne, zwłaszcza dla odkrywcy, który najlepsze lata życia spędził w obskurnych norach i na obskurnych poddaszach. Tymczasem niedoszli artyści, dla których atmosfera miejsca stanowi sprawę ze wszech miar istotną, zawsze usiłują przekształcić owo zaciszne schronienie w gwarną, wypełnioną zabawą kolonię. Czy tak samo będzie z Big Sur, to się okaże. Na szczęście są pewne czynniki odstraszające.

Moim zdaniem rzadko się zdarza, by niedojrzały artysta rozwinął się w sielskim otoczeniu. Takiemu chyba najbardziej by się przydało — choć jestem ostatnim, który by to zalecał — żeby poznał życie od podszewki, innymi słowy — by poznał jego gorzki smak. Krótko mówiąc, przydałoby mu się więcej mozołu, niedostatku, udręki, więcej rozczarowań. Nie zawsze można mieć pewność, że zazna się tego tutaj, w Big Sur. Tutaj, jeśli człowiek nie ma się na baczności, jeśli nie jest gotów zmagać się zarówno z urojeniami, jak i z twardą rzeczywistością, najprawdopodobniej zapadnie w umysłowy i duchowy letarg. Jeśli założona tu zostanie kolonia artystyczna, to pójdzie w ślady wszystkich innych. Artyści nigdy się nie rozwijają w koloniach. Mrówki — tak. Osobnikowi zapowiadającemu się na artystę potrzebny jest przywilej samotnej walki z przeciwnościami. Oraz krwawy ochłap raz na jakiś czas.

Głównym problemem dla człowieka, który pragnie żyć z dala od innych, jest bezczynny gość. Nie da się rozstrzygnąć, czy ktoś taki to przekleństwo czy błogosławieństwo losu. Pomimo doświadczeń, które mi przyniosło tych ostatnich kilka lat, nie wiem, jak i czy w ogóle mam się bronić przed nieusprawiedliwionym wtargnięciem w moje życie, nieustannym najazdem tego wścibskiego, powodowanego ciekawością gatunku zwanego homo fatuoso, obdarzonego irytującym darem do zjawiania się o nieodpowiedniej porze. Poszukiwanie bardziej niedostępnego schronienia jest daremne. Wielbiciel, który postanowił poznać artystę, który jest zdecydowany zobaczyć go choćby tylko po to, by uścisnąć mu dłoń, nie zawaha się przed wspinaczką w Himalaje.

Zauważyłem, że w Ameryce człowiek żyje wydany na pastwę wszelkiego rodzaju gości i przyjezdnych. Oczekuje się po nim takiego życia, inaczej zostanie uznany za dziwaka. Tymczasem w Europie pisarze żyją za murami ogrodów i za zamkniętymi drzwiami.

Artysta, oprócz wszystkich innych problemów, z którymi się boryka, zmuszony jest też nieustannie walczyć o wolność. To znaczy znaleźć sposób, by wyrwać się z bezmyślnego kieratu, który dzień w dzień grozi unicestwieniem wszelkich doznań. Bardziej niż inni śmiertelnicy odczuwa potrzebę życia w harmonijnym otoczeniu. Pisarz albo malarz może wykonywać swą pracę niemal wszędzie. Sęk w tym, że właśnie tam, gdzie życie jest tanie i dokąd przyciąga natura, prawie niepodobna zagwarantować sobie podstawowe środki egzystencji, które utrzymują w jedności ciało i duszę. Człowiek obdarzony talentem musi na boku zarabiać na życie albo na boku tworzyć. Niełatwy wybór!

Nawet jeśli ma na tyle dużo szczęścia, że znajdzie dla siebie idealne miejsce lub idealną społeczność, nie znaczy to jeszcze, że jego praca twórcza dozna bodźca, którego tak rozpaczliwie mu potrzeba. Wręcz przeciwnie, najprawdopodobniej artysta się przekona, że nikogo nie obchodzi, co robi. Ogół będzie na niego patrzył jak na obcego albo odmieńca. Oczywiście on pozostanie obcy i inny, gdyż nim kieruje ów tajemniczy czynnik „X”, bez którego większość bliźnich najwyraźniej świetnie potrafi się obejść. Jest niemal pewne, że będzie się ubierał, mówił i jadł w sposób, który sąsiadom wyda się ekscentryczny. A to już wyróżni go na tyle, by ściągnął na siebie drwiny, pogardę i odosobnienie. Jeśli podejmie podrzędne zajęcie, by pokazać, że nie jest gorszy niż pierwszy lepszy, sytuacja nieco się poprawi. Ale nie na długo. Bo udowodnienie, że „nie jest się gorszym niż pierwszy lepszy”, niewiele znaczy, a właściwie nie znaczy nic dla kogoś, kto jest artystą. Przecież to właśnie „odmienność” uczyniła go artystą i będzie on korzystał z każdej sposobności, by odmieniać też bliźnich. Prędzej czy później zacznie ich głaskać pod włos. W przeciwieństwie do zwykłego człowieka rzuci wszystko na wiatr, gdy poczuje taki przymus. Ponadto, skoro jest artystą, zmuszony będzie ponosić ofiary, które ludzie światowi uznają za absurdalne i niepotrzebne. Podążając za swym światłem wewnętrznym, nieuchronnie wybie-rze ubóstwo na wesołego towarzysza w doli i niedoli. A jeśli ma zadatki na wielkiego artystę, być może odrzuci wszystko, nawet własną sztukę. Dla przeciętnego obywatela, zwłaszcza dla porządnego obywatela, taki czyn jest niedorzecznością, czymś nie do pomyślenia. Dlatego właśnie raz po raz słyszymy, jak zacny, powszechnie szanowany obywatel, nie dostrzegłszy geniusza w konkretnym człowieku, mówi: „Strzeżcie się tego gościa, z niego nie będzie nic dobrego!”

Świat jest, jaki jest, i mam głębokie przeświadczenie, że każdy, komu Bozia dała dwie zdrowe ręce i kto gotów jest pracować rzetelnie cały dzień za rzetelną płacę, wyszedłby na tym daleko lepiej, gdyby zarzucił swą sztukę i zaczął wieść monotonne życie na uboczu w takim miejscu jak Big Sur. Największej mądrości dowodziłoby postanowienie, żeby być nikim we względnym raju o nazwie Big Sur zamiast sławą w szerokim świecie, który zatracił wszelkie poczucie wartości. Ale problem tego rodzaju rzadko zostaje rozstrzygnięty z góry.

W naszej społeczności żyje jeden młody mężczyzna, który wykazał się taką mądrością. Jest to człowiek niezależny finansowo, o rzutkiej inteligencji i prawym charakterze, wykształcony, wrażliwy, umiejący posługiwać się nie tylko rękoma, ale też głową i sercem. Układając sobie życie, najwyraźniej postanowił się ograniczyć do założenia rodziny, zaspokojenia potrzeb jej członków i cieszenia się każdym dniem. Wszystko robi sam, od budowy domu przez uprawę zbóż po tłoczenie wina, i tak dalej. Raz na jakiś czas poluje i łowi ryby albo po prostu wyrusza w dzicz, żeby obcować z naturą. Przeciętnemu człowiekowi wydałby się zwykłym obywatelem, tyle że ma ładniejszą fizjonomię, cieszy się lepszym zdrowiem, brak mu wad i nie zdradza ani śladu powszechnej nerwicy. Zgromadził wyjątkową wprost bibliotekę, z którąjest świetnie obeznany, lubi dobrą muzykę i często jej słucha. Wygrywa w każdej grze i dyscyplinie sportowej, potrafi też zakasować wszystkich, gdy trzeba ciężko pracować, i ogólnie biorąc, nazwalibyśmy go „byczym chłopem”, to znaczy facetem, który umie obcować z innymi i jest w zgodzie ze światem. Ale on potrafi również — w odróżnieniu od przeciętnego obywatela — cieszyć się samotnością, żyć zwyczajnie, niczego nie pożądać i dzielić się tym, co ma, gdy się odeń tego oczekuje. Powstrzymam się przed podaniem jego nazwiska z obawy, że wyświadczyłbym mu niedźwiedzią przysługę. Zostawmy go więc w spokoju — pana X, mistrza anonimowego życia i wspaniały wzór dla bliźnich.

Podczas pobytu w Vienne przed dwoma laty miałem zaszczyt poznać Fernanda Rude’a, podprefekta Vienne, który jest posiadaczem nadzwyczajnego zbioru literatury utopijnej. Przed moim wyjazdem podarował mi egzemplarz swej książki, Voyage en Icarie {Podróż po Ikar ii)2. Opowiada ona o dwóch robotnikach z Vienne, którzy przybyli do Ameryki, by dołączyć do eksperymentalnej kolonii Etienne’a Cabeta w Nauvoo w stanie Illinois. Opis amerykańskiej codzienności, nie tylko w Nauvoo, ale też w innych miastach, przez które przejeżdżali — podróż zaczęli od Nowego Orleanu, a skończyli w Nowym Jorku — jest dziś wart przeczytania choćby tylko po to, by uświadomić sobie, że nasz amerykański model życia w zasadzie się nie zmienił od tamtych dni. Mniej więcej w tym samym czasie Whitman przedstawił (w swych dziełach prozatorskich) podobny obraz pospolitości, przemocy i zepsucia warstw niższych i wyższych. Jeden fakt wszakże rzuca się w oczy, a mianowicie wrodzony pociąg Amerykanów do eksperymentowania, do urzeczywistniania najbardziej zwariowanych zamysłów dotyczących życia społecznego, gospodarczego, religijnego, a nawet seksualnego. W sferze seksu i religii osiągnięto najbardziej zdumiewające rezultaty. Społeczność Oneidy (Nowy Jork), na przykład, z pewnością stanie się równie pamiętnym eksperymentem jak działalność Roberta Owena w New Harmony (Indiana). Jeśli chodzi o mormonów, to na tym kontynencie nie przedsięwzięto i chyba już się nie przedsięweźmie niczego, co dorównałoby ich osiągnięciom.

Uczestników wszystkich takich idealistycznych poszukiwań, zwłaszcza tych podejmowanych przez społeczności religijne, cechowało silne poczucie rzeczywistości i praktyczna mądrość, która w żaden sposób nie kłóciła się z ich wiarą (jak to się dzieje w wypadku zwykłych chrześcijan). Byli to uczciwi, prawomyśl-ni, pracowici, samowystarczalni i samodzielni ludzie, ludzie z charakterem, odznaczający się indywidualizmem i prawością, zmąconą nieco (wedle naszego dzisiejszego pojmowania) przez pury-tańską wstrzemięźliwość i surowość, niemniej nigdy nie zabrakło im wiary, odwagi i pragnienia niezależności. Wywarli silny wpływ na postępowanie i myślenie Amerykanów.

Odkąd zamieszkałem w Big Sur, coraz wyraźniej zacząłem dostrzegać u mych rodaków ową skłonność do eksperymentowania. Dziś jednak to już nie społeczności ani żadne grupy, ale poszczególne jednostki usiłują wieść „zacne życie”. Większość z nich — tak przynajmniej wynika z moich obserwacji — to młodzi mężczyźni, którzy zdążyli już posmakować jakiejś profesji, zdążyli się ożenić i rozwieść, mają za sobą służbę wojskową i, jak to się mówi, widzieli kawałek świata. Całkowicie rozczarowani, przedstawiciele tej nowej rasy eksperymentatorów z rozmysłem odwracają się od wszystkiego, co niegdyś uznawali za prawdę i świętość, i podejmują śmiałe próby, by zacząć od nowa. Dla tego gatunku ludzi zacząć od nowa znaczy wieść egzystencję włóczęgi, imać się wszelkich zajęć, nie przyzwyczajać do niczego, ograniczyć własne potrzeby i pragnienia, a wreszcie — co bierze się z mądrości zrodzonej z rozpaczy — prowadzić życie artysty. Jednakże nie tego rodzaju artysty, który dobrze jest nam znany. Raczej takiego artysty, jakiego obchodzi tylko tworzenie, jakiemu obojętne są nagrody, sława, sukces. Słowem — takiego, jaki od samego początku pogodził się z faktem, że im lepiej będzie mu się wiodło, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wezmą go za tego, kim jest w istocie. Tacy młodzi mężczyźni, mający zwykle pod trzydziestkę albo parę lat więcej, włóczą się obecnie po naszych stronach niczym bezimienni wysłannicy z innej planety. Z racji oddziaływania przykładu i z powodu swej absolutnej bezkompro-misowości oraz—winienem rzec — „biernego nieposłuszeństwa” okazują się siłą potężniejszą i bardziej pobudzającą niż najzarad-niejsi i najgłośniejsi z uznanych powszechnie artystów.

Warto sobie uświadomić, że jednostki takie nie zajmują się podkopywaniem fundamentów niecnego systemu, ale własnym życiem, pędzonym na obrzeżach społeczeństwa. Naturalne jest więc, że ciążą ku miejscom takim jak Big Sur, którego wiele replik istnieje w naszym ogromnym kraju. Mamy zwyczaj mówić o „ostatnim pograniczu”, ale gdzie tylko znajdą się indywidualności, tam będą nowe pogranicza. Albowiem człowiek, który chce „wieść zacne życie” — co po prostu znaczy „żyć po swojemu” — zawsze znajdzie sobie ustronie, gdzie osiądzie i zapuści korzenie.

Lecz cóż takiego odkryli ci młodzi ludzie, co — rzecz osobliwa — łączy ich z przodkami, którzy zostawili Europę dla Ameryki? Odkryli, że amerykański model życia to egzystencja iluzoryczna i że cena za bezpieczeństwo i dostatek, które ów model z pozoru gwarantuje, jest wygórowana. Obecność tych „renegatów” — choć nie stanowią oni rzeszy — to jeszcze jedno świadectwo, że machina się psuje. Będą mieli większą szansę przeżyć katastrofę niż reszta z nas, gdy nadejdzie wielkie pierdut. Przynajmniej będą potrafili obejść się bez samochodu, lodówki, odkurzacza, elektrycznej maszynki do golenia i wszystkich innych „niezbędnych rzeczy”... Prawdopodobnie obejdą się nawet bez pieniędzy. Jeśli mielibyśmy kiedykolwiek być świadkami narodzin nowego nieba i nowej ziemi, z pewnością będzie to świat, w którym pieniądze staną się całkowicie bezużyteczne, w którym wycofa się je z obiegu i w którym się o nich zapomni.

W tym miejscu chciałbym posłużyć się cytatem z recenzji książki Living the Good Life (Wieść zacne życie) Helen i Scotta Nearin-gów3. Wydawca napisał: „Usiłujemy dać do zrozumienia, że dla rozdygotanej, sfrustrowanej egzystencji rozwiązaniem nie jest zwyczajna przeprowadzka na wieś i pędzenie «prostego żywota». Rozwiązanie kryje się w podejściu człowieka do doświadczenia, które czyni zwykłą pracę fizyczną i walkę o byt niemalże moralną i estetyczną powinnością. To ogólny cel przyświecający życiu nadaje poszczególnym przedsięwzięciom — pozyskiwaniu jedzenia, schronienia i odzieży — zasadniczy ład i równowagę. Jakże często ludzie marzą o idealnym życiu w danej «społeczności», zapominając o tym, że «społeczność» nie stanowi celu samego w sobie, lecz tylko szersze ramy stworzone dla osiągnięć wyższego rzędu — osiągnięć serca i umysłu. Powstanie społeczności nie jest magicznym zaklęciem, przez które ziszcza się szczęście i dobro; powstanie społeczności jest owocem szczęścia i dobra, które człowiek teoretycznie już posiadł, a owa społeczność — nieważne, czy składa się wyłącznie z jednej rodziny czy z kilku —jest nieskończenie zmiennym wyrazem szlachetnych przymiotów istoty ludzkiej, nie zaś ich źródłem..

Muszę przyznać, że osiadając przed jedenastoma laty w Big Sur, w najmniejszym stopniu nie troszczyłem się o życie tutejszej społeczności. Przy ludności liczącej setkę osób rozrzuconych na kilkuset milach kwadratowych nie byłem nawet świadom istnienia czegoś takiego jak „społeczność”. Moja społeczność składała się wówczas z psa imieniem Pascal (nazwanego tak z racji smętnej miny myśliciela), kilku drzew, myszołowów i rzucającej się w oczy gęstwiny sumaka jadowitego. Mój jedyny przyjaciel, Emil White, mieszkał trzy mile dalej. Cieplice siar-czane znajdowały się kolejne trzy mile dalej. Z mego punktu widzenia tam właśnie kończyła się tutejsza „społeczność”.

Oczywiście rychło przekonałem się, że tkwię w błędzie. Nie minęło dużo czasu, gdy ze wszystkich stron zaczęli spieszyć do mnie sąsiedzi — wydawało się, że wyskakują z gąszczu — przybywając z podarunkami, jak również z najdyskretniejszymi i najmądrzejszymi radami przeznaczonymi dla „nowicjusza”. Nigdy w życiu nie miałem lepszych sąsiadów! Wszyscy bez wyjątku byli obdarzeni taktem i subtelnością, które do dziś wprawiają mnie w zdumienie. Zjawiali się wyłącznie wtedy, gdy wyczuwali, że są mi potrzebni. Odnosiłem wrażenie — podobnie jak niegdyś we Francji — że znalazłem się pośród ludzi, którzy wiedzą, jak pozwolić człowiekowi być tym, kim jest. Obowiązywało też stale zaproszenie do ich stołu, gdybym potrzebował jedzenia albo towarzystwa.

Jako że należałem do tych „bezradnych” nieszczęśników, którzy znają tylko ścieżki miejskie, rychło zmuszony byłem prosić sąsiadów o pomoc w takiej czy innej sprawie. Zawsze coś szło na opak, zawsze coś wymykało się z rąk. Aż boję się myśleć, co by się ze mną stało, gdybym był zdany wyłącznie na siebie! W każdym razie dzięki wsparciu, którego udzielano mi bez wahania i z ochotą, nauczyłem się, jak pomagać samemu sobie, a to najcenniejszy dar, jaki można komuś ofiarować. Szybko przekonałem się, że moi sąsiedzi są nie tylko wyjątkowo uprzejmi, pomocni i szczodrzy pod każdym względem, ale też daleko mądrzejsi, inteligentniejsi i bardziej samodzielni, niż ja byłem we własnym mniemaniu. Społeczność, początkowo będąca niewidzialną siecią powiązań, stopniowo zaczęła się wyłaniać jako namacalny i rzeczywisty twór. Po raz pierwszy otaczali mnie dobrzy ludzie, którzy nie myśleli wyłącznie o własnych sprawach. Zaczęło się we mnie rodzić nowe, osobliwe poczucie bezpieczeństwa, którego nigdy przedtem nie zaznałem. Przechwalałem się nawet przed przyjezdnymi, że skoro mieszkam w Big Sur, nic złego nie może mi się przytrafić. I dodawałem roztropnie: „Ale najpierw trzeba udowodnić, że jest się dobrym sąsiadem!” Choć mówiłem do gości, w istocie kierowałem te słowa pod swoim adresem. I nierzadko, kiedy już gość odjechał, powtarzałem je sobie jak litanię. Musi bowiem minąć trochę czasu, nim ktoś, kto od zawsze żył w miejskiej dżungli, uświadomi sobie, że też może być „sąsiadem”.

W tym miejscu muszę stwierdzić stanowczo — i ze skruchą— że bez wątpienia jestem najgorszym sąsiadem, jakiego chciałaby mieć każda społeczność. Zdumiewa mnie nieustannie, że wszyscy wciąż okazują mi znacznie więcej niż zwykłą tolerancję.

Często czuję się tak dalece wyrzucony poza nawias, że jedynym sposobem, by „wrócić”, jest spojrzeć na świat oczami moich dzieci. Zawsze zaczynam od tego, że cofam się pamięcią do wspaniałych dni mego dzieciństwa w owej brudnej części Brooklynu zwanej Williamsburg. Próbuję odnieść w jakiś sposób owe brudne ulice i rudery do bezmiaru tutejszego morza i gór. Skupiam się dłużej na ptakach, których — oprócz wróbla ucztującego na kupie świeżych odchodów albo zabłąkanego gołębia — wcześniej nie widywałem. Żadnego jastrzębia, myszołowa, orła, żadnego wędrownego drozda ani kolibra. Myślę o niebie, które zawsze pocięte było na kawałki występami dachów i ohydnymi dymiącymi kominami. Na powrót wdycham powietrze, które wypełniało owo niebo, pozbawioną aromatu aurę, nierzadko ołowianą i duszną, przesyconą smrodem palących się chemikaliów. Myślę o zabawach, którym oddawaliśmy się na ulicy, nieświadomi powabu strumieni i lasów. Wspominam z rozczuleniem moich małych kolegów, z których kilku trafiło potem do domów poprawczych. Mimo wszystko wiodłem wtedy zacne życie. Cudowne życie, chciałoby się powiedzieć. Był to mój pierwszy „Raj” — tam, w tej starej dzielnicy. I choć odszedł na zawsze, wciąż mogę do niego wrócić pamięcią.

Teraz natomiast, kiedy przyglądam się dzieciom, jak bawią się na podwórku przed domem, gdy widzę ich sylwetki na

tle upstrzonego na biało błękitu Pacyfiku, gdy patrzę na ogromne, straszliwe myszołowy krążące leniwie w górze, kołujące i pikujące, kołujące niemal bez ustanku, gdy obserwuję delikatne ruchy wierzby, gdy się przypatruję, jak jej wiotkie gałęzie chylą się coraz niżej, zieleńsze i delikatniejsze z każdą chwilą, gdy słyszę żabi rechot w stawie albo nawoływanie ptaka w krzakach, gdy obracam się raptownie i spostrzegam cytrynę dojrzewającą na karłowatym drzewku lub zauważam, że ka-melie właśnie rozkwitły — wtedy widzę moje dzieci usytuowane na tle wieczności. Nie sąjuż one moimi dziećmi, ale po prostu dziećmi, dziećmi tej ziemi... I wiem, że nigdy nie zapomną, nigdy nie wyprą się miejsca, w którym się urodziły i wychowały. Jestem myślą razem z nimi, kiedy wracają z dalekich krajów i patrzą na stary rodzinny dom. Oczy mi wilgotnieją od łez, gdy obserwuję, jak poruszają się z wyczuciem i szacunkiem pośród chmary złotych wspomnień. Czy zauważą — zastanawiam się — drzewo, które miały pomóc mi zasadzić, ale nie pomogły, bo nazbyt były zajęte zabawą? Czy wejdą do małego skrzydła, które dla nich zbudowaliśmy, i będą się dziwić, jak, u licha, w ogóle pomieściły się kiedyś w tamtej klitce? Czy przystaną u okna ciasnej pracowni, w której mijały mi dni, i zapukają w szybę, by zapytać, czy przyłączę się do zabawy, czy też muszę jeszcze trochę popracować? Czy znajdą kamienne kulki do gry, które powybierałem z ogrodu i schowałem, by ich nie połknęły? Czy pokłonią się leśnej polanie, gdzie szemrze mały strumień, i będą tam szukać naczyń kuchennych, z których jedliśmy na niby śniadanie, zanim zagłębiliśmy się w las? Czy pójdą kozią ścieżynką, która biegnie górskim zboczem, i popatrzą zadziwione i wylęknione na stary dom Trottera, skrzypiący na wietrze? Czy pobiegną do Rossów, choćby tylko w wyobraźni, by zobaczyć, czy Harrydick może naprawić złamany miecz, a Shanagolden pożyczyć nam słoik dżemu?

Na każde cudowne zdarzenie z mych lat dziecinnych niechybnie przypada tuzin nieporównanie cudowniejszych zdarzeń z ich dzieciństwa. Bo moje dzieci miały nie tylko kolegów, zabawy i tajemnicze przygody —jak ja — ale do tego czysty lazur nieba, zwały mgły wtaczające się i wytaczające na niewidzialnych kołach z kanionów, zimą szmaragdowozielone wzgórza, latem zaś góry, góry najczystszego złota. Miały jeszcze więcej, bo zawsze była niezgłębiona cisza lasu, oślepiający bezkres Pacyfiku, dnie przesycone słońcem, noce mieniące się gwiazdami i: „Och, tato, chodź szybko, zobacz, księżyc leży w stawie!” A prócz uwielbienia sąsiadów miały durnego ojca, który wołał tracić czas na zabawę z nimi niż rozwijać umysł albo starać się zostać dobrym sąsiadem. Na szczęście takiego ojca, który był tylko pisarzem, który w każdej chwili mógł cisnąć pracę w kąt i wrócić do dzieciństwa! Ojca, któremu od świtu do nocy nie dawało spokoju dwoje zdrowych, niezmordowanych dzieciaków! Ojca, który uczył się, jak od nowa patrzeć na świat, jak patrzeć oczyma dziecka, choć był największym głupcem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi!

„Pobożne życie swej społeczności Bracia i Siostry Wolnego Ducha nazwali «Rajem», widząc w tym słowie kwintesencję miłości”4.

Patrząc pewnego dnia na fragment Tysiącletniego królestwa (Hieronima Boscha), zwróciłem memu sąsiadowi, Jackowi Mor-genrathowi (ongiś mieszkańcowi Williamsburga na Brooklynie), uwagę na to, jak halucynacyjnie realne wydają się pomarańcze zdobiące drzewa. Zapytałem, jak to się dzieje, że te pomarańcze, o tak nadnaturalnie rzeczywistym wyglądzie, mają w sobie coś więcej, niż miałyby pomarańcze namalowane, powiedzmy, przez Cezanne’a (znanego lepiej z jabłek) albo nawet przez van Go-gha. Dla Jacka sprawa była prosta. (Przy okazji, dla Jacka wszystko jest proste. Na tym między innymi polega jego urok osobisty). Powiedział: „To z powodu otoczenia”. Miał rację, zupełną rację. Zwierzęta w tym tryptyku są tak samo tajemnicze, równie halucynacyjne w swej nadrealności. Wielbłąd jest zawsze wielbłądem, a lampart lampartem, mimo to różnią się całkowicie od innych wielbłądów i lampartów. Trudno nawet powiedzieć, że to wielbłądy i lamparty Hieronima Boscha, choć przecież był on magiem. Należą do innego czasu, do czasu, kiedy człowiek stanowił jedność z całym dziełem stworzenia... „Kiedy lew leżał pospołu z barankiem”.

Bosch jest jednym z niewielu malarzy — w istocie był kimś więcej niż malarzem! — których cechuje magiczna wizja. Patrzył na wskroś świata zjawisk, widział go jako coś przezroczystego i w ten sposób odsłaniał jego pierwotną postać5. Gdy patrzymy na świat jego oczyma, na powrót wydaje się nam światem niezniszczalnego porządku, piękna i harmonii, a naszym przywilejem jest przyjąć go jako raj albo przemienić w czyściec.

Zachwycające i niekiedy przerażające jest to, że świat może być tak wieloma różnymi rzeczami dla tak wielu różnych ludzi. Że może być — i jest — wszystkim naraz.

Korci mnie, by mówić o Tysiącletnim królestwie, ponieważ miewając tylu gości, ilu miewam, i to ze wszystkich zakątków globu, wciąż na nowo sobie uświadamiam, że żyję w istnym raju. („Jak udało ci się znaleźć takie miejsce?!” — wykrzykuje na ogół przybysz. Jak gdyby to była moja zasługa!) Ale co mnie zdumiewa — i w tym szkopuł — to fakt, że prawie nikomu nie przyjdzie do głowy, że może się wyrwać ze swego środowiska i samemu zakosztować owoców raju. Niemal wszyscy niezawodnie przyznają, że brak im odwagi — trafniej byłoby powiedzieć „wyobraźni” — by dokonać koniecznego zerwania więzów. „Ty to masz szczęście — mówią (niby dlatego, że jestem pisarzem) — bo wszędzie możesz wykonywać swą pracę”. Zapominając tym, co im powiedziałem, a przede wszystkim zapominają o pozostałych członkach społeczności — bo to oni w istocie trzymają wszystko w kupie — którzy nie są pisarzami, malarzami ani artystami, chyba że tylko pod względem duchowym. „Za późno” — mruczy taki gość pod nosem, rozglądając się tęsknie na odchodnym.

Taka postawa jest jakże wymownym świadectwem fatalnej rezygnacji, której poddają się kobiety i mężczyźni! Każdy niechybnie uświadamia sobie prędzej czy później, że mógłby wieść o wiele lepsze życie niż to, które dla siebie wybrał. Powstrzymuje nas jednak zwykle lęk przed ofiarami, które trzeba ponieść. (Nawet zrzucenie kajdanów wydaje się ofiarą). A przecież każdy dobrze wie, że niczego nie da się osiągnąć bez poświęcenia.

Tęsknota za rajem, czy będzie to raj na ziemi, czy w zaświatach, niemalże zanikła. Z idee-force stała się idee fixe. Potężny mit zwyrodniał do postaci tabu. Ludzie gotowi są oddać życie za lepszy świat — cokolwiek to znaczy — ale palcem nie ruszą, żeby dostąpić raju. Nie będą też walczyć, żeby stworzyć choćby piędź raju w piekle, w którym się znajdują. O wiele prościej — i boleśniej —jest dokonać rewolucji, co oznacza, mówiąc bez ogródek, ustanowienie nowego, innego status quo. Gdyby raj mógł się ziścić — oto klasyczna riposta — nie byłby już rajem.

Cóż można powiedzieć człowiekowi, który z uporem wznosi dla siebie więzienie?

Jest również taki gatunek ludzi, którzy znalazłszy to, co uważają za raj, z upodobaniem wynajdują w nim różne mankamenty. W rezultacie taki raj staje się jeszcze gorszy od piekła, z którego uciekli.

Nie ulega wątpliwości, że raj, czymkolwiek i gdziekolwiek jest, ma pewne mankamenty. (Rajskie mankamenty, jeśli taka wola). Gdyby ich nie miał, nie podbiłby serc ludzi i aniołów.

Mówi się nam, że okna duszy są bezkresne. A to właśnie oczami duszy oglądamy raj. Jeśli w twoim raju są mankamenty, szerzej otwórz okna, człowieku! Wizja to ze wszech miar twórcza umiejętność, która wykorzystuje ciało i umysł, jak nawigator wykorzystuje przyrządy. Gdy jesteśmy otwarci i czujni, nie ma już znaczenia, czy znajdujemy krótszą drogę do Indii, czy odkrywamy Nowy Świat. Zaczynamy odkrywać wszystko, nie przypadkiem, lecz intuicyjnie. Gdy poszukujemy intuicyjnie, cel naszej wędrówki nigdy nie znajduje się poza czasem i przestrzenią, ale zawsze tu i teraz. Jeżeli bez przerwy przybywamy i wybywamy, to prawdą jest również, że pozostajemy wiecznie zakotwiczeni. Celem naszej podróży nigdy nie jest miejsce, ale nowy sposób patrzenia na sprawy. A to oznacza, że nie ma żadnych ograniczeń naszej wizji. Podobnie nie ma żadnych ograniczeń raju. Każdy raj godzien swego miana udźwignie wszystkie ułomności stworzenia i pozostanie nieuszczuplony, nieskalany.

Poruszyłem kwestię, o której — trzeba to przyznać — nieczęsto się tutaj rozprawia, ale jestem przekonany, że w gruncie rzeczy zaprząta ona myśl wielu członków naszej społeczności.

Wszyscy, którzy przybyli do Big Sur w poszukiwaniu nowego życia, całkowicie zmienili swój porządek dnia. Niemal wszyscy przybyli z daleka, na ogół z wielkich miast. Oznaczało to porzucenie pracy i modelu życia, który był obmierzły, nie do zniesienia. W jakiej mierze każdemu z osobna udało się znaleźć „to”, czego szukali, można ocenić jedynie na podstawie wysiłków podejmowanych przez konkretne osoby. Niektórzy, jak przypuszczam, znaleźliby „to” nawet wtedy, gdyby pozostali tam, gdzie byli.

Najważniejszą rzeczą, której stałem się świadkiem, odkąd przyjechałem do Big Sur, jest przemiana, jaka dokonuje się w ludziach. Nigdzie indziej nie widziałem, by ludzie z takim zapałem i wytrwałością pracowali nad sobą. I z tak wielkim powodzeniem. A jednak nikt tu nie prawi nauk i kazań, przynajmniej niejawnie. Niektórzy podejmowali wprawdzie próby, ale bez powodzenia. Na szczęście dla reszty z nas, chciałoby się powiedzieć. Jednak nawet ci, którym się nie powiodło, coś tam zyskali. Zmieniło się choćby ich spojrzenie na życie — „poszerzyło się”, jeśli nie poprawiło. A cóż lepszego może spotkać nauczyciela niż zostać własnym uczniem, cóż lepszego może spotkać kaznodzieję niż zostać własnym neofitą?

W raju nie wygłasza się nauk ani kazań. Wiedzie się idealne życie — albo wpada się z powrotem w czeluść piekielną.

Wydaje się, że istnieje tu niepisana zasada, która wymaga, by akceptować i lubić to, co niesie każdy dzień, i by odnosić z tego pożytek, w przeciwnym razie człowiek zostaje wyrzucony poza nawias. Proszę jednak zrozumieć, że nikt nie dokonuje aktu wykluczenia. Żadna osoba ani grupa nie uzurpowałaby sobie takiego prawa. Tak czyni samo miejsce, czynią tak żywioły, które się na nie składają. Taka jest zasada, jak mówię. I jest to zasada sprawiedliwa, która nikogo nie krzywdzi. Usposobionym cynicznie może się wydać dobrze znanym tryumfem naszego najdroższego status quo. Ale entuzjasta wie, że to właśnie brak status quo przesądza o rajskim charakterze Big Sur.

Owa zasada działa dlatego, że jakość, która tworzy raj, nie może sobie przyswoić jakości, która tworzy piekło. Jakże często się mówi, że sami sobie gotujemy piekło lub raj. Ale jakże niewielu z nas bierze to sobie do serca! Niemniej prawda tryumfuje bez względu na to, czy w nią wierzymy, czy nie.

Raj, nie raj, odnoszę przemożne wrażenie, że ludzie mieszkający w tej okolicy usiłują być godni majestatu i szlachetności znamionujących otoczenie. Postępują tak, jak gdyby życie tutaj było przywilejem, jak gdyby znaleźli się tu aktem łaski. Samo miejsce jest znacznie większe, znacznie rozleglejsze, niżby ktokolwiek mógł wymyślić w najśmielszych marzeniach, i w rezultacie budzi w nas pokorę i nabożną cześć, cechy nieczęste u Amerykanów. Jako że nie ma nic do poprawienia w otoczeniu, człowiek skupia się na doskonaleniu samego siebie.

Prawdąjest oczywiście, że niektóre jednostki dostępują gruntownej przemiany, poszerzają swą wizję czy stają się kimś innym w warunkach ohydnego zniewolenia — w więzieniu, getcie, obozie koncentracyjnym, i tak dalej. Jednak niezwykle rzadko się zdarza, by jednostka z wyboru pozostawała w takim miejscu. Człowiek, który ujrzał światło, za światłem podąża. A światło zwykle wiedzie go do miejsca, w którym może żyć w sposób najpełniejszy, to znaczy: gdzie będzie z niego największy pożytek dla bliźnich. W tym sensie niewielkie ma znaczenie, czy będzie to najciemniejszy zakątek Afryki czy szczyty Himalajów. Dzieła bożego można dokonywać wszędzie, że tak powiem.

Wszyscy znamy żołnierzy, którzy służyli za morzem. I wiemy, że każdy z nich opowiada co innego. Wszyscy jesteśmy jak powracający żołnierze. Wszyscy bowiem gdzieś tam byliśmy — w sensie duchowym — i odnieśliśmy z tego pożytek albo doznaliśmy porażki. Jeden żołnierz mówi: „Nigdy więcej!” Inny: „Niech się to stanie jeszcze raz! Jestem gotów na wszystko!” Jedynie głupiec spodziewa się doświadczyć powtórnie tego samego, mądry człowiek wie, że każde przeżycie należy postrzegać jako dar niebios. To, co usiłujemy odrzucić i czemu usiłujemy zaprzeczyć, jest dokładnie tym, czego potrzebujemy, bo na ogół to właśnie konkretna potrzeba nas paraliżuje, przeszkadza nam witać z zadowoleniem (dobre albo złe) doświadczenia.

Jeszcze raz powrócę do tych, którzy przybyli do Big Sur gnani potrzebami, ale uciekli po pewnym czasie, ponieważ nie znaleźli tu tego, czego szukali, albo ponieważ sami nie okazali się tacy, za jakich się uważali. Żaden z tych ludzi — o ile mi wiadomo — nie znalazł jeszcze tego, czego szuka, nie odnalazł też siebie. Niektórzy powrócili do swych dawnych panów wzorem niewolnika, który nie potrafi udźwignąć przywilejów i obowiązków wolności. Niektórzy trafili do szpitali dla psychicznie chorych. Inni stali się wrakami człowieka. Jeszcze inni zwyczajnie poddali się łajdackiemu status quo.

Mówię tak, jak gdyby naznaczeni byli piętnem. Nie zamierzam jednak się nad nimi pastwić. Pragnę jedynie powiedzieć, że w mojej skromnej opinii żaden z nich nie wiedzie choćby odrobinę szczęśliwszego, choćby odrobinę pomyślniejszego życia i nie zabmął ani o cal dalej pod żadnym względem. Wszyscy przez resztę życia opowiadają o swej przygodzie w Big Sur — z tęsknotą, żalem albo w uniesieniu, zależnie od wymogów sytuacji. Wiem, że w głębi serca niektórzy żywią głęboką nadzieję, iż ich dzieci okażą więcej odwagi, więcej wytrwałości, więcej charakteru niż oni sami. Ale czy czegoś nie przeoczyli? Czy ich dzieci —jako owoc niepowodzeń, do których otwarcie się przecież przyznali — nie są z góry potępione? Czy nie zaraził ich wirus poczucia „bezpieczeństwa”?

Można odnieść wrażenie, że najtrudniej przystosować się do spokoju i atmosfery zadowolenia. Dopóki jest o co walczyć, dopóty ludzie bohatersko znoszą wszelkie trudności. Usuńmy jednak ów element walki, a wtedy czują się jak ryba wyjęta z wody. Ci, którzy nie mają się już o co martwić, w desperacji biorą na swoje barki brzemię całego świata. Nie czynią tak jednak z idealistycznych pobudek, ale dlatego, że muszą mieć coś do roboty albo przynajmniej o czym gadać. Gdyby ci puści wewnętrznie ludzie naprawdę troszczyli się o los bliźnich, strawiłby ich ogień własnego poświęcenia. Wystarczy wyjść z domu, by ujrzeć świat tak duży, że wyczerpią się siły największego olbrzyma albo — lepiej — świętego.

Naturalnie im więcej uwagi człowiek poświęca godnym pożałowania okolicznościom zewnętrznym, tym mniej może rozkoszować się spokojem i wolnością, które posiadł. Nawet jeśli znaleźlibyśmy się w niebie, uczynilibyśmy z niego podejrzane i wątpliwe miejsce.

Niektórzy mówią, że nie chcą strawić życia na marzeniach. Jak gdyby samo życie nie było sennym marzeniem, bardzo rzeczywistym sennym marzeniem, z którego nie sposób się ocknąć! Przechodzimy jedynie z jednego stanu snu do drugiego: ze snu w fazie uśpienia do snu w fazie czuwania, ze snu życia do snu śmierci. Kto miał ładny sen, nigdy się nie żali, że zmarnował czas. Wprost przeciwnie, cieszy się, że doświadczył rzeczywistości, która do-daje znaczenia i barw jawie dnia codziennego.

Jak już mówiłem, pomarańcze z Tysiącletniego królestwa Boscha tchną ową zjawiskową realnością, która nieustannie się nam wymyka i która jest esencją życia. Są daleko smaczniejsze, daleko treściwsze niż pomarańcze firmy Sunskit, które jadamy codziennie w naiwnym przekonaniu, że naszpikowano je cudotwórczymi witaminami. Tysiącletnie pomarańcze stworzone przez Boscha krzepią duszę; otoczenie, w którym malarz je zawiesił, jest wiekuistym otoczeniem urzeczywistniającego się ducha.

Każda istota, każdy przedmiot i miejsce ma swoje własne otoczenie. Nasz świat też, i jest to otoczenie unikatowe. Światy, przedmioty, stworzenia, miejsca łączy jednak jedno: zawsze znajdują się w trakcie przemiany. Największa rozkosz, jaką niesie ze sobą sen, kryje się w owej mocy przeobrażania. Gdy osobowość przechodzi jakby w stan ciekły — a tak właśnie się dzieje w zachwycający sposób podczas snu — gdy natura danego bytu ulega trans-mutacji, kiedy forma i treść, czas i przestrzeń stają się plastyczne i płynne, czułe, posłuszne każdemu życzeniu, wówczas ten, kto budzi się ze snu, wie ponad wszelką wątpliwość, że niezniszczalna dusza, którą postrzega jako swoją własność, jest tylko nośnikiem wiekuistego elementu zmiany.

Gdy na jawie wszystko dobrze się układa i troski od nas odstępują, gdy ustaje bieg myśli i popadamy w zadumę, to czyż nie poddajemy się wtedy z błogością wiecznemu strumieniowi, nie dryfujemy w ekstazie, niesieni spokojnym nurtem życia? Wszyscy doświadczyliśmy chwil całkowitej niepamięci, kiedy to znamy siebie, jak zna siebie roślina oraz mieszkańcy ziemi, wód i przestworzy. Niektórzy z nas przeżyli nawet chwile, kiedy byli niczym bogowie z dawnych czasów. Niemal każdy miał taki moment w życiu, gdy czuł się tak dobrze, gdy był na tyle zestrojony ze światem, że aż gryzł się w język, by nie wykrzyknąć: „Och, teraz jest dobra pora, by umrzeć!” Cóż kryje sedno takiej euforii? Myśl, że podobny stan nie może, nie będzie trwał wiecznie? Poczucie ostateczności? Być może. Ale ja uważam, że jest jeszcze jeden, głębszy aspekt tej sprawy. Myślę, że w takiej chwili usiłujemy powiedzieć sobie to, czego jesteśmy od dawna świadomi, ale na co wolimy pozostać ślepi: że życie i śmierć to jedno i że nie ma znaczenia, czy przeżyjemy jeden dzień czy tysiąc lat.

Konfucjusz ujął to następująco: „Gdy rankiem człowiek widzi Prawdę, może wieczorem umrzeć bez żalu”.

Z początku Big Sur wydawało mi się wymarzonym miejscem do pracy. Ale dziś, choć lubię pracować, gdy tylko mam możliwość, patrzę na sprawę inaczej. To, czy pracuję, czy nie, ma stopniowo coraz mniejsze znaczenie. Los nie oszczędził mi tutaj najbardziej gorzkich doświadczeń i zarazem nie poskąpił najwznioślejszych chwil w życiu. Nieważne, czy przeżywamy coś przykrego czy miłego, bo jestem pewien, że każde przeżycie nas wzbogaca i czyni nam zadość. A przede wszystkim jest nauką na przyszłość.

W ostatnim dziesięcioleciu rozmawiałem z setkami, dosłownie z setkami osób wszelkiej maści. Wydaje mi się, że większość gości przybywa do mnie, by pozbyć się kłopotów. Raz na jakiś czas udaje mi się wepchnąć im je z powrotem i na dodatek obarczyć ich kilkoma własnymi — trudniejszymi, bardziej skomplikowanymi niż te, z którymi przyjechali.

Wielu spośród przybywających obdarowuje mnie podarkami, począwszy od pieniędzy, a na książkach, żywności, trunkach, ubraniu, a nawet znaczkach pocztowych skończywszy. W rewanżu mogę dać tylko siebie. Ale to wszystko jest bez znaczenia. Intryguje mnie natomiast fakt, że choć, teoretycznie bio-rąc, żyję w dziurze zabitej dechami, świat wciska się do mnie drzwiami i oknami nachalniej, niż gdybym mieszkał w samym jego pępku. Nie muszę wcale czytać gazet codziennych ani słuchać wiadomości w radiu. To, co powinienem wiedzieć o sytuacji „tam”, przebrane i przesiane przynoszą mi ludzie.

Jakże wszystko przypomina wszystko inne. Po co taszczyć po świecie własne truchło? „Siedź na tyłku i patrz, jak świat się kręci!” Często to sobie powtarzam.

W tym miejscu czuję się zmuszony poruszyć kwestię, która, choć wysoce osobista, przypuszczalnie interesuje „wszystkich i każdego z osobna”. Jako pisarz o pewnej reputacji — raczej wątpliwej reputacji — goszczę u siebie wielu młodych i niedoszłych autorów. Gdy dowiaduję się o powodach i motywach, które skłoniły ich do wyboru pisarstwa, stawiam sobie najtrudniejsze pytania. Pod jakim względem, pytam siebie, różnię się od tych żółtodziobów? Cóż takiego osiągnąłem, płodząc książkę za książką, a czego im brak? I niby dlaczego mam im dodawać odwagi, skoro oni jedynie pogłębiają moje najszczersze wątpliwości?

Gwoli wyjaśnienia: podobnie jak niegdyś ja, żaden z tych młodych mężczyzn (i żadna z kobiet) nie pragnie niczego ponad to, jak tylko pisać, co mu serce i rozum dyktuje, i być czytanym przez jak największą liczbę ludzi. Każdy mówi, że chce wyrazić siebie. Bardzo dobrze. („A co go powstrzymuje?” — zadaję sobie pytanie). A gdy już siebie wyrazi, chce uznania, chce być doceniony za swe wysiłki. Oczywiście. („Kto mu broni?”) A gdy już zdobędzie uznanie i akceptację, pragnie zakosztować owoców własnej pracy. („Jakże to ludzkie, jakże ze wszech miar ludzkie!”) Ale, ale — tu rodzi się pytanie, i to nadzwyczaj istotne: Czy ty, mój drogi zapaleńcze, zdajesz sobie sprawę, co znaczy „owoce pracy”? Czy słyszałeś może o „gorzkich owocach”? Czy nie wiesz, że wraz z uznaniem, czy też „sukcesem”, jeśli tak chcesz to nazywać, przychodzi całe zło świata? Czy uświadamiasz sobie, że kiedy już osiągniesz swój cel, odmówiona ci będzie nagroda, o której marzysz? Bez wątpienia wyobrażasz sobie, że mieszkasz w pięknym domu na zacisznej wsi, z kochającą żoną u boku, która cię rozumie, oraz z gromadką szczęśliwych, zadowolonych dzieci. Widzisz, jak spod twego pióra wychodzi arcydzieło za arcydziełem, a sam żyjesz w otoczeniu, gdzie wszystko działa jak w zegarku.

Jakże wielkimi złudzeniami się mamisz! Jakże wielkie cierpienia i dopusty boże cię czekają! Podziel się z ludźmi swymi najpotężniejszymi myślami i niech zadrży od nich w posadach świat, ale nie miej nadziei, że unikniesz swej kalwarii! Kiedy już dokonasz aktu stworzenia, z całą pewnością obróci się on przeciw tobie. Będziesz mógł mówić o wyjątkowym szczęściu, jeśli cię nie pokonają, jeśli cię nie pożrą potwory twego własnego chowu. Bez wątpienia nadejdzie kiedyś taki dzień, że spojrzysz na świat, jak gdyby nigdy nie odcisnęła na nim piętna ani jedna szlachetna myśl. Z najwyższym zdumieniem i trwogą zobaczysz, że wszystko idzie na opak, że ty i ci, z którymi szedłeś w zawody, pozostawaliście w błędzie. Świat, który bezwiednie stworzyłeś, będzie sobie rościł do ciebie prawo, ale niejako do swego mistrza czy arbitra, tylko jako do swej ofiary.

Nie, nie mogę im tego mówić zawczasu choćby dlatego, że za nic mi nie uwierzą. I nie powinni uwierzyć! Ponadto, słuchając ich, patrząc na te rozognione oblicza, niemal gotów jestem uznać, że nie mam racji. I nie mam jej, jeśli postawimy sprawę w ten sposób, gdyż jedno jest pewne ponad wszelką wątpliwość, a mianowicie: bez względu na reguły i wynik gry, warto grać do samego końca. Tylko czy stać ich na to, by uznać swą zaszczytną misję za „grę”?

Trzeba zdawać sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy: gdy już człowiek wyrazi siebie najpełniej, jak to tylko możliwe, wtedy — i wyłącznie wtedy — uświadamia sobie, że wszystko już zostało powiedziane, nie słowami, ale za pomocą czynów, i że trzeba rzec tylko jedno: „Amen!”

To właśnie tutaj, w Big Sur, nauczyłem się mówić: „Amen!” Tutaj też zacząłem rozmyślać, czując coś więcej niż zaintrygowanie, o owej budującej wypowiedzi Celine’a: „Szczam na was wszystkich z góry!” To właśnie tutaj, na kompletnym zadupiu, odkryłem — mirabile dictu! — że trzech moich sąsiadów czytało Arabia Deserta. I to właśnie tutaj, w moim domu, poznałem i gościłem przez kilka miesięcy człowieka, który zrzucił sutannę, by wieść życie wzorem Chrystusa. To tutaj, nigdzie indziej, byłem świadkiem, jak ludzie rewidują poglądy i wcielają je w życie. I to tutaj, bardziej niż gdziekolwiek, wysłuchiwałem największych bredni i największych mądrości.

„Siedź na tyłku i patrz, jak świat się kręci!”

Wiem, że są tacy, którzy się uskarżają, że w Big Sur nie ma dostatecznie dużo bodźców. Ja odnoszę wręcz przeciwne wrażenie: jest tutaj zbyt dużo bodźców. Człowiek, którego zmysły są rozbudzone i czujne, nie musi nawet ruszać się za własny próg. Dla kogoś takiego jest tu świat pełen bogactwa i obfitości, świat równie nieodparty i pouczający jak ten, który Thoreau znalazł nad stawem Walden.

Jako człowiek, który kocha świat — nieznany świat — muszę jednocześnie przyznać, że kocham własny dom, pierwszy prawdziwy dom, jaki mam. Bez wątpienia „ognisko domowe” najbardziej cenią sobie wieczni włóczędzy i ludzie wyjęci spod prawa. Jeśli jeszcze kiedykolwiek wyprawię się w świat, ufam, że mógłbym mu dać zarówno coś z korzenia, jak i z kwiecia. Gdybym zaoferował tylko to, czego nauczyło mnie Big Sur, byłoby to wcale niemało. Mówię „Big Sur”, nie „Ameryka”. Bo bez względu na to, w jakiej mierze Big Sur stanowi część Ameryki — a jest na wskroś amerykańskie — wyróżnia je coś, czego słowo „Ameryka” nie obejmuje. Jeśli miałbym wskazać jeden rys amerykańskiego temperamentu, który tutaj wywyższono, byłaby to dobroć. Tu, na wybrzeżu, od zawsze panował taki zwyczaj, że gdy wznosi się toast, mówi się: „Za dobroć!” Nie słyszałem, by gdzieś indziej używano tego wyrażenia. I kiedy mój sąsiad Harrydick Ross mówi „dobroć!”, słowo to znaczy właśnie to, co znaczy.

Przeczytawszy moje osobliwe autobiograficzne powieści, ludzie pytają, jak, na miłość boską, udało mi się nie spaść na samo dno w tych mrocznych latach głodu i posuchy. Wyjaśniałem już, nawet w tych samych książkach, że w ostatniej chwili ktoś zawsze przychodził mi na ratunek. Człowiek stały w postanowieniach przyciąga ludzi, którzy zostająjego przyjaciółmi i zwolennikami. Kto kiedykolwiek osiągnął coś w pojedynkę? Zadziwiające jest jednak to, że gdy pomoc już nadchodzi, to nigdy ze strony, z której byśmy się jej spodziewali, z której —jak sądzimy— powinna nadejść.

Nie, nigdy nie jesteśmy sami. Jednak by poznać tę prawdę, trzeba żyć w odosobnieniu.

Pierwszy raz posmakowałem, co znaczy być samemu, i nauczyłem się lubić ten stan na wyspie Kortu. Drugi raz stało się to, mimo mego gadania o napływie gości, właśnie tutaj, w Big Sur.

Być samemu, choćby przez kilka minut, i poczuć to całym swym jestestwem — oto prawdziwy dar, o który rzadko kiedy wznosimy modły. Mieszkaniec miasta śni o osiedleniu się na wsi jako o ucieczce od wszystkiego, co go dręczy i sprawia, że życie staje się nie do zniesienia. Nie uświadamia sobie jednak, że pośród dziesięciu milionów ludzi może być sam w większym stopniu niż w małej społeczności na odludziu. Doświadczenie odosobnienia jest bowiem przeżyciem duchowym. Człowiek, który ucieka z miasta w poszukiwaniu tego doświadczenia, może ku swemu srogiemu rozczarowaniu dojść do wniosku, że udało mu się jedynie zaznać samotności, zwłaszcza gdy przybywa ze wszystkimi tymi pragnieniami, które rozbudza życie miejskie. Ktoś powiedział: „Samotność jest dobra dla dzikich bestii albo dla bogów”. To prawda.

Jedynie gdy człowiek jest naprawdę sam, świat odsłania przed nim w pełni swe bogactwo i obfitość. Gdy decydujemy się wieść proste życie, wówczas wszystko nabiera znaczenia, jakiego dotąd w naszych oczach nie miało. Kiedy jesteśmy w zgodzie ze sobą, najmniejsze źdźbło trawy zajmuje właściwe miejsce we wszech-świecie. I kupa łajna też, jeśli już o to chodzi. Następuje zestrojenie, robi się odświętnie, jak mówimy. Każda rzecz staje się równie ważna jak pozostałe, każdy człowiek jest tak samo dobrym bliźnim jak inny. To, co najpodlejsze i najwznioślejsze, jednoczy się.

Naszą drogocenną jaźń wchłania ocean bytu. To właśnie wtedy ptak padlinożemy przestaje budzić odrazę; tolerujemy go już nie tylko jako śmieciarza. Kamienie na polu przestająbyć przedmiotami nieożywionymi; nie patrzymy na nie wyłącznie pod kątem budowy muru czy przypory. Nawet jeśli trwa to ledwie chwilę, przywilej patrzenia na świat jako na widowisko niekończącego się życia, a nie jako na składowisko osób, stworzeń i przedmiotów, które należy ujarzmić, jest niezapomnianym doznaniem. W pewnym sensie idealna społeczność to luźne, płynne skupisko jednostek, które wybrały życie w odosobnieniu, żeby być w zgodzie ze sobą i ze wszystkim, co żyje i oddycha. To społeczność wypełniona Bogiem, nawet jeśli nikt z jej członków w Boga (boga) nie wierzy. To raj na ziemi, nawet jeżeli takie określenie dawno wypadło z naszego słownictwa.

Oczywiście w żadnym z miast i krajów, które pragnę zobaczyć, nie ma takiej społeczności. Nawet w najświętszych miejscach człowiek przejawia skłonność do głupoty, bigoterii, bałwochwalstwa. Jak już wspomniałem, dziś tylko nieliczne jednostki poświęcają się „zacnemu życiu”. Niemniej te rozproszone jednostki tworzą swego rodzaju społeczność, która pewnego dnia zastąpi rozczłonkowane, wojujące społeczności niegodne swego miana. Świat ma tendencję do ujednolicania siebie bez względu na to, jak silny opór stawiają jego poszczególne części. W istocie im silniejszy opór, tym pewniejszy wynik. Opieramy się jedynie temu, co jest nieuniknione.

Mówię o Big Sur, jak gdyby było to miejsce ustronne, odcięte czy odsunięte od świata. Nic bardziej błędnego. Nigdzie indziej podczas mych wszystkich podróży nie spotkałem ludzi bardziej wyczulonych na to, co dzieje się w świecie, ani też lepiej poinformowanych. Rzadko która tak mała społeczność jak nasza może się chlubić tyloma obieżyświatami. Wpadam w zdumienie, ilekroć słyszę, że ten to wyjechał do Syjamu, tamten do Japonii, Turcji albo Grecji, jeszcze inny do Indii czy Peru, kolejny do Gwatemali, na Jukatan albo wyspy Polinezji. Niektórzy moi sąsiedzi mieszkali przez dłuższy czas w najodleglejszych zakątkach globu. Inni żyli wśród Indian (obu Ameryk), jeszcze inni poznali prymitywne ludy Afryki, Japonii, Indii czy Melanezji.

Tutaj niemal każdy jest znawcą w jakiejś dziedzinie, czy będzie to sztuka, archeologia, lingwistyka, symbolizm, diane-tyka, buddyzm zen czy folklor irlandzki. Ludzie tacy jak Ross i Tolerton, by wymienić tylko dwu najbliższych sąsiadów, odznaczają się szeroką wiedzą praktyczną, nie wspominając już o mądrości w sprawach ziemskich i nadprzyrodzonych, której na próżno byłoby szukać w jakiejkolwiek społeczności. Inni, choćby chłopcy od Trotterów, jak wciąż się ich nazywa, dają w trakcie codziennych zajęć dowody tak nadludzkiej siły, że rumieńcem wstydu okryliby się przesławni „mocarze”. Niemal wszystkie kobiety wybornie gotują, mężczyźni nierzadko też. W co drugim domu mieszka koneser win. I co drugi ojciec ma zadatki na wspaniałą matkę.

Nie omieszkam powtórzyć raz jeszcze: nigdy nie widziałem społeczności, w której byłoby tyle talentów, tyle zdolnych kobiet i mężczyzn, tylu pomysłowych, samowystarczalnych ludzi. Nawet ten obibok mieszkający w górach, który udaje, że do niczego nie jest zdatny, „prawdziwy skurwysyn”, jak rozkosznie sam siebie nazywa, umie dojść ze sobą do ładu i kiedy przyjdzie mu ochota, bywa najdelikatniejszym, najmilszym i najżyczliwszym człowiekiem pod słońcem, jednym z tych szczęśliwych „wyrzutków”, którzy popróbowali wszystkiego i którzy w rezultacie — niech Bóg ich błogosławi! — mają tyle respektu dla świątyni, ile dla więzienia, dla uczonego tyle względów, co dla włóczykija, a zdanie o sędzim nie lepsze niż o winowajcy, dzięki któremu sędzia przywdziewa togę i napełnia brzuch.

Gdzież indziej w tym umiłowanym kraju znajdzie się sąsiad, który zjawi się nieoczekiwanie, by zapytać, w czym pomóc? Innymi słowy: co mamy do przytwierdzenia, przykręcenia, naprawienia? W razie konieczności w zasięgu głosu pozostaje zawsze pół tuzina sprawnych fizycznie osób, na których całkowicie można polegać — rzucą wszystko i przybędą na ratunek. Nigdy nie spotkałem się z sytuacją — a muszę przyznać, że zdarzyło się nam kilka naprawdę niecodziennych historii — z którą nie mogliby sobie poradzić owi ochotnicy. Morał? Im mniej organizacji, tym lepiej!

Koniec końców, niezmienny pozostaje fakt, że aby utrzymać przyczółek w Big Sur, trzeba wykorzystać wszelkie środki będące do dyspozycji. Można być osobą uzdolnioną, zdeterminowaną, upartą i pełną sił życiowych, mieć zmysł praktyczny, a mimo to nie dorastać do zadań, które niesie każdy dzień. Wszystko daje się człowiekowi we znaki hurmem: pejzaże lądowe i morskie, lasy, potoki, ptaki wędrowne, chwasty, szkodniki, grzechotniki, susły, skorki, wyrzutki społeczne, włóczędzy, zachody słońca, tęcze, krwawnik pospolity, malwy i ta pijawka w świecie roślin zwana powojem. Skały kuszą i hipnotyzują. Gdzież indziej na tym świecie można ujrzeć unoszące się zwały mgły, jak nadciągają od linii zmiany czasu ze stalowoniebieskim pióropuszem w tle, z którego zachodzące słońce wyziera „wiewiórką i błyskawicą”?

To wszystko jest tak nęcące, tak widowiskowe, tak wypełnione sobą, że zrazu człowieka porażają emocje. Popada się wówczas nieuchronnie w stan upojenia, ale obcy alkoholikowi. Następnie przychodzi czas, by ochłonąć, czemu na ogół towarzyszy lekka nuda — oto frycowe, które trzeba zapłacić za flirt z doskonałością. Potem z kolei nastaje okres niepokojów, kiedy zwątpienie toruje drogę kłótniom domowym, a cały widnokrąg ciemnieje od niezgody. Gdy wreszcie człowiek sięga samego dna, mówi — każdy tak mówił przynajmniej raz — „Big Sur? Phi, to miejsce jak każde inne!” Wypowiadając te słowa, wyraża niezbitą prawdę, bo miejsce jest tylko tym, co z niego uczynimy, co tam wniesiemy, podobnie jak to się ma z przyjacielem, kochanką, żoną, zwierzęciem domowym albo zamiłowaniem.

Owszem, Big Sur może być ziszczonym marzeniem — albo też kompletnym fiaskiem. Jeśli coś szwankuje w ogólnym obrazie, najpierw trzeba popatrzeć w lustro. Jedyna różnica między Big Sur a innymi „idealnymi” miejscami polega na tym, że tutaj dostaje się szybko i mocno. Dostaje się między oczy, by tak rzec. W rezultacie albo człowiek dochodzi ze sobą do ładu, albo podaj e tyły i szuka innego miejsca, w którym mógłby się karmić złudzeniami. Cały wszechświat pozostaje mu do przetrząśnięcia, ale kto by się tam martwił, gdyby nieszczęśnik miał nigdy nie stanąć ze sobą twarzą w twarz!

Big Sur to nie Mekka, nie Lourdes, nawet nie Lhasa. To również nie Klondike dla nieuleczalnego idealisty. Jeśli człowiek jest artystą i zamierza się tu wpakować, mądrze byłoby najpierw znaleźć sobie mecenasa, gdyż artysta nie wyżyje tu jako artysta, poza tym wydaje się, że w Big Sur wszyscy są artystami, nawet hydraulicy.

Cóż można tu przywieźć wartościowego dla społeczności? Zwykłe, skromne pragnienie zrobienia tego, co należy zrobić, w sposób, w jaki zrobione być powinno. Krótko mówiąc, dwie sprawne ręce, mocne serce i świadectwo szczepienia przeciw rozczarowaniu. Jeśli ma się intelekt, należy go zabrać, ale zostawić za sobą śmiecie, które zwykle idą z nim w parze. Zbyt dużo tu już intelektu. I jeśli nie ma nic poza tym, to przydałoby się jeszcze poczucie humoru, bo tutaj jest ono bardzo potrzebne, nawet jeżeli nie było potrzebne gdzie indziej. Jeśli wierzy się w medycynę, powinno się przywieźć własną apteczkę, bo tutejsi doktorzy to nie lekarze, lecz jedynie naukowcy ze stopniem akademickim. I nie należy brać ze sobą zwierząt, chyba że jest się przygotowanym na dalekie podróże do weterynarza, gdyż z powodów dotąd nieznanych zwierzęta domowe zapadają tutaj na wszystkie choroby, które trapią ludzi i królestwo fauny.