Blackout. Gdy zgasną światła - Clayton Dhonielle - ebook

Blackout. Gdy zgasną światła ebook

Clayton Dhonielle

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W przygotowaniu film i serial Netflixa!

Było gorąco i duszno, więc Manhattan potrzebował olbrzymich ilości prądu. Bez klimatyzacji trudno było wytrzymać dłużej niż kilka minut. Zwykle miejska sieć energetyczna radziła sobie z takim obciążeniem, ale tego dnia coś się wydarzyło. Awaria pozbawiła zasilania dużą część dzielnicy i nic nie wskazywało na to, że zostanie błyskawicznie usunięta. Budynki trzeba było ewakuować. Metro nie kursowało. Nie działało nic, co wymagało prądu. Miasto pogrążało się w chaosie.

Tammi i Kareem musieli opuścić budynek najsłynniejszego czarnego teatru w Nowym Jorku, gdzie oboje zjawili się na rozmowę kwalifikacyjną. Niestety, teatr dysponował tylko jednym wakatem. To zresztą nie był jedyny problem. Tammi i Kareem byli kiedyś parą, ale dziś...

Pogrążony w ciemności Nowy Jork jest dziwny i zupełnie inny niż zwykle. W tej wyjątkowej książce znajdziesz sześć intrygujących historii opowiedzianych wspólnie przez sześć autorek. Bohaterowie tych opowieści - sześć par - są różni, każdy ma za sobą inną przeszłość i z inną nadzieją patrzy na życie. To odmienne historie, ale splatają się w mroku wielkiego miasta, zmierzając w jedną stronę - do sześciu różnych wielkich miłości.

Gdzie szukać światła, kiedy miasto spowiją ciemności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 283

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dhonielle Clayton, Tiffany D. Jackson, Nic Stone, Angie Thomas i in.

Blackout

Gdy zgasną światła

Tytuł oryginału: Blackout

Tłumaczenie: Marcin Machnik

ISBN: 978-83-283-8274-9

Blackout copyright © 2021 by Dhonielle Clayton “The Long Walk” copyright © 2021 by Tiffany D. Jackson “Mask Off” copyright © 2021 by Nic Stone “Made to Fit” copyright © 2021 by Ashley Woodfolk “All the Great Love Stories . . . and Dust” copyright © 2021 by Dhonielle Clayton “No Sleep Till Brooklyn” copyright © 2021 by Angela Thomas “Seymour and Grace” copyright © 2021 by Nicola Yoon

All rights reserved. No part of this book may be used or reproduced in any manner whatsoever without written permission except in the case of brief quotations embodied in critical articles and reviews.

Polish beyan copyright © 2022 by Helion S.A.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

https://beya.pl/user/opinie/blagdy_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

HELION S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: https://beya.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Do wszystkich czarnych dzieci:

Wasze historie, Wasze radości, Wasze miłości i Wasze życia mają znaczenie.

Jesteście światłem w ciemnościach.

Długi spacer

Akt 1.

Tiffany D. Jackson

Harlem, 17:12

TO KOSZMARNIE GORĄCY DZIEŃ. Taki, w którym przytrafiają się nieszczęścia. W mieście milionów dusz dorównujący temperaturze poziom napięcia skłania ludzi do robienia głupich rzeczy. W takie dni nie zobaczylibyście mnie na zewnątrz. Siedziałabym skulona w swoim pokoju obok klimatyzatora i oglądała filmy w internecie z mrożoną herbatą i kanapką z szynką w dłoniach. Dlatego gdy drzwi wagonu otwierają się na gorący jak piekarnik peron i uderza mnie fala lepkiego powietrza, zaczynam mieć wątpliwości odnośnie do nowej pracy.

Wychodzę ze stacji i z zaskoczeniem zauważam, że na ulicy jest dość sporo ludzi. Logo Apollo Theater pobłyskuje w bezlitosnym słońcu. Gdyby to był mój plan filmowy, zakończylibyśmy pracę albo przerzucilibyśmy się na zdjęcia nocne. Beton topi mi podeszwy tenisówek, gdy biegnę Sto Dwudziestą Piątą Ulicą. Z powodu opóźnienia metra jestem do tyłu o całe dziesięć minut. Przewoźnicy nie respektują godzin odjazdów, zwłaszcza w trakcie upałów. I teraz się spóźnię. To znaczy będę na czas, ale to równoznaczne ze spóźnieniem! Tato zawsze mi powtarzał: Jeśli jesteś przed czasem, jesteś na czas; jeśli jesteś na czas, spóźniłaś się. Dlatego nigdy nie włóczyłam się po korytarzach między lekcjami i zawsze pierwsza zajmowałam swoje miejsce jeszcze przed dzwonkiem. Chyba dlatego wszyscy nauczyciele mnie lubili. Okazywałam im swój szacunek. Nawet pan Bishop, chociaż nikt tak nie znosił wuefu jak ja.

Gdy wsiadam do windy na czwarte piętro, moja sukienka jest doszczętnie przemoczona. Chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie spociłam. Ale kazali mi dostarczyć dokumenty przed poniedziałkowym szkoleniem.

Tak, szkoleniem przed rozpoczęciem nowej pracy. Legalnej. Wasza dziewczyna jest nową asystentką w głównej korporacyjnej siedzibie Apollo. Mój doradca dał mi cynk o tym wakacie. Praca dla najsłynniejszego czarnego teatru w Nowym Jorku, w którym zaczynały takie gwiazdy, jak Michael Jackson, Mariah Carey czy Stevie Wonder, oswoi mnie z największymi celebrytami. Przyda się, zanim zostanę pełnoprawną reżyserką.

Płaca: 3500 dolarów za sześć tygodni.

Owszem, to w głębi Harlemu, z Brooklynu co najmniej godzina z przesiadką. Ale zapewni mi godziwy dystans od Bed-Stuy na całe wakacje.

Nie chcę już przebywać w tamtej okolicy. Nie od czasu… gdy to się stało. Gdy „my” staliśmy się „nim i nią”, a potem tylko „mną”.

Zgodnie z e-mailem potwierdzającym mam być o siedemnastej piętnaście, a ponieważ dziś po raz pierwszy zobaczą mnie moi współpracownicy, założyłam nową żółtoniebieską sukienkę babydoll kupioną dzięki funduszom absolwenckim. I wiecie co? Kupię sobie całą nową garderobę przed rozpoczęciem studiów, taką, żeby pasowała do mojego nowego życia po skończeniu szkoły średniej. Może nawet zacznę się przedstawiać jako Tam zamiast Tammi. Ktomiałby mnie zdemaskować? Nikt nie wybiera się ze mną do Clark Atlanta. Będę tam… sama.

Nie tak miało być, myślę, podchodząc do recepcji. „My” mieliśmy inne plany. Złożone obietnice. Ale nie istnieje już coś takiego jak „my” i najwyższy czas nauczyć się nowego życia bez niego.

— Witaj, słonko. — Starsza czarnoskóra kobieta uśmiecha się, a z jej brwi skapują krople potu. — W czym mogę pomóc?

Prostuję się i otrząsam z poprzednich myśli.

— Dzień dobry, nazywam się Tam Wright. Jestem nową stażystką i miałam dostarczyć dokumenty.

— Jasne. Pozwól, że sprawdzę, czy Maureen jest w pobliżu, żeby je podpisać. Gorąco jak diabli, prawda?

Pozbawiona okien recepcja ocieka od wilgoci. Ukradkiem zerkam na przemoczonych mężczyzn i kobiety za biurkami.

— Oj, tak.

Odwraca się i bierze z biurka teczkę.

— Słyszałam, że w południe było około 38 stopni i na razie upał ani trochę nie zelżał.

Zbieram warkocze w wysoki kucyk i wachluję twarz.

— Zawsze jest tu tak gorąco? — Staram się nie panikować, ale w głowie mam myśli o tych moich nielicznych sukienkach i bluzkach, w których dałoby się tu wytrzymać w lato. Muszę wyglądać idealnie. Wszystko musi być idealne.

Kobieta uśmiecha się ze współczuciem.

— Przykro mi, kochana, ale system cały dzień wycina nam numery. Myślę, że…

— Uff! Kurna. Sorry za spóźnienie! — Wzdrygam się i sztywnieję, słysząc ten głos za swoimi plecami. Robi mi się zimno, nawet w tym piekarniku. Zamykam oczy i zaczynam się modlić.

Błagam, niech to nie będzie on. Błagam cię, Boże. Błagam. Ktokolwiek, byle nie on.

— Witaj, słonko. W czym mogę pomóc? — pyta kobieta.

Człapie jak zbliżający się zabójca. Zawsze nosi tenisówki, które są albo za duże, albo niezawiązane, więc podeszwy klapią o podłogę, przybijając jej piątkę przy każdym kroku.

— Hej! Witam serdecznie, jestem Kareem… — mówi, lecz milknie, po czym wykrzykuje: — Tammi?

Cholera.

W końcu otwieram oczy i odwracam się twarzą do niego. Ta brązowa skóra. Te piękne oczy. Nie, żebym go nie widywała. Jesteśmy sąsiadami i chodziliśmy do tej samej szkoły, Stacey Abrams Preparatory na Upper West Side. Ale od czterech miesięcy nie staliśmy tak blisko siebie — na tyle, by czuć jego zapach, a naprawdę wolałabym, żeby nie pachniał tak cholernie dobrze.

— Co ty tutaj robisz? — pytam. Wychodzi to dość agresywnie, ale nie bez powodu.

Przewraca oczami i odwraca się do recepcjonistki, jakbym była duchem.

— Przepraszam za to. Przyszedłem przynieść dokumenty w związku ze stażem…

Stażem? Nie, nie, nie… nie możemy pracować w tym samym miejscu. Nie ma mowy!

— Chwila, oboje przynieśliście swoje dokumenty? — pyta kobieta.

— Nie — odpowiadamy unisono i spoglądamy na siebie gniewnie.

— To znaczy tak — poprawiamy się, znowu unisono.

W poczuciu upokorzenia odsuwam się o krok, żeby się od niego oddalić, i chrząkam.

— Chodziło mi o to, że ja jestem tu z dokumentami. Nie mam pojęcia, po co on tu przyszedł.

— Wygląda na to, że jestem tu z tego samego powodu — szczerzy się.

Kobieta spogląda to na mnie, to na niego, po czym nerwowo otwiera teczkę, którą trzyma w dłoniach, i zaczyna przeglądać jakieś papiery. Potem skupia się na ekranie komputera i czyta coś zawzięcie, a ja zerkam co chwilę na niego. Ma na sobie swoje ulubione dżinsy (nawet w taki upał), czarną koszulkę polo i nowe jordany. Na które przypuszczalnie namówiła go ona. Trochę tęsknię za jego schodzonymi czerwonymi conversami i kolekcją T-shirtów z superbohaterami.

Przestań, Tammi! Nie tęsknisz za niczym, co związane z tym tumanem.

— Hmmm, chwileczkę — oznajmia recepcjonistka drżącym głosem. — Usiądźcie sobie. Zaraz wrócę z Maureen.

Kareem i ja wymieniamy podejrzliwe spojrzenia i opornie ruszamy w stronę krzeseł. Mam nadzieję, że Maureen szybko po mnie przyjdzie… żebym mogła odejść od tego dupka.

Siadam po jednej stronie drzwi wejściowych, a Kareem siada po drugiej stronie i zaczyna czegoś szukać.

Trzymaj fason, Tammi.

Szybko sprawdzam wygląd, żeby upewnić się, że całe to gorąco nie roztopiło mojej samokontroli. Nie chcę już Kareema, ale równie mocno nie chcę, żeby widział mnie w rozsypce.

— O ja cię — mruczy do siebie Kareem, wpatrując się w ścianę, więc podążam za jego wzrokiem.

— O ja cię — wzdycham. Ściany w poczekalni są oblepione starymi plakatami z koncertów w Apollo. James Brown, Ray Charles, Ella Fitzgerald, Billie Holiday. Moi dziadkowie dorastali z ich muzyką. Nie zauważyłam tego wcześniej i nagle mnie to uderza, że jestem w tych samych murach, w których przebywały te legendy. Ta myśl jest tak przyjemna, że zapominam o palancie w drugim końcu pomieszczenia. Czy tak będę się czuła w studiach telewizyjnych i na planach filmowych?

Kareem nadal czegoś szuka, sprawdzając każdą możliwą kieszeń. Robi tak, gdy jest zirytowany lub spóźniony, czyli prawie zawsze. Nie zdążyłby nigdy do szkoły, gdybym ja nie ustawiła mu kilku budzików w telefonie. Ciekawe, czy nadal je ma.

Kareem uderza się dłonią w czoło i klnie pod nosem. Chyba czegoś zapomniał…

Przestań! Przestań o nim myśleć. On o tobie nie myśli.

Co on tu w ogóle robi? Pan Taylor, nasz doradca zawodowy, poinformował mnie o tym wakacie, ale stwierdził, że jest tylko jedno miejsce dla ucznia zainteresowanego tajnikami mediów i rozrywki. Kareem stwierdził, że chce uczyć się nudnej księgowości, że umieć „liczyć swoje siano”. No tak, siano! Napalił się na te 3500 dolarów.

Cóż, tym gorzej dla niego, bo to ja tu rozdaję karty. Do CV i listu motywacyjnego dołączyłam nawet własny film (nakręcony i zmontowany w całości na telefonie). Ten staż jest mój. Poza tym… potrzebuję go. Będzie to kolejny krok na drodze do gwiazdy na hollywoodzkiej Alei Sław. Mama i tato nadal nie są do końca przekonani do moich planów. Tylko Kareem w to wierzył. A teraz… pewnie go to nie obchodzi. Dlatego nie pozwolę, by mi to odebrał. Niech lepiej od razu spada stąd na metro do Brooklynu.

Wyciągam telefon i próbuję znaleźć coś, na czym mogłabym się skupić, żeby nie zerkać na Kareema. Nie zmienił się zbytnio. Nadal jest cholernie wysoki z tymi swoimi tyczkowatymi nogami i rękami i nadal ma śliczne oczy i grube wargi. Zdaje się trochę bardziej opalony. Może chodził na plażę… z nią. Na tę myśl robi mi się niedobrze. Wyobrażam sobie, jak jadą do Far Rockaway, ona w skąpym bikini, a on z nagim torsem…

— Hej, masz ładowarkę?

Dopiero po chwili orientuję się, że mówi do mnie.

— Co? — wykrztuszam.

— Ładowarkę — powtarza powoli, jakbym nie mówiła w tym języku. — Zapomniałem naładować telefon i zostało mi jakieś pięć procent.

Mrugam ze szczerym niedowierzaniem.

— To… to wszystko, co masz mi do powiedzenia?

Marszczy brwi.

— Co przez to rozumiesz?

Jak zwykle nie ma pojęcia.

— Od miesięcy się do mnie nie odzywasz i w pierwszych słowach, jakie do mnie kierujesz, o coś mnie prosisz.

Początkowo go zatyka. Szybko jednak przymruża oczy i odchyla się na krześle, przygryzając wargę.

— Nieważne — odparowuje i zaplata ręce na piersi. — Nie wiem, dlaczego w ogóle pytałem. Przecież ty myślisz tylko o sobie.

— Co to niby miało znaczyć?

— Nic — mruczy.

Zerkam w stronę recepcjonistki, która zdążyła już wrócić za biurko, ale odwraca oczy i udaje, że nie słucha. Jego telefon miałby znacznie więcej procent, gdyby nie używał go jako głośnika didżejskiego. Gdybym miała ładowarkę, i tak bym mu jej nie dała. Nawet gdyby był ostatnim chłopakiem na ziemi. Jestem małostkowa i taka będę.

Znowu przygryza wargę i zapada się na krześle jeszcze niżej.

— Kurna, zachowujesz się, jakbym chciał pożyczyć stówkę. Ale z ciebie żyła.

— Skończyłeś? Czy zamierzasz coś jeszcze wyburczeć tym swoim stęchłym oddechem?

Kareem przymruża powieki, jakby był gotów mnie zabić.

— Hej!

Oboje stajemy na równe nogi na śpiewny głos kobiety, która obchodzi recepcję i kieruje się prosto do nas.

— Witam! Jestem Maureen. Ty musisz być Tammi Wright. A ty to Kareem Murphy?

— Tak — potwierdzamy unisono. Nienawidzę się za to, jak bardzo podoba mi się współbrzmienie naszych głosów.

Wyrzuć to z głowy, dziewczyno! Nie ma żadnych „naszych”. To, cobyło nasze, umarło. Na zawsze.

Kobieta wymienia z nami uścisk dłoni, po czym wzdycha.

— Cóż, przykro mi to mówić, ale żałuję, że nie spotykamy się na lepszych warunkach.

— Co pani przez to rozumie? — pytamy jednocześnie. Z trudem powstrzymuję jęk.

— To dość żenujące. Doszło do małego biurowego błędu. Wygląda na to, że ofertę stażu wysłano do was obojga. Niestety jednak mamy budżet tylko na jedno miejsce.

Żołądek mi się zaciska, tężeje szczęka.

Kareem krzyżuje ramiona i ściąga brwi w głębokie „V”.

— Co to oznacza w praktyce?

Kobieta widocznie przełyka ślinę.

— Że tylko jedno z was dostanie to miejsce.

Zerkamy na siebie z Kareemem i nagle klik, w pomieszczeniu robi się czarno.

Ot tak.

W jednej chwili patrzę na te piękne brązowe oczy, za którymi tęsknię, a w następnej… nie ma nic. Żadnego ŚCIEMNIENIA, ROZPUSZCZENIA czy CIĘCIA przed następnym ujęciem. Film po prostu się kończy.

Zdezorientowana chwieję się na nogach i słucham wyłaniających się z cieni głosów.

— Co, u licha?

— Co się stało?

— Zachować spokój!

W atmosferze narastającej paniki dobiegają mnie odgłosy kroków i szurania krzeseł. Może ktoś przypadkiem nacisnął wyłącznik światła. Ale w takim razie światło zostałoby już włączone. Coś jest nie tak. Gdzie Kareem?

— Hej! Co się dzieje? — wykrzykuję i macham rękami przed sobą, czekając, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Piszczę, gdy coś mocno mnie trąca.

— Tammi? — Jego głos brzmi bardzo odlegle w ogólnym chaosie.

„Kareem” — mam ochotę odkrzyknąć, ale głos więźnie mi w gardle.

Rozbłyskują kolejne latarki telefonów niczym mnóstwo rozproszonych świateł punktowych. Potem słychać kolejny klik. Robi się jasno, ale nie tak jak wcześniej. Lampy oświetlenia awaryjnego są rozmieszczone co około trzy metry, więc większość pomieszczenia nadal tonie w ciemnościach. Po drugiej stronie poczekalni Kareem odwraca się i trafia na moje spojrzenie. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że wygląda, jakby poczuł ulgę. Otwierają się drzwi do pomieszczenia i do środka wpada odrobina światła z nielicznych wąskich okien wychodzących na ceglany budynek.

Po pięciu minutach chaosu Maureen wykrzykuje:

— Uwaga, wszyscy, wychodzimy!

— Na pewno? — pyta recepcjonistka.

— To stary budynek. Nie wiem, jak długo wytrzyma generator. Wszyscy na zewnątrz! Użyjcie latarek i zejdźcie schodami.

Kareem i ja bez słowa ruszamy za tłumem przez drzwi na korytarz w stronę świecącego na czerwono znaku „wyjście”.

Na schodach spotykamy kolejnych ludzi. Cały budynek wychodzi tą samą drogą. Serce zaczyna mi szybciej bić.

Może to coś w rodzaju ćwiczeń przeciwpożarowych lub ktoś przypalił sobie lunch.

Ulice na zewnątrz są zatłoczone od osób wylewających się z każdego budynku. Stoją na chodnikach z nosami w telefonach i zdezorientowanymi wyrazami twarzy. Upał, wilgotność, spanikowane głosy i oślepiające słońce — to wszystko sprawia, że z emocji brakuje mi tchu. Coś się stało.

— Co się dzieje? — pytam mężczyznę na skrzyżowaniu niedaleko stacji metra. — To jakiś… atak czy coś w tym rodzaju?

Już samo to pytanie wzbudza we mnie torsje.

— Doszło do awarii zasilania — odpowiada mężczyzna, skanując jakiś artykuł w telefonie. — W całym mieście.

— Co? W całym mieście? — dopytuje Kareem. Nie zauważyłam, że jest za mną.

Wyławiam telefon i dzwonię do mamy. Odbiera po drugim sygnale.

— Wszystko w porządku? — pyta. W tle słyszę kłótnię starszego brata i siostry.

— Tak, w porządku. Wyłączyli prąd.

— Wiem, u nas też. Gdzie jesteś?

— Przed budynkiem Apollo… z Kareemem.

Wzdycha.

— On tam jest… z tobą?

— Tak. Ekhm, wyjaśnię ci później.

— Łaaał. Okej. Wracaj najszybciej jak możesz.

— Tak zrobię. Do zobaczenia wkrótce.

— Uważaj na siebie, Tammi.

Piszę do taty, że nic mi nie jest. Jego autobus przypuszczalnie utknął gdzieś w tej chwili w korku. Nie mam pojęcia, gdzie jest mój młodszy brat Tremaine. Pewnie cyka fotki. Przynajmniej wiem, że potrafi o siebie zadbać. Kolejni ludzie wysypują się na ulice. Moja rodzina jest bezpieczna, a ja? Nie wygląda, jakby ktokolwiek miał pojęcie o tym, co się stało i dlaczego nie ma prądu. Miasto być może zostało zaatakowane i nikt się nawet o tym nie dowie!

— Hej — mówi Kareem. Niemal zapomniałam, że stał obok mnie. — Ehm, pożyczysz mi telefon?

— Dlaczego? — odwarkuję.

— Mój już prawie padł, a potrzebuję zadzwonić do mamy.

Uderzam lekko telefonem w jego wyciągniętą dłoń.

— Proszę.

Potrząsa głową i wybiera numer. Nie musi, bo wciąż mam jego matkę w kontaktach.

— Nie, mamo. To ja — mówi. — Wiem. Wiem, to długa historia. W każdym razie jest u was prąd? Nie? Do licha, tu też nie ma. Okej, już się zbieram. Tak, wiem, postaram się. Dobrze? Do zobaczenia.

Rozłącza się i oddaje mi telefon.

— Dzięki za użyczenie darmowych minut.

Mam ochotę pięściami wytłuc mu z głowy ten sarkazm, ale zauważam Maureen.

— O, hej! Pani Maureen! — Stoi przy krawężniku, więc oboje przeciskamy się przez tłum w jej stronę.

— Słuchajcie, przykro mi, ale to nie najlepszy moment, muszę wszystkich policzyć — mówi, nie spoglądając na nas. — Powinniście wrócić do domu. Nie wiem, jak długo to potrwa. Zobaczymy się w poniedziałek, okej?

— Ale — zaczęłam — nie powiedziała nam pani, kto dostanie staż. Kto z nas ma przyjść w poniedziałek?

— To naprawdę nie jest na to czas — powtarza z irytacją. — Przykro mi, ale w tej chwili muszę sprawdzić, czy wszyscy wyszli. Takie są procedury. Gdy wróci zasilanie, skontaktuję się z wami, okej? Uważajcie na siebie!

Odchodzi szybkim krokiem, zanim zdążyłabym ją zatrzymać.

— Nie do wiary — wykrzykuję, wyrzucając ręce w górę. — Mamy czekać cały weekend?

— Myślę, że w tej chwili mamy większe zmartwienia — stwierdza Kareem i wyciąga dłoń. — Pożycz mi jeszcze raz telefon.

— Po co tym razem?

— Hej, jesteśmy w awaryjnej sytuacji, a ty robisz takie problemy?

— Ech! Dobra! Ale nie zużyj mi całej baterii.

Sprawdza w swoim telefonie numer, który musi wybrać.

— Hejo, Twig, co tam, brachu? Nie, dzwonię z telefonu… znajomej. Mój jest padnięty.

Twig jest jednym z naszych sąsiadów. Wysoki, szczupły i tyczkowaty jak młode drzewko. Po co Kareem do niego dzwoni? Co ma mu tak ważnego do przekazania, że warto na to marnować baterię?

— Tak, nie ma prądu w całym cholernym mieście. Popieprzone — stwierdza. — Ale co tam dziś wieczorem? Tak? Serio? No jasne. To do zobaczenia.

Oddaje mi telefon i wyciąga portfel.

— Ile masz gotówki?

— Czemu?

Wzdycha, machając w stronę stacji metra.

— Skoro nie ma prądu, nie ma też metra. Musimy złapać taksówkę.

Do licha, ma rację. Metro stanie, a ja z całą pewnością nie chcę utknąć w wagonie w ciemnym tunelu.

Przeliczył pieniądze w swoim portfelu.

— Mam dwie dychy. A ty?

Mam tylko pięć dolarów.

— To nie starczy na powrót do domu — mówi. — Światła nie działają, więc mielibyśmy szczęście, gdybyśmy przejechali za to dziesięć przecznic.

— Hm, po drugiej stronie ulicy jest bankomat — oferuję. — Mogę skorzystać z karty.

— Brak prądu oznacza, że bankomaty też nie działają.

— Cholera — mruczę. — To co zrobimy?

Nie wiem, dlaczego go spytałam. Chyba dlatego, że nie mam tu żadnego innego znajomego i staram się zachować spokój mimo narastającej paniki w klatce piersiowej.

Sprawdza oznaczenia ulic i bierze głęboki wdech.

— No dobrze. Zróbmy to.

I rusza, a ja za nim.

— Gdzie idziesz?

— Do domu. A gdzie miałbym iść?

— Ale jak?

Wzrusza ramionami.

— Na piechotę.

— Na piechotę? Stąd?

— Masz lepszy pomysł?

— Ale, hm, to strasznie daleko! Zajmie z parę dni.

Jęczy1.

— Przestań się wygłupiać. Przecież nie jesteśmy nawet na Bronxie.

Patrzę na oznaczenie ulicy. On chce wrócić ze Sto Dwudziestej Piątej Ulicy na Brooklyn? Równie dobrze moglibyśmy być na Bronxie.

— Dobrze — odpowiadam z machnięciem ręki. — To na razie.

— O co ci chodzi? Idziesz ze mną.

— Phi! Nie w tym wcieleniu!

— Słuchaj, nie wiemy, jak długo to potrwa, ale nie będę czekał, żeby się przekonać. Jest po siedemnastej trzydzieści. Nie mam zamiaru pozwolić, by zastał mnie tu zmrok. Ludzie rzucili się na apki taksówkowe, ty nie masz hajsu, a ja nie mam telefonu. Musimy więc trzymać się razem, aż trafimy do domów. Wtedy będziesz mogła wrócić do nienawidzenia mnie czy co tam chcesz.

Hej, nigdy nie powiedziałam, że go nienawidzę! A przynajmniej nie na głos.

Rozejrzałam się i rozważyłam swoje opcje. Może prąd wyłączyli tylko na chwilę. Może potrwa to jeszcze parę minut, no, maks dwie godziny. Ale co, jeśli Kareem ma rację? Co, jeśli naprawa potrwa całą noc, a my tu utkniemy?

— Pójdziemy bulwarem Fredericka Douglassa w stronę Central Park West — wyjaśnia.

Pracownicy metra pieczętują taśmą wejście. Ciekawe, ile osób utknęło tam w ciemnościach… ze szczurami? Na samą myśl zaczynają drżeć mi dłonie. Są jednak gorsze sytuacje… a zwłaszcza jedna, której desperacko próbuję uniknąć.

— Idziesz czy nie? — pyta gniewnie.

Wzdycham do zachodzącego słońca i ruszam w stronę Kareema.

1 Według map Google’a piesza trasa z Apollo Theater na Brooklyn ma długość 11 mil i zajmuje 3 godziny 56 minut — przyp. tłum.

Bez maski

Nic Stone

Wagon metra, 17:26

TREMAINE WRIGHT NIE JEST fanem zamkniętych przestrzeni. Fakt, o którym ja, Jacorey „JJ” Harding junior, wiem tylko dlatego, że sześć lat temu w szóstej klasie grupa moich niezbyt grzecznych znajomych urządziła w szatni pościg za Tremainem i wcisnęła go do maleńkiego schowka dozorcy.

Siedział tam, walił w drzwi i krzyczał:

— Wypuśćcie mnie, ludzie! To nie jest śmieszne!

I chociaż to nie ja blokowałem drzwi, żeby się nie otwarły, wiedziałem, że wygłoszone nieśmiało słowa: „No weźcie, chłopaki. Wypuśćmy gościa” nie miały wystarczającej siły przebicia, żebym został potraktowany poważnie… Nie byłem z tego dumny, ale co tam.

Zadzwonił dzwonek i wszyscy się urwaliśmy.

Nigdy więcej nie pomyślałbym o tym zdarzeniu, gdyby Tremaine pokazał się kilka minut później na następnej lekcji, tak jak się spodziewałem. Nie ma ran, nie ma winy, uważało moje (głupie) ja.

Ale on nie przyszedł.

Zegar tykał, a jego miejsce nadal ziało pustką. Pamiętam, że rozglądałem się po klasie w zdumieniu, zastanawiając się, czy ktokolwiek jeszcze zauważył, że spóźnienie ziomka przeradza się w całkowitą nieobecność. Zacząłem się denerwować. Co, jeśli coś mu się stało? Co, jeśli, co gorsza (według mojego dwunastoletniego umysłu), doniósł na grupę i wskazał mnie jako winowajcę? Przypuszczalnie sumienie dręczyło mnie za to, że po prawdzie w ogóle chłopakowi nie pomogłem, ale byłem wtedy w szoku, to próbuję przekazać. Czułem krople potu zbierające się wzdłuż linii włosów i spływające spod pach, pod którymi wkrótce miały mi wyrosnąć włosy. Co, jeśli wpadnę w tarapaty? Jeśli tak się stanie, stary mnie zabije. Tak zapowiedział na początku roku szkolnego.

W połowie lekcji nie mogłem już tego dłużej znieść. Spytałem, czy mogę wyjść do łazienki. Musiałem wykrzesać całą siłę woli, żeby nie pobiec do szatni. Droga obok toalet i prysznicy do tej skrytki dozorcy — to było najdłuższe piętnaście sekund mojego życia, przysięgam na Boga. Z drugiej strony nie dobiegał żaden odgłos. W odgrywającym się w mojej głowie horrorze oznaczało to, że koleś (1) wyszedł i w tej chwili przypuszczalnie na nas donosi lub (2) zszedł i już nie wróci… czyli wykitował. Jest martwy jak głaz, czy jak się to tam mówi.

To ja wrzasnąłem, gdy otworzyłem drzwi i znalazłem go siedzącego między wieżą z gigantycznych rolek papieru toaletowego a wielkim żółtym wiadrem na kółkach — pełnym wody w kolorze smarków gargulca.

Najdziwniejsze było to, że nawet nie podniósł wzroku. Wpatrywał się przed siebie w coś, co musiało być jakąś niezmierzoną pustką, czy coś.

— Eee… Tremaine? — Pochyliłem się i położyłem dłoń na jego ramieniu. — Tremaine! — Potrząsnąłem nim. Wyrwał się z transu i odwrócił do mnie.

Wtedy dopiero wrzasnął. I przewrócił wieżę z papieru toaletowego. A potem zaczął ciężko dyszeć.

Obejrzałem się za siebie. Przerażony.

— Joł, wszystko w porzo, stary? — Świetnie, ziomek żył, ale gdyby przyłapano nas tutaj w tej chwili, gdy powinniśmy być w klasie, nie skończyłoby się to dobrze. — My, hmm… Lepiej jeśli wyjdziemy z tej komórki…

Spojrzał na mnie w taki dziwny sposób… jakby zdezorientowany, ale też z odrobiną smutku i cieniem zaskoczenia? Trudno to opisać.

Przytaknął.

— Niespecjalnie lubię zamknięte przestrzenie — powiedział. Absolutnie beznamiętnie.

— Spoko. Wyjdźmy więc. — Wstałem i wyciągnąłem dłoń. Przyjął ją i wstał.

Spojrzał na rozwalone rolki papieru.

— Powinniśmy, eee…?

— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Nie będą wiedzieli, że to my. Po prostu chodźmy.

Przytaknął i w milczeniu wyszliśmy z szatni, ale gdy minęliśmy linię połowy boiska na sali gimnastycznej, spytał:

— Ekhm… moglibyśmy nikomu o tym nie mówić?

— Hę?

— O tej całej… klaustrofobii. Wiem, że lubicie mnie dręczyć czy coś, ale wolałbym nie dawać im dodatkowego powodu.

— Oj. — Miało to sens. — Tak, pewnie. — Wtedy poczułem zalewające mnie poczucie winy, że nie zrobiłem czegoś więcej. Gardło zaczęło mnie od tego swędzieć. — Wiesz, eee… sorry, że ich nie powstrzymałem. — (Jednocześnie jak ostatni dupek liczyłem na to, że koleś nie powie nikomu, że usłyszał ode mnie coś takiego. Okropność).

— Słyszałem, jak mówiłeś im, żeby mnie zostawili — przyznał. Co wstrząsnęło mną jak cholera, muszę przyznać.

— Uhm.

— Czy mogłeś zrobić coś więcej? Pewnie. — Spojrzał na mnie. — Ale przynajmniej wróciłeś, żeby mnie wyciągnąć. — Wtedy się uśmiechnął. Mógłbym przysiąc, że odsłonił cały aparat na zębach. Zielony i niebieski na przemian. Szybko odwróciłem wzrok, bo od tego jego uśmiechu robiło mi się gorąco na twarzy.

Czułem się niekomfortowo, ale nie potrafiłem rozgryźć, dlaczego.

— Doceniam to — dodał.

— Spoko, stary. Nie wspomnę o tym. I, ehm… postaram się być bardziej stanowczy, jeśli znowu będą cię nękać.

— Byłoby miło — stwierdził.

I tyle. Rozdzieliliśmy się przed dyżurką przy wejściu, bo on musiał pobrać kartę spóźnienia, a ja poszedłem prosto do klasy ze swoją kartą wyjścia do łazienki.

Gdy w końcu dotarł do klasy, w żaden sposób nie zwrócił na mnie uwagi. Ani ja na niego. Zero zainteresowania.

Dotrzymałem słowa i powiedziałem chłopakom, żeby się odwalili. I posłuchali. Ale przez następne sześć lat nie zamieniłem z Tremaine’em praktycznie ani słowa (a przynajmniej nie w taki sposób, żeby usłyszał).

Zero zainteresowania.

Ale teraz? W tym ciemnym jak noc wagonie? Tremaine Wright jest jedyną osobą, którą widzę.

Minęły nieco ponad cztery minuty od chwili, gdy zgasły światła i wagon powoli się zatrzymał. Siedzimy w linii A jadącej do Brooklynu. Wsiadłem na swoim typowym przystanku na Sto Czterdziestej Piątej, dosłownie trzy przecznice od naszego mieszkania. A na przystanku na Sto Dwudziestej Piątej Ulicy drzwi się otwarły i wsiadł Tremaine.

W pierwszej chwili pomyślałem: Co, u licha, Tremaine Wright robi w tej okolicy, gdy nie ma szkoły? Wtedy zauważyłem, że ma przy sobie swój nieodłączny aparat, więc uznałem, że może robi jakieś zdjęcia czy coś. Ziomek od ósmej klasy należy do redakcji rocznika szkolnego i zawsze ma przy sobie jakiś aparat.

Wagon jest pełny, ale nieprzepełniony. Wszystkie miejsca siedzące są zajęte i gdzieniegdzie stoją ludzie: kobieta z wózkiem, hipstersko wyglądający brodaty koleś z rowerem, trzy dziewczynki w strojach baletowych, co najwyżej trzynastoletnie, dwóch kolesi, którzy według mnie są parą, wnioskując z tego, jak blisko siebie stoją.

Mimo braku tłoku jest jednak wystarczająco dużo ludzi, żeby ich jednoczesne wstrzymanie oddechu w chwili, gdy zgasło światło, wzbudziło we mnie wrażenie, że nagle w całym wszechświecie skończyło się powietrze.

Po kilku sekundach w głośnikach odezwał się trzeszczący znudzony głos konduktora, który powiedział coś o „problemach mechanicznych”.

Wstrzymane oddechy przerodziły się w zbiorowe sapanie. Szeptanie. Narzekanie. Przygryzanie warg.

Potem zaczęły zapalać się latarki w telefonach.

Początkowo klimat był złowieszczy jak diabli, ale po kilku minutach, gdy wzrok przywykł do półmroku, trochę się rozluźniłem. Na tyle, żeby odważyć się spojrzeć w stronę Tremaine’a.

Zarówno ludzie siedzący obok niego, jak i trójka gości naprzeciwko mieli załączone latarki telefonów, więc widziałem go dość wyraźnie, mimo że znajdował się w cieniu. Gdy wsiadł, starałem się nie myśleć o tym, czy on zauważył mnie — więc oczywiście myślałem wyłącznie o tym — ale w tej chwili opierał głowę o plakat z napisem: „Jeśli coś widzisz, reaguj”. I miał zamknięte oczy.

Można by uznać, że wygląda na diabelnie wyluzowanego, ale co kilka sekund — owszem, przyglądam się wystarczająco długo, żeby to zauważyć — ściąga usta jak do gwizdnięcia, a potem je zamyka.

Zerkam, czy jego tors się unosi, i wtedy przypomina mi się chwila, którą musiałem zagrzebać strasznie głęboko, żeby nikt jej nie znalazł, włącznie ze mną.

Zaczyna się ode mnie. Zeszły rok. Jestem jedynym uczniem drugiej klasy, który trafił do szkolnej drużyny, i noszę ten honor na piersi jak niewidzialny symbol Supermana na piersi. Jestem nienaruszalny. A przynajmniej do czwartego meczu, gdy zaczynam ładny dwutakt, zostaję sfaulowany i tragicznie krzywo spadam na prawą kostkę. Poważne zwichnięcie. Nigdy wcześniej nie czułem takiego bólu.

Siedzę na parkiecie z zaciśniętymi powiekami i przyciskam kolano do piersi. Jestem diabelnie przerażony, ale nie chcę tego okazać, bo według każdego trenera, jakiego kiedykolwiek miałem, prawdziwy mężczyzna nigdy nie okazuje strachu. Trenerka mówi do mnie spokojnie:

— Wdech przez nos… mmhmm, o tak. Teraz ściągnij wargi i wydech przez usta. No właśnie. — Gdy tylko to mówi, pojawia się przy mnie dwóch ziomków ze starszej klasy, żeby pomóc mi wstać i zawlec moje przedziurawione ego do szatni. Gdy staję na nogi, rzucam okiem na trybuny. I na czyj wzrok trafiam?

Tremaine’a Wrighta.

Stoi na trybunach kilka rzędów od parkietu. Z wielkim aparatem w dłoni. Wpatruje się we mnie. Totalnie… zatroskany.

W wagonie znowu odzywa się głośnik:

— Słuchajcie, ludziska, okazuje się, że w całym mieście nie ma prądu. Niewiele możemy z tym zrobić, bo wszystkie linie padły. Siedźcie cierpliwie, a ja będę was na bieżąco informował o postępie sytuacji.

Kolejna runda szeptów, narzekania, przygryzania warg.

W końcu wszyscy się uspokajają.

Nie licząc Tremaine’a. W tej chwili jego klatka piersiowa bije rekordy rozszerzalności. Ziomek, jak przypuszczam, bierze głębokie oddechy.

I stopa podskakuje mu jak szalona. Jak pad konsoli w trakcie szaleńczo intensywnego poziomu w Call of Duty. Nie wiedziałem, że noga jest w stanie tak szybko drgać.

Wzrok zsuwa się na jego stopy — zaznaczam, że bez mojego wyraźnego pozwolenia — i gdy trafiam na jego absolutnie nieskalane biało-biało-białe Jordany Retro 1s (tak bardzo nieskalane, że praktycznie świecą w tym ciemnym wagonie), odwracam wzrok.

Szybki przegląd sytuacji: dwóch gości siedzi teraz na podłodze i ogląda coś na telefonie, niemal stykając się głowami (muszą być parą). Trzy baletnice kulą się razem i wyglądają, jakby żałowały, że nie ma tu ich rodziców. Koleś z rowerem włączył czołówkę i skierował ją w sufit. Wygląda, jakby był dumny, że wpadł na ten pomysł.

Na drugim końcu wagonu dziecko w wózku zaczyna płakać, więc odwracam głowę w tamtą stronę (mimo że nikt inny tego nie robi — #NowyJork). Mama położyła na wierzchu wózka telefon latarką do góry, więc widzę, jak pochyla się i bierze maleńką istotkę na ręce. Następnie błyskawicznym ruchem wyciąga pierś i dzieciak dostaje swoja porcję żarcia.

Uśmiecham się. Przynajmniej jednej osobie w tym wagonie nie będzie burczało w brzuchu. I szczerze mówiąc, podziwiam tę mamę za to, że się nie zakrywa. Wiadomo, jest ciemno jak diabli i nikt tak naprawdę nie patrzy, ale i tak. Osobiście sądzę, że matki nie powinny zakrywać dziecka, gdy je karmią.

Nie żebym miał powiedzieć coś takiego na głos.

Potrząsam głową.

Ze wszystkich moich przejazdów akurat teraz musieli odciąć prąd. Nie dość, że utknąłem na jakiś czas w tej cholernej puszce z Tremaine’em, to jeszcze dziś miał być mój nowy start. Koniec sezonu koszykarskiego był trudny — na chwilę straciłem impet — ale przez pierwszy tydzień letniego obozu treningowego miałem formę życia.

Koledzy z drużyny mi kadzą. Czuję się jak nowy ja. Co więcej, kuzynka Langstona — ma na imię Kayla i przyjechała gdzieś z dalekiego południa — zobaczyła moje zdjęcie z Langiem i podobno jej się spodobało. Zazwyczaj nawet w myślach nie wykraczam w kontaktach z członkami rodziny kolegów z drużyny poza określony poziom (czyli mówienie „Co tam?”, gdy mijam ich w korytarzu). Ale Lang sam mi powiedział, że jej się spodobałem. A ona jest śliczna.

Więc.

Gdy dostałem wiadomość z pytaniem, czy wpadnę z nią poskakać na party w Brooklynie, zgodziłem się. Powiedziałem Langowi, że zjawię się i pomogę mu wybrać stylówkę czy coś. Uznałem też, że jeśli wybiorę się odpowiednio wcześnie, zdążę wpaść do dziadka (mieszkam w Harlemie, czyli zasadniczo na drugim końcu miasta od wszystkiego, co mnie interesuje). Dlatego w ogóle jestem w tym wagonie: nowy sezon, nowa dziewczyna, nowy start. Nowy ja.

Cóż… według wszystkich innych to stary ja. „JJ — Jump-Jump” Harding, czyli Skaczący Harding. (Niby „JJ” oznacza „Jacorey Junior”, ale nieźle pasuje, czyż nie?).

Czy kiedykolwiek zdradzę komuś, że nie czuję już tego życia w podskokach? I że życie, w którym koszykówka stanowi kluczowy element mojej ścieżki/sens mojego życia/jest jedyną rzeczą, na jaką czekam, w pewnym sensie mi… spowszedniało? Może nawet stało się trochę nużące?

Na pewno nie wcześniej niż wyznam, że moim zdaniem kobiety powinny móc karmić dzieci bez przykrywania ich materiałem, od którego robi im się gorąco.

À propos gorąca, może to tylko ja, ale mam wrażenie, że w wagonie zaczyna się robić parno.

Teraz to ja biorę głęboki oddech. Po raz kolejny zerkam na Tremaine’a. Nadal ma zamknięte oczy i nadal hardkorowo oddycha, tyle że teraz skaczą mu już obie stopy. Na zmianę, jak pałeczki na werblu. Mam ochotę sprawdzić, co u niego, ale po tym, co stało się kilka miesięcy temu… kurna, sam nie wiem.

Podejrzewam, że jedzie na tę samą imprezę co ja. Didżejować ma były chłopak jego starszej siostry, a słyszałem, że Tremaine robi mu zdjęcia „z akcji” na stronę i dostaje za to całkiem przyzwoity hajs. (No bo z jakiego innego powodu miałby jeździć za byłym chłopakiem siostry z aparatem?).

Zerkam na te jego biało-biało-białe jordany, po czym zamykam oczy i opieram głowę na mapie połączeń za mną. Wydaje mi się to wręcz świętokradztwem po dzisiejszej wizycie u fryzjera. Mam ochotę włączyć latarkę swojego telefonu i skierować ją na głowę, żeby ludzie mogli przynajmniej zobaczyć cuda, jakich dokonał ten mistrz nożyczek.

Myślę o klatce piersiowej Tremaine’a i próbuję dostosować oddech do jego rytmu.

Wdech przez nos. Wydech przez usta.

Jego buty wypełniają moje myśli.

W pewnym momencie będę musiał przestać wszystko uciszać.

Dwanaście minut.

Kłamałem wcześniej.

O tym, że „zero zainteresowania”.

Cóż… to nieprawda. Całkowita.

Zawsze chciałem, żeby tak było, ale jeśli mam być szczery — a tylko to mogę robić w tym ciemnym wagonie, w którym nie mam żadnego towarzystwa prócz myśli zwykle topionych w nawale spraw do załatwienia — od tamtego dnia w szatni te wszystkie lata temu „zero zainteresowania” było niemożliwe.

W pewnym sensie tego nienawidzę. Nie tylko dlatego, że wiem i zawsze wiedziałem, co to „oznacza” (chociaż przyznanie się do tego przed kimkolwiek włącznie z samym sobą było granicą, jakiej jeszcze nie przekroczyłem), lecz także dlatego, że nie jestem jedynym, który interesował się tym ziomkiem. Koleś mógł mieć praktycznie każdego, kogo chciał. W całym spektrum gender, jak określiła to moja młodsza siostra Jordy.

Nie wiem tego na pewno, bo nigdy nie pozwoliłem sobie znaleźć się tak blisko niego, żeby to potwierdzić, ale wydaje mi się, że jesteśmy podobnego wzrostu. Obaj mamy po metr dziewięćdziesiąt. Możliwe, że on jest nawet o parę centymetrów wyższy.