Boży Bojownicy - Andrzej Sapkowski - ebook

Boży Bojownicy ebook

Andrzej Sapkowski

4,6

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Rok nastał Pański 1427. Pamiętacie co przyniósł? Wiosną wonczas, ogłosił papież Marcin V bullę Salvatoris omnium, w której konieczność kolejnej krucjaty przeciw Czechom kacerzom proklamował. W miejsce Orsiniego, który leciwy był i haniebnie nieudolny, obwołał papa Marcin kardynałem i legatem Henryka Beauforta. Beaufort aktywnie bardzo sprawy się ujął. Wnet krucjatę postanowiono, która mieczem i ogniem husyckich apostatów pokarać miała. Gorące, skwarne było lato roku 1427. A co, pytacie, na to Boży Bojownicy? Cóż, kontynuują oni swoją misję. Po rejzach ich oddziałów pozostają jeno zgliszcza i trupy. Reynevan, medyk z wykształcenia i powołania, bierze udział w krwawych bitwach. Jest wielokrotnie brany w niewolę, ale ze wszystkich opresji wychodzi cało. Z zadziwiającą gorliwością nastają na niego wszyscy: i Inkwizycja, i złowrogi Pomurnik, i pospolici raubritterzy, których nikt nie przekona, że Reynevan nie miał nic wspólnego z napadem na wiozącego znaczną sumę pieniędzy poborcę podatków. A także wyjątkowo nań zawzięty Jan von Biberstein, pan na zamku Stolz, obwiniający Reynevana o zniewolenie jego córki. Pan Jan obiecuje, że napcha gwałciciela prochem i wystrzeli w powietrze. U boku Bożych bojowników Reynevan walczy za prawdziwą wiarę, mści się za doznane krzywdy, i odnajduje wreszcie miłość swego życia. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 790

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (260 ocen)
183
61
15
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ftomaszewski

Nie oderwiesz się od lektury

Proza Sapkowski to poezja😊
40
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa!
20
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Super
20
kto28

Dobrze spędzony czas

Gdyby Autor rozpoczął tak swoją "Trylogię Husycką", zapewne lepiej by się sprzedawały drugi i trzeci tom. "Boży Bojownicy" moim zdaniem napisana jest znacznie lepiej. Autor coraz zgrabniej łączy fantasy z powieścią quasi-historyczną. Opowieść pełna humoru (na przykład fikcyjny "antypapież" u Sapkowskiego przybiera notorycznie imię Jana XXIII (tego od Soboru Watykańskiego II, który odbył się w latach 60-tych XX wieku). Autor bawi się słowem, akcja jest wartka, ale nie miałem wrażenia znużenia tym, że wciąż dobrzy uciekają, a źli ich gonią (co jest charakterystyczne dla "klasyki" Tolkiena). Warto sięgnąć po "Bożych Bojowników", a trzeci tom - jeszcze lepszy :)
21
retyw

Nie oderwiesz się od lektury

Wyśmienita opowieść
10

Popularność




Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski

Na okładce wykorzystano fragment obrazu Pietera Breughla Triumf śmierci

Copyright © Andrzej Sapkowski 2016

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

ISBN

Objaśnienia stosowanych w średniowieczu miar i wag, jednostek monetarnych, wyjaśnienia co trudniejszych słów, tłumaczenia łacińskich sentencji, pieśni, hymnów, chorałów i kronik, dane bibliograficzne źródeł, a także rozmaite ciekawostki z epoki znajdą Państwo na końcu książki. Aczkolwiek – z góry uprzedzamy – nie wszystkie. Autor – jak wiemy – uważa bowiem, że samodzielne buszowanie po słownikach, leksykonach i encyklopediach to wielka przyjemność, a pozbawiać czytelnika przyjemności się nie godzi (przyp. wyd.).

Świat, cni panowie, ostatnimi czasy wziął się nam i zwiększył. A i zmalał zarazem.

Śmiejecie się? Że niby bzdury plotę? Że jedno drugiemu przeczy? Wnet wam dowiodę, że bynajmniej.

Wyjrzyjcie, waszmościowie, oknem. Cóż to widzicie z niego, na cóż widok się roztacza? Na stodółkę, odpowiecie zgodnie z prawdą, i na wychodek za nią. A cóż dalej jest, spytam, tam, za wychodkiem? Owóż baczcie, że jeśli spytam dziewki z piwem do nas spieszącej, odrzecze, że za wychodkiem jest rżysko, za rżyskiem Jachymowa zagroda, za zagrodą smolarnia, a dalej to już chyba Kozołupa Mała. Zapytam karczmarza naszego, ten, więcej światłym będąc, doda, że to nie koniec wcale, że jest za Małą Kozołupą także Wielka Kozołupa, za nimi osada Kocmyrów, za Kocmyrowem wieś Łazy, za Łazami Goszcz, a za Goszczem to już chyba Twardogóra będzie. Ale baczcie, że im co uczeniejszego spytam człeka, jako was, dla przykładu, tym dalej od stodółki naszej, wychodka naszego i obydwu Kozołup odbieżym – boć bardziej światłemu rozumowi wiadomo, że się na Twardogórze świat również nie kończy, że dalej są Oleśnica, Brzeg, Niemodlin, Nysa, Głubczyce, Opawa, Nowy Jiczyn, Trenczyn, Nitra, Ostrzyhom, Buda, Belgrad, Raguza, Janina, Korynt, Kreta, Aleksandria, Kair, Memfis, Ptolemais, Teby... I co? Nie rośnie świat? Nie coraz większy nam się stawa?

A wżdy i to nie koniec jeszcze. Idąc za Teby, w górę Nilu, który jako rzeka Gichon ze źródła w ziemskim raju wypływa, dojdziemy wszak do ziem Etiopów, za którymi, jak wiadomo, jest Nubia pustynna, jest kraj Kusz gorący, Ofir złotodajny i cała niezmierzona Africae Terra, ubi sunt leones. A dalej ocean, który całą ziemię opływa. Ale i na oceanie owym są przecie wyspy – jako to Cathay, Taprobane, Bragine, Oxidrate, Gynosophe i Cipangu, kędy klimat cudownie urodzajny a klejnoty górami leżą, piszą o tym uczony Hugon od Świętego Wiktora i Piotr d'Ailly, jako i imć pan Jean de Mandeville, któren własnymi oczyma cuda te oglądał.

Tak tedy udowodniliśmy, że w ciągu tych paru minionych stuleci świat zwiększył się nam istotną miarą. W pewnym sensie, ma się rozumieć. Bo jeśli nawet materii samej światu nie przybyło, to nowych nazw przybyło mu na pewno.

Jakżeż z tym, pytacie, pogodzić twierdzenie, że świat nam zmalał? Już mówię i wywodzę. Upraszam tylko wprzód, by nie drwić i nie dogadywać, bo to, co rzeknę, to nie mojej fantazji będą produkta, ale wiedza z ksiąg zaczerpnięta. A z ksiąg drwić nie godzi się, w końcu, by powstały, ktoś okrutnie musiał się napracować.

Jak wiadomo, nasz świat jest to lądu spłachetek, formy niby naleśnik krągłej, środek swój w Jeruzalem mający, zewsząd oceanem otoczony. Na okcydensie kraniec ziemi stanowią Kalpa i Abyla, Słupy Herkulesowe i cieśnina Gades między niemi.

Na południu, jak to dopiero co wywiodłem, rozpościera się ocean za Afryką. Na południowym wschodzie kończą ląd stały podległa Księdzu Janowi India inferior tudzież ziemie Goga i Magoga. W septentrionalnej świata stronie ostatnim ziemi skrawkiem jest Ultima Thule, tam zaś, ubi oriens iungitur aquiloni, leży ziemia Mogal, czyli Tartaria. Na wschodzie natomiast świat kończy się na Kaukazie, kawałek za Kijowem.

A teraz dochodzimy do rzeczy sedna. Znaczy się, do Portugalczyków. A konkretnie do infanta Henryka, książęcia Viseu, syna króla Jana. Portugalia, skryć się tego nie da, królestwo nie za wielkie, infant króla synem ledwo trzecim w kolejce, nie dziwota tedy, że ze swej siedziby w Sagres częściej i z większą nadzieją na morze niż ku Lizbonie spoglądał. Skrzyknął do Sagres astronomów i kartografów, mądrych Żydów, żeglarzy i kapitanów, majstrów szkutników. I zaczęło się.

W Roku Pańskim 1418 dotarł kapitan João Gonçalves Zarco do wysp znanych jako Insulas Canarias, Kanaryjskie, nazwa stąd, że psów tam mnogość stwierdzono nadzwyczajną. Wnet potem, w 1420, tenże Gonçalves Zarco wraz z Tristánem Vaz Teixeirą dopłynęli do wyspy ochrzczonej Maderą. W 1427 dotarły karawele Diega de Silves do wysp, które nazwano Azorami – skąd nazwa, Diegu jeno i Bogu wiadomo. Kilka lat zaledwie temu, w 1434, opłynął kolejny Portugalczyk, Gil Eanes, Przylądek Boiador. A wieść niesie, że następne już szykuje przedsięwzięcia Dom Henrique, którego już niektórzy „Żeglarzem” – El Navegador – nazywać poczynają.

Iście w podziwie mam onych morzepławców i w estymie trzymam ich wielkiej. Nieustraszeni są to ludzie. Wszak horror to, na ocean się zapuszczać pod żaglami. Toż tam szkwały i sztormy, skały podwodne, góry magnetyczne, morza wrzące i klejkie, cięgiem jeśli nie wiry, to turbulencje, a jeśli nie turbulencje, to prądy. Od potworów aż się roi, pełno tam smoków wodnych, serpensów morskich, trytonów, hippokampów, syrenów, delfinów i płastug. Roją się w morzu sanguissugae, polypi, octopi, locustae, cancri, pistrixi różne et huic similia. A najstraszniejsze na końcu – bo tam, gdzie kończy się ocean, za krawędzią zaczyna się Piekło. Czemu, myślicie, słońce zachodzące jest takie czerwone? Otóż dlatego, że przegląda się w piekielnych ogniach. Po całym oceanie rozsiane zaś są dziury, gdy karawelą na taką dziurę niebacznie napłynąć, wprost do piekła się spada, na łeb na szyję, z korabiem i ze wszystkim. Takim to widać obrazem zostało stworzone, by nie dać człeku śmiertelnemu po morzach pływać. Piekło karą dla tych, co zakazy łamią.

Ale, jak znam życie, Portugalczyków to nie powstrzyma.

Albowiem navigare necesse est, a za horyzontem są wyspy i lądy, które trzeba odkryć. Trzeba nanieść na mapy daleką Taprobane, opisać w roteiros drogę do tajemniczego Cipangu, oznaczyć na portolanach Insole fortunate, Wyspy Szczęśliwe. Trzeba płynąć dalej, szlakiem świętego Brendana, szlakiem marzeń, ku Hy Brasil, ku niewiadomemu. Po to, by niewiadome uczynić wiadomym i znanym.

I oto – quod erat demonstrandum – maleje nam i kurczy się świat, bo jeszcze trochę, a wszystko już znajdzie się na mapach, na portolanach i w roteiros. I nagle wszędzie zrobi się blisko.

Maleje nam świat i ubożeje jeszcze o jedno – o legendy. Im dalej żeglują portugalskie karawele, im więcej wysp odkrytych i nazwanych, tym legend robi się mniej. Co i rusz jakaś rozwiewa się niby dym. Coraz to o kolejne marzenie jesteśmy ubożsi. A gdy umiera marzenie, ciemność wypełnia miejsce przez nie osierocone. W ciemności zaś, zwłaszcza gdy do tego jeszcze rozum uśnie, zaraz budzą się potwory. Że co? Że już ktoś to powiedział? Panie dobry! A czy jest coś takiego, czego już ktoś kiedyś nie powiedział?

Och, ależ mi w gardle zaschło... Czy piwem, pytacie, nie pogardzę? Z pewnością nie.

Co mówicie, pobożny bracie od świętego Dominika? Aha, że czas przestać pleść nie na temat i do opowieści powrócić? Do Reynevana, Szarleja, Samsona i innych? Prawiście, bracie. Czas. Powracam tedy.

Rok nastał Pański 1427. Pamiętacie, co przyniósł? A jakże. Nie da się zapomnieć. Ale przypomnę.

Wiosną wonczas, w marcu bodajże, na pewno przed Wielkanocą, ogłosił papież Marcin V bullę Salvatoris omnium, w której konieczność kolejnej krucjaty przeciw Czechom kacerzom proklamował. W miejsce Jordana Orsiniego, który leciwy był i haniebnie nieudolny, obwołał papa Marcin kardynałem i legatem a latere Henryka Beauforta, biskupa Winchesteru, brata przyrodniego króla Anglii. Beaufort aktywnie bardzo sprawy się ujął. Wnet krucjatę postanowiono, która mieczem i ogniem husyckich apostatów pokarać miała. Wyprawę pieczołowicie przygotowano, pieniądze, rzecz w wojnie pierwszorzędną, skrzętnie zgromadzono. Tym razem, dziw nad dziwy, nikt grosiwa tego nie rozkradł. Jedni kronikarze mniemają, że krzyżowcy zrobili się uczciwsi. Inni – że po prostu pilnowano lepiej.

Wodzem głównym krucjaty obwołał sejm frankfurcki Ottona von Ziegenhain, arcybiskupa Trewiru. Wezwano, kogo się dało, pod broń i krzyżowe znaki. I wnet stanęły w gotowości armie. Stawił się z wojskiem Fryderyk Hohenzollern Starszy, elektor brandenburski. Stanęły pod bronią Bawary pod księciem Henrykiem Bogatym, stanął falcgraf Jan z Neumarktu i brat jego, falcgraf Otto z Mosbachu. Przybył na punkt zborny małoletni Fryderyk Wettyn, syn złożonego niemocą Fryderyka Walecznego, elektora Saksonii. Przybyli – każdy z hufem silnym – Raban von Helmstett, biskup Speyeru, Anzelm von Nenningen, biskup Augsburga, Fryderyk von Aufsess, biskup Bambergu. Jan von Brun, biskup Würzburga. Depolt de Rougemont, arcybiskup Besanon. Przybyli zbrojni ze Szwabii, Hesji, Turyngii, z północnych miast Hanzy.

Krucjata ruszyła z początkiem lipca, w tygodniu po Piotrze i Pawle, przeszła granicę i pociągnęła w głąb Czech, drogę swą trupami i pożarami znacząc. W środę przed Jakubem krzyżowcy, wzmocnieni siłami katolickiego czeskiego landfrydu, stanęli pod Strzybrem, na którym siedział husycki pan Przybik de Clenove, i gród oblegli, z ciężkich bombard bardzo przykro go ostrzeliwując. Pan Przybik trzymał się jednak dzielnie i poddawać nie myślał. Oblężenie trwało, czas uciekał. Niecierpliwił się kurfirst brandenburski Fryderyk, toż to krucjata, wołał, radził bez zwłoki iść dalej, atakować Pragę. Praga, wołał, to caput regni, kto ma Pragę, ten ma Czechy...

Gorące, skwarne było lato roku 1427.

A co, pytacie, na to Boży bojownicy? Co Praga, pytacie?

Praga...

Praga śmierdziała krwią.

Rozdział pierwszy

w którym Praga śmierdzi krwią, Reynevan jest śledzony, a potem – kolejno – nudzi rutyną, wspomina, tęskni, świętuje, walczy o życie i tonie w pierzynie. A w tle historia Europy fika kozły, wywija hołubce i piszczy na zakrętach.

Praga śmierdziała krwią.

Reynevan obwąchał oba rękawy kubraka. Dopiero co opuścił był szpital, w szpitalu zaś, jak to w szpitalu, wszystkim bez mała puszczano krew i regularnie cięto wrzody, a i amputacje odbywały się z częstotliwością godną lepszej sprawy. Odzienie mogło przesiąknąć odorem, nie byłoby w tym absolutnie żadnej sensacji. Ale kubrak wydzielał tylko woń kubraka. Żadnej innej.

Uniósł głowę, powęszył. Od północy, z lewego brzegu Wełtawy, dolatywał zapach chwastów i badyli palonych w sadach i winnicach. Od rzeki niosło nadto mułem i padliną – panowały upały, woda opadła mocno, odsłonięte brzegi i wyschnięte łachy od dłuższego już czasu dostarczały miastu niezapomnianych wrażeń zapachowych. Ale tym razem to nie muł śmierdział. Reynevan był tego pewien.

Lekki a zmienny wiaterek zawiewał niekiedy od wschodu, od strony Bramy Porzyczskiej. Od Witkowa. A ziemia pod Witkowskim Wzgórzem mogła, i owszem, wydzielać zapach krwi. Bo też i niemało w nią wsiąkło.

To chyba jednak niemożliwe. Reynevan poprawił na ramieniu rzemień torby i raźnym krokiem ruszył w dół uliczki. To niemożliwe, by z Witkowa czuć było krew. Po pierwsze, to dość daleko. Po drugie, bitwa miała miejsce latem roku 1420. Przed siedmioma laty. Siedmioma długimi laty.

Minął, energicznie maszerując, kościół Świętego Krzyża. A smród krwi nie rozwiał się. Wręcz przeciwnie. Nasilił. Bo nagle dla odmiany powiało od zachodu.

Ha, pomyślał, patrząc w stronę niedalekiego getta, kamień to nie ziemia, stare cegły i tynki pamiętają wiele, wiele potrafi w nich przetrwać. Co wchłoną, to śmierdzi długo. A tam, pod synagogą, w uliczkach i domach, krew lała się jeszcze obficiej niż na Witkowie. I w czasach nieco mniej odległych. W roku 1422, podczas krwawego pogromu, w czas zamieszek, jakie wybuchły w Pradze po egzekucji Jana Żeliwskiego. Rozwścieczony ścięciem swego lubianego trybuna lud Pragi powstał, by mścić, by palić i zabijać. Najmocniej, jak zwykle, oberwało się przy tym dzielnicy żydowskiej. Żydzi ze zgładzeniem Żeliwskiego nie mieli absolutnie niczego wspólnego i winy za jego los nie ponosili w najmniejszym nawet stopniu. Ale komu to przeszkadzało?

Reynevan za świętokrzyskim cmentarzem skręcił, przeszedł obok szpitala, wyszedł na Stary Targ Węglowy, przeciął placyk i zagłębił się w bramy i ciasne zaułki wiodące ku Długiej Trzidzie. Zapach krwi ulotnił się, zginął w morzu innych zapachów. Bramy i zaułki śmierdziały bowiem wszystkim, co tylko można było sobie wyobrazić.

Długa Trzida powitała go natomiast dominującym i oszałamiającym wręcz zapachem pieczywa. W piekarskich kramach, na ladach i ławach złociły się, jak okiem sięgnąć, pyszniły i pachniały słynne praskie wypieki. Choć w hospicjum śniadał i głodu nie czuł, nie opanował się – w pierwszej z brzegu piekarni kupił dwie świeżutkie bułki. Bułki, zwane tu caltami, miały kształt tak sugestywnie erotyczny, że przez dłuższy czas Reynevan wędrował Długą Trzidą jak we śnie, obijając się o kramy, pogrążony w gorących jak pustynny wicher myślach o Nikoletcie. O Katarzynie Biberstein. Wśród przechodniów, na których wpadał i których potrącał zamyślony, było kilka nader atrakcyjnych prażanek w różnym wieku. Nie zauważał. Przepraszał w roztargnieniu i szedł dalej, na przemian gryząc caltę i wpatrując się w nią jak urzeczony.

Rynek Staromiejski oprzytomnił go smrodem krwi.

Ha, pomyślał Reynevan, kończąc caltę, tutaj to może i nic dziwnego. Dla tych akurat bruków krew to nie nowina. Jana Żeliwskiego i ośmiu jego towarzyszy ścięto wszak właśnie tu, na Staromiejskim Ratuszu, zwabiwszy ich tam w ów marcowy poniedziałek. Gdy po zdradzieckiej kaźni myto ratuszowe posadzki, czerwona piana lała się spod wrót strugami, ściekając podobno aż pod stojący pośrodku rynku pręgierz i tworząc tam ogromną kałużę. A krótko później, gdy wieść o śmierci trybuna wywołała w Pradze wybuch gniewu i żądzę zemsty, krew popłynęła wszystkimi okolicznymi rynsztokami.

W kierunku Matki Bożej przed Tynem szli ludzie, tłoczyli się w prowadzącym ku wrotom świątyni podsklepiu. Rokycana będzie kazał, pomyślał Reynevan. Warto by posłuchać, pomyślał, co Jan Rokycana ma do powiedzenia. Słuchanie kazań Jana Rokycany zawsze popłacało. Zawsze. Zwłaszcza zaś teraz, w czasach, gdy tak zwany bieg wydarzeń dostarczał tematów do kazań w zastraszającym wręcz tempie. Było, oj, było o czym kazać. I warto było słuchać.

Nie ma czasu, uświadomił sobie. Są pilniejsze sprawy, pomyślał. I jest problem.

Polegający na tym, że jestem śledzony.

W tym, że go śledzą, Reynevan połapał się już dawno. Zaraz po wyjściu z hospicjum, przy Świętym Krzyżu. Śledzący byli bardzo sprytni, nie rzucali się w oczy, kryli bardzo zręcznie. Ale Reynevan połapał się. Bo nie był to pierwszy raz.

Wiedział – w zasadzie – kim byli śledzący i z czyjego rozkazu działali. Nie miało to jednak większego znaczenia.

Musiał ich zgubić. Miał nawet plan.

Wszedł na ludny, gwarny i śmierdzący Targ Bydlęcy, wmieszał się w tłum idący w stronę Wełtawy i Kamiennego Mostu. Chciał zniknąć, a na Moście, w wąskim gardle, ciasnym przesmyku łączącym Stare Miasto z Małą Straną i Hradczanami, w zgiełku i ciżbie, były duże szanse na zniknięcie. Reynevan kluczył w ścisku, potrącając przechodniów i zarabiając na obelgi.

– Reinmar! – Jeden z potrąconych, miast, jak inni, poczęstować „skurwysynem”, powitał go imieniem od chrztu. – Dla Boga! Ty tutaj?

– Ja tutaj. Posłuchaj, Radimie... Chryste, co to tak cuchnie?

– To – Radim Tvrdík, niski i niezbyt młody mężczyzna wskazał na wiadro, które taszczył. – To glina i szlam. Z brzegu rzeki. Potrzebne mi... Wiesz, do czego.

– Wiem – Reynevan rozejrzał się niespokojnie. – A jakże.

Radim Tvrdík był, jak wiedzieli wszyscy wtajemniczeni, czarnoksiężnikiem. Radim Tvrdík był też, jak wiedzieli niektórzy wtajemniczeni, opętany ideą stworzenia sztucznego człowieka, golema. Wszyscy – nawet mało wtajemniczeni – wiedzieli, że jedynego jak do tej pory golema udało się w bardzo dawnych czasach stworzyć pewnemu praskiemu rabinowi, w zachowanych dokumentach nazywanego przekręconym zapewne imieniem Bar Halevi. Dawnemu Żydowinowi, jak chciało podanie, za surowiec do wytworzenia golema posłużyły glina, szlam i muł pobrane z dna Wełtawy. Tvrdík – jako jedyny – prezentował jednak pogląd, że rolę czynnika sprawczego odegrały tu nie ceremonie i zaklęcia, znane zresztą, lecz określona koniunkcja astrologiczna, mająca wpływ na przedmiotowy szlam i daną glinę, na ich właściwości magiczne. Nie mając wszelakoż pojęcia, o jaki konkretnie układ planet iść by mogło, Tvrdík działał metodą prób i błędów – pobierał glinę tak często, jak zdołał, w nadziei, że kiedyś wreszcie trafi na tę właściwą. Pobierał też z różnych miejsc. Dziś jednak przesadził – wnosząc ze smrodu, pobrał wprost spod jakiegoś sracza.

– Nie w pracy, Reinmarze? – spytał, wycierając czoło wierzchem dłoni. – Nie w szpitalu?

– Wziąłem wolne. Nie było nic do roboty. Spokojny dzień.

– Daj Bóg – magik postawił wiadro – by nie ostatni w tej podobie. Bo też czas taki...

Wszyscy w Pradze wiedzieli, w czym rzecz, o jaki czas szło. Ale wolano o tym nie gadać. Ucinano zdanie. Ucinanie zdania zrobiło się nagle powszechne i modne. Zwyczaj nakazywał w odpowiedzi na takie urwanie zrobić mądrą minę, westchnąć i znacząco pokiwać głową. Ale Reynevan nie miał na to czasu.

– Idź swoją drogą, Radimie – rzekł, rozejrzawszy się. – Nie mogę tu stać. I lepiej, żebyś i ty nie stał.

– Eee?

– Śledzą mnie. Dlatego nie mogę iść na Sukiennicką.

– Śledzą – powtórzył Radim Tvrdík. – Ci, co zwykle?

– Zapewne. Bywaj.

– Zaczekaj.

– Na co niby?

– Nie jest rozumnie usiłować gubić ogon.

– Że jak?

– Dla śledzących – wyjaśnił nad podziw przytomnie Czech – próby gubienia ogona to jawny znak, że śledzony ma nieczyste sumienie i coś do ukrycia. Na złodzieju czapka gore. Że nie idziesz na Sukiennicką, to mądrze. Ale nie klucz, nie zmykaj, nie kryj się. Rób to, co robisz zwykle. Wykonuj powszednie zajęcia. Znudź śledzących nudną powszednią rutyną.

– Dla przykładu?

– W gardle mi zaschło od kopania szlamu. Chodź „Pod Raka”. Napijemy się piwa.

– Jestem śledzony – przypomniał Reynevan. – Nie boisz się...

– Czego – czarownik podniósł swój kubeł – mam się bać?

Reynevan westchnął. Prascy magicy nie pierwszy raz go zaskakiwali. Nie wiedział, czy to godna podziwu zimna krew, czy też zwykły brak wyobraźni, ale niektórzy lokalni czarodzieje często wydawali się zupełnie nie przejmować faktem, że dla parających się czarną magią husyci potrafili być groźniejsi od Inkwizycji. Maleficium, czarownictwo, wymienione było wśród śmiertelnych grzechów, które czwarty artykuł praski nakazywał karać śmiercią. Gdy szło o artykuły praskie, z husytami nie było żartów. Mający się za umiarkowanych kalikstyni z Pragi wcale nie ustępowali w tej materii taboryckim radykałom i fanatykom Sierotkom. Złapanego czarownika wsadzano do beczki i w beczce palono na stosie.

Zawrócili w stronę rynku, przeszli Nożowniczą, potem ulicą Złotników, potem Svatojilską. Szli wolno. Tvrdík zatrzymał się przy kilku kramach, wymienił ze znajomymi kramarzami kilka plotek. Standardowo kilkakroć urwano zdanie po „teraz, gdy czas taki...”, kilkakroć skwitowano urwanie mądrą miną, westchnieniem i znaczącym kiwaniem głową. Reynevan rozglądał się, ale śledzących nie dostrzegał. Kryli się zbyt dobrze. Nie wiedział, czego doznawali, jego samego jednak nudna rutyna zaczynała nudzić już wręcz dojmująco.

Szczęściem wkrótce, skręciwszy ze Svatojilskiej w podwórze i bramę, wyszli wprost na kamienicę „Pod Czerwonym Rakiem”. I na karczemkę, którą karczmarz bez cienia inwencji nazwał tak samo.

– Hej! Patrzcie ino! Toż to Reynevan!

Za stołem, na ustawionej za filarami przyziemia ławie, siedzieli czterej mężczyźni. Wszyscy byli wąsaci, barczyści, odziani w rycerskie lentnery. Dwóch Reynevan znał, wiedział więc, że byli to Polacy. Gdyby nie wiedział, też by odgadł. Jak wszyscy Polacy za granicą, w obcym kraju, również ci zachowywali się hałaśliwie, arogancko i demonstracyjnie chamsko, co w ich własnym mniemaniu miało podkreślać status i wysoką pozycję społeczną. Zabawnym było, że od Wielkanocy status Polaków w Pradze był niziutki, a ich pozycja jeszcze niższa.

– Pochwalony! Witaj, cny Eskulapie nasz! - przywitał ich jeden z Polaków, znany Reynevanowi Adam Wejdnar herbu Rawicz.

– Siednij se! Siednijcie se obaj! Zapraszamy i ugaszczamy!

– A co ty jego zapraszasz tak ochoczo? – wykrzywił się z udawanym obrzydzeniem drugi Polak, również Wielkopolanin i również nieobcy Reynevanowi Mikołaj Żyrowski herbu Czewoja. – Nadmiar masz grosza albo co? Kromie tego zielarz przecie u trędowatych się zatrudnia! Leprą nas zakazić gotów! Albo i czym gorszym!

– Nie pracuję już w leprozorium – wyjaśnił Reynevan, cierpliwie, bo nie pierwszy raz. – Leczę teraz w hospicjum Bohuslavów. Tu, na Starym Mieście. Przy kościółku Świętych Szymona i Judy.

– Dobra, dobra – machnął ręką Żyrowski, który wszystko to wiedział. – Czego się napijecie? Ach, zaraza, wybaczcie. Poznajomcie się. Pasowani panowie: Jan Kuropatwa z Łańcuchowa herbu Szreniawa i Jerzy Skirmunt herbu Odrowąż. Przepraszam, ale co tu tak, kurwa, śmierdzi?

– Szlam. Z Wełtawy.

Reynevan i Radim Tvrdík pili piwo. Polacy pili rakuskie wino i jedli duszoną baraninę, zagryzając chlebem. Gadali przy tym demonstracyjnie głośno po polsku, opowiadając sobie różne facecje i każdą z osobna kwitując gromkim rechotem. Przechodnie odwracali głowy, klęli pod nosem. Czasem spluwali.

Od Wielkanocy, dokładniej od Wielkiego Czwartku, opinia o Polakach nie była wśród Czechów najlepsza, a ich pozycja w Pradze nie najwyższa. I wykazywała tendencję spadkową.

Z Zygmuntem Korybutowiczem, dla skrótu zwanym Korybutem, synowcem Jagiełły, kandydatem na czeskiego króla, przyjechało do Pragi za pierwszym razem jakieś pięć tysięcy, za drugim jakieś pięć setek polskich rycerzy. W Korybucie wielu upatrywało nadzieję i ratunek dla husyckich Czech, a Polacy odważnie bili się za Kielich i prawo Boże, nie żałowali krwi pod Karlsztajnem, pod Igławą, pod Retzem i pod Usti. Mimo tego nie lubili ich nawet czescy towarzysze broni. Czy można było lubić typków, którzy parskali, słysząc, że ich czescy towarzysze broni noszą nazwiska Picek ze Psikous czy Sadlo ze Stare Kobzi? Którzy dzikim śmiechem reagowali na miana takie jak Cvok z Chalupy czy Doupa z Zasady?

Zdrada Korybuta, rzecz jasna, zaszkodziła sprawie polskiej bardzo poważnie. Nadzieja Czech zawiodła oto na całej linii, husycki król in spe skumał się z katolickimi panami, zdradził sprawę komunii sub utraque specie, złamał zaprzysiężone cztery artykuły. Spisek wykryto i rozbito, zamiast na czeski tron synowiec Jagiełły trafił do więzienia, a na Polaków zaczęto patrzeć wręcz wrogo. Część z nich natychmiast opuściła Czechy. Część została jednak. Niby pokazując tym dezaprobatę dla zdrady Korybuta, niby opowiadając się za Kielichem, niby deklarując gotowość do dalszej walki za kalikstyńską sprawę. I co? Nadal ich nie lubiano. Podejrzewano – nie bez podstaw – że Polakom kalikstyńska sprawa malowniczo zwisa. Twierdzono, że zostali, bo, primo, wracać nie mieli dokąd i do czego. Do Czech pociągnęli już jako ścigani przez sądy i sekwestry utracjusze, teraz na domiar ciążyły na nich wszystkich, z Korybutem włącznie, klątwy i infamie. Że, secundo, wojując w Czechach, liczą wyłącznie na obłowienie się, na zdobycie łupu i majątku. Że, tertio, nie wojują, bo korzystając z nieobecności wojujących Czechów, pieprzą ich żony.

Wszystkie te twierdzenia były prawdziwe.

Słysząc język polski, przechodzący prażanin splunął na ziemię.

– Oj, nie lubią czegoś nas oni, nie lubią – zauważył, zaciągając śmiesznie, Jerzy Skirmunt herbu Odrowąż. – Czemuż to? Ot, dziwność.

– A pies z nimi tańcował. – Żyrowski wypiął w stronę ulicy pierś ozdobioną srebrnymi podkowami Czewoi. Jak każdy Polak, wyznawał bezsensowny pogląd, że jako herbowy, choć totalny gołodupiec, równy jest w Czechach Rożmberkom, Kolovratom, Szternberkom i wszystkim innym możnym rodom razem wziętym.

– Może i tańcował – zgodził się Skirmunt. – No tak i dziwność, kochanieńki.

– Dziwi tych ludzi – Radim Tvrdík miał głos spokojny, ale Reynevan znał go zbyt dobrze. – Dziwi ludzi widok rycerskich i bojowych panów weselących się niefrasobliwie za karczemnym stołem. W tych dniach. Teraz, gdy czas taki...

Urwał, zgodnie ze zwyczajem. Ale Polacy nie mieli zwyczaju przestrzegać zwyczajów.

– Gdy czas taki – zarechotał Żyrowski – że idą na was krzyżowcy, hę? Że idą z wielką potencją, że niosą miecz i ogień, że ziemię i wodę za sobą zostawiają? Że tylko patrzeć, jak...

– Cichaj – przerwał mu Adam Wejdnar. – Wam zaś, panie Czechu, tak odpowiem: nietrafiona waści reprymenda. Bo na Nowym Mieście, i owszem, pustawo teraz, wyludniło się. Bo gdy nastały, jakeście to powiedzieć raczyli, te dni, nowomiejscy kupą pociągnęli za Prokopem Gołym na kraju obronę. Tedy gdyby mi jaki nowomiejski przymawiał, tobym zmilczał. Ale stąd, ze Starego Miasta, nie poszedł zgoła nikt. Przyganiał tedy kocioł garnkowi, ot co.

– Potęga – powtórzył Żyrowski – idzie od zachodu, cała Europa! Nie ostać się wam tym razem. Będzie wam koniec, przyszła na was kryska.

– Na nas – powtórzył z przekąsem Reynevan. – A na was nie?

– Na nas też – odrzekł ponuro Wejdnar, gestem uciszając Żyrowskiego. – Na nas też. Niestety. Kiepskośmy, wychodzi, stronę w tym konflikcie wybrali. Było słuchać, co gadał biskup Łaskarz.

– Ano – westchnął Jan Kuropatwa – było i mnie słuchać Zbyszka Oleśnickiego. A ninie tkwimy tu, jak bydło w rzeźni, a rzeźnika tylko patrzeć. Zmierza ku nam, przypominam panom, wyprawa krzyżowa, jakiej świat nie widział. Osiemdziesięciotysięczna armia. Kurfirsty, hercogi, falcgrafy, Bawarczyki, Sasy, naród zbrojny ze Szwabii, z Turyngii, z miast Hanzy, do tego cały pilzneński landfryd, ba, nawet zamorskie jakieś cudaki. Przeszli granicę początkiem lipca, oblegli Strzybro, które wnet padnie, może już padło. A jak daleko ze Strzybra do nas? Z okładem mil dwadzieścia. To sobie skalkulujcie. Do pięciu dni tu będą. Dziś mamy poniedziałek. W piątek, wspomnicie me słowa, zobaczymy ich krzyże pod Pragą.

– Nie powstrzyma ich Prokop, pobiją go w polu. Nie dostoi im. Zbyt liczni.

– Madianici i Amalekici, gdy najechali Gilead – rzekł Radim Tvrdík – byli liczni jak szarańcza, wielbłądów ich było jak piasku nad brzegiem morskim. A Gedeon na czele trzystu zaledwie wojów pobił ich i rozpędził. Bo walczył w imię Pana Zastępów, z Jego imieniem na ustach.

– Tak, tak, a jakże. A szewczyk Skuba pokonał wawelskiego smoka. Nie mieszajcie, miłościwy, bajek z rzeczywistością.

– Doświadczenie uczy – dodał z kwaśnym uśmiechem Wejdnar – że Pan, jeśli w ogóle staje, to raczej po stronie silniejszych Zastępów.

– Nie powstrzyma krzyżowców Prokop – powtórzył w zamyśleniu Żyrowski – Ha, tym razem, panie Czechu, nawet sam Żiżka by was nie ocalił.

– Nie ma Prokop szans! – parsknął Kuropatwa. – O każdy zakład idę. Za wielka ciągnie siła. Są z krucjatą rycerze z Jorgenschildu, Zakonu Tarczy Świętego Jerzego, kwiat europejskiego rycerstwa. A legat papieski wiedzie pono setki łuczników angielskich. Słyszałeś, Czechu, o angielskich łucznikach? Mają łuki długie na chłopa, biją z nich na pięćset kroków, z takiegoż dystansu dziurawią blachy, przeszywają kolczugi niby lniane koszule. Ho, ho! Taki łucznik zdoła...

– A zdoła – przerwał spokojnie Tvrdík – taki łucznik ustać na nogach, gdy weźmie po łbie cepem? Przychodzili tu do nas już różni zdolni, przychodził wszelakiej maści kwiat rycerstwa, ale jak do tej pory nie zdarzył się nikt, czyj łeb by się czeskiemu cepowi oparł. Nie pójdziecie to o taki zakład, panie Polak? Ja, baczcie, twierdzę, że gdy dostanie zamorski Angielczyk cepem w ciemię, to już nie napnie po raz wtóry zamorski Angielczyk cięciwy, bo będzie zamorski Angielczyk zamorskim nieboszczykiem. Pokaże się co innego, wygrana przy was. O co się założymy?

– Czapkami was nakryją.

– Już próbowali – zauważył Reynevan. – Rok temu. W niedzielę po świętym Wicie. Pod Usti. Przecież byłeś pod Usti, panie Adamie.

– Fakt – przyznał Wielkopolanin. – Byłem. Wszyscy byliśmy. I ty tam byłeś, Reynevan. Nie zapomniałeś?

– Nie. Nie zapomniałem.

Słońce prażyło potwornie, z nieba lał się żar. Nie było nic widać. Wzbita kopytami koni atakującego rycerstwa chmura kurzu zmieszała się z gęstym prochowym dymem, jaki po salwie okrył cały zewnętrzny kwadrat wagenburga. Nad ryk walczących i kwik koni wzbiły się nagle trzask łamanego drewna i krzyki triumfu. Reynevan zobaczył, jak z dymu sypnęli się uciekający.

– Przedarli się – westchnął głośno Dziwisz Borzek z Miletinka. – Rozerwali wozy...

Hynek z Kolsztejna zaklął. Rohacz z Dube usiłował opanować pochrapującego konia. Prokop Goły miał twarz jak z kamienia. Zygmunt Korybutowicz był bardzo blady.

Z dymu runęła z wrzaskiem pancerna jazda, żelazni panowie dopadli uciekających husytów, obalali końmi, rąbali i siekli tych, którzy nie zdołali schronić się za wewnętrzny czworobok wozów. W wyłom walili następni ciężkozbrojni, tłumem.

I w ten zbity i stłoczony w wyłomie tłum, prosto w pyski koni, prosto w twarze jeźdźców bluzgnęły nagle ogniem i ołowiem hufnice i taraśnice, zagrzechotały hakownice, huknęły piszczały, gęstą ulewą sypnęły się bełty z kusz. Runęli jeźdźcy z siodeł, runęły konie, runęli ludzie wraz z końmi, jazda skotłowała się i skłębiła, w kłębowisko poszła druga salwa, z jeszcze bardziej morderczym efektem. Do spowitych dymem wozów wewnętrznego czworoboku dopadli tylko nieliczni pancerni, tych od razu załatwiono halabardami i cepami. Zaraz po tym Czesi z dzikim wrzaskiem wypadli zza wozów, gwałtownym kontratakiem zaskakując Niemców i w okamgnieniu wytłaczając ich poza wyłom. Wyłom natychmiast zatarasowano wozami, wozy obsadzono kusznikami i cepnikami. Zagrzmiały znowu hufnice, zadymiły lufy hakownic. Zalśniła oślepiającym złotym refleksem wzniesiona nad wozowym szańcem monstrancja, błysnął bielą sztandar z Kielichem.

Ktož jsú boží bojovnicí

A zákona jeho!

Prostež od Boha pomoci

A doufejte v něho!

Śpiew huczał, potężniał i triumfalnie niósł się ponad wagenburgiem. Kurz opadał za cofającą się pancerną jazdą.

Rohacz z Dube, już wiedząc, obrócił się ku czekającym w szyku konnym husytom, uniósł buzdygan. To samo uczynił po chwili w stronę jazdy polskiej Dobko Puchała. Konnych Morawian postawił w gotowość gest Jana Tovaczovskiego. Hynek z Kolsztejna zatrzasnął zasłonę hełmu.

Z pola słychać było krzyki saskich dowódców, nawołujących pancernych do kolejnej szarży na wozy. Ale pancerni cofali się, zawracali konie.

– Uciekaaają! Niemce uciekaaają!

– Hyr na nich!

Prokop Goły odetchnął, uniósł głowę.

– Teraz... – sapnął ciężko. – Teraz to ich dupy są już nasze.

Reynevan porzucił towarzystwo Polaków i Radima Tvrdíka dość niespodziewanie – po prostu nagle wstał, pożegnał się i odszedł. Krótkim znaczącym spojrzeniem zasygnalizował Tvrdíkowi powód swego zachowania. Czarownik mrugnął. Zrozumiał.

Okolica znowu zaśmierdziała krwią. Pewnie, pomyślał Reynevan, zalatuje od niedalekich jatek, od Kojców i od Frymarku Mięsnego. Ale może nie? Może to inna krew?

Może ta, która spieniła okoliczne rynsztoki we wrześniu 1422, kiedy to uliczka Żelazna i zaułki wokół niej stały się widownią bratobójczych walk, gdy antagonizm między Starym Miastem a Taborem po raz kolejny zaowocował konfliktem zbrojnym. Dużo polało się wtedy na Żelaznej czeskiej krwi. Dość dużo, by wciąż śmierdzieć.

Właśnie ten smród krwi wzmógł jego czujność. Śledzących nie dostrzegł, nie zauważał niczego podejrzanego, żaden z wędrujących po uliczkach Czechów na szpicla nie wyglądał. Pomimo tego Reynevan nieustannie czuł czyjś wzrok na karku. Śledzący go, wychodziło, nudną rutyną jeszcze się nie znudzili. Dobra, pomyślał, dobra, hultaje, zafunduję wam tej rutyny więcej. Tyle, że się porzygacie.

Poszedł Kożną, ciasną od białoskórniczych warsztatów i kramów. Kilka razy zatrzymał się, udając zainteresowanie towarem, oglądał się ukradkiem. Nie dostrzegał nikogo wyglądającego na szpicla. Ale wiedział, że gdzieś tam byli.

Nie dochodząc do kościoła Świętego Gawła, skręcił, wszedł w zaułek. Zmierzał ku Karolinum, swej macierzystej uczelni. W ramach rutyny właśnie tam się kierował, w zamiarze przysłuchania się jakiejś dyspucie. Lubił chodzić na uniwersyteckie dysputy i quodlibety. Onegdaj, wkrótce po przybyciu do Pragi, bywał na nich w miarę często. Po tym zaś, jak w niedzielę Quasimodogeniti, pierwszą po Wielkanocy roku 1426 przyjął komunię pod obojgą postacią, przychodził do lectoriumordinarium regularnie. Jako prawdziwy neofita chciał jak najdogłębniej poznać tajniki i zawiłości swej nowej religii, a te jakoś najłacniej trafiały do niego podczas dogmatycznych sporów, jakie regularnie wiedli przedstawiciele skrzydła umiarkowanego i konserwatywnego, zgrupowanego wokół mistrza Jana z Przybramu z przedstawicielami skrzydła radykalnego, czyli ludźmi z kręgu Jana Rokycany i Petera Payne'a, Anglika, lollarda i wiklefisty. Prawdziwego ognia nabierały jednak te dysputy, na które przybywali prawdziwi radykałowie, ci z Nowego Miasta. Wtedy dopiero robiło się wesoło. Reynevan był świadkiem, jak broniącego jakiegoś wiklefickiego dogmatu Payne'a nazwano „zkurvenym Engliszem” i obrzucono burakami. Jak staruszkowi Krystianowi z Prachatic, dostojnemu rektorowi uniwersytetu, grożono utopieniem w Wełtawie. Jak ciśnięto zdechłym kotem w siwiutkiego Piotra z Mladonovic. Zgromadzona publika regularnie prała się po mordach, nosy rozkwaszano i zęby wybijano sobie też na zewnątrz, przed Karolinum, na Frymarku Mięsnym.

Od tamtych czasów trochę się jednak zmieniło. Jana z Przybramu i ludzi z jego otoczenia zdemaskowano jako zamieszanych w spisek Korybuta i ukarano wygnaniem z Pragi. Jako że jednak natura próżni nie znosi, dysputy odbywały się nadal, ale od Wielkanocy za umiarkowanych i konserwatystów nagle zaczęli robić Rokycana i Payne. Nowomiejscy – po staremu – robili za radykałów. Cholernych radykałów. Na dysputach nadal bito się, rzucano brzydkimi słowami i kotami.

– Panie.

Obrócił się. Stojący za nim niski osobnik był cały szary. Szarą miał fizjonomię, szary kubrak, szarą kapucę, szare gacie. W całej jego osobie jedyny żywszy akcent stanowiła nowiutka, wytoczona z jasnego drewna pałka.

Obejrzał się, słysząc szmer za plecami. Zagradzający mu wyjście z zaułka drugi typek też niósł pałkę, był odrobinę tylko wyższy i odrobinę tylko bardziej kolorowy. Za to gębę miał zakazaną dużo bardziej.

– Idziemy, panie – powtórzył, nie podnosząc oczu, Szary.

– A dokąd to? I po co?

– Nie stawiajcie, panie, oporu.

– Kto wam kazał?

– Jegomość pan Neplach. Idziemy.

Iść, jak się okazało, przyszło całkiem niedaleko. Do jednej z kamieniczek w południowej pierzei Staromiejskiego Rynku. Reynevan nie orientował się dokładnie, której; szpicle wprowadzili go od tyłu, ciemnymi i śmierdzącymi pleśniejącym jęczmieniem przyziemiami, podwórzami, sieniami, schodami. Wnętrze mieszkalne było dość bogate – jak większość domostw w tej okolicy, to także było jednym z przejętych po zamożnych Niemcach, zbiegłych z Pragi po roku 1420.

Bohuchval Neplach, zwany Flutkiem, czekał na niego w świetlicy. Pod jasną, belkowaną powałą. O jedną z belek zaczepiony był powróz. Na powrozie wisiał wisielec. Czubkami eleganckich ciżem sięgał podłogi. Niemal. Brakowało ze dwóch cali.

Nie bawiąc się w powitania ani inne drobnomieszczańskie przeżytki, niemal nie zaszczycając Reynevana spojrzeniem, Flutek wskazał wisielca palcem. Reynevan wiedział, o co chodzi.

– Nie... – przełknął ślinę. – To nie ten. Chyba... Raczej nie.

– Przyjrzyj się dobrze.

Reynevan przyjrzał się już na tyle dobrze, by mieć pewność, że werżnięty w napuchłą szyję sznur, wykrzywiona twarz, wybałuszone oczy i wywalony czarny język przypomną mu się w trakcie kilku przyszłych posiłków.

– Nie. Nie ten... Zresztą, czy ja wiem... Tamtego widziałem od tyłu...

Neplach strzelił palcami. Przytomni w świetlicy pachołcy obrócili wisielca plecami do Reynevana.

– Tamten siedział. Był w płaszczu.

Neplach strzelił palcami. Za małą chwilę odcięty ze stryczka trup, okryty płaszczem, siedział w karle – w pozie dość makabrycznej z uwagi na rigor mortis.

– Nie – pokręcił głową Reynevan. – Raczej nie. Tamtego... Hmmm... Po głosie poznałbym na pewno...

– Żałuję – głos Flutka był zimny jak lutowy wicher – ale nie da się zrobić. – Gdyby on mógł dobyć głosu, ty nie byłbyś mi w ogóle potrzebny. Nuże, zabrać stąd to ścierwo.

Rozkaz wykonano błyskawicznie. Rozkazy Flutka zawsze wykonywano błyskawicznie. Bohuchval Neplach, przezwiskiem Flutek, był szefem wywiadu i kontrwywiadu Taboru, podlegał bezpośrednio Prokopowi Gołemu. A gdy jeszcze żył Żiżka, bezpośrednio Żiżce.

– Siadaj, Reynevan.

– Nie mam cza...

– Siadaj, Reynevan.

– Kim był ten...

– Wisielec? Nie ma to w tej chwili żadnego znaczenia.

– Był zdrajcą? Katolickim szpiegiem? Był, jak rozumiem, winny?

– Hę?

– Pytam, czy był winny.

– Idzie ci – Flutek spojrzał nieładnie – o eschatologię? O sprawy ostateczne? Jeśli tak, to jedyne, co mogę, to powołać się na Credo nicejskie: ukrzyżowan pod Ponckim Piłatem Jezus umarł, ale zmartwychwstał i powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych. Każdy będzie sądzony za swe myśli oraz czyny. I wtenczas ustali się, kto jest winny, a kto nie. Ustali się to, że się tak wyrażę, ostatecznie.

Reynevan westchnął i pokręcił głową. Sam był sobie winien. Znał Flutka. Mógł nie pytać.

– Nieważne jest zatem – Flutek wskazał głową belkę i ucięty stryczek – kim on był. Ważne, że zdążył się powiesić, gdy wyłamywaliśmy drzwi. Że nie zdołam zmusić go do mówienia. A ty go nie zidentyfikowałeś. Twierdzisz, że to nie ten. Nie ten, którego jakoby podsłuchałeś, gdy spiskował na Śląsku z biskupem wrocławskim. Prawda?

– Prawda.

Flutek zmierzył go paskudnym spojrzeniem. Oczy Flutka, czarne jak u kuny, celujące wzdłuż długiego nosa niczym otwory luf dwóch hakownic, zdolne były do bardzo paskudnych spojrzeń. Bywało, że w czarnych oczach Flutka pojawiały się dwa małe złote diabełki, które nagle, jak na komendę, jednocześnie fikały kozła. Reynevan widział już coś takiego. Coś takiego było zwykle zapowiedzią rzeczy bardzo nieprzyjemnych.

– A ja myślę – powiedział Flutek – że nieprawda. Ja myślę, że łżesz. Że od początku łgałeś, Reynevan.

Skąd Flutek wziął się u Żiżki, nikt nie wiedział. Plotki, ma się rozumieć, krążyły. Według jednych Bohuchval Neplach, prawdziwe miano Jehoram ben Jicchak, był Żydem, uczniem szkoły rabinackiej, którego, ot tak, dla kaprysu, husyci oszczędzili podczas rzezi getta w Chomutowie, w marcu roku 1421. Według innych naprawdę nazywał się nie Bohuchval, lecz Gottlob i był Niemcem, kupcem z Pilzna. Według jeszcze innych był mnichem, dominikaninem, którego Żiżka – z niewiadomych powodów – osobiście ocalił z masakry księży i zakonników w Beruniu. Jeszcze inni twierdzili, że był Flutek czasławskim proboszczem, który w porę wyczuł koniunkturę, przystał do husytów i z neofickim zapałem właził Żiżce w dupę, tak skutecznie, że dochrapał się stanowiska. Reynevan właśnie tym ostatnim słuchom skłonny był wierzyć – Flutek musiał być księdzem, przemawiały za tym jego łajdackie zakłamanie, dwulicowość, potworny egoizm i niewyobrażalna wręcz pazerność.

Właśnie pazerności zawdzięczał Bohuchval Neplach swoje przezwisko. Gdy bowiem w roku 1419 panowie katoliccy opanowali Kutną Horę, najważniejszy w Czechach ośrodek wydobycia kruszców, odcięta od kutnohorskich kopalń i mennic husycka Praga zaczęła bić własny pieniądz, miedziaki o śladowej zawartości srebra. Była to moneta nikczemna i praktycznie pozbawiona wartości, o parytecie równym niemal zeru. Praskie pieniążki lekceważono więc i pogardliwie przezwano „flutkami”. Gdy więc Bohuchval Neplach zaczął pełnić u Żiżki funkcję szefa wywiadu, ksywka „Flutek” przylgnęła do niego w okamgnieniu. Rychło okazało się bowiem, że Bohuchval Neplach dla byle flutka gotów jest na wszystko. Dokładniej: że Bohuchval Neplach po byle flutek zawsze gotów się schylić, choćby i do gnoju. I że Bohuchval Neplach żadnego flutka nie waży lekce – nigdy, przenigdy nie przepuści okazji, by byle flutek ukraść lub zdefraudować.

Jakim cudem Flutek utrzymał się u Żiżki, który w swym Nowym Taborze karał defraudantów surowo i żelazną ręką tępił złodziejstwo, pozostawało zagadką. Pozostawało zagadką, dlaczego Neplacha tolerował później nie mniej pryncypialny Prokop Goły. Wyjaśnienie nasuwało się jedno – w tym, co dla Taboru robił, Bohuchval Neplach był fachowcem. A fachowcom wybacza się wiele. Trzeba wybaczać. Bo o fachowców niełatwo.

– Jeśli chcesz wiedzieć – podjął Flutek – to ja tę twoją opowieść, jak i twoją osobę zresztą, od samego początku zaszczycałem wyjątkowo małym kredytem zaufania. Tajne zjazdy, sekretne narady, ogólnoświatowe spiski to są rzeczy dobre w literaturze, przystające takiemu, dajmy na to, Wolframowi von Eschenbach, u Wolframa i owszem, miło czyta się o tajemnicach i spiskach – o misterium Graala, o Terre Salvaesche, o różnych Klinschorach, Flagetanisach, Feirefizach i innych Titurelach. W twojej relacji trochę za dużo było tej literatury. Innymi słowy, podejrzewam, żeś zwyczajnie nałgał.

Reynevan nic nie powiedział, wzruszył tylko ramionami. Dość demonstracyjnie.

– Powody twoich konfabulacji – ciągnął Neplach – mogą być różne. Ze Śląska uciekałeś, jak twierdzisz, bo byłeś prześladowany, groziła ci śmierć. Jeśli to prawda, to nie miałeś wszak innego wyjścia, jak wkraść się w łaski Ambroża. A jak skuteczniej, niż ostrzegając go przed knutym na niego zamachem? Potem postawiono cię przed Prokopem. Prokop w zbiegach ze Śląska zwykle podejrzewa szpiegów, wiesza więc wszystkich równo i per saldo wychodzi na swoje. Jakim więc sposobem ratować skórę? Ot, choćby wziąć i ogłosić rewelacje o tajnej naradzie i spisku. Co powiesz, Reynevan? Jak to brzmi?

– Wolfram von Eschenbach by pozazdrościł. A turniej na Wartburgu wygrałbyś jak nic.

– Powodów, by zmyślać – podjął niewzruszenie Flutek – miałeś więc dosyć. Ale ja myślę, że tak naprawdę był jeden.

– Jasne – Reynevan dobrze wiedział, o co chodzi. – Jeden.

– Do mnie – w oczach Flutka pojawiły się dwa złote diabełki – najbardziej przemawia hipoteza, że twoje matactwa mają za zadanie odwrócić uwagę od sprawy prawdziwie istotnej. Od pięciuset grzywien zagrabionych poborcy podatków. Co na to odpowiesz, medyku?

– To, co zwykle – Reynevan ziewnął. – Przecież mamy to przerobione. Na twoje ograne i nudne pytanie odpowiem, jak zawsze, w sposób ograny i nudny. Nie, bracie Neplach, nie podzielę się z tobą pieniędzmi zagrabionymi kolektorowi. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, nie mam tych pieniędzy, bo to nie ja je zagrabiłem. Po drugie...

– A kto je zagrabił?

– Mówiąc nudnie: nie mam pojęcia.

Oba złote diabełki podskoczyły i fiknęły zamaszystego kozła.

– Kłamiesz.

– Jasne. Mogę już iść?

– Mam dowody na to, że kłamiesz.

– Oho.

– Utrzymujesz – Flutek przeszył go wzrokiem – że ten twój mityczny zjazd odbył się trzynastego września i że brał w nim udział Kaspar Schlick. Z pierwszorzędnych źródeł wiem otóż, że trzynastego września roku 1425 Kaspar Schlick był w Budzie. Nie mógł więc być na Śląsku.

– Gówniane masz źródła, Neplach. Ale nie, przecież to prowokacja. Próbujesz mnie podejść, usidlić. Nie po raz pierwszy zresztą. Prawda?

– Prawda – Flutkowi nie drgnęła powieka. – Siadaj, Reynevan. Jeszcze z tobą nie skończyłem.

– Nie mam pieniędzy kolektora i nie wiem...

– Zamknij się.

Czas jakiś milczeli. Diabełki w oczach Flutka uspokoiły się, znikły niemal. Ale Reynevan nie dawał się zwieść. Flutek podrapał się w nos.

– Gdyby nie Prokop... – rzekł cicho. – Gdyby nie to, że Prokop zabronił mi ruszyć was palcem, ciebie i tego twojego Szarleja, już ja bym z ciebie wycisnął, co trzeba. U mnie wszyscy w końcu mówili, nie było takiego, co milczał. Ty też, bądź pewny, powiedziałbyś, gdzie jest ta forsa.

Reynevan miał już wprawę, przestraszyć się nie dał. Wzruszył ramionami.

– Taaak – podjął po kolejnej przerwie Neplach, patrząc na zwisający z powały sznur. – I ten też by mówił, też bym z niego wydusił zeznania. Szkoda, zaiste szkoda, że się zdążył powiesić. Wiesz, przez chwilę naprawdę myślałem, że to może on był w tej grangii... Bardzo mnie rozczarowało, że go nie rozpoznałeś...

– Wciąż cię rozczarowuję. Naprawdę mi przykro.

Diabełki podskoczyły lekko.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Podejrzewasz mnie, każesz śledzić, czyhasz, prowokujesz. Dochodzisz moich motywów, a wiecznie zapominasz o tym głównym i jedynym: Czech, który spiskował w grangii, zdradził mego brata, wydał go na śmierć siepaczom wrocławskiego biskupa. I jeszcze się tym przed biskupem chełpił. Gdyby to więc właśnie on wisiał na tej belce, to nie poskąpiłbym grosza na mszę dziękczynną. Wierz mi, ja też żałuję, że to nie on. Ani żaden z tych, których przy innych okazjach pokazywałeś mi i polecałeś identyfikować.

– Prawda – przyznał Flutek w zamyśleniu, zapewne pozornym. – Stawiałem kiedyś na Dziwisza Borzka z Miletinka. Drugim moim typem był Hynek z Kolsztejna... Ale to żaden z nich...

– Pytasz czy stwierdzasz? Bo powtarzałem ci sto razy, że żaden.

– Tak, ty przecież obydwóm dobrze się przyjrzałeś... Wtedy. Gdy zabrałem cię z sobą...

– Pod Usti? Pamiętam.

Cały łagodny stok zasłany był trupami, ale prawdziwie makabryczny widok zobaczyli nad płynącą dnem doliny rzeczką Zdirznicą. Tutaj, pogrążone częściowo w czerwonym od krwi mule, piętrzyły się góry ciał, zwłok ludzkich przemieszanych z trupami koni. Było oczywistym, co tu zaszło. Bagniste brzegi wstrzymały uciekających z pola walki Sasów i Miśniaków, wyhamowały ich na czas dostatecznie długi, by zdołała ich dopaść najpierw taborycka jazda, a za chwilę pędząca za nią wyjąca horda piechoty. Konni Czesi, Polacy i Morawianie nie zabawili tu długo, zarąbali, kto podleciał, szybko podjęli pościg za rycerstwem uciekającym w stronę miasta Usti. Natomiast piesi husyci, taboryci i Sierotki, zatrzymali się nad rzeczką na dłużej. Wyrżnęli i zatłukli wszystkich Niemców. Systematycznie, zachowując porządek, otaczali ich, stłaczali, potem w ruch szły cepy, morgensterny, maczugi, halabardy, gizarmy, sudlice, oksze, oszczepy i widły. Pardonu nie dawano. Wracające z bitki kupy rozwrzeszczanych, rozśpiewanych, od stóp do głów okrwawionych Bożych bojowników nie prowadziły żadnych jeńców.

Na drugim brzegu Zdirznicy, w rejonie usteckiego gościńca, jazda i piechota miały jeszcze co robić. Z obłoków kurzu dolatywał szczęk żelaza, huk, wrzaski. Po ziemi słał się czarny dym, płonęły Przedlice i Hrbovice, wioszczyny na drugim brzegu rzeczki, tam też, sądząc z odgłosów, trwała rzeź.

Konie parskały, wykręcały łby, tuliły uszy, boczyły się, tupały. Skwar dokuczał.

Z łomotem, wzbijając pył, podgalopowali do nich jeźdźcy, wśród nich Rohacz z Dube, Wyszek Raczyński, Jan Bleh z Tiesznicy, Puchała.

– Niemal po wszystkim – Rohacz charknął przeciągle, splunął, otarł usta wierzchem dłoni. – Było ich jakieś trzynaście tysięcy. Załatwiliśmy, podług wstępnych obliczeń, ze trzy i pół tysiąca. Na razie. Bo tam jeszcze trwa robota. Sasy konie mają pomęczone, nie ujdą. To i dorzucimy trochę do rachunku. Dobijemy, na moje oko, tak gdzieś do czterech tysięcy.

– Może to nie Grunwald – wyszczerzył zęby Dobko Puchała. Wieniawy na jego tarczy prawie nie było widać spod warstwy krwawego błota. – Może nie Grunwald, ale też pięknie. Co, mości książę?

– Panie Prokop – Korybutowicz jakby go nie słyszał. – Czy nie czas pomyśleć o chrześcijańskim miłosierdziu?

Prokop Goły nie odpowiedział. Ruszył koniem w dół po stoku, nad Zdirznicę. Pomiędzy trupy.

– Miłosierdzie miłosierdziem – rzekł gniewnie jadący nieco z tyłu Jakubek z Vrzesovic, hejtman Biliny. – A pieniądz pieniądzem! Toć to czysta szkoda jest! Ot, patrzcie, ten tu, bez głowy, na tarczy złote skrzyżowane widły. Znaczy, Kalkreuth. Okup najmniej sto kóp przedrewolucyjnych groszy. Ten zaś tu, z flakami na wierzchu, noże winiarskie w polu w skos dzielonym, będzie Dietrichstein. Znaczny ród, minimum trzysta...

Nad samą rzeczką obdzierające trupy Sierotki wyciągnęły spod sterty zwłok żywego młodzika w zbroi i jace z herbem. Młodzik padł na kolana, złożył ręce, błagał. Potem zaczął krzyczeć. Dostał toporem, przestał.

– W polu czarnym balk blankowany srebrny – zauważył bez emocji Jakubek z Vrzesovic, znawca, jak się okazywało, heraldyki i ekonomii. – Znaczy, Nesselrode. Z hrabiów. Z pięćset byłoby za chłystka. Marnotrawimy tu grosz, bracie Prokopie.

Prokop Goły obrócił ku niemu swą chłopską twarz.

– Bóg jest sędzią – rzekł chrapliwie. – Ci, co tu leżą, nie mieli Jego pieczęci na czołach. Nie było ich imion w księdze żywych.

– Zresztą – dodał po chwili ciężkiego milczenia – nie zapraszaliśmy ich tutaj.

– Neplach?

– Czego?

– Wciąż każesz mnie szpiegować, twoje zbiry wciąż łażą za mną. Będziesz nadal kazał mnie śledzić?

– A bo co?

– Wydaje mi się, że nie ma potrzeby...

– Reynevan. Czy ja ciebie uczę, jak przystawiać pijawki?

Milczeli czas jakiś. Flutek wciąż wracał wzrokiem do uciętego stryczka, zwisającego z belki sufitu.

– Szczury – przemówił w zamyśleniu – uciekają z tonącej nawy. Nie tylko na Śląsku szczury spiskują po grangiach i zamkach, rozglądają się za zagraniczną protekcją, liżą zadki biskupom i hercogom. Bo ich nawa tonie, bo strach u dupy, bo koniec złudnych nadziei. Bo my w górę, a oni w dół, do kloaki! Korybutowicz się wykopyrtnął, pod Usti pogrom i masakra, Rakuszanie na głowę pobici i wykończeni pod Zwettlem, na Łużycach pożary aż po sam Zgorzelec. Uherski Brod i Preszburg w strachu, Ołomuniec i Tyrnawa trzęsą się za murami. Prokop triumfuje...

– Na razie.

– Co na razie?

– Tam, pod Strzybrem... Na mieście mówią...

– Wiem, co mówią na mieście.

– Idzie na nas wyprawa krzyżowa.

– Normalka.

– Podobno cała Europa...

– Niecała.

– Osiemdziesiąt tysięcy zbrojnego luda...

– Gówno prawda. Trzydzieści, góra.

– Ale mówią...

– Reynevan – przerwał spokojnie Flutek. – Zastanów się. Czy gdyby było naprawdę groźnie, to ja bym jeszcze tu był?

Milczeli czas jakiś.

– Lada chwila zresztą – powiedział szef taboryckiego wywiadu – sprawy się wyklarują. Lada chwila. Usłyszysz.

– Co? Jak? Skąd?

Neplach uciszył go gestem. Wskazał okno. Dał znak, by nadstawił ucha.

Przemówiły praskie dzwony.

Rozpoczęło Nowe Miasto. Pierwsza była Maria na Trawniczku, tuż za nią Slovany na Emauzach, za chwilę uderzyły dzwony kościoła Świętego Wacława na Zderazie, do chóru dołączył Szczepan, po nim Wojciech i Michał, po nich dźwięcznie i śpiewnie Panna Maria Śnieżna. Po chwili rozbrzmiało biciem dzwonów Stare Miasto – wpierw odezwał się Idzi, po nim Gaweł, wreszcie głośno i triumfalnie Chram Tyński. Potem rozdzwoniły się dzwonnice Hradczan – u Benedykta, u Jerzego, u Wszystkich Świętych. Na koniec, najdostojniejszy, najgłębszy, najbardziej spiżowy, uderzył i popłynął nad miastem dzwon katedry.

Złota Praga śpiewała dzwonami.

Na Staromiejskim Rynku był potworny zamęt i ścisk. Pod ratusz waliła masa narodu, u wrót kłębił się tłum. Dzwony wciąż biły. Panował niesamowity rozgardiasz. Ludzie przepychali się, przekrzykiwali, gestykulowali, dookoła widziałeś tylko spocone, czerwone z wysiłku i podniecenia twarze, otwarte usta. Zgorączkowane oczy.

– Co jest? – Reynevan capnął za rękaw jakiegoś śmierdzącego namokiem garbarza. – Wieści? Są wieści?

– Pobił brat Prokop krzyżowników! Pod Tachowem! Na głowę zbił, pogromił!

– Była walna bitwa?

– Jaka tam bitwa! – krzyknął obok typ, który wybiegł, widać, wprost od balwierza, twarz miał w połowie namydloną. – Jaka tam bitwa! Uciekli! Papieżnicy uciekli! Na łeb, na szyję! W popłochu!

– Rzucili wszystko! – zawył jakiś podniecony czeladnik. – Oręże, puszki, dobro, spyżę! I uciekli! Uciekli spod Tachowa! Brat Prokop zwycięski! Kielich zwycięski!

– Co wy gadacie? Uciekli? Bez bitwy?

– Uciekli, uciekli! A w ucieczce okrutnie przez naszych posieczeni! Tachów opasan, panowie z landfrydu osaczeni na zamku! Brat Prokop kruszy mury bombardami, dziś-jutro miasta dostanie! Brat Jakubek z Vrzesovic ściga i gromi pana Henryka von Plauen!

– Cichajcie! Cichajcie wszyscy! Idzie brat Jan!

– Brat Jan! Brat Jan! I rajcy!

Ratuszowe wrota otwarły się, na schody wyszła grupa ludzi.

Na czele szedł Jan Rokycana, proboszcz od Marii przed Tynem, niewysoki, szlachetnego, by nie powiedzieć: natchnionego oblicza. I niestary. Czołowy obecnie ideolog utrakwistycznej rewolucji miał trzydzieści pięć lat, był od Reynevana starszy o dziesięć. Obok swego słynnego już ucznia szedł, łapiąc powietrze w zadyszce, Jakobellus Strzybrski, mistrz uniwersytecki. O pół kroku z tyłu trzymał się Peter Payne, Anglik o twarzy ascety. Dalej szli staromiejscy rajcy – potężny Jan Velvar, Matej Smolarz, Wacław Hedvika. I inni.

Rokycana zatrzymał się.

– Bracia Czesi! – krzyknął, wznosząc obie ręce. – Prażanie! Bóg z nami! I Bóg nad nami!

Ryk tłumu najpierw wzniósł się, potem opadł, ścichł. Dzwony kościołów kolejno przestawały bić. Rokycana nie opuszczał rąk.

– Pokonani – krzyknął jeszcze głośniej – są heretycy! Ci, co zbezcześcili Święty Krzyż, kładąc go z poduszczenia Rzymu na swe zbroje zbrodniarskie! Spotkała ich kara Boża! Wiktoria przy bracie Prokopie!

Ludzie zaryczeli jednym głosem, wznieśli wiwaty. Kaznodzieja uciszył ich.

– Choć zeszły się tu – kontynuował – hordy piekielne, choć wyciągnęły się ku nam okrwawione szpony Babilonu, choć znowu zagroziła złość rzymskiego antychrysta prawdziwej religii, Bóg nad nami! Pan Niebios podniósł swą rękę, aby zniszczyć moc wrażą! Ten sam Pan, który zatopił wojska faraona w Morzu Czerwonym, który zmusił do ucieczki przed Gedeonem nieprzeliczone armie Madianitów! Pan, który w ciągu jednej nocy pobił przez swego anioła sto osiemdziesiąt pięć tysięcy Asyryjczyków, ten sam Pan Niebios poraził strachem serca nieprzyjaciół naszych! Jak wojska bluźniercy Senacheryba umykały spod Jerozolimy, tak zdjęta trwogą papieżnicka zgraja pierzchała w panice spod Strzybra i Tachowa!

– Gdy tylko spostrzegli – zawtórował mu cienko Jakobellus – słudzy diabelscy Kielich na proporcach brata Prokopa, gdy usłyszeli chorał Bożych bojowników, rozpierzchli się w popłochu, tak że dwóch razem nie zostało! Byli jak plewa, którą wiatr rozmiata!

– Deus vicit! – wrzasnął Peter Payne. – Veritas vicit!Te Deum laudamus!

Tłum zaryczał i zawył. Tak, że Reynevana aż zakłuło w uszach.

Tego wieczora, czwartego sierpnia roku 1427, Praga hucznie i szumnie świętowała zwycięstwo, prażanie szalonym spontanicznym festynem odreagowywali tygodnie strachu i niepewności. Śpiewano na ulicach, tańczono wokół ognisk na placach, weselono się w ogrodach i w podwórzach. Pobożniejsi czcili Prokopową wiktorię na nabożeństwach, odprawianych impromptu po wszystkich praskich kościołach. Mniej pobożni mieli do wyboru szeroki wachlarz innych imprez. Wszędzie, na Starym i Nowym Mieście, na wciąż będącej większością pogorzeliskiem Małej Stranie, na Hradczanach, wszędzie niemal karczmarze ufetowali triumf nad krucjatą tym, że wszystkim chętnym za darmo, na koszt lokali szynkowano alkohole i serwowano jadło. Jak Praga długa i szeroka, wyskoczyły więc z beczułek czopy i szpunty, zapachniały ruszty, rożny i sagany. Jak zwykle, przebiegli oberżyści wykorzystali okazję, by pod przykrywką hojności pozbyć się produktów grożących skiśnięciem lub zepsuciem – jak i tych, w przypadku których nie były to już bynajmniej pogróżki. Ale któżby zwracał uwagę! Krucjata pobita! Zagrożenie minęło! Weselmy się!

Jak Praga długa i szeroka, weselono się. Wznoszono toasty na cześć mężnego Prokopa Gołego i Bożych bojowników, a na pohybel zbiegłym spod Tachowa krzyżowcom. W szczególności wodzowi krucjaty, Ottonowi von Ziegenhain, arcybiskupowi Trewiru, życzono, by w drodze do domu zdechł albo przynajmniej się rozchorował. Śpiewano naprędce ułożone kuplety o tym, jak to na widok Prokopowych chorągwi legat papieski Henryk de Beaufort spaskudził się ze strachu w portki.

Reynevan dołączył do zabawy. Wpierw na Rynku Staromiejskim, potem wraz z przygodną – a dość liczną – kompanią przeniósł się na Persztyn, do oberży „Pod Niedźwiadkiem” w pobliżu kościółka Świętego Marcina w Murze. Potem rozochocone bractwo przewędrowało na Nowe Miasto. Zgarnąwszy po drodze kilku pijaczków z cmentarza przy Pannie Marii Śnieżnej, biesiadnicy ruszyli na Koński Targ. Tu kolejno odwiedzono dwie gospody – „Pod Białą Kobyłą” i „U Mejzlika”.

Reynevan wiernie towarzyszył kompanii. Sam, co tu mówić, miał ochotę na uciechę i świętowanie, szczerze radował się tachowskim zwycięstwem, mniej też martwił się o Szarleja. Trasa mu odpowiadała – na Nowym Mieście wszak mieszkał. A na Sukiennicką, do apteki „Pod Archaniołem”, gdzie spodziewał się Samsona Miodka, pójść nie mógł. Zamiar ten porzucił definitywnie. Bał się narazić tajny lokal na spalenie, a czeskich alchemików i magów na dekonspirację. I na rzeczy jeszcze gorsze. A ryzyko było. W rozbawionym tłumie „Pod Kobyłą” kilkakrotnie mignęła mu szara postać, szary kaptur i szara twarz szpicla. Flutek, jak się okazywało, nie rezygnował nigdy.

Bawił się więc, ale oszczędnie, nie przesadzał z piciem, chociaż zażywane na Sukiennickiej magiczne dekokty uodparniały go na wszelkie toksyny, w tym i alkohol. Wreszcie jednak zdecydował się porzucić towarzystwo. Zabawa „U Mejzlika” dochodziła już – a częściowo nawet doszła – do etapu, który Szarlej nazywał „wino, śpiew, womit”. Kobieta nieprzypadkowo wyłączona była z zestawienia.

Reynevan wyszedł na ulicę, odetchnął. Praga cichła. Odgłosy hucznych zabaw przegrywały powoli z chórami nadwełtawskich żab i świerszczy z klasztornych ogrodów. Poszedł w kierunku Bramy Końskiej.

Z mijanych gospod i piwniczek buchały kwaśne zapachy, rozlegał się brzęk naczyń, dziewczęce piski, ospałe już nieco ryki i coraz to bardziej niemrawe śpiewy.

Já řezník ty řezník oba řezníci

Pudem za Prahu pro jalovici

Jak budu kupovat ty budeš smlouvat

budem si panenky hezky namlouvat!

Powiał wietrzyk, niosąc woń kwiatu, liścia, szlamu, dymu i Bóg wie czego jeszcze.

I krwi.

Praga nadal śmierdziała krwią. Reynevan wciąż czuł ten prześladujący go smród, wciąż miał go w nozdrzach. Czuł wywołany tym smrodem niepokój. Przechodniów było coraz mniej, Neplachowych szpicli w okolicy nie było ni widu, ni słychu. Ale niepokój nie znikał.

Skręcił w Starą Pasirzską, potem z Pasirzskiej w uliczkę zwaną W Jamie. Idąc, myślał o Nikoletcie, o Katarzynie Biberstein. Myślał o niej intensywnie i szybko odczuł skutki tego myślenia. Wspomnienia stawały mu przed oczami tak żywo i realistycznie, w takich detalach, że w pewnym momencie rzecz stała się nie do wytrzymania – Reynevan odruchowo zatrzymał się i obejrzał. Odruchowo, bo wszak wiedział, że i tak nie było dokąd pójść. Już w sierpniu roku 1419, ledwo dwadzieścia dni po defenestracji, w Pradze zburzono wszystkie co do jednego zamtuzy, a wszystkie co do jednej wesołe dziewczynki wypędzono za miejskie mury. W kwestii surowości obyczajów husyci byli bardzo surowi.

Realistyczne i pełne szczegółów przypomnienie Katarzyny wywołało też inne skojarzenia. Mieszkanie w domu na rogu ulic Świętego Szczepana i Na Rybniczku, które Reynevan dzielił z Samsonem Miodkiem, miało gospodynię, panią Blażenę Pospichalovą, wdowę, obfitującą we wdzięki niewiastę o miłych błękitnych oczach. Oczy te kilkakrotnie spoczęły na Reynevanie w sposób na tyle wymowny, by mógł podejrzewać jejmość Blażenę o chętkę na to, co Szarlej zwykł był rozwlekle określać jako „oparte jedynie na pożądaniu zjednoczenie nie będące owocem usankcjonowanego przez Kościół przymierza”. Reszta świata określała rzecz znacznie krócej i znacznie dosadniej. A husyci rzeczy tak dosadnie określane traktowali, jak się rzekło, z wielką surowością. Zwykle, co prawda, robili to raczej na pokaz, ale nigdy przecież nie było wiadomo, z czego i z kogo zechcą zrobić pokazówkę. Choć więc Reynevan rozumiał spojrzenia jejmość Blażeny, udawał, że nie rozumie. Częściowo ze strachu przed pakowaniem się w kłopoty, częściowo – i to nawet bardziej – z pragnienia dochowania wiary swej ukochanej Nikoletcie.

Z zamyślenia wyrwało go wściekłe miauknięcie, z ciemnego zaułka po prawej wyskoczyło i popędziło ulicą wielkie rude kocisko. Reynevan natychmiast przyspieszył kroku. Kota mogli, i owszem, spłoszyć szpicle Flutka. Ale mogły też to być zwykłe rzezimieszki, czatujące na samotnego przechodnia. Zmierzchało, robiło się pustawo, a gdy robiło się ciemno i pusto, nowomiejskie uliczki przestawały być bezpieczne. Zwłaszcza teraz, gdy straż grodową zmobilizowano większością do armii Prokopa, nie należało samotnie szwendać się po Nowym Mieście.

Reynevan postanowił więc nie być samotny. Kilkanaście kroków przed nim szło dwóch prażan. By ich dogonić, musiał się nieźle wysilić, szli szybko, a słysząc odgłos jego kroków, wyraźnie przyspieszyli. I raptownie skręcili w zaułek. Wszedł tam za nimi.

– Hej, bratrzy! Nie lękajcie się! Chciałbym tylko...

Mężczyźni obrócili się. Jeden miał tuż obok nosa podbiegły ropą szankier. A w ręce nóż, zwyczajny nóż rzeźnicki. Drugi, niższy, krępy, uzbrojony był w tasak z esowatym jelcem. Żaden nie był szpiclem Flutka.

Trzeci, ten, który szedł za nim, który spłoszył kota, siwawy, też nim nie był. Trzymał dagę, cienką i ostrą jak igła.

Reynevan cofnął się, przywarł plecami do muru. Wyciągnął w stronę zbirów swą lekarską torbę.

– Panowie... – wybełkotał, dzwoniąc zębami. – Bracia... Bierzcie... Nic więcej nie mam... Li... Lito... Litości... Nie zabijajcie...

Gęby zbirów, dotychczas twarde i spięte, rozluźniły się, rozlazły, rozpłynęły w pogardliwe grymasy. W oczach, do tej pory zimnych i czujnych, zjawiło się lekceważące okrucieństwo. Zbliżyli się, podnosząc broń, do łatwej i godnej pogardy ofiary.

A Reynevan przeszedł do drugiej fazy. Po zagrywce psychologicznej à la Szarlej był czas na użycie innych metod. Wyuczonych u innych nauczycieli.

Pierwszy typ zupełnie nie spodziewał się ani ataku, ani tego, że dostanie lekarską torbą prosto w szankrowaty nos. Drugim zachwiał kopniak w goleń. Trzeci, ten krępy, zdumiał się, gdy jego tasak przeciął powietrze, a on sam runął na kupę odpadków, potknąwszy się na zręcznie podstawionej nodze. Widząc, że pozostali skaczą ku niemu, Reynevan rzucił torbę, błyskawicznie wyciągnął zza pasa sztylet. Zanurkował pod ramię z nożem, zastosował dźwignię na nadgarstek i łokieć, dokładnie tak, jak kazał Das Fechtbuch pióra Hansa Talhoffera. Popchnął jednego przeciwnika na drugiego, uskoczył, zaatakował z flanki, fintą zalecaną w takich sytuacjach przez Flos duellatorum autorstwa Fiora da Cividale, tom poświęcony walce na noże, rozdział pierwszy. Gdy zbir odruchowo wysoko sparował, Reynevan krótko dźgnął go w udo – według rozdziału drugiego tego samego podręcznika. Zbir zawył, upadł na kolano. Reynevan uskoczył, podnoszącego się z kupy śmieci w przelocie kopnął, uskoczył znowu przed pchnięciem, udał, że się potyka, że traci równowagę. Siwawy zbir z dagą najwyraźniej nie czytał klasyków i nie słyszał o fintach, bo rzucił się w gwałtowny a bezładny wypad, godząc w Reynevana jak czapla dziobem. Reynevan spokojnie podbił mu ramię, przewinął rękę, chwycił, jak uczył Das Fechtbuch, za bark, zablokował, przyparł do muru. Chcąc się wyzwolić, zbir zadał lewą pięścią gwałtowny cios – trafiając prościutko w sztych sztyletu, podstawionego zgodnie z wytycznymi Flos duellatorum. Wąska klinga weszła głęboko, Reynevan słyszał chrzęst rozkruszanych kości śródręcza. Zbir zakrzyczał cienko, runął na kolana, przyciskając do brzucha sikającą krwią dłoń.

Trzeci zamachowiec, ten krępy, szedł na niego szybko, ciął krzyżowo tasakiem, na skos, lewo-prawo, bardzo niebezpiecznie. Reynevan cofał się, parując i uskakując, wyczekując na jakiś podręcznikowy układ lub pozycję. Ale ani Meister Talhoffer ani messer Cividale nie przydali mu się już tego dnia. Zza pleców zbira z tasakiem wyłoniło się nagle coś bardzo szarego, w szarej kapucy, szarym kubraku i szarych gaciach. Świsnęła wytoczona z jasnego drewna pałka, głuchym stukiem oznajmiając energiczny kontakt z potylicą. Szary był bardzo szybki. Nim zbir padł, zdołał walnąć go jeszcze raz.

W zaułek wszedł Flutek i kilku jego agentów.

– No i co? – spytał. – Nadal uważasz, że brak powodów, by cię śledzić? .

Reynevan oddychał głęboko, otwartymi ustami łapał powietrze. Adrenalina zaczęła w nim kipieć dopiero teraz. W oczach pociemniało tak, że musiał oprzeć się o mur.

Flutek podszedł, przyjrzał się, schyliwszy, pojękującemu zbirowi z przebitą ręką. Szybkimi ruchami zaimitował zastosowany przez Reynevana niemiecki blok i italskie kontrpchnięcie.

– No, no – pokręcił głową z uznaniem i niedowierzaniem zarazem. – Biegle zrobione, biegle. Kto by przypuścił, że aż do takiego kunsztu się wyćwiczysz. Wiedziałem, że chodzisz do fechtmistrza. Ale on ma dwie córki. Przypuszczałem więc, że ćwiczysz z którąś z nich. Względnie z obiema.

Dał znak, by łkającego i krwawiącego związano. Rozejrzał się za tym dźgniętym w udo, ale ten, jak się okazało, ulotnił się chyłkiem. Rozkazał podnieść walniętego pałką. Ten wciąż był oszołomiony, ślinił się i w żaden sposób nie mógł ześrodkować spojrzenia, oczy zezowały mu niezbornie i wciąż uciekały gdzieś w głąb czaszki.

– Kto was najął?

Zbir zazezował i chciał splunąć. Nie wyszło mu. Flutek skinął, zbir dostał pałką w nerki. Gdy z sykiem wciągnął powietrze, dostał drugi raz. Flutek niedbale machnął ręką, dał znać, by go zabrano.

– Powiesz – obiecał na odchodnym. – Wszystko powiesz. U mnie nie było takiego, co milczał.

– Pytać – Flutek odwrócił się do wciąż opartego o mur Reynevana – czy się domyślasz, byłoby obrazą twej inteligencji. Dlatego zapytam. Domyślasz się, czyja to robota?

Reynevan kiwnął głową. Flutek też kiwnął, z aprobatą.

– Siepacze powiedzą. U mnie nie było takiego, co milczał. U mnie w końcu mówił nawet Marcinek Loquis, a to twardy i zawzięty był kurdupel, ideowiec, prawdziwy męczennik za sprawę. Łotry wynajęte za parę przedrewolucyjnych groszy wyśpiewają wszystko na sam widok narzędzi. Ale ja i tak ich każę przypiekać. Z czystej sympatii do ciebie, ich niedoszłej ofiary. Nie dziękuj.

Reynevan nie podziękował.

– Z czystej sympatii – podjął Flutek – zrobię dla ciebie jeszcze coś. Pozwolę ci osobiście, własną ręką pomścić brata. Tak, tak, dobrze słyszysz. Nie dziękuj.

Reynevan nie podziękował i tym razem. Zresztą, słowa Flutka nie w pełni jeszcze do niego docierały.

– Za jakiś czas zgłosi się do ciebie mój człowiek. Poleci, byś udał się na Rynek, do domu „Pod Złotym Konikiem”, tego, w którym dziś rozmawialiśmy. Przyjdź tam niezwłocznie. I weź ze sobą kuszę. Zapamiętasz? Dobrze. Bywaj.

– Bywaj, Neplach.

Dalej obyło się bez ewenementów. Było już ciemno, gdy Reynevan dotarł na róg Szczepana i Na Rybniczku, do domu z izdebką na pięterku, którą wespół z Samsonem Miodkiem wynajmował u pani Blażeny Pospichalovej.

Liczącej sobie jakieś trzydzieści lat wdowy po Pospichalu, requiescat in pace i Bóg z nim, kimkolwiek był, co robił, jak żył i na co umarł.

Ostrożnie otworzył furtkę do ogródka, wszedł w sień, w której było ciemno, choć oko wykol. Dołożył starań, by drzwi nie skrzypiały, a stopnie starych schodów nie trzeszczały. Starał się o to zawsze, wracając po zmroku. Nie chciał budzić pani Blażeny. Lekko obawiał się skutków, jakie mogła mieć konfrontacja z panią Blażeną, gdyby do takowej doszło po ciemku.

Stopień, na przekór jego wysiłkom, zatrzeszczał potępieńczo. Otwarły się drzwi, powiało larendogrą, różem, winem, woskiem, powidłami, starym drewnem, świeżo wypraną pościelą. Reynevan poczuł, jak szyję oplata mu pulchne ramię, a para pulchnych piersi przyciska go do poręczy schodów.

– Świętujemy dzisiaj – szepnęła mu prosto w ucho pani Blażena Pospichalova. – Dziś święto, chłopaczku.

– Pani Blażeno... Azali... Godzi się...

– Cicho bądź. Chodź.

– Ale...

– Cicho.

– Ja kocham inną!

Wdowa wciągnęła go do alkierza, popchnęła na łóżko. Pogrążył się w pachnącej krochmalem otchłani pierzyny, utonął, obezwładniony puchową miękkością.

– Ja... kocham... inną...

– A kochaj sobie.