Buddaland - Juliusz Strachota - ebook

Buddaland ebook

Juliusz Strachota

4,0

Opis

Dzięki temu, że każdy zyska wgląd w swoje przeszłe wcielenia, zniknie tożsamość, która jest dla ludzkości zniewoleniem. Zaprowadzimy zupełnie nowy porządek. Czarny będzie białym. Mężczyzna będzie kobietą. Dziecko będzie starcem.

Jacek – dawniej tester oprogramowania, a także były sprzedawca dżinsów oraz dzieł sztuki – odkrywa, że dzięki tybetańskiej medytacji potrafi nawiązać kontakt ze swoim poprzednim wcieleniem. Postanawia zarobić na tej umiejętności. Szybko jednak dowiaduje się, że nie tylko on chce zmienić reinkarnację w biznes. Etapy treningu duchowego można przecież przepisać na język algorytmów, dzięki czemu powstanie nowa technologia, która umożliwi kontakt z poprzednimi wcieleniami. Podróżując między Warszawą, Wałbrzychem, Dharamsalą, Otwockiem a Nowym Jorkiem, Jacek szuka śladów kobiety, którą był w poprzedniej inkarnacji. Orientuje się jednak, że traci przy tym dostęp do swojego aktualnego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
3
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jagollo

Nie oderwiesz się od lektury

Wreszcie lektura, od której kompletnie nie mogłam się oderwać. Świetnie napisane, dość charakterystyczne i luźno, momentami zabawnie, momentami dramatycznie. Beka z fanatyzmu (nie tylko zwiazanego ze stricte buddyzmem) , ale bez profanacji, moim zdaniem.
00

Popularność




OSIEM TANTRYCZNYCH WCHŁONIĘĆ

Rozdział, w którym Jacek traci rodziców, chce umrzeć, odtrąca pomoc wujka Marka, pracuje dla TP SA, a potem przechodzi duchową przemianę i odzyskuje swoje życie

Miewałem takie telefony już w dzieciństwie, ale nigdy nie dotyczyły wygranej w totolotka. Dzwoniły w mojej głowie. Były jak mętne intuicje, zamglone szóste zmysły. Wiązały się zawsze z dreszczem, o tu – nad prawym uchem.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy ich doświadczyłem: coś mi podpowiedziało, że wujek Marek ukrywa to, iż ma chłopaka. Z nikim jednak nie dało się na ten temat poważnie pogadać. Kosztowało mnie to masę nerwów – darłem ryja, waliłem głową o ziemię, a rodzice rżnęli głupa. To znaczy moja matka. Zawsze się tak zachowywała. Nawet kiedy ojciec przez dwa tygodnie nie wracał do domu. W ogóle tego wtedy nie komentowała, tylko siadała przy swoim starym singerze i szyła, jakby, kurwa, wszystko było normalnie. A nie było. W lodówce pusto, bo matka nie chodziła do sklepu, tylko szyła, więc ja jadłem u sąsiadki Cichoniowej.

Te niejasne olśnienia zamykały się w ułamkach sekund, były czymś na kształt wyładowań w mózgu. Mógłbym je nazwać rozszerzonym déjà vu: jakbym jednocześnie coś przeżywał i dopiero miał to przeżyć, wiedząc, że już to kiedyś przeżyłem. Te iluminacje były jednak tak niepraktyczne, że w pewnym momencie przestałem na nie zwracać uwagę.

Jedno jedyne prawdziwie spektakularne olśnienie miałem na Jagiellońskiej w roku 1986, ale z niego nie skorzystałem. Przechodziłem na zielonym i widziałem pędzącego na mnie czerwonego malucha. Wiedziałem, że nie zatrzyma się na pasach, ale szedłem dalej. I – faktycznie – wjechał prosto we mnie. Kiedy leżałem w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu i złamanym żebrem, miałem dużo czasu, żeby pomyśleć o tym, co wydarzyło się w mojej głowie i czemu się nie cofnąłem, widząc jadące prosto na mnie auto. No ale nie znalazłem odpowiedzi.

W szpitalu odwiedzała mnie tylko mama, bo ojciec jak zwykle był w zagranicznej delegacji. Kiedy doszedłem do siebie, ona zaczęła zabierać mnie w delegacje lokalne: jeździliśmy do Rembertowa ze zdezelowanym łóżkiem turystycznym i kocem. Nic więc dziwnego, że chciałem być jak stary – jego nieobecność szybko obrosła legendą, nie tylko na naszej ulicy, ale też w całej mojej podstawówce. Dzieciaki mówiły, że jestem synem TEGO Kozłowskiego. Nikogo nie interesował cichy świat tekstyliów mojej matki, wszyscy pragnęli szelestu gotówki, którą ojciec z wujkiem zarabiali na dżinsach, elektronice, lekach, walucie, marlboro, prezerwatywach, kasetach video i złocie. Kiedyś nawet zabrał mnie do Indii, ale tylko dlatego, że matka była akurat w szpitalu, a Cichoniowa w sanatorium, w Inowrocławiu.

Rzucał kurwami i się opierał, ale zabrał. Tak – mój ojciec był egzotyczny, ale to była jego jedyna zaleta.

Pieniądze w naszym domu krążyły: bywały i znikały. Kiedy były, ojciec rzucał je demonstracyjnie na ten stolik, co się ciągle bujał. Kiedy znikały – nie wolno było pytać, gdzie się podziały. Wyobrażałem sobie, że i ja kiedyś będę je miał. Chciałem nosić plik gotówki w kieszeni wranglerów, których zresztą nigdy nie miałem.

Nosiłem skracane przez matkę sztruksy po ojcu.

Któregoś dnia, wracając ze szkoły, już na klatce schodowej poczułem zapach Indii. Od razu wiedziałem, że – po miesięcznej nieobecności – wrócił ojciec. Pobiegłem, przeskakując po dwa schody, żeby jak najszybciej zobaczyć, jakie prezenty tym razem przywiózł. Ale on wypakował tylko figurkę Buddy i masę kadzideł. Kilka z nich już się tliło.

Matka syczała, chrząkała, kaszlała, jednak nie wydusiła z siebie ani słowa.

Poczułem wtedy po raz pierwszy, że ojciec się zmienił. Nie rzucił gotówki na stolik. Nie rżał jak głupi, nie opowiadał pijackich historii z Pahargandżu. Zapuścił brodę. Kiedyś biegał nerwowo, z praską energią, a teraz nieomal lewitował nad Targową. Później miał już tę brodę do pasa, do tego kucyk i zwiewne ciuchy. Za to wujek Marek, brat taty, wciąż się golił i trzymał planu: zarobić, ile tylko się da.

Oprócz kadzideł i posążka Buddy ojciec przywiózł jeszcze broszurę, którą dostał w Indiach od jakiegoś mnicha. Wyglądała jak ulotka z wypożyczalni video. Nie znałem wtedy angielskiego, więc nie wiedziałem, o czym ojciec tak czyta. Zamykał się w pokoju, otwierał słownik i godzinami studiował te cztery strony, na których tekst był poprzetykany rysunkami i zdjęciami mnichów, a potem długo wysiadywał ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami.

Miałem zakaz wchodzenia do jego pokoju, ale wchodziłem i patrzyłem. Matka zresztą też miała zakaz – szycia i hałasowania, i ona się tego zakazu trzymała. Kiedy ojciec się skupiał i zastygał jak Budda – ona siedziała w kuchni ze zwieszonymi rękami, wpatrzona w okap i wykrzywiona smutkiem jak Matka Boska Bolesna.

To było chyba koło roku 1988. Ganiałem wtedy często po Bazarze Różyckiego, między mięsem, sukniami ślubnymi i biustonoszami, a matka raz na jakiś czas zabierała mnie na wycieczkę do Rembertowa. Niby więc wszystko toczyło się jak dawniej, ale to był początek końca.

Ostatni raz doświadczyłem tego olśnienia kilka lat później. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że to jest jak telefon z innego świata. Jakby ktoś w okolicach ucha wykręcał mi numer – szybkie obroty tarczy, potem terkotanie, sygnał, krótka wiadomość i rzucenie słuchawką. Siedziałem z mamą na stoisku z ciuchami, a telefon dotyczył rudego faceta, który podszedł do naszego straganu i nieprzyzwoicie długo przymierzał niebieskie rifle.

Wiedziałem, że rudy tylko czeka na naszą nieuwagę, żeby w nich spierdolić. Gapiłem się na niego jak głupi. Po godzinie stwierdził, że piją go w kroku, przebrał się i poszedł. Nigdy się nie dowidziałem, czy zrezygnował wtedy z kradzieży przez to, że nie spuszczałem z niego z oka, czy jednak się pomyliłem, a telefon był głuchy.

Nie wiedziałem w tamtym czasie, że matka wkrótce umrze, a nawet gdybym wiedział, i tak bym jej nie uratował. Później zbyt często myślałem, że wystarczyło przecież zapytać, czemu tak milczy, dlaczego już kilka razy zabierali ją na sygnale, albo co tak często robi w szpitalu. Niestety: u nas w domu nikt nikogo o nic nie pytał. Nie było takiego zwyczaju.

Mama zmarła w listopadzie roku 1994, a ja patrzyłem przez okno, jak po raz ostatni zabiera ją pogotowie. Nawet nie włączyli koguta – już nie żyła i nigdzie im się nie spieszyło. Nie płakałem, za to stara Cichoniowa ryczała za dwoje. Ojciec nic nie wiedział, bo był w delegacji. Cztery dni czekałem przy aparacie telefonicznym Bratek, aż zadzwoni, żeby opowiedzieć mu, jak to udajemy z Cichoniową, że jest moją babcią, żeby mnie nie zabrali do opieki. Kiedy nareszcie zatelefonował – ciągle przerywało i nie rozumiał, co mówię, więc musiałem wciąż powtarzać, że mama nie żyje. Chyba dopiero wtedy zaczęło to do mnie docierać. Ojciec w tym czasie krzyczał, że przerywa, żebym nie darł ryja, aż w końcu, że zaraz i tak wraca. I się rozłączył.

Przyjechał już następnego dnia, jakby jednak coś zrozumiał, ale chyba nie do końca, bo przywiózł kolejne sari dla mamy. Żadnego z poprzednich nie założyła, choć pamiętam, że ojciec robił jej o to sceny.

Ojciec już dawno przestał zajmować się przemytem – do Azji wybrał się wtedy wyłącznie w celach duchowych.

Wujek za to do ’94 siedział na Greenpoincie i wysyłał mi co jakiś czas kartki, na których był Empire State Building i inne wieżowce. Rozkręcał tam klub muzyczny i obracał nieruchomościami, ale wrócił, jak tylko się dowiedział o śmierci bratowej. Z Okęcia pojechał prosto do nas, ojca nie zastał, więc szukał go po całym mieście, a kiedy znalazł, to tak mu dojebał, że stary wylądował na ostrym dyżurze.

Pamiętam, że tamtego dnia wyszło słońce.

Później ojca nie było jeszcze bardziej niż za życia mamy. Rzadziej wyjeżdżał za granicę, ale i tak ciągle gdzieś znikał, więc przez jakiś czas mieszkałem z Cichoniową, a potem ona zaczęła mieszkać ze mną, bo mieliśmy trzy pokoje. Wujek Marek przywoził nam żarcie, pieniądze, a raz na kilka dni zabierał mnie do McDonalda, jakby szykował się do roli, którą zresztą przyjął pięć miesięcy później. W dniu, w którym znaleźli ojca wiszącego na strychu tej jego rudery w Białowieży.

Zapytałem wujka, co się stało, a on powiedział, że przez te pierdolone Indie jego brat zwariował.

Uznałem, że taka właśnie jest prawda i nie ma z czym dyskutować.

Wujek dodał wtedy, że to cud, że ja to gówno przetrwałem i że mam zapewne bardzo silną psychikę, wobec czego poradzę sobie ze wszystkim. I żebym skupił się na rzeczach ważnych: rodzinie i pieniądzach. Tak jak on. Zostaliśmy więc we dwóch: osierocony nastolatek i jego bezdzietny wujek, który nagle musiał zostać ojcem.

Pojebana kombinacja.

Z adopcją miał problemy, bo zdarzyło mu się siedzieć dwa miesiące w pierdlu, ale w końcu jakoś to załatwił. Załatwił mi też miejsce w re-no-mo-wa-nym liceum na Grochowie w e-li-tar-nej klasie z językiem hebrajskim. Był tam po prostu nadmiar wolnych miejsc, wobec czego wylądowałem w ławce ze skinheadem, który wszędzie mazał markerem swastyki.

Wujek miał mieszkanie na Łukowskiej, ale budował dom koło papierni w Konstancinie. Wciąż handlował furami w Słomczynie. Zaczął też śledzić nekrologi znanych malarzy – chodził na pogrzeby, a potem składał wizyty rodzinom i szybko wykupywał, co się da. W końcu, kiedy zgromadził już zapas towaru, udało mu się otworzyć galerię na Pięknej.

Galeria była na Pięknej, magazyn – w Ząbkach. Ja miałem konsole, kartridże, a potem pirackie płyty. To znaczy wujek je miał, a mnie z nimi posadził na bazarze. Obok siedzieli ruscy – jego koledzy, którzy czasem robili za moją ochronę, a czasem to ja ratowałem im dupę przed nalotami i negocjowałem z policją cenę ich spokoju. Miałem też nareszcie pliki własnych pieniędzy. Było ich dużo, bo wujek nie bardzo liczył mój utarg, a ja zawyżałem przed nim wymuszone inwestycje w łapówki. Jako szesnastolatek miałem więc kasę i byłem przekonany, że życie to bazar. I wtedy wujek zabrał mnie ze stadionu i posadził w tej swojej galerii sztuki. Dostałem stałą chujową pensję i masę wolnego czasu. Nie działo się tam nic, było zimno od klimy, a wujek wkurwiał mnie bardziej niż moja mama w swoich najlepszych latach. Nienawidziłem tego jego cygańskiego pałacu na obrzeżach Konstancina, w którym wydzielił dla mnie osobne skrzydło, żebym mu nie przeszkadzał w randkach z chłopakami. Wieczorami jednak, na wyprawianych przez siebie koktajlach, garden party, fondue serowych i spotkaniach rotarian, wujek chciał mnie jednak ludziom pokazywać, więc w tym osobnym skrzydle miałem lekcje angielskiego i francuskiego. Cudem obroniłem się przed skrzypcami. Na studia miałem iść na historię sztuki, żeby godnie reprezentować galerię MarART. Przed gośćmi wujka miałem trzymać ryj na kłódkę – zakazał mi mówienia o stadionie, Słomczynie, Greenpoincie, przemycie, samobójstwach w rodzinie i masie innych rzeczy, które nie pasowały do marszanda, bo tak się ten pajac tytułował. Twierdził, że nie po to wyciągał mnie z mojego życia, żebyśmy teraz obaj musieli tam wracać.

Gówno mu z tego projektu wyszło. Na historię sztuki się nie dostałem, za zaoczne dziennikarstwo nie płaciłem, więc mnie wyrzucili. Wynosiłem za to obrazy z galerii, a wujek mnie na tym łapał i krzyczał, że bez niego skończyłbym jak mój ojciec – wariat, psychol i pośmiewisko całej ulicy.

I tak żeśmy się szarpali, aż mi się odechciało i spierdoliłem. Z jeszcze jednym obrazem.

Chuj z nim i jego Willą Chopin.

Uciekłem od starego życia, ale nie czułem, że zaczynam nowe. Ciążyły mi dwie nieruchomości: zapuszczone mieszkanie na Pradze i ta drewniana buda na Podlasiu, w której skończył mój stary. Moją jedyną umiejętnością była sprzedaż gier na Pegasusa. Znajomość języków: francuski zerowy, bo go nie znosiłem, hebrajski podstawowy, bo wagarowałem, rosyjski średniozaawansowany, bo dwa lata uczyłem się na stadionie, i angielski C2, bo wkuwałem, żeby uciec do USA, ale nie szczęściło mi się w losowaniu zielonej karty. Na wszelki wypadek miałem jednak zawsze aktualną wizę.

Po matce odziedziczyłem jeszcze blokadę emocjonalną i zamknięcie w sobie, a po ojcu poczucie, że muszę zacisnąć zęby i poradzić sobie sam.

Mieszkanie wynająłem wnukowi Cichoniowej, jego żonie i ich dwóm bachorom, i nie wróciłem tam przez dziesięć lat. Te trzy pokoje to było dla mnie dużo za dużo pustki. W ogóle omijałem całą Pragę, żeby przypadkiem nie potknąć się o żadne wspomnienia.

Miałem nadzieję, że szybko wskoczę w wir życia i skutecznie zapomnę o przeszłości. Nie było to takie proste, bo okazało się, że życie to jednak nie jest bazar. Przez chwilę usiłowałem robić przekręty, pracując na kasie w KFC. Nie skończyło się na policji tylko dlatego, że opowiedziałem szefowej zmiany o swoim trudnym dzieciństwie. Zrobiło to na niej wrażenie, ale ja tę opowieść okupiłem drgawkami. Przez trzy dni telepało mną od tych pięknych wspomnień.

No ale ktoś w końcu doniósł menadżerowi restauracji i to on mnie wyjebał. Z szefową zmiany chwilę pisaliśmy na gadu-gadu, a kiedy coś jakby zaiskrzyło, zablokowałem ją. Musiałem się najpierw odnaleźć w życiu. A ponieważ kiedyś sprzedawałem kartridże i konsole, postanowiłem zostać specjalistą do spraw IT. W CompLandzie szukali testerów. Pracował tam kolega z liceum, były skinhead, i mnie polecił, a ja zmyśliłem pierwsze w swoim życiu CV i się dostałem, choć dla pracodawcy kluczowe było chyba to, że zgodziłem się zarabiać mało i pracować na umowę o dzieło.

Bardzo szybko okazało się, że w branży IT radzę sobie świetnie, bo jeśli dużo i szybko klikam we wszystkie przyciski na klawiaturze, to aplikacja przestaje nadążać, zawiesza się, a ja mogę zgłosić problem z wydajnością systemu. Przychodziłem do pracy bardzo wcześnie, żeby nikt nie zobaczył, że luki w systemie osiągam waląc w klawiaturę. To wystarczyło, abym po roku został starszym specjalistą, a potem trenerem wdrożenia. Przez pięć lat jeździłem po centralach telefonicznych i prezentowałem aplikacje, których wydajność poprawiłem wskazując bugi, a przy okazji brałem środki na fundusz reprezentacyjny, którego nie wykorzystywałem, bo nie chciałem się integrować z pracownikami TP SA. Bałem się, że jak popijemy, to ludzie będą pytać o moje życie, a ja zacznę mówić prawdę. Za dnia zachwalałem i objaśniałem systemy do obsługi zleceń na założenie aparatu analogowego, a po szkoleniach zamykałem się w pokojach hotelowych i patrzyłem w sufit. Nienawidziłem swojego położenia, ale bałem się rzucić robotę. Wydawało mi się, że to dość niewinny lęk, że jak wielu innych zahibernowałem się w obcym życiu, robię swoje, nie gadam z nikim, potem trochę gram na komputerze, usiłuję zasnąć (co jest trudne) budzę się za wcześnie, bo koło czwartej, piję dużo mocnej herbaty i znów robię swoje, nie gadając z nikim. Tylko że z każdym dniem lęk stawał się coraz większy.

Kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, w pokoju hotelowym w Raciborzu trząsłem się ze strachu, że ludzie odkryją sfałszowanie CV i wyrzucą mnie z pracy, której nienawidzę. I że dopiero wtedy lęk dopadnie mnie na całego.

Kiedy miałem dwadzieścia sześć lat, w pokoju hotelowym w Bielsku zawinąłem się w koc, jak mumia, żeby czuć, że coś mnie ze wszystkich stron ochrania przed śmiercią. Turlałem się tak po łóżku i czekałem, aż zasnę ze zmęczenia. Miałem coraz większe kłopoty ze snem. Raz spróbowałem późnym wieczorem pobiegać, ale po kilometrze byłem zbyt zmęczony, żeby to kontynuować, i za bardzo pobudzony, żeby zasnąć. W moim ciele działy się bardzo złe rzeczy. Internista mówił tylko, że to z powodu lęku. Sugerował pójście do psychiatry, ale blokował mnie przed tym ojciec, który kiedyś powiedział, że do psychiatry chodzą tylko takie pedały, jak jego brat. I zaraz potem dodał, żebym nigdy tego nie powtarzał poza domem. Że żartował. Ale ja wiedziałem, że nie żartował. Z pracy nikt mnie nie wyrzucił, więc nadal kursowałem między pokojami hotelowymi w różnych miastach, głównie powiatowych.

Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, w pokoju hotelowym w Rybniku znalazłem się na krawędzi paniki, i żeby wreszcie zebrać się na odwagę i pokonać tę krawędź, wypiłem cały minibarek i wyskoczyłem z drugiego piętra. Przeżyłem, złamałem nogę i dostałem dość dyskretną odprawę.

Miałem za co żyć przez rok, choć nie miałem po co.

Lęk nie przeszedł, ale miałem więcej czasu, żeby zawijać się kołdrę i turlać. Chodziłem też dużo po Pięknej w nadziei, że wujek wypatrzy mnie z galerii i zapyta, czemu go nie odwiedzam. Że wyciągnie do mnie rękę, którą ja w pierwszej chwili oczywiście odrzucę. Ale on mi wybaczy i wyciągnie ją jeszcze raz. I wtedy ja mu wyjaśnię, że dopiero teraz czuję, że ojca i matki nie miałem już za ich życia. Że tego nie dostrzegałem, bo ich śmierć odwróciła moją uwagę, ale ciało zauważyło to za mnie. I dopiero teraz naprawdę sobie nie radzę. Liczyłem na to, że wujek spróbuje uratować mnie jeszcze raz. Że tak mnie kocha. Ale wujek już nie bywał na Pięknej. W galerii siedział jakiś mój następca. Za nim wciąż wisiał jakiś chujowy obraz Artura Turalskiego, od którego wujek wykupił całą zawartość pracowni. Obraz cały był zasrany kolorowymi plamami, ale pamiętałem, że według podpisu to Ojciec Święty.

Rok później miałem na życie już tylko to, co płacił mi wnuk Cichoniowej, a płacił wciąż te same grosze, co dziesięć lat wcześniej, do tego z opóźnieniem, bo ścigał go Provident. Musiałem sprzedać mieszkanie, żeby samemu nie zacząć żyć z chwilówek. Wnuk Cichoniowej nie był zadowolony, a jego żona nazwała mnie kurwą bez serca, ale ja ujrzałem dla siebie nadzieję w zamianie rodzinnego grobowca na pieniądze.

Żeby sprzedać mieszkanie, musiałem do niego wejść. Cenę dałem niską, żeby poszło szybko. Pamiętam swoją pewność, że tylko część wydam na życie, a resztę zainwestuję w biznes. Większość mebli i sprzętów musiałem wyrzucić; udało mi się sprzedać tylko szafkę z lat sześćdziesiątych i stolik – ten, który zawsze się kiwał. Żeby go unieruchomić, mój długoletni lokator wetknął pod jedną z nóg złożoną w kostkę broszurę starego – tę, od której zaczęło się szaleństwo medytacji. Tym razem umiałem już czytać po angielsku i zrozumiałem, że broszura dotyczy jakichś Tantrycznych Wchłonięć.

Po starych pozbyłem się absolutnie wszystkiego, ale ten papier odruchowo schowałem do kieszeni, a potem wrzuciłem ze spodniami do pralki w kawalerce, którą od lat wynajmowałem na Ochocie.

Po sprzedaży mieszkania lęk wcale się nie zmniejszył. Kilka miesięcy później, akurat kiedy szedłem Piękną, dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Chciałem wrócić do domu, żeby schować się pod kołdrę, więc szukałem po kieszeniach biletu autobusowego, ale zamiast niego znalazłem czterostronicową ulotkę wydrukowaną na kredowym papierze.

Zatrzymałem się, zacząłem czytać, a później zamknąłem oczy i oddychałem.

Lęk zniknął.

Wracałem do domu na gapę i chłonąłem ulotkę. Byłem podekscytowany jak nigdy wcześniej. Nic z niej nie rozumiałem oprócz tego, że na początek trzeba oddychać. Zresztą z żadnej medytacji nic nie rozumiałem, bo w domu nie mówiło się o dziwnym hobby ojca, a ja byłem absolutnie pewien, że nigdy nie zabiorę się za to, co doprowadziło go do samobójstwa.

Osiem Tantrycznych Wchłonięć – głosiła ulotka – to tajna tybetańska medytacja bazująca na pierwotnych nauczaniach samego Buddy, który korzystał z medytacji jeszcze starszych, ale je udoskonalił i oparł o osiem następujących po sobie stadiów. Stadia te są jak kolejne etapy podróży przez ludzkie wnętrze i wszechświat jednocześnie.

I jest to podróż do oświecenia.

Tak się w te bzdury wciągnąłem, raz czytając, raz oddychając, że przegapiłem przystanek Opaczewska, ale – chuj – jechałem dalej.

Ta jedyna właściwa metoda, którą zalecał Budda w celu osiągnięcia wyzwolenia od cierpienia, została wiele wieków później wzbogacona o element wypracowany przez niestrudzonych tybetańskich joginów. Szlifowali ją latami siedząc w jaskiniach i trenując, i w ten sposób powstał potężny wehikuł, który miał całkowicie zmienić świat. Jogini, praktykując medytację Buddy, dotarli do jeszcze jednej…

Dalej nie dało się już nic przeczytać, bo ulotka latami leżała zwinięta pod stolikiem i akurat na tym zdaniu została zgięta, a ja jeszcze ją uprałem. Ale to, co z niej zostało, i tak mi wystarczyło. Nic nie rozumiałem, tylko oddychałem. I czułem się lepiej.

Zanim poszedłem spać, ileś razy nabawiłem się hiperwentylacji. Kręciło mi się w głowie, mdliło mnie, ale pierwszy raz od dawna nie musiałem zawijać się w kołdrę i zasnąłem przed piątą rano.

Następnego poranka zaczął się pierwszy dzień mojego nowego życia. Oddychanie to był jego początek. Przede mną było osiem etapów, przez które można było przejść tylko za pomocą tej biologicznej czynności. Nigdy wcześniej jej nie przeceniałem, a tu proszę, okazała się podstawą tajemnych praktyk.

Medytowałen w ten sposób codziennie, przez wiele godzin. Zamiast poświęcić się inwestycjom, zajmowałem się duchowością, ale widocznie po to pojawiły się w moim życiu pieniądze ze sprzedaży mieszkania. Wszystko nagle zaczęło się składać w całość. Droga, którą nie chciałem iść, której nienawidziłem, której się bałem, wyzwoliła mnie od lęku.

Do pierwszego etapu doszedłem po roku, podczas którego kilkaset razy dziennie powtarzałem w skupieniu dziesięć oddechów. Dziwne, że w zupełnie nowe światy można dotrzeć za pomocą jedynie oddechu, który w dodatku nie jest nawet jakiś specjalny: ani płytki, ani głęboki, ani szybki, ani wolny. Po prostu: nagle oddech sprowadzał coś nowego, jakby uruchamiał w ciele i umyśle nieodkryty wcześniej włącznik. Jakby ta podstawowa czynność od samego początku była połączona z metafizyką. Większość ludzi podczas żadnego z tych pięciuset milionów oddechów, które średnio wykonuje człowiek przez całe życie, w ogóle tego nie odkrywa.

A mi się coś odkryło. Achievement unlocked.

Zapisałem się do szkoły zen na przedmieściach Warszawy. Chciałem, żeby ktoś mi wytłumaczył to, czego brakowało w ulotce, ale dowiedziałem się, że oni medytują zupełnie inaczej.

Jeździłem więc do Miedzeszyna na zen, a do domu wracałem na Tantryczne Wchłonięcia. Poszedłem też do grupy tybetańskiej na Wolę, ale tamci kazali mi najpierw zrobić sto tysięcy pokłonów i dopiero potem wrócić, więc nie wróciłem. Z początku budzili moje zaufanie, bo ich szefem był jakiś były przemytnik, który długo siedział w Indiach, ale potem przeczytałem, że oni robią zupełnie inne medytacje – też fajne, bo na przykład rozgrzewają ciało tak, że mogą wysuszyć na sobie pranie. No ale nie o to mi przecież chodziło. Tantrycznych Wchłonięć niestety nie praktykowali, bo to domena joginów związanych z Dalajlamą, a oni nie cierpieli Dalajlamy.

Ale joginów Dalajlamy w Warszawie nie było.

Na zen chodziłem jednak dalej, bo byli tam ludzie, którzy milczeli. Mogłem być w grupie, ale na swoich cichych warunkach. Poza tym wpadła mi w oko jedna laska.

Maja była już nauczycielką dharmy, praktykowała trzy lata, strasznie się wczuwała i ciągle poprawiała moją przygarbioną sylwetkę. Po rundach medytacji uparcie, tydzień po tygodniu namawiała mnie, żebym został ze wszystkimi na herbatę, ale ja się opierałem, bo wiedziałem, że to jest czas, kiedy ludzie ze sobą gadają.

Ale w końcu zostałem, a potem Maja podwiozła mnie do centrum swoim mini.

Odczucia, które pojawiały się po wejściu w pierwszy opisany w ulotce etap medytacji, bardzo mnie zaskoczyły. Najpierw poczułem mrowienie na skórze, gdzieś na wysokości dłoni. Potem, z każdym oddechem, wędrowało ono wyżej: do ramion, do klatki piersiowej, a następnie ten delikatny orgazm rozlewał się na całe ciało. Jakby wewnątrz mnie wyprodukowanych zostało bardzo dużo endorfin. Najsilniejsze mrowienie pojawiało się w końcu w głowie, nad prawym uchem.

Tym razem było jednak tak, jakbym to ja gdzieś dzwonił. Jakbym to ja próbował nawiązać połączenie, a nie jak w dzieciństwie, kiedy to ono przychodziło do mnie.

Żeby przejść do drugiego stadium, przez kolejny rok usiłowałem pogłębić koncentrację. Oprócz tego zacząłem spotykać się Mają, więc już nie musiałem chodzić na zen. Oczywiście na randkach nie mogłem ciągle milczeć, ale to, że zdecydowałem się przed kimś otworzyć, nie przykryło mnie – o dziwo – czarną kołdrą lęku. Uznałem, że to zasługa medytacji. W pierwszej chwili Maja chciała się mną zaopiekować, ja natomiast chciałem ją przekonać, że opiekować się mną nie trzeba, bo przecież jestem cwaniakiem z bazaru i umiem o siebie zadbać.

Kiedy wreszcie przekroczyłem próg drugiego Tantrycznego Wchłonięcia, okazało się, że z odczuwanej na pierwszym etapie euforii opada się tu do stanu błogiego zadowolenia. Tak jakby po wygranej w kasynie leżało się na kanapie i sączyło drinka.

Orgazm pulsował już tylko w tle. W trzecim stadium znikał, ale oto otwierała się brama prowadząca do równowagi. Zadowolenie ustępowało miejsca radości, a ta przeradzała się w spokój, który do tego stopnia opanowywał ciało i umysł, że człowiek zapadał się w sobie i nic go już nie obchodziło, nic mu już nie było potrzebne.

Oczywiście oprócz Mai. Przeprowadziłem się do niej na Belwederską i zwolniłem norę na Ochocie. Mieszkaliśmy obok Łazienek i każdą wolną chwilę spędzaliśmy pod Świątynią Sybilli albo na Koncertach Chopinowskich.

Ja tych chwil miałem mnóstwo, a Maja niewiele, bo praca. Cały czas miałem oszczędności ze sprzedaży mieszkania, Maja natomiast była dyrektorką zasobów ludzkich w koreańskiej korporacji, więc pieniądze nie stanowiły dla nas problemu. Oczywiście, że mnie to onieśmielało, ale też motywowało do działania, bo wiedziałem, że przecież kiedyś wyczyszczę konto i będę musiał zabrać się do jakiejś roboty. Okej, trochę te swoje pieniądze przed Mają podkolorowałem: że to nie z mieszkania, a z tego, że miałem firmę IT i ją sprzedałem.

Maja otworzyła się przede mną później: dowiedziałem się wtedy, że w jej domu rodzinnym odbywał się jakiś cyrk przemocy. Ojciec uważał się za ofiarę żony i córki, to znaczy faktu, że one w ogóle istnieją. Co jakiś sadzał obie przy stole kuchennym i urządzał procesy, w których oskarżał je o kurz, pastę do zębów na umywalce lub zaniedbany grób jego rodziców.

Maja w ramach kary dostała poczucie odrzucenia, strach, żal, całą masę braków i chęć ucieczki. Medytowała, żeby znaleźć w sobie współczucie, ale ni chuja nie mogła się go doszukać. To chyba nas do siebie najbardziej zbliżyło. Do tego stopnia, że jej starych nie zaprosiliśmy na ślub.

Po ślubie udało mi się osiągnąć czwarte Wchłonięcie – upragnioną równowagę, choć okazało się, że uzyskuje się ją nie pragnąc, a porzucając wszystko, czego się do tej pory pragnęło. To nie taka równowaga, którą odczuwasz, jak sobie zrobisz biceps i klatę, ale całkowite zlanie się świata wewnętrznego i zewnętrznego, zanik granic ciała, roztopienie istnienia. To taki stan, że gdy nakryje cię w nim żona i powie, żebyś skosił trawnik, słyszysz ją co prawda, ale nie kiełkuje w tobie żadne „nie ma mowy”. Nie szukasz wymówek, ale i nie masz najmniejszego problemu z odmową. Nie wychodzisz z tego stanu, nie idziesz kosić, tylko dalej, z zamkniętymi oczami, siedzisz na poduszce. A żona sobie gada – powiedzmy, przez pół godziny. Dopiero po tym czasie wstajesz i dociera do ciebie, że cię wkręciła, bo przecież nie macie w ogrodzie trawy, tylko kamienie, bo to ogród zen. Jeszcze kiedy Maja była w ciąży, sprzedaliśmy mieszkanie na Belwederskiej i przeprowadziliśmy się do domu na Marymoncie. Maja musiała wziąć na siebie spory kredyt, mnie kończyły się oszczędności, ale to w ogóle nie burzyło mojej równowagi.

Równowaga to jednak nie wszystko, a Tantryczne Wchłonięcia to nie frajerski święty spokój. To nie kurs mindfulness, który można kupić, żeby uciec przed stresem braku funduszy na rzeczy naprawdę niezbędne. To inny stan świadomości, co zrozumiałem, kiedy wreszcie dotarłem do piątego etapu, który nazywany jest „stanem nieskończonej przestrzeni”. Wyrzucasz na nim świadomość poza swoją głowę, poza pokój, dom, dzielnicę, miasto – i ogarniasz nią kawał świata. Jesteś wszędzie: Marymont, Papua-Nowa Gwinea, Gabon, karbon, perm.

A potem wchodzisz do „nieskończonego umysłu”. W szóstym stadium okazuje się, że ta nieograniczona przestrzeń to właśnie umysł, który wcale nie mieści się w twojej głowie, tylko jest wszędzie dookoła.

Podobnie jak umysł, w głowie nie mieściło mi się także to, że na świecie zaraz pojawi się jeszcze jedno życie. Jeszcze jedno życie moje i nie moje jednocześnie.

A potem siódme Wchłonięcie, które w tradycji tantrycznej nazywane jest „nicością”. To stan, w którym słyszy się płacz małego dziecka, ale nie wiąże się go z żadnym obrazem. Tak, jakby płacz istniał w próżni – jakby był, ale nie należał do nikogo, choć to ryczy Rafałek, a jego mama Maja waha się, czy jednak pogodzić się z własną matką, żeby ta wpadła i choć trochę pomogła. No ale w końcu ja przecież wychodzę z nicości i biorę młodego aż do Lasu Bielańskiego. On usypia wśród drzew, a Maja tam, gdzie właśnie padła. Z kolei nasz terier Kanthaka zasypia na niej i tak ich zastaję, kiedy wracam ze śpiącym dzieckiem do domu. Biorę syna na ręce, układamy się obok jego mamy i leżymy tak, póki znów nie rozlegnie się płacz, który w sposób już dla wszystkich oczywisty da się powiązać z pragnieniem mleka.

Wtedy, w okresie, kiedy Rafałek był niemowlakiem, a ja docierałem do siódmego Wchłonięcia, sam czułem się jak dziecko: miałem pusty, jasny umysł. Dotarło do mnie, że tak przecież działa umysł bez skaz, bez balastu przeszłości. Umysł połączony ze światem. Dokładnie takie doświadczenie miał Budda. W jego zachowanych mowach znalazłem bardzo podobną do mojej historię: dzięki praktyce wchłonięć medytacyjnych powrócił do dziecięcego postrzegania świata. Medytowałem wtedy przez część dnia, a przez resztę czasu bawiłem się z synem, dla którego miałem nieograniczone pokłady miłości. Były tak nieograniczone, jak mój umysł i miałem pewność, że dla Rafałka mogę uratować świat. Nie to, że czułem jakieś zagrożenie, prostu miałem wyjątkowo dobre chęci.

Po urlopie macierzyńskim Maja natychmiast uciekła do pracy. Zrezygnowała z przerwy na karmienie i wskoczyła w nadgodziny. Ona wolała stres od zmęczenia, a ja wybrałem pustkę.

Starożytni jogini sądzili, że w trakcie praktyki wchłonięć dochodzi się do istoty jaźni, ale przyszedł Budda i powiedział, że jest odwrotnie: dochodzi się do braku jaźni.

Byłem blisko.

W tamtym czasie należałem już do aktywnych komentatorów na Neurodharmie – forum o naprawdę poważnych formach medytacji. Dzieliłem się wiedzą z wieloma ich uczestnikami, choć jeszcze kilka lat wcześniej ograniczałem się do zadawania pytań.

Według broszury w ósmym stadium o nazwie „ani percepcja, ani nie-percepcja” wszystko staje się jednym. Słyszy się dźwięki, a widzi się niezwiązane z nimi obrazy. Kiedy żona woła na obiad, słyszy się nadlatujące bombowce, a widzi sosnowy las. Czuje się fasolkę szparagową, bombowce lecą w roku ’68, a las rośnie latami. Czuje się smak bułki tartej, choć jeszcze się jej nie je, bombowce lecą nad Wietnamem, a las rośnie i rośnie.

To stan otumanienia i całkowitej przytomności jednocześnie.

Wybuchy bomb rozrywają uszy, sosnowe powietrze pozwala zapomnieć o zgiełku wielkiego miasta, a fasolka smakuje jak w dzieciństwie.

Brzmi zachęcająco? Tantryczne Wchłonięcia to podróż odbywana jednocześnie do wnętrza siebie i do środka Ziemi. Jak już wejdziesz w nie na dobre, to zaczynasz postrzegać samego siebie jako pustkę. Nie każdy jest na to przygotowany, ale – mówię ci – nikt nie żałuje.

Wyobraź sobie, że wpadasz do studzienki odpływowej i zanurzasz się w wodzie. Pierwsze stadium to zanurzenie po kolana, kolejne – po pas. W pewnym momencie nurkujesz, a potem toniesz, bo coś cię zasysa i – wbrew pozorom – jest to bardzo w porządku. Zbliżasz się do dna, na które nigdy jednak nie trafisz. Nie poczujesz go pod stopami, nie zobaczysz.

Jesteś zasysany, nieprzerwanie toniesz we własnym wnętrzu, a potem, wyobraź sobie, wywijasz się na druga stronę – wciągasz się do środka siebie i znikasz.

Jesteś na to gotowy? To świetnie! Mój kurs będzie dostępny już niebawem, tylko na platformie Spirytel.

Jej użytkownikom już za chwilę przedstawię pierwszy w Polsce kurs tajnych tybetańskich Ośmiu Wchłonięć Tantrycznych.

Zapraszam! Jacek Kozłowski

No, tylko że jest jeszcze stadium dziewiąte.

Buddaland Juliusz Strachota

Copyright © by Juliusz Strachota 2022 by arrangement

with Syndykat Autorów Agencja Literacka i Scenariuszowa

Wydawca: Wydałem / Wojciech Sosnowskiwww.wydalem.com

Redakcja: Marta Syrwid

Korekta: Anna Sikierska

Ilustracja: Rafał Szłapa

Logo: OSOM Studios

Projekt graficzny i skład: Full Metal Jacket

Fotografia autora: © Ludwik Lis

ISBN 978-83-966733-0-5

Warszawa 2022