Cała prawda o miłości - Pooley Clare - ebook + książka

Cała prawda o miłości ebook

Pooley Clare

4,5

Opis

Historia pewnego zeszytu, który połączy sześciu nieznajomych ludzi i odmieni ich życie.

„Wszyscy opowiadają kłamstwa na temat swojego życia. Co by się stało, gdybyś zamiast tego wyznał prawdę?”

To pytanie Julian Jessop, samotny, ekscentryczny artysta, pisze na pierwszej stronie zielonego zeszytu, który zostawia w pobliskiej kawiarni. Jej właścicielka, Monica, dodaje do książki swoją własną historię i podrzucają do winiarni po drugiej stronie ulicy. Tak zeszyt trafia do kolejnych osób, które dzięki niemu nie tylko lepiej poznają siebie samych, lecz również spotkają się ze sobą w kawiarni Moniki, a nawet znajdą niespodziewaną miłość.

Historie zabawnych a jednocześnie bardzo realistycznych bohaterów Całej prawdy o miłości pokazują, że bycie szczerym wobec siebie potrafi zdziałać cuda i zmienić życie wielu ludzi na lepsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (82 oceny)
49
22
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JulaUlaAla

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
00
Nurikko

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Polecam.
00
AgnieszkaBernadetta

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa koncepcja i świetnie opisana historia, która jest i budująca i przyjemna.
00
Dagmajka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden projekt, który zjednał kilka osób sobie nieznanych i utworzył wielkie przyjaźnie. Pomógł wypowiedzieć i zrozumieć co możemy stracić w życiu
00
Patri97

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężko się oderwać 😀
00

Popularność




Clare Pooley Cała prawda o miłości Tytuł oryginału The Authenticity Project ISBN Copyright © Quilson Ltd 2020 Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2020 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020All rights reserved Redakcja Ilona Turowska Korekta Daria Kozierska, Jolanta Kusiak-Kościelska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt graficzny okładki Anna Damasiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla mojego ojca, Petera Pooleya, który nauczył mnie kochać słowa

Monica

Próbowała zwrócić książkę. Gdy tylko zdała sobie sprawę, że właściciel ją zostawił, podniosła ją i popędziła za tym niezwykłym człowiekiem. Ten jednak przepadł. Poruszał się z zaskakującą szybkością jak na kogoś w tym wieku. Może naprawdę nie chciał zostać odnaleziony.

To był zwyczajny, jasnozielony zeszyt. Monica nosiła takie ze sobą do szkoły, zapisywała w nich szczegóły zadań domowych. Jej przyjaciele rysowali w nich serca i kwiaty, wypisywali imiona najnowszych sympatii, jednak ona nie lubiła bazgrolić. Miała zbyt dużo szacunku do dobrych wyrobów papierniczych.

Na okładce znajdowały się dwa słowa, zapisane piękną angielską kursywą: Projekt Autentyczność. Mniejszymi literami w dolnym rogu wynotowana była jeszcze data: październik 2018. Monica pomyślała, że być może w środku natknie się na jakiś adres albo chociaż nazwisko, które pomogą jej w zwróceniu zguby. Mimo że wyglądał jak zwyczajny zeszyt, towarzyszyła mu aura istotności.

Otworzyła zeszyt na pierwszej stronie. Znajdowało się na niej tylko kilka akapitów.

Jak dobrze znasz ludzi ze swojej okolicy? Jak dobrze oni znają ciebie? Czy wiesz w ogóle, jak nazywają się twoi sąsiedzi? Zauważyłbyś, gdyby mieli jakieś kłopoty albo przez dłuższy czas nie wychodzili z domu?

Wszyscy opowiadają kłamstwa na temat swojego życia. Co by się stało, gdybyś zamiast tego wyznał prawdę? Gdybyś podzielił się tą jedną rzeczą, która cię definiuje, która sprawia, że wszystkie elementy twojej osobistej układanki wskakują na swoje miejsca? Nie w internecie, lecz z ludźmi z twojego otoczenia?

Być może nic by się nie stało. A może opowiedzenie swojej historii zmieniłoby twoje życie albo życie kogoś, kogo jeszcze nie poznałeś.

Właśnie to chciałbym sprawdzić.

Tekst ciągnął się też na następnej stronie. Monica umierała z ciekawości, jednak była to najgorętsza część dnia po otwarciu kawiarni i dziewczyna wiedziała, jak ważne jest, by nie narobiła sobie teraz zaległości. W zaległościach czyhało szaleństwo. Włożyła zeszyt między dodatkowe menu i ulotki różnych dostawców, które leżały przy kasie. Wróci do lektury później, kiedy będzie mogła się należycie skoncentrować.

Monica wyciągnęła się na kanapie w swoim mieszkaniu nad kawiarnią, z dużym kieliszkiem wina sauvignon blanc w jednej ręce i porzuconym wcześniej zeszytem w drugiej. Pytania, które przeczytała tamtego ranka, wciąż ją dręczyły, dopominając się odpowiedzi. Cały dzień spędziła na rozmowach z ludźmi. Podawała im kawę i słodycze, rozprawiając o pogodzie i dzieląc się najświeższymi ploteczkami. Tylko kiedy właściwie ostatni raz powiedziała komuś o sobie coś, co miało znaczenie? I co sama wiedziała na ich temat, nie licząc tego, czy lubią kawę z mlekiem albo herbatę z cukrem? Otworzyła zeszyt na drugiej stronie.

Nazywam się Julian Jessop. Mam siedemdziesiąt dziewięć lat i jestem artystą. Przez ostatnie pięćdziesiąt siedem lat mieszkałem w Chelsea Studios na Fulham Road.

Takie są podstawowe fakty, ale oto prawda: JESTEM SAMOTNY.

Często zdarza mi się nie rozmawiać z nikim przez kilka dni. Czasami, kiedy już muszę się odezwać (na przykład dlatego, że ktoś do mnie zadzwonił w sprawie ubezpieczenia transakcji pieniężnych), przekonuję się, że mam zachrypnięty głos, ponieważ, zaniedbany, skurczył się i przymierał w moim gardle.

Wiek uczynił mnie niewidzialnym. Z tym szczególnie trudno mi się pogodzić, ponieważ ludzie zawsze na mnie patrzyli. Wszyscy wiedzieli, kim jestem. Nie musiałem się nikomu przedstawiać, wystarczyło, że stanąłem w progu, a moje imię przemierzyło całe pomieszczenie, unosząc się na łańcuchu szeptów, za którym podążały liczne ukradkowe spojrzenia.

Kiedyś uwielbiałem zatrzymywać się przed lustrem, mijać powoli sklepowe witryny, by sprawdzić krój kurtki albo ułożenie włosów. Teraz, jeśli niespodziewanie stanę twarzą w twarz ze swoim odbiciem, ledwo rozpoznaję w nim samego siebie. Na prawdziwą ironię zakrawa fakt, że Mary, która z radością przyjęłaby nieuchronność starzenia się, umarła względnie młodo, w wieku sześćdziesięciu lat. Tymczasem ja przetrwałem, zmuszony do oglądania, jak kruszę się kawałek po kawałku.

Jako artysta obserwowałem ludzi. Analizowałem ich relacje, i zauważyłem, że zawsze istnieje jakaś równowaga sił. Jeden partner jest bardziej kochany, drugi bardziej kocha. Ja musiałem być kochany bardziej niż wszyscy inni. Teraz dociera do mnie, że traktowałem Mary jako oczywistą część swojego życia, z tą jej zwyczajną, zdrową urodą, tymi jej zaróżowionymi policzkami, tą jej nieustanną troskliwością, tą niezawodnością. Nauczyłem się doceniać żonę dopiero wtedy, gdy jej zabrakło.

Monica przestała na chwilę czytać, by przerzucić stronę i napić się wina. Nie była pewna, czy właściwie lubi tego całego Juliana, za to na pewno mu współczuła. Podejrzewała, że od współczucia wolałby niechęć. Wróciła do lektury.

Kiedy Mary jeszcze tu ze mną mieszkała, nasza mała chatka była pełna ludzi. Miejscowe dzieciaki wbiegały i wybiegały, a Mary karmiła ich opowieściami, dobrymi radami, słodkimi napojami i chrupkami w kształcie duszków. Moi mniej znani koledzy po fachu nieustannie wpadali bez zaproszenia na obiad, razem z najnowszymi modelkami. Mary zawsze potrafiła dobrze udawać serdeczność wobec tych innych kobiet, więc może tylko ja zauważyłem, że nigdy nie proponowała im czekoladek do kawy.

Byliśmy nieustannie zajęci. Nasze życie towarzyskie toczyło się w miejscowym klubie artystycznym oraz różnych bistrach i butikach na King’s Road i Sloane Square. Mary dużo pracowała jako położna, a ja przemierzałem cały kraj, malując portrety ludzi, którzy uważali się za wystarczająco ważnych, by ich wizerunki zachowały się dla potomności.

Od późnych lat sześćdziesiątych w każdy piątek o godzinie siedemnastej szliśmy na mieszczący się w okolicy cmentarz Brompton, który był wygodnym miejscem spotkań wszystkich naszych przyjaciół, ponieważ jego cztery kąty łączyły Fulham, Chelsea, South Kensington i Earl’s ­Court. Planowaliśmy weekend nad grobem admirała Angusa Whitewatera. Nie znaliśmy admirała, po prostu jego grób posiadał imponującą poziomą półkę z czarnego marmuru, która była idealna jako stolik na drinki.

Pod wieloma względami umarłem razem z Mary. Ignorowałem wszystkie telefony i listy. Pozwoliłem, żeby farba na palecie wyschła na kamień, a pewnej nieznośnie długiej nocy zniszczyłem wszystkie niedokończone obrazy; podarłem płótna na różnokolorowe pasy, po czym nożyczkami krawieckimi Mary pociąłem na konfetti. Kiedy jakieś pięć lat później wreszcie wyłoniłem się ze swojego kokonu, sąsiedzi zdążyli się wyprowadzić, przyjaciele spisać mnie na straty, a agent rozwiązać umowę. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że stałem się niezauważalny. Przeszedłem odwrotną metamorfozę z motyla w gąsienicę.

Wciąż w każdy piątkowy wieczór wypijam przy grobie admirała kieliszek ulubionego likieru Mary, Baileys Irish Cream, jednak teraz towarzyszą mi już tylko duchy przeszłości.

Tak wygląda moja historia. Możesz śmiało wrzucić ją do kosza na śmieci. Ale możesz też podzielić się swoją prawdą na tych stronach i przekazać tę książeczkę dalej. Może przeżyjesz katharsis, tak jak ja.

Wszystko w twoich rękach.

Monica

Oczywiście wyszukała go w internecie. Wikipedia przedstawiała Juliana Jessopa jako portrecistę, który cieszył się niemałym zainteresowaniem w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był uczniem Luciana Freuda w szkole artystycznej Slade w Londynie. Jak głosiły plotki, przez lata wymieniali się wyzwiskami (i kobietami, jak sugerowano). Lucian miał przewagę w postaci znacznie większej sławy, jednak Julian był od niego siedemnaście lat młodszy. Monica pomyślała o Mary, która wykończona po wielu godzinach przyjmowania porodów zastanawiała się, gdzie się podział jej mąż. Szczerze mówiąc, sprawiała wrażenie popychadła. Dlaczego po prostu go nie zostawiła? Monica powtórzyła sobie w duchu, a starała się to robić często, że są gorsze rzeczy niż życie w pojedynkę.

Jeden z autoportretów Juliana wisiał krótko w Narodowej Galerii Portretów, w ramach wystawy o tytule Londyńska szkoła Luciana Freuda. Monica kliknęła na obraz, żeby go powiększyć, i zobaczyła tego człowieka, który przyszedł do jej kawiarni rano poprzedniego dnia, ale jakby wygładzonego, niczym rodzynka na powrót zmieniona w winogrono. Julian Jessop, w wieku około trzydziestu lat, z przygładzonymi jasnymi włosami, ostrymi jak brzytwy kośćmi policzkowymi, z nieco aroganckim uśmieszkiem i przeszywającym spojrzeniem błękitnych oczu. Kiedy popatrzył na nią wtedy w kawiarni, czuła się, jakby gmerał w jej duszy. Trochę to było niepokojące przy rozmowie o przewadze muffinki z borówką nad kawałkiem kruchego ciasta z karmelem.

Monica zerknęła na zegarek. Za dziesięć piąta.

– Benji, możesz zająć się kawiarnią przez jakieś pół godziny? – zapytała swojego baristę. Ledwo poczekała na jego odpowiedź, już wciągając na siebie kurtkę. Rozejrzała się jeszcze po stolikach w drodze do wyjścia i zatrzymała, by podnieść spory okruch ciemnego ciasta z dwunastki. Jak można było go przegapić? Gdy wyszła na Fulham Road, rzuciła kąsek gołębiowi.

Monica rzadko siadała na piętrze autobusu. Szczyciła się tym, że zawsze stosowała się do przepisów bezpieczeństwa, a wchodzenie po schodkach we wnętrzu jadącego autobusu wydawało jej się niepotrzebnym ryzykiem. Jednak w tym przypadku potrzebowała lepszego punktu obserwacyjnego.

Patrzyła, jak niebieska kropka na Googlowskiej mapie porusza się powoli wzdłuż Fulham Road w kierunku Chelsea Studios. Autobus zatrzymał się na Fulham Broadway, po czym pojechał dalej, na Stamford Bridge. W oddali majaczyła ogromna, nowoczesna mekka klubu piłkarskiego Chelsea i tam, w jej cieniu, ściśnięta nieprawdopodobnie między dwa oddzielne wejścia dla fanów miejscowej drużyny i tych przyjezdnych, stała malutka, idealnie uformowana wioska małych domków i chat, umiejscowionych za niepozornym murem, który Monica musiała mijać setki razy.

Choć raz wdzięczna za ślimaczy ruch uliczny, Monica próbowała zgadnąć, który z domów należał do Juliana. Jeden stał nieznacznie na uboczu i wydawał się nieco bardziej sfatygowany, trochę jak sam Julian. Mogłaby postawić przychody z jednego dnia – co nie przyszłoby jej łatwo w obecnej sytuacji finansowej – że to właśnie ten.

Monica wyskoczyła z autobusu na następnym przystanku i niemal natychmiast skręciła w lewo, kierując się na cmentarz Brompton. Słońce zbliżało się już do widnokręgu, rzucając długie cienie, a w powietrzu czuło się jesienne ochłodzenie. Cmentarz był jednym z ulubionych miejsc Moniki – ponadczasowa oaza spokoju w dużym mieście. Uwielbiała zdobione nagrobki – ostatni pokaz takich wykonywanych na zamówienie i jedynych w swoich rodzaju. Stawiam wyszukany cytat z Biblii przeciwko twojej marmurowej płycie i dorzucam naturalnych rozmiarów Jezusa na krzyżu. Podobały jej się kamienne anioły, choć wielu brakowało niezbędnych części ciała, a także staromodne imiona na wiktoriańskich nagrobkach – Ethel, Mildred, Alan. Kiedy przestali się rodzić Alanowie? Jak się nad tym zastanowić, czy nadawało się jeszcze małym dziewczynkom imię Monica? Już w 1981 roku jej rodzice odstawali od innych, rezygnując z takich imion, jak Emily, Sophie czy Olivia. Monica: imię na wyginięciu. Oczami wyobraźni zobaczyła tytuł na wielkim ekranie: Ostatnia Monica.

Przeszła szybkim krokiem między grobami poległych żołnierzy i Rosjan z białej emigracji, wyczuwając obecność dzikiej zwierzyny – szarych wiewiórek, miejskich lisów i czarnych jak smoła kruków – która stróżowała przy pomnikach niczym dusze zmarłych.

Gdzie się podziewał admirał? Monica skręciła w lewo, szukając staruszka ściskającego butelkę Baileysa. Dotarło do niej, że właściwie nie wie, dlaczego to robi. Nie chciała rozmawiać z Julianem, a przynajmniej jeszcze nie. Podejrzewała, że jeśli podejdzie do niego bezpośrednio, być może go zawstydzi. Nie chciała go brać z zaskoczenia.

Ruszyła w stronę północnego krańca cmentarza, po drodze zatrzymując się tylko na chwilę, jak to miała w zwyczaju, przy grobie Emmeline Pankhurst, żeby w milczeniu skinąć głową na znak wdzięczności. Postanowiła zawrócić, i kiedy znalazła się w połowie drogi powrotnej wzdłuż drugiego boku, zauważyła ruch po swojej prawej. Właśnie tam na grawerowanym marmurowym pomniku siedział (nieco obrazoburczo) Julian z kieliszkiem w ręku.

Minęła go, trzymając głowę nisko, żeby ich spojrzenia się nie spotkały. Potem, gdy tylko odszedł, jakieś dziesięć minut później, wróciła w to miejsce, żeby odczytać litery na nagrobku.

Admirał Angus Whitewater

z Pont Street

zmarł 5 czerwca 1963 w wieku 74 lat

Szanowany dowódca, ukochany mąż i ojciec,

a także lojalny przyjaciel

Beatrice Whitewater

zmarła 7 sierpnia 1964 w wieku 69 lat

Nie spodobał jej się fakt, że admirał dostał kilka okrągłych przymiotników na swoim pomniku, podczas gdy jego żona na wieczność musiała się zadowolić datą i miejscem pod nazwiskiem męża.

Stała tam przez chwilę, pochłonięta ciszą cmentarza, wyobrażając sobie grupę pięknych, młodych ludzi z fryzurami na Beatlesów, w krótkich spódniczkach i dzwonach, jak prowadzili ożywione dyskusje i przerzucali się żartami. Nagle poczuła się nadzwyczaj samotna.

Julian

Julian nosił swoją samotność niczym stare buty w złym rozmiarze. Był do nich przyzwyczajony – pod wieloma względami dopasowały się do niego – ale z czasem powodowały u niego odciski i otarcia, które nie chciały się goić.

Była dziesiąta rano, więc Julian szedł przez Fulham Road. Przez jakieś pięć lat po odejściu Mary często zdarzało mu się nie wstawać z łóżka, i dzień gładko przechodził w noc, tygodnie traciły swój rytm. Potem odkrył, jak istotna jest rutyna. Każde przyzwyczajenie jest jak boja, której trzymasz się, żeby nie utonąć.

Każdego ranka o tej samej porze wychodził z domu i przez godzinę spacerował po okolicy, po drodze robiąc wszelkie niezbędne zakupy. Jego dzisiejsza lista przedstawiała się następująco:

Jajka

Mleko

Deserek Angel Delight o smaku karmelowym (jeśli będą, bo coraz trudniej je namierzyć).

A ponieważ była sobota, zamierzał też kupić czasopismo modowe. W tym tygodniu nadeszła kolej na „Vogue”. Jego ulubione.

Czasami, jeśli sprzedawca w kiosku nie miał zbyt dużo roboty, rozmawiali o najświeższych nagłówkach albo pogodzie. W takie dni Julian czuł się niemal jak normalnie funkcjonujący członek społeczeństwa, taki posiadający znajomych, którzy pamiętali jego imię i uważali jego opinie za istotne. Raz nawet umówił się do dentysty, żeby móc spędzić z kimś trochę czasu. Po tym, jak przez całą wizytę musiał mieć otwarte usta i nie mógł mówić, a pan Patel robił jakieś przedziwne rzeczy za pomocą całej gamy metalowych narzędzi i rurki, która wydawała koszmarne odgłosy ssania, Julian zdał sobie sprawę, że nie było to najmądrzejsze rozwiązanie. Wyszedł, nasłuchawszy się wykładu o higienie jamy ustnej i podjąwszy decyzję, by kolejną wizytę odwlekać tak długo, jak to tylko możliwe. Jak straci zęby, trudno. Wszystko inne już zdążył stracić.

Julian zatrzymał się, żeby zajrzeć przez okno do wnętrza kawiarni Moniki, w której już było pełno klientów. Przez lata przechodził tędy tyle razy, że oczami wyobraźni widział kolejne wcielenia tego lokalu niczym odłażące od ściany warstwy starej tapety przy remoncie pokoju. W latach sześćdziesiątych znajdowała się tutaj smażalnia węgorzy, dopóki węgorze nie wyszły z mody i nie powstał sklep z płytami. W latach osiemdziesiątych wypożyczało się tutaj filmy, później kupowało słodycze w sklepie, który funkcjonował jeszcze kilka lat wstecz. Węgorze, winyle, kasety VHS – wszystkie po kolei przechodziły do historii. Nawet słodycze się teraz demonizowało, winiło się je za fakt, że dzieciaki robiły się coraz większe. A przecież to nie słodycze były winne, prawda? Winę ponosiły same dzieci albo ich matki.

Zdecydowanie wybrał odpowiednie miejsce, by zostawić swój Projekt Autentyczność. Podobało mu się, że gdy zamówił herbatę z mlekiem, nie usłyszał od razu całej litanii skomplikowanych pytań o gatunek herbaty i rodzaj mleka. Napój został podany w porządnej porcelanowej filiżance i nikt nie żądał od Juliana, by się przedstawił. Jego imię nadawało się na płótno, nie do bazgrania na papierowym kubku, tak jak to robią w Starbucksie. Zadrżał na samą myśl.

Usiadł wtedy na miękkim, podniszczonym skórzanym fotelu w odległym kącie kawiarni Moniki, w przestrzeni wypełnionej regałami z książkami, którą Monica w jego obecności nazwała Biblioteką. W świecie, gdzie wszystko zdaje się już elektroniczne, a papier to wymierające medium, Julian odnalazł Bibliotekę, w której zapach książek mieszał się z wonią świeżo zmielonej kawy. Cudowna nostalgia.

Julian zastanawiał się, co się stało z zeszytem, który tutaj zostawił. Często odnosił wrażenie, że sam powoli znika bez śladu. Pewnego dnia, w niezbyt odległej przyszłości, jego głowa wreszcie znajdzie się pod wodą i nie zostanie po nim nawet zmarszczka na powierzchni. Dzięki zeszytowi przynajmniej jedna osoba go należycie dostrzeże. A pisanie sprawiało mu przyjemność, jakby poluźnił sznurówki w zbyt ciasnych butach, pozwalając stopom odetchnąć.

Poszedł dalej.

Hazard

Był poniedziałkowy wieczór i robiło się już późno, jednak Timothy Hazard Ford, znany wszystkim jako Hazard, odwlekał powrót do domu. Wiedział z doświadczenia, że jedynym sposobem na uniknięcie dołka po weekendzie jest kontynuowanie zabawy. Zaczynał coraz bardziej odwlekać początek nowego tygodnia i coraz szybciej rozpoczynać kolejny weekend, przez co niemal się już spotykały. W okolicach środy następowało krótkie, koszmarne interludium i po nim można było znowu ruszać w miasto.

Tym razem nie udało mu się przekonać żadnego współpracownika do wyjścia, więc zamiast jechać do jakiegoś baru w centrum, wrócił na Fulham i zahaczył o miejscową winiarnię. Rozejrzał się po niezbyt gęstym tłumie w poszukiwaniu znajomej twarzy. Zauważył chudą jak patyk blondynkę, która siedziała na wysokim stołku barowym z nogami założonymi jedna na drugą i wyglądała jak śliczna, wygięta słomka. Hazardowi wydawało się, że to koleżanka z siłowni dziewczyny, z którą umawiał się kiedyś jego kumpel Jake. Nie miał pojęcia, jak się nazywała, jednak wyglądało na to, że tylko z nią mógł się tutaj napić, a sam ten fakt czynił z niej w tym momencie jego najlepszą przyjaciółkę.

Podszedł do niej z uśmiechem zarezerwowanym na właśnie takie okazje. Wyczuła go szóstym zmysłem, odwróciła się i na jego widok pomachała. Bingo. Działało za każdym razem.

Okazało się, że na imię ma Blanche. Głupio, pomyślał Hazard, a on wie co nieco o głupich imionach. Wtaszczył się leniwie na stolik obok dziewczyny, wyszczerzył zęby i pokiwał głową, gdy przedstawiła go grupie znajomych, których imiona uniosły się w powietrze jak bańki mydlane, po czym popękały, znikając bez śladu. Hazard miał gdzieś to, jak się nazywali. Interesowały go wyłącznie ich plany na wieczór i, być może, ich poczucie odpowiedzialności. Im mniejsze, tym lepiej.

Hazard z łatwością wykonał swój stały barowy numer. Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i dla dobrego wrażenia postawił kolejkę, prośby o kieliszki zmieniając na butelki, a wino na szampana. Opowiedział kilka ze swoich sprawdzonych anegdotek. Przeczesał długą listę znajomych w poszukiwaniu tych wspólnych, po czym rozpuścił, może nawet zmyślił, kilka sprośnych ploteczek.

Cała grupa skupiła się wokół Hazarda, tak jak to zawsze bywało, jednak stopniowo, wraz z ruchem wskazówek na wiszącym za barem dużym zegarze, tłum się przerzedzał. „Muszę spadać, jest przecież poniedziałek”, mówili. Albo: „Jutro ważny dzień”. Albo: „Muszę jeszcze dojść do siebie po weekendzie, wiecie, jak jest”. W końcu zostali już tylko on i Blanche, a było krótko po dwudziestej pierwszej. Hazard czuł, że dziewczyna szykuje się do wyjścia, i zaczęła wzbierać w nim panika.

– Hej, Blanche, jeszcze wcześnie. Może wrócimy do mnie? – powiedział, kładąc dłoń na jej przedramieniu w taki sposób, by zasugerować wszystko, a jednak, co ważne, nie obiecywać ani trochę.

– Jasne. Dlaczego nie? – odparła tak, jak się spodziewał.

Drzwi obrotowe wypluły ich na zewnątrz. Hazard objął Blanche, przeszedł z nią przez ulicę i zaczął maszerować po chodniku, nie zauważając albo nie przejmując się, że zajmują całą jego szerokość.

Za późno spostrzegł drobną brunetkę, która stanęła mu na drodze niczym blokada ruchu. Wpadł na nią, po czym zdał sobie sprawę, że trzymała w ręku kieliszek wina, które teraz komicznie ściekało z jej twarzy i, co gorsza, czerwieniło się jak rana po nożu na jego drogiej, szytej na zamówienie koszuli.

– Do kurwy nędzy – rzucił, patrząc spode łba na winowajczynię.

– Hej, to ty mnie potrąciłeś! – odparła oburzona nieznajoma łamiącym się głosem. Kropelka wina zatrzęsła się na czubku jej nosa niczym wystraszony spadochroniarz i spadła.

– A czego się spodziewałaś, stojąc na środku chodnika z kieliszkiem wina!? – wrzasnął na nią. – Nie możesz pić w barze jak normalny człowiek?

– Chodźmy już, daj spokój. Chodź – odezwała się Blanche. Jej chichot działał mu na nerwy.

– Głupia cipa – rzucił Hazard do Blanche, nie podnosząc za bardzo głosu, żeby rzeczona głupia cipa nie słyszała. Blanche znowu zachichotała.

*

Kiedy następnego ranka ostry dźwięk budzika wyrwał go ze snu, w głowie Hazarda zderzyło się ze sobą kilka myśli naraz. Pierwsza: „Spałem co najwyżej trzy godziny”. Druga: „Czuję się dzisiaj jeszcze gorzej niż wczoraj, co ja sobie myślałem, do cholery?”. I trzecia: „W moim łóżku jest blondynka, z którą nie chce mi się gadać i której imienia nie pamiętam”.

Całe szczęście nie pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji. Wyłączył dźwięk, zanim dziewczyna zdążyła się obudzić, a spała z ustami otwartymi jak u japońskiej dmuchanej lalki, po czym ostrożnie podniósł jej rękę za nadgarstek i zdjął ze swojej klatki piersiowej. Jej ręka wisiała bezwładnie jak martwa ryba. Odłożył ją delikatnie na zmiętą, przemoczoną potem pościel. Dziewczyna najwyraźniej zostawiła na jego poduszce tyle swojej twarzy – czerwień ust, czerń rzęs i porcelanowy odcień skóry – że nie zdziwiłby się, gdyby niewiele z niej już zostało. Wygramolił się z łóżka, krzywiąc się, gdy mózg obijał mu się o czaszkę jak kulka w czasie gry w bagatelę. Podszedł do komody stojącej w kącie pokoju i znalazł tam, jak liczył, świstek z nabazgraną wiadomością: NAZYWA SIĘ BLANCHE. Boże, był mistrzem.

Hazard wziął prysznic i ubrał się tak szybko i cicho, jak tylko potrafił, znalazł czystą kartkę i napisał liścik:

Droga Blanche,

Tak pięknie wyglądasz we śnie, że nie miałem sumienia Cię budzić. Dziękuję za tę noc. Byłaś świetna. Pamiętaj, żeby dobrze zamknąć drzwi, gdy będziesz wychodzić. I zadzwoń.

Faktycznie była świetna? Koło dziesiątej wieczorem urwał mu się film, kiedy pojawił się jego diler (nawet szybciej niż zwykle ze względu na to, że był poniedziałek), i nie pamiętał absolutnie nic z dalszej części wieczoru, więc nie miało to znaczenia. Spisał na dole swój numer telefonu, zamieniając miejscami dwie cyfry, żeby dziewczyna przypadkiem się do niego nie dodzwoniła, po czym położył liścik na poduszce obok niechcianego gościa. Miał nadzieję, że kiedy wróci, po Blanche nie będzie już śladu.

Na stację metra poszedł na autopilocie. Chociaż był październik, założył ciemne okulary, żeby chronić oczy przed słabym blaskiem kolejnego dnia. Zawahał się, kiedy dotarł do miejsca kolizji z zeszłego wieczoru. Wydawało mu się, że wciąż widzi na chodniku plamy krwistoczerwonego wina, niczym ślady po napadzie. Przed oczami stanął mu niechciany widok: zadziorna, ładna brunetka patrząca na niego z niesamowitą nienawiścią. Kobiety nigdy nie patrzyły na niego w ten sposób. Hazard nie lubił, gdy ktoś go nienawidził.

Wtedy pewna myśl trzasnęła go mocnym sierpowym niewygodnej prawdy: sam siebie nienawidził. Każdej najmniejszej cząsteczki siebie, każdego atomu, najmniejszej obserwowalnej subatomowej drobiny.

Coś musiało się zmienić. Właściwie to wszystko musiało się zmienić.

Monica

Monica zawsze lubiła liczby. Uwielbiała ich logikę, ich przewidywalność. Za niezwykle satysfakcjonujący uważała moment, w którym jedna strona równania odpowiadała drugiej, wyliczanie iksa i udowadnianie igreka. Jednak teraz liczby na kartce nie chciały zachowywać się tak, jakby sobie tego życzyła. Ile razy by nie dodawała tych w lewej kolumnie (przychód), nie wystarczało ich, by pokryć sumę tych w prawej (wydatki).

Zaczęła wspominać czasy, gdy była prawnikiem w korporacji i codziennie dodawała jakieś liczby, jednak nigdy nie spędzało jej to snu z powiek. Za każdą godzinę ślęczenia nad małym druczkiem kontraktu albo kartkowania niekończących się statutów wystawiała klientowi rachunek w wysokości dwustu pięćdziesięciu funtów. Teraz żeby tyle zarobić musiałaby sprzedać całą setkę średniej wielkości cappuccino.

Dlaczego pozwoliła samej sobie przeprowadzić tak ogromną zmianę w życiu tak skwapliwie i z tak emocjonalnych pobudek? Przecież całe życie miała problem, by wybrać kanapkę, nie tworząc w głowie listy wad i zalet danego nadzienia, nie porównując cen, wartości odżywczych i liczby kalorii.

Monica odwiedziła każdą kawiarnię na drodze między jej mieszkaniem a biurem. Niektóre nie miały duszy, inne wydawały się zniszczone i brudne, a jeszcze inne należały do sieciówek i wyglądały jak odbite od jednej sztancy. Za każdym razem, kiedy płaciła wysoką cenę za zwykłą lurę, wyobrażała sobie idealną kawiarnię. Nie uświadczyłbyś w niej skrawka dekoracyjnego betonu, plastiku, odkrytych rur albo industrialnych lamp i mebli. Zamiast tego poczułbyś się, jakby ktoś zaprosił cię do własnego domu. W środku znalazłbyś wygodne, niepasujące do siebie fotele, eklektyczną sztukę na ścianach, do tego czasopisma i książki. Książki byłyby wszędzie, nie tylko na pokaz, ale takie prawdziwe, które mógłbyś wziąć do ręki, przeczytać i nawet zabrać ze sobą, bylebyś zastąpił ją jakąś inną. Barista (albo baristka, dodała szybko w myślach Monica) nie zapytałby cię o imię, żeby potem zapisać je z błędem na kubku, ale już by je znał. Zapytałby o dzieci, o kota.

Potem szła Fulham Road i zauważyła, że ten stary, zakurzony sklepik ze słodyczami, który stał tutaj od zawsze, wreszcie został zamknięty. Na drzwiach wisiał duży baner z napisem „Do wynajęcia”. Jakiś miejscowy dowcipniś zdążył już zamazać litery „n” i„a”.

Za każdym razem, kiedy mijała pusty lokal, słyszała głos matki. W czasie tych ostatnich tygodni, śmierdzących chorobą i rozkładem, rozgrywających się przy akompaniamencie elektronicznego pipczenia urządzeń medycznych, matka rozpaczliwie próbowała wtłoczyć córce całe dekady mądrości, dopóki jeszcze mogła. „Posłuchaj, Monico. Zapisz to, Monico. Nie zapomnij, Monico. Emmeline Pankhurst nie przykuwała się do bram, żebyśmy całe życie robiły za maleńkie trybiki w czyjejś machinie. Pracuj na własny rachunek. Stwórz coś. Zatrudniaj ludzi. Bądź nieustraszona. Rób to, co naprawdę kochasz. Niech to coś znaczy”. No to posłuchała.

Monica bardzo chciała nazwać swoją kawiarnię imieniem matki, jednak nie był to najlepszy pomysł pod względem biznesowym – Charity sugerowałoby, że za kawę w tym lokalu nie trzeba płacić1. A sytuacja, jak się okazało, była wystarczająco trudna.

Może kawiarnia była dla niej spełnieniem marzeń, to jednak nie oznaczało, że dla wszystkich innych również. A przynajmniej nie znalazło się wystarczająco dużo takich osób, żeby mogła pokryć koszty, a nie mogła przecież być ciągle pod kreską; bank jej z pewnością na to nie pozwoli. Rozbolała ją głowa. Podeszła do baru i nalała do dużego kieliszka resztkę czerwonego wina.

Praca na własny rachunek jest może fajna, mówiła do matki w swojej głowie, a kawiarnię kochała całym sercem, czuła jej esencję w swoich kościach, jednak Monice doskwierała samotność. Brakowało jej biurowych ploteczek przy dystrybutorze wody, tęskniła za więzią tworzącą się między nimi przy pizzy w czasie pracy do późnych godzin wieczornych. Zdarzało jej się nawet wspominać ciepło tamte absurdalne dni integracyjne, biurowy żargon i hermetyczne trzyliterowe skróty. Uwielbiała swój zespół w kawiarni, jednak zawsze istniał między nimi niewielki dystans, ponieważ od niej zależało, czy pracownicy będą mieli środki do życia. W tej chwili nawet sobie nie potrafiła ich zapewnić.

Przypomniały jej się pytania, które tamten człowiek – Julian – zadał w zeszycie zostawionym na właśnie tym stoliku. Podobał jej się ten wybór. Monica bezwiednie oceniała ludzi po tym, jakie miejsce wybierali sobie w jej kawiarni. Jak dobrze znasz ludzi ze swojej okolicy? Jak dobrze oni znają ciebie?

Pomyślała o tych wszystkich klientach, którzy odwiedzili dzisiaj jej kawiarnię; dzwonek obwieszczał wesoło każde ich wejście i wyjście. Wszyscy byli związani, teraz bardziej niż kiedyś, z tysiącami ludzi, znajomymi w mediach społecznościowych, znajomymi znajomych. Lecz czy oni też, tak jak ona, czuli, że właściwie nie mają się do kogo odezwać? Nie po to, by podzielić się najnowszymi ploteczkami o wyrzuceniu jakiegoś celebryty z takiego czy innego domu, wyspy czy dżungli. Po to, by porozmawiać o tym, co ważne – tym, co spędza sen z powiek. Na przykład o liczbach, które nie chciały słuchać rozkazów.

Monica przerzuciła papiery z powrotem do teczki i wyciągnęła telefon, by przejrzeć Facebooka. W jej mediach społecznościowych wciąż nie było śladu Duncana – chłopaka, z którym do niedawna się spotykała, ale zamilkł kilka tygodni temu. Był weganinem i nie jadł awokado, bo producenci źle traktują pszczoły wykorzystywane do zapylania drzew, a jednak uważał za zupełnie w porządku nagłe zniknięcie po tym, jak uprawiał z nią seks. Bardziej przejmował się uczuciami pszczoły niż Moniki.

Przewijała dalej, chociaż dobrze wiedziała, że nie przyniesie jej to pocieszenia. Bardziej przypominało to samookaleczanie. Hayley zmieniła swój status związku na „zaręczona”. Cóż za radość! Pam napisała o swoim życiu z trójką dzieci i choć wyrażała się o sobie lekceważąco, dało się łatwo poznać, że chce się pochwalić. Z kolei Sally podzieliła się zdjęciem z USG – dwunasty tydzień ciąży.

Zdjęcia USG. Jaki jest sens publikowania czegoś takiego? Wszystkie wyglądały tak samo, na żadnym właściwie nie można było dojrzeć dziecka, raczej mapę prognozy pogody przewidującej wysokie ciśnienie nad północną częścią Hiszpanii. A jednak za każdym razem, gdy widziała takie zdjęcie, Monice brakowało tchu i uderzała w nią fala tęsknoty oraz upokarzającej zazdrości. Czasami czuła się jak stary ford fiesta; toczyła się mozolnie z zepsutym rozrusznikiem, podczas gdy wszyscy inni pędzili lewym pasem.

Ktoś dzisiaj zostawił na stoliku egzemplarz „Hello!”; z okładki krzyczał nagłówek o aktorce z Hollywood, która spodziewała się dziecka w wieku czterdziestu trzech lat. Monica szybko przejrzała artykuł w czasie przerwy na kawę, żeby dowiedzieć się, jak tego dokonała. In vitro? Adopcja komórki jajowej? A może zamroziła swoje jajeczka kilka lat wcześniej? A może zaszła w ciążę naturalnie? Ile jeszcze czasu zostało jajnikom Moniki? Może już pakowały bagaże, szykując się na spokojną emeryturę na Costa Brava?

Sięgnęła po kieliszek wina i przeszła się po kawiarni, gasząc wszystkie światła i poprawiając wszelkie stojące w niewłaściwym miejscu krzesła czy stoliki. Wyszła na ulicę – z kluczami w jednej ręce i kieliszkiem w drugiej – zamknęła drzwi, po czym odwróciła się, by otworzyć te do jej mieszkania na piętrze.

Potem, zupełnie niespodziewanie, jakiś rosły mężczyzna z blondynką u boku niczym motocykl z bocznym wózkiem wpadł na nią z takim impetem, że na chwilę zaparło jej dech w piersi, a wino z jej kieliszka wystrzeliło, rozlewając się na jej twarz i jego koszulę. Czuła, jak strumyki rioji spływają jej po nosie i ściekają z brody. Czekała na żałosne przeprosiny.

– No do kurwy nędzy – powiedział.

Monica poczuła, jak zalewa ją ciepło, jak rumieni się i zaciska zęby.

– Hej, to ty wpadłeś na mnie! – zaprotestowała.

– A coś ty sobie myślała, stojąc na środku chodnika z kieliszkiem wina? – rzucił. – Nie możesz się napić w barze jak normalny człowiek? – Jego twarz, z idealnie symetrycznymi płaszczyznami, miałaby w sobie klasyczną urodę, gdyby nie przecinał jej paskudny uśmieszek. Blondynka pociągnęła go za sobą, idiotycznie rozchichotana.

– Głupia cipa – wypalił jeszcze, tak dobierając natężenie głosu, by tylko ona to usłyszała.

Monica weszła do mieszkania. „Kochanie, wróciłam”, powiedziała jak zawsze, bezgłośnie i do nikogo, i przez chwilę wydawało jej się, że zaraz się rozpłacze. Odstawiła pusty kieliszek na suszarkę w aneksie kuchennym i ścierką wytarła wino z twarzy. Rozpaczliwie pragnęła z kimś porozmawiać, jednak nie przychodził jej nikt do głowy. Nie było sensu dzwonić do ojca, ponieważ Bernadette, macocha, która widziała w Monice niewygodną przeszłość jej nowego męża, służyła za portiera i z pewnością oznajmiłaby, że jej ojciec jest zajęty pisaniem i nie można mu przeszkadzać.

Właśnie wtedy na ławie dostrzegła zostawiony tam kilka dni wcześniej jasnozielony zeszyt opatrzony tytułem Projekt Autentyczność. Podniosła go i raz jeszcze spojrzała na pierwszą stronę. „Wszyscy opowiadają kłamstwa na temat swojego życia. Co by się stało, gdybyś zamiast tego wyznał prawdę? Gdybyś podzielił się tą jedną rzeczą, która cię definiuje, która sprawia, że wszystkie elementy twojej osobistej układanki wskakują na swoje miejsca?”.

Dlaczego nie?, pomyślała, ekscytując się nietypową dla siebie lekkomyślnością. Dłuższą chwilę zajęły jej poszukiwania porządnego długopisu. Czuła, że okazałaby brak szacunku, bazgroląc przerywającym starym długopisem po tym, jak Julian starannie wykaligrafował swoją opowieść. Przerzuciła na pierwszą pustą stronę i zaczęła pisać.

Hazard

Hazard zastanawiał się, jaką część swojego życia spędził nad zbiornikami wody do spłukiwania toalety. Pewnie wyszłoby kilka dni, gdyby to wszystko zsumować. Ile potencjalnie śmiercionośnych bakterii wciągał nosem razem z byle jak uformowaną ścieżką najlepszej kolumbijskiej koki? I ile w tym białym proszku czystej kokainy, a ile talku, trucizny na szczury albo środka przeczyszczającego? Te wszystkie pytania przestaną go niedługo dręczyć, ponieważ to była ostatnia ścieżka koki w jego życiu.

Przetrzepał kieszenie w poszukiwaniu banknotu, po czym przypomniał sobie, że ostatnią dwudziestką zapłacił za tę butelkę wina, którą zdążył już w połowie opróżnić. W tej eleganckiej, drogiej winiarni za dwudziestkę dało się kupić coś, czemu było znacznie bliżej do denaturatu niż do dobrego wina. Tak czy inaczej, działało. Sprawdził wszystkie kieszenie, po czym wyciągnął z kurtki złożoną kartkę. Kopia jego wypowiedzenia. Cóż, to by było całkiem symboliczne, pomyślał, odrywając róg, by zwinąć go w wąską rurkę.

Porządnie się zaciągnął i poczuł znajomy chemiczny posmak z tyłu gardła. W ciągu kilku minut jego wcześniejszą nerwowość zastąpiło wrażenie jeśli nie euforii (te dni miał już dawno za sobą), to przynajmniej zadowolenia. Zgniótł kawałek papieru razem z małą plastikową torebką, w której znajdował się proszek, i wrzucił jedno i drugie do muszli klozetowej. Patrzył, jak zostają wciągnięte w głąb londyńskiej kanalizacji.

Ostrożnie podniósł ciężką porcelanową pokrywę zbiornika na wodę i oparł o ścianę. Wyjął z kieszeni swojego ­iPhone’a – najnowszy model, oczywiście – i wrzucił do środka. Dało się słyszeć przyjemny plusk, po czym telefon opadł na samo dno. Hazard założył z powrotem pokrywę, zostawiając komórkę w wodzie, samotną w ciemności. Teraz nie mógł już zadzwonić do swojego dilera. Ani do nikogo, kto by go znał. Znał na pamięć tylko jeden numer z tego aparatu – do rodziców – i nie potrzebował żadnego innego, chociaż przy następnej rozmowie z nimi będzie musiał im sporo wyjaśnić.

Popatrzył na swoje odbicie w lustrze i wytarł resztki białego proszku spod zaczerwienionego nosa, po czym wrócił do stolika bardziej sprężystym krokiem, niż wcześniej od niego odchodził. Jego pozytywne nastawienie po części wynikało z chemii, jednak czuł też odrobinę czegoś, czego nie czuł już od bardzo dawna – dumy.

Popatrzył zdziwiony na stół. Coś się nie zgadzało. Nadal znajdowała się na nim butelka wina, razem z dwoma kieliszkami (żeby sprawiać wrażenie, że Hazard na kogoś czeka, a nie pije w samotności), a także egzemplarz „Evening Standard” z pozaginanymi rogami, który też służył tylko robieniu dobrego wrażenia. Jednak zobaczył coś jeszcze. Zeszyt. Miał dokładnie taki sam, kiedy zaczynał jako spekulant giełdowy; zapisywał w nim różne wskazówki, jakie udało mu się wydobyć z „Financial Times” albo które weterani podrzucali mu jak smakołyk podekscytowanemu szczeniaczkowi. Jednak ten zeszyt miał na okładce napis Projekt Autentyczność. Z daleka pachniało mu to jakimś newage’owym bezsensem. Rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś, kto sprawiałby wrażenie odpowiednio „uduchowionego”, żeby być jego właścicielem, jednak zobaczył tylko typowy tłum ludzi pijących w środku tygodnia, zajętych wypłukiwaniem z siebie stresu po pracowitym dniu.

Hazard przesunął zeszyt na krawędź stolika, żeby mógł zostać zauważony przez prawowitego właściciela, a sam zajął się bardzo ważną sprawą, jaką było dokończenie stojącego przed nim wina. Ostatniej butelki wina. Ponieważ kokaina i wino szły nieodłącznie w parze, jak ryba i frytki, jak jajka i bekon, jak ecstasy i seks. Jeśli miał zrezygnować z jednego, musiał też z drugiego. A także z pracy, ponieważ po latach surfowania po rynkach na fali chemicznego haju nie wydawało mu się, by mógł czy chciał robić to dalej na trzeźwo.

Trzeźwo. Cóż za fatalne słowo. Srogie, stateczne, stabilne, szacowne, szczytne. Nijak się miało do Hazarda, który był uosobieniem determinizmu nominatywnego. Położył twardo dłoń na prawej nodze, która podrygiwała mu pod stołem. Zdał sobie sprawę, że zaciska też zęby. Nie spał od trzydziestu sześciu godzin, od tamtej nocy, którą spędził z Blanche. Jego mózg był nakręcony i rozpaczliwie pragnął jakichś bodźców, walczył z ciałem, które było skrajnie wycieńczone i marzyło o słodkim zapomnieniu. Hazard zrozumiał, że ma już tego wszystkiego serdecznie dosyć, tego życia i nieustannego rollercoastera wzlotów i upadków, dosyć tej oślizgłości rozpaczliwych telefonów do dilera, nieustannego wciągania i coraz bardziej dramatycznych krwotoków z nosa. Jak to się stało, że okazjonalna, dodająca mu skrzydeł kreska na imprezie zmieniła się w coś, czego potrzebował, żeby w ogóle podnieść się rano z łóżka?

Ponieważ najwyraźniej nikogo nie obchodził porzucony zeszyt, Hazard go otworzył. Przywitał go gęsto zapisany tekst. Próbował go odczytać, jednak literki tańczyły mu przed oczami. Zamknął jedno i spróbował jeszcze raz. Słowa ustawiły się w bardziej uporządkowane szeregi. Przerzucił kilka stron i okazało się, że w środku można znaleźć dwa różne charaktery pisma – pierwszy był misterną kaligrafią, w drugim litery były prostsze, okrąglejsze, zwyczajniejsze. Zaintrygowało to Hazarda, jednak czytanie jednym okiem było męczące i na pewno wyglądał przy tym jak wariat, więc zamknął zeszyt i włożył do kieszeni kurtki.

Dwadzieścia cztery godziny później Hazard szukał w kurtce długopisu i ponownie natknął się na zeszyt. Dopiero po chwili przypomniał sobie, skąd się tam wziął. Myślał jak przez mgłę. Dręczył go potworny ból głowy i chociaż nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek czuł takie zmęczenie, sen nie nadchodził. Hazard leżał właśnie na własnym łóżku, w przesiąkniętej potem, pachnącej piżmem pościeli, i zaczął czytać.

Jak dobrze znasz ludzi ze swojej okolicy? Jak dobrze oni znają ciebie? Czy wiesz w ogóle, jak nazywają się twoi sąsiedzi? Zauważyłbyś, gdyby mieli jakieś kłopoty albo przez dłuższy czas nie wychodzili z domu?

Uśmiechnął się pod nosem. Był ćpunem. Jedyną osobą, która go interesowała, był on sam.

Co by się stało, gdyby zamiast tego wyznali prawdę?

Ha! Gdyby Hazard wyznał prawdę, pewnie zostałby aresztowany. Z całą pewnością zwolniony z pracy. Chociaż teraz było na to już trochę za późno.

Czytał dalej. Nawet polubił Juliana. Gdyby urodził się jakieś czterdzieści lat wcześniej, albo Julian tyle samo później, mogliby się chyba zaprzyjaźnić – wychodziliby razem na miasto, spotykali się z całym tabunem chętnych dziewczyn i robili niezły szum. Niemniej nie do końca przekonywał go pomysł spisania własnej historii (nie chciał opowiadać jej samemu sobie, a co dopiero komuś innemu). Autentyczność nie była mu potrzebna w życiu. Ukrywał się przed nią od lat. Przewrócił stronę. Był ciekawy, kto przed nim sięgnął po zeszyt.

Nazywam się Monica i znalazłam ten zeszyt w swojej kawiarni.

W trakcie lektury historii Juliana o poczuciu bycia niewidzialnym pewnie wyobrażasz sobie stereotypowego emeryta ubranego od stóp do głów w beże, do tego spodnie z gumką i buty ortopedyczne. Cóż, muszę cię rozczarować, Julian tak nie wygląda. Widziałam, jak pisze w tym zeszycie, zanim go zostawił, i wydał mi się najmniej niewidzialnym siedemdziesięciolatkiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Przypomina Gandalfa (tyle że bez brody) i ubiera się jak Miś Rupert, w musztardową żółć, aksamitną bonżurkę i spodnie w kratę. W jednym jednak się z nim zgodzę, jest przystojny. Sam się przekonaj, oglądając jego autoportret. Przez jakiś czas wisiał w Narodowej Galerii Portretów.

Hazard już miał sięgnąć po komórkę, żeby wygooglować portret Juliana, po czym przypomniał sobie, że jego telefon leży pod wodą w zbiorniku spłuczki w kiblu miejscowej winiarni. Dlaczego uznał to wtedy za dobry pomysł?

Obawiam się, że sama jestem o wiele mniej interesująca.

Hazard w to nie wątpił. Już po tym ostrożnym, precyzyjnym charakterze pisma poznał, że Monica jest koszmarnie sztywna. Tyle dobrego, że nie należała do kobiet, które w każdej literze „O” rysowała uśmieszek.

Oto potwornie przewidywalna i nużąco biologiczna prawda na mój temat: naprawdę chciałabym zostać matką. I żoną. Może nawet właścicielką psa i volvo. Chciałabym takiej zwyczajnej, stereotypowej rodziny.

Zwrócił uwagę na to, że Monica wykorzystała dwukropek. Wyglądał nieco absurdalnie. Hazard myślał, że ludzie już nie używają gramatyki. Ledwo w ogóle cokolwiek pisywali ręcznie. Istniały dla nich tylko esemesy i emoji.

Boże, jak to strasznie wygląda, gdy się już to napisze. Przecież jestem feministką. Zupełnie odrzucam przekonanie, że potrzebuję mężczyzny, żeby mnie uzupełniał, wspierał, nawet choćby po to, by naprawił mi kran. Jestem kobietą biznesu i, tak między nami, cierpię trochę na manię kontroli. Pewnie byłabym fatalną matką. Jednak chociaż staram się myśleć o tym wszystkim racjonalnie, wciąż czuję, jakby otworzyła się we mnie jakaś czarna dziura, która pewnego dnia całkiem mnie pochłonie.

Hazard przestał na chwilę czytać, żeby połknąć kolejne dwie tabletki paracetamolu. Nie był pewien, czy zdoła stawić czoła tej burzy hormonów. Jedna z tabletek ugrzęzła mu w gardle, przez co zaczął mieć torsje. Zauważył jeden długi włos koloru blond na poduszce obok, pozostałość po poprzednim życiu. Zrzucił go na podłogę.

Kiedyś pracowałam jako prawniczka w dużej, prestiżowej firmie w centrum. Płacili mi fortunę, a ja w zamian za to poprawiałam ich parytety i odliczałam życie płatnymi godzinami. Pracowałam, gdy tylko mogłam, w tym w dużej części w weekendy. Jeśli miałam akurat wolne, ruszałam na siłownię, żeby przepalić trochę stresu. Jedyne życie towarzyskie, jakie jeszcze posiadałam, koncentrowało się na imprezach integracyjnych i zabawianiu klientów. Wydawało mi się, że mam jeszcze kontakt ze znajomymi ze szkoły i studiów, bo czytałam ich posty na Facebooku, ale tak naprawdę od lat nie widzieliśmy się na żywo.

Mogłabym wieść takie życie już zawsze, z nosem w papierach, robiąc to, czego ode mnie oczekiwano, przyjmować awanse i nieistotne zaszczyty, gdyby nie słowa mamy oraz dziewczyna o imieniu Tanya.

Nigdy nie spotkałam Tanyi, a przynajmniej tak mi się wydaje, jednak jej życie mocno przypominało moje – była jedną z wziętych prawniczek w City, jednak dziesięć lat starszą ode mnie. Pewnej niedzieli jak zwykle weszła do biura. Jej szef też tam był. Powiedział jej, że nie powinna pracować w każdy weekend, że powinna mieć jakieś życie poza biurem. Nie chciał jej sprawić przykrości, niemniej ta rozmowa coś w niej wyzwoliła. Najwyraźniej Tanya zdała sobie sprawę z bezsensu takiej egzystencji, ponieważ następnej niedzieli również weszła do biura, jak zwykle, wjechała windą na najwyższe piętro i skoczyła z dachu. W gazecie wydrukowali jej zdjęcie z dnia rozdania dyplomów, gdy stała między dumnymi rodzicami, z oczami błyszczącymi od nadziei i oczekiwań.

Nie chciałam być jak Tanya, jednak widziałam, że właśnie w tym kierunku zmierzało moje życie. Skończyłam trzydzieści pięć lat, byłam sama i nie miałam w swoim życiu nic prócz pracy. Dlatego kiedy siostra mojej babci ­Lettice umarła i zostawiła mi niewielki spadek, dodałam go do całkiem niezłej sumki, jaką udało mi się odłożyć przez lata, i zrobiłam pierwszą i jedyną zaskakującą rzecz w moim życiu: odeszłam z pracy. Wynajęłam lokal po starym sklepie ze słodyczami na Fulham Road, zmieniłam go na kawiarnię i nazwałam ją U Moniki.

U Moniki. Hazard znał to miejsce. Kawiarnia znajdowała się naprzeciwko baru, w którym znalazł zeszyt. Nigdy tam nie był. Wolał anonimowe sieciówki, gdzie wiecznie zmieniający się bariści raczej nie mieli szans zauważyć, jak często zdarzało mu się przychodzić chwiejnym krokiem, na kacu, ani że nieraz musiał rozprostować zwinięty w rurkę banknot, żeby nim zapłacić. Kawiarnia Moniki zawsze sprawiała wrażenie okropnie przytulnej. Zdrowej. Same organiczne składniki i ulubione przepisy babci. W takich miejscach Hazard czuł się trochę brudny. Nazwa też go odrzucała. U Moniki. Takie imię mogłaby mieć nauczycielka. Albo wróżka. Nawet burdelmama. „U Madame Moniki, masaż ze szczęśliwym zakończeniem”. Niezbyt dobra nazwa dla kawiarni. Wrócił do lektury.

Praca na własny rachunek zamiast funkcjonowania w skomplikowanej hierarchii dużej firmy wciąż jest dla mnie ekscytująca (cały czas też uczę się czegoś nowego; powiem tylko tyle, że Benji nie jest moim pierwszym baristą). Jednak nie opuszcza mnie poczucie ogromnej pustki. Zdaję sobie sprawę, jak staroświecko to brzmi, ale ja naprawdę chcę tej bajki. Chcę przystojnego księcia oraz długiego i szczęśliwego życia u jego boku.

Zainstalowałam Tindera. Chadzałam na niezliczone randki. Staram się nie być zbyt wybredna, ignorować fakt, że ten czy inny chłopak nie przeczytał nigdy żadnego ­Dickensa, ma brudne paznokcie albo mówi z pełnymi ustami. Byłam w kilku związkach, jeden czy dwa z nich wydawały się do czegoś zmierzać. W końcu jednak za każdym razem słyszałam klasyczne wymówki. „To nie twoja wina. Nie jestem gotowy na poważny związek…” Bla, bla, bla. Potem, sześć miesięcy później, widzę na Facebooku powiadomienie o zmianie statusu związku na „zaręczony” i wiem, że to jednak była moja wina, tylko dlaczego?

Hazard trochę się domyślał.

Całe życie snułam plany. Zawsze nad wszystkim panowałam. Spisuję listy, stawiam sobie konkretne wyzwania i wyznaczam kamienie milowe. Osiągam cele. Tylko że mam już trzydzieści siedem lat i kończy mi się czas.

Trzydzieści siedem. Hazard przez chwilę obracał tę liczbę w obolałej głowie. Zdecydowanie przesunąłby ją w lewo, chociaż sam był tylko rok starszy. Pamiętał, jak kiedyś wyjaśniał koledze z biurka obok, że kiedy się kupuje owoce w supermarkecie (nie to, żeby sam kupował owoce albo w ogóle robił zakupy w supermarkecie), nie wybiera się brzoskwiń, które za chwilę się zepsują. Z jego doświadczenia wynikało, że starsze kobiety oznaczają kłopoty. Mają oczekiwania. Cele. Z taką dziewczyną wiadomo, że w ciągu kilku tygodni dojdzie do tej rozmowy. Trzeba będzie przedyskutować, dokąd zmierza relacja, jakby się siedziało w autobusie numer dwadzieścia dwa toczącym się po Piccadilly. Aż zadrżał na tę myśl.

Za każdym razem, kiedy jakaś znajoma publikuje zdjęcie swojego USG na Facebooku, daję jej lajka, dzwonię i opowiadam wylewnie i z ekscytacją, jak bardzo się cieszę, ale, jeśli mam być szczera, najchętniej rozpłakałabym się z zazdrości, pytając, dlaczego nie ja? Potem muszę iść na zakupy do działu pasmanteryjnego Petera Jonesa, bo nie da się być zestresowanym w pasmanterii, gdy otaczają cię szydełka, motki wełny oraz guziki wszystkich kształtów i kolorów, prawda?

Motki? To takie słowo w ogóle istniało? I pasmanterie? Ktoś jeszcze w nich kupuje? Zamiast wybrać się do Primarka i wziąć coś gotowego? No i cóż za niezwykły sposób na odstresowanie się. Znacznie łatwiej i szybciej jest po prostu napić się wódki. Boże, dlaczego znowu zaczął myśleć o wódce?

Mój zegar biologiczny tyka tak głośno, że nie daje mi spać w nocy. Leżę i przeklinam hormony, przez które staję się chodzącym stereotypem.

No i stało się. Zrobiłam to, o co prosił Julian. Mam tylko nadzieję, że tego nie pożałuję.

A jeśli chodzi o Juliana, mam pewien plan.

Oczywiście, że ma plan, pomyślał Hazard. Znał takich jak ona. Ten cały plan pewnie podzielony jest na sekcje, a do każdej przydzielony został kluczowy wskaźnik efektywności. Monica przywodziła mu na myśl byłą dziewczynę, która pewnego pamiętnego wieczoru przedstawiła mu prezentację w PowerPoincie na temat ich związku – mocne i słabe strony, szanse i zagrożenia. Całkiem zgrabnie ją wtedy pożegnał.

Wiem dokładnie, jak go znowu rozruszać. Napisałam ogłoszenie, że poszukuję miejscowego artysty, by prowadził wieczorne zajęcia w kawiarni. Przykleiłam je do szyby w oknie, więc teraz tylko czekam, aż Julian się zgłosi. A ten zeszyt zostawię na stoliku w winiarni naprzeciwko. Jeśli to ty go podniosłeś, jego przyszłość jest w twoich rękach.

*

Hazard spuścił wzrok na swoje dłonie, antytezę bezpieczeństwa. Nie przestawały drżeć od ostatniej działki, którą wciągnął dwadzieścia cztery godziny wcześniej, tuż przed znalezieniem zeszytu. Niech to szlag. Dlaczego musiało trafić na niego? Pomijając wszystko inne, następnego dnia miał wyjechać z kraju. Będzie mijał kawiarnię Moniki po drodze na stację metra. Mógłby wpaść tam na kawę, obczaić dziewczynę i oddać jej zeszyt, żeby mogła go przekazać komuś, kto lepiej się do tego nadaje.

Gdy już miał go zamknąć, zauważył, że Monica dopisała coś jeszcze na następnej stronie.

PS Nakleiłam na okładkę przezroczystą folię ochronną, ale mimo to postaraj się nie zostawiać zeszytu na deszczu.

Ku swojemu zaskoczeniu, Hazard uśmiechnął się.

Julian

Wchodząc do domu, Julian odkleił z drzwi napisaną odręcznie wiadomość. Nie zatrzymał się, żeby przeczytać. Wiedział, co jest w niej zawarte, a poza tym autor użył samych wielkich liter, co zdaniem Juliana było nieco niegrzeczne i krzykliwe, więc nie należało poświęcać temu uwagi.

Zaparzył sobie kawy, usiadł na fotelu, rozwiązał sznurówki, zdjął buty i położył stopy w idealnie pasujących do nich wgłębieniach zniszczonego, obitego dekoracyjną tkaniną podnóżka. Sięgnął po najnowszy numer kolorowego czasopisma „Bazaar”,który starannie sobie dozował, żeby wystarczyło mu do końca tygodnia, i już zaczynał pogrążać się w lekturze, kiedy ktoś bardzo niegrzecznie mu przeszkodził, pukając do okna. Julian opadł niżej w fotelu, żeby jego głowa nie wystawała zza oparcia. Przez ostatnie piętnaście lat nauczył się skutecznie unikać gości. Pomagał mu też stan okien, które nie były myte przez większość tego czasu, a ich nieprzejrzystość okazała się korzystną konsekwencją niechlujstwa gospodarza.

Sąsiedzi Juliana stawali się coraz bardziej nieznośni, próbując zwrócić na siebie uwagę. Westchnął, odłożył czasopismo i sięgnął po liścik. Przeczytał jego treść, krzywiąc się na widok wykrzyknika postawionego za jego nazwiskiem.

Panie Jessop!

Musimy porozmawiać!

Jesteśmy gotowi przyjąć warunki oferty właściciela. Potrzebujemy Pańskiej zgody, bez niej nie możemy posunąć sprawy dalej. Prosimy, żeby jak najszybciej skontaktował się Pan z Patricią Arbuckle spod czwórki!

Julian zakupił prawo do tego domku w 1961 roku, kiedy do końca okresu dzierżawy zostało jeszcze sześćdziesiąt siedem lat. Taki czas dla dwudziestokilkulatka wydawał się wiecznością, a już z pewnością nie czymś, czym warto się martwić. Teraz zostało już tylko dziesięć lat, a właściciel nie chciał przedłużyć dzierżawy, ponieważ zamierzał wykorzystać ten teren pod budowę „kompleksu rozrywkowego”, czymkolwiek to miało być, dla stadionu Stamford Bridge. Stadion rozrósł się i zmodernizował w czasie, gdy Julian żył w jego cieniu, z kolei on sam stawał się coraz mniejszy i coraz mniej nowoczesny. Teraz niczym monstrualny czyrak groził prawdziwą eksplozją i zalaniem ich wszystkich rzeką ropy.

Julian zdawał sobie sprawę, że logicznym wyjściem byłoby się zgodzić. Jeśli pozwolą, żeby dzierżawa dobiegła końca, ich nieruchomości staną się bezwartościowe. Dzierżawca był gotowy wykupić je teraz niemal po wartości rynkowej. Jednak nie zamierzał dobijać targu ze wszystkimi sąsiadami Juliana, jeśli zostanie mu problem w postaci jednego domku w samym środku proponowanego placu budowy.

Zdawał sobie sprawę, że jego sąsiedzi byli coraz bardziej zdesperowani, ponieważ bali się, że oszczędności ich życia – jak u większości londyńczyków ulokowane w nieruchomościach – przepadną, jednak jakby się nie starał, zwyczajnie nie potrafił wyobrazić sobie, że mógłby mieszkać gdziekolwiek indziej. Przecież nie prosił o zbyt wiele, marząc o spędzeniu ostatnich lat w domu, w którym mieszkał większość swojego życia, prawda? Dekada powinna wystarczyć aż nadto. A na co mu pieniądze od właściciela? Posiadał całkiem niezły dochód ze swoich inwestycji, nie prowadził szczególnie ekstrawaganckiego życia, a tych kilku osób z rodziny, które jeszcze mu zostały, nie widział od lat. Nie miał poczucia winy, że cały spadek po nim zniknie w chmurze papierów i przekroczonych terminów.

Niemniej rozumiał też, że odrzucenie propozycji byłoby samolubne. Julian przez wiele lat był nieznośnie samolubny i płacił za to zachowanie już od jakiegoś czasu. Naprawdę chciał myśleć o sobie, że się zmienił – że żałuje, że spokorniał. Nie powiedział nie. Wciąż jednak nie potrafił zdobyć się na powiedzenie tak; zamiast tego jak dziecko zakrył sobie oczy i udaje, że go nie ma, chociaż dobrze wie o istnieniu problemu.

Po jakichś pięciu minutach coraz bardziej nerwowego pukania dało się ostatecznie słyszeć niecierpliwe „wiem, że tam jesteś, stary pryku” i po tych słowach sąsiad Juliana odpuścił. Stary pryku? No, naprawdę.

Ten domek był dla Juliana czymś więcej niż tylko domem, a już z pewnością więcej niż inwestycją. Był wszystkim. Wszystko, co mu zostało. Znajdowały się w nim wszystkie wspomnienia przeszłości i jedyna wizja, jaką miał na przyszłość. Za każdym razem, kiedy patrzył na drzwi wejściowe, wyobrażał sobie, jak przenosi przez próg swoją świeżo upieczoną żonę, z sercem przepełnionym miłością i przekonaniem, że ta kobieta, którą trzyma w ramionach, na zawsze wystarczy mu do szczęścia. Kiedy stał przed kuchenką, wyobrażał sobie Mary w fartuszku, ze związanymi włosami, mieszającą chochlą w wielkim garnku jej słynną wołowinę po burgundzku. Kiedy siedział przy kominku, Mary zajmowała miejsce na dywaniku przed nim, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Włosy opadały jej do przodu, gdy pochylała się nad najnowszym romansem wypożyczonym z miejscowej biblioteki.

Nie wszystkie wspomnienia były przyjemne. Czasami widział też ciche łzy na policzkach Mary, gdy ściskała w dłoni list miłosny, który znalazła przypięty do jego sztalugi przez jedną z modelek. Mary stojącą na szczycie krętych schodów, które prowadziły do ich sypialni; rzucała w niego szpilkami innej kobiety. Często, kiedy spoglądał w lustro, patrzyła na niego Mary z oczami pełnymi smutku i rozczarowania.

Julian nie unikał złych wspomnień. Właściwie to witał je z otwartymi rękami. Traktował je jak pokutę. I w pewnym sensie stanowiły dla niego źródło pocieszenia. Przynajmniej miał pewność, że nadal posiada jakieś uczucia. Cierpienie, jakie im towarzyszyło, dawało mu chwilową ulgę, trochę jak przeciąganie skalpelem artystycznym po skórze, by patrzeć, jak krwawi, co robił tylko w najgorsze dni. Pomijając wszystko inne, w jego wieku rany nie goiły się już tak szybko.

Rozejrzał się po ścianach swojego domu, których prawie każdy centymetr pokrywała układanka ramek z rysunkami i obrazami. Każdy z nich miał własną historię. Mógłby zatracić się w nich na długie godziny. Wracał myślami do rozmów, które przeprowadzał z artystami, do rad i inspiracji wymienianych przy karafkach wina. Pamiętał drogę, jaką przebyło każde z tych dzieł, żeby trafić tutaj – jeden dostał na urodziny, inny Mary otrzymała jako zapłatę za bezgraniczną gościnność, a kolejny zakupili w trakcie prywatnego wernisażu, bo tak bardzo mu się spodobał. Nawet ich rozmieszczenie na ścianach miało swoje znaczenie. Czasami było chronologiczne, czasami tematyczne – piękne kobiety, londyńskie krajobrazy, niezwykłe perspektywy albo specyficzne użycie światła lub cienia. Jak mógłby je wszystkie przenieść? Gdzie indziej mogłyby zawisnąć?

Była już prawie siedemnasta. Julian wyjął butelkę Baileysa z barku i przelał część do srebrnej piersiówki, założył płaszcz i kiedy już upewnił się, że przed domem nie czeka na niego żaden zirytowany sąsiad, ruszył na cmentarz.

Już z daleka zauważył, że grób admirała wygląda jakoś inaczej, jednak dopiero po jakimś czasie to dostrzegł. Czekał na niego kolejny liścik – czarne litery na białym papierze. Czy sąsiedzi zamierzali zostawiać mu wiadomości absolutnie wszędzie? Czyżby go śledzili? Czuł, jak budzi się w nim irytacja. To już zakrawało na nękanie.

Gdy zbliżył się do pomnika, zdał sobie sprawę, że to nie był liścik od sąsiada. To było ogłoszenie i widział już takie raptem tego ranka. Wtedy o nim nie myślał, teraz jednak stało się jasne, że powstało z myślą o nim.

Monica

W sobotę Monica zaczynała już tracić wiarę w swój genialny plan. Minęło kilka dni, odkąd powiesiła ogłoszenie w oknie kawiarni, lecz w dalszym ciągu po Julianie nie było ani śladu. Tymczasem musiała grzecznie odmówić całej masie kandydatów na nauczyciela rysunku, korzystając z coraz bardziej absurdalnych wymówek. Kto by pomyślał, że w okolicy znajdowało się aż tylu artystów poszukujących pracy? Oprócz tego jako eksprawniczka była boleśnie świadoma tego, że łamie w tej chwili całe mnóstwo paragrafów prawa pracy, chociaż w głębi duszy bawił ją fakt, że po raz pierwszy w życiu nie stosuje się do końca do zasad.

Drugi problem polegał na tym, że za każdym razem, kiedy ktoś nowy pojawiał się w kawiarni, Monica zaczynała się zastanawiać, czy to ta osoba znalazła zeszyt leżący na pustym stoliku w winiarni i przeczytała koszmarnie żenujące jojczenie zdesperowanej starej panny. Co ona sobie myślała? Gdyby tylko mogła, skasowałaby tamten wpis, niczym nieprzemyślany post na Facebooku. Doszła do wniosku, że autentyczność jest absolutnie przereklamowana.

Jakaś kobieta podeszła do lady, trzymając na rękach niemowlaka, nie starszego niż trzy miesiące i ubranego w sweterek i przeuroczą, staromodną sukienkę z bufiastymi rękawami. Dziecko spojrzało na Monicę swoimi wielkimi błękitnymi oczami, które wyglądały, jakby dopiero co nauczyły się skupiać wzrok. Monica poczuła ucisk w żołądku. W myślach zaczęła recytować swoją mantrę: „Jestem silną, niezależną kobietą. Nie potrzebuję cię…”. Mała, zupełnie jakby potrafiła wyczuć jej myśli, wydała z siebie piskliwy wrzask, jej twarzyczka zrobiła się czerwona i wykrzywiona, niczym u ludzkiej wersji rozwścieczonego emoji. „Dziękuję”, powiedziała bezgłośnie do dziecka Monica i odwróciła się, by przygotować herbatę miętową. Gdy podała kubek matce, otworzyły się drzwi i do kawiarni wszedł Julian.

Gdy widziała go ostatnim razem, był ubrany jak ekscentryczny dżentelmen z czasów edwardiańskich. Monica założyła, że cała jego garderoba składała się z ubrań w tym stylu. Okazało się, że nie miała racji, ponieważ dzisiaj Julian wyglądał jak z połowy lat osiemdziesiątych, gdy królował nowy romantyzm. Założył na siebie czarne spodnie rurki, zamszowe buty do kostki i białą koszulę z żabotem. Bardzo strojnym żabotem. Tego rodzaju stylizację zazwyczaj dopełniało pociągnięcie eyelinerem. Monica z ulgą zauważyła, że Julian nie posunął się aż tak daleko.

Usiadł przy tym samym stoliku w Bibliotece, który zajął poprzednim razem. Monica podeszła do niego, nieco zdenerwowana, żeby zebrać zamówienie. Czy widział jej ogłoszenie? Czy to dlatego się tutaj pojawił? Obejrzała się na okno kawiarni, gdzie wisiała kartka. Zniknęła. Spojrzała jeszcze raz, jakby papier mógł magicznie wrócić, lecz nic z tego, zostało tylko kilka brzydkich plam po taśmie klejącej. Zanotowała sobie w pamięci, żeby usunąć je za pomocą odrobiny octu.

No cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o jej plan. Irytacja Moniki szybko przeobraziła się w ulgę. To od początku był głupi pomysł. Nieco pewniej zbliżyła się do Juliana, skoro okazało się, że jednak wpadł wyłącznie na kawę.

– Co podać? – zapytała pogodnie.

– Poproszę mocną czarną kawę – odparł (nie dla niego eleganckie białe kawki, zauważyła), po czym rozłożył kartkę trzymaną w ręce, rozprostował zagięcia i położył ją na stoliku przed sobą. To był jej plakat. Jednak nie oryginał, a kopia. Monica poczuła, że się rumieni.

– To ogłoszenie powstało z myślą o mnie, nieprawdaż? – zapytał.

– A jest pan artystą? – wydukała niczym panelistka programu Question Time, szukając właściwej odpowiedzi, niepewna, czy powinna odkryć swoje karty, czy grać na zwłokę.

Przez chwilę patrzył jej w oczy niczym wąż hipnotyzujący małego nornika.

– Owszem, jestem – powiedział. – I zdaje się, że właśnie dlatego pani ogłoszenie zawisło na murze Chelsea Studios, gdzie mieszkam. I to nie jeden egzemplarz, a trzy. – Stuknął palcem w kartkę leżącą na stole, trzykrotnie dla lepszego wrażenia. – To mógł być jeszcze zbieg okoliczności, lecz wczoraj o zwyczajowej porze udałem się na grób admirała na cmentarzu Brompton i tam, na pomniku, zobaczyłem kolejne ogłoszenie. Doszedłem wtedy do wniosku, że musiała pani znaleźć mój zeszyt i próbuje skontaktować się ze mną. Swoją drogą, nie jestem pewny, czy wybór czcionki był właściwy. Sam trzymałbym się Times New Roman. Times New Roman pasuje do każdej okazji.

W tym momencie Monica, wciąż stojąc przy stoliku Juliana, czuła się jak niegrzeczna uczennica, która trafiła na dywanik do gabinetu dyrektora. A przynajmniej wydawało jej się, że tak musiałaby się czuć, bo sama przecież, co oczywiste, nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji.

– Mogę? – zapytała, wskazując na fotel naprzeciwko Juliana. Przechylił nieco głowę, kiwając nieznacznie. Monica usiadła i dała sobie chwilę na opanowanie nerwów. Nie pozwoli zbić się z tropu. Wyobraziła sobie matkę.

„Jeśli poczujesz się zdenerwowana, Monico, wyobraź sobie, że jesteś Boudiką, królową Celtów! Albo Elżbietą I! Albo Madonną!”

„Matką Jezusa?” – zapytała.

„Nie, głuptasie! Maryja była zdecydowanie zbyt spokojna i potulna! Miałam na myśli tę gwiazdę pop”. Matka śmiała się tak głośno, że sąsiedzi zaczęli stukać w ścianę.

Dlatego Monica uruchomiła w sobie Madonnę i popatrzyła niezłomnym wzrokiem na dość deprymującego i nieco naburmuszonego mężczyznę naprzeciwko.

– Ma pan rację, faktycznie to ja znalazłam zeszyt, a ogłoszenie powstało z myślą o panu, jednak nie powiesiłam go na murze ani też na nagrobku admirała. – Julian uniósł brew w imponującym wyrazie sceptycyzmu. – Wydrukowałam tylko jeden egzemplarz i przykleiłam do szyby w oknie kawiarni. – Kiwnęła głową na puste miejsce, w którym wcześniej wisiał plakat. – To jest ksero. Nie ja je wykonałam. Jestem ciekawa, kto za tym stoi. – To pytanie ją dręczyło. Dlaczego ktoś miałby kraść jej ogłoszenie?

– Cóż, skoro to nie była pani, ktoś inny musiał przeczytać moją historię – odparł Julian. – Jak inaczej miałby wiedzieć, gdzie mieszkam? Albo o admirale? To nie może być przecież przypadek, że jedyny grób z pani plakatem był akurat tym, który odwiedzam od czterdziestu lat, prawda?

Niepokój Moniki jeszcze wzrósł, kiedy dotarło do niej, że skoro ktoś inny sięgnął po zeszyt Juliana, poznał też jej historię. Przeniosła tę myśl do przegródki „sprawy zbyt nieprzyjemne, by na razie się nimi zajmować”. Z pewnością jeszcze do niej wróci.

– Czyli jest pan zainteresowany? – zapytała Juliana. – Poprowadzi pan dla mnie wieczorne zajęcia z rysunku? W kawiarni?

Jej pytanie wisiało w powietrzu tak długo, że zaczęła się zastanawiać, czy go nie powtórzyć. Potem twarz Juliana zmarszczyła się w harmonijkę i mężczyzna uśmiechnął się.

– Cóż, skoro pani i najwyraźniej jeszcze ktoś zadaliście sobie tyle trudu, nieładnie byłoby z mojej strony odmówić, nieprawdaż? A w ogóle jestem Julian – powiedział, wyciągając do niej rękę.

– Wiem – stwierdziła, ściskając jego dłoń. – A ja jestem Monica.

– Cieszę się na naszą współpracę, Monico. Mam takie przeczucie, że zostaniemy przyjaciółmi. – Monica poszła zaparzyć mu kawę, czując się, jakby właśnie zdobyła dziesięć punktów dla Gryffindoru.

Hazard

Hazard popatrzył na plażę w kształcie księżyca, na rosnące na jej obrzeżach palmy. Morze Południowochińskie było idealnie błękitne, a niebo bezchmurne. Gdyby widział je na Instagramie, pomyślałby, że na zdjęcie zostały nałożone filtry. Po trzech tygodniach tej nieustannej perfekcji zaczynało mu to już działać na nerwy. W czasie porannego spaceru po plaży (zanim słońce zdążyło rozgrzać piasek na tyle, by nie dało się chodzić bez butów) bezwiednie wyglądał psiej kupy na drobniutkim białym piasku. Byle tylko coś zakłóciło to monotonne piękno. Hazard często odczuwał pragnienie, by wołać głośno o pomoc, lecz wiedział, że ta plaża była jak odmęty kosmosu – nikt nie usłyszałby tutaj jego krzyku.

To nie była jego pierwsza wizyta na tej wyspie, odwiedził ją pięć lat wcześniej. Zatrzymał się na Koh Samui razem z przyjaciółmi i przypłynęli tutaj na kilka dni łodzią. Dla niego było trochę zbyt daleko od cywilizacji i nie mógł się doczekać powrotu do barów, klubów, imprez w blasku księżyca na Samui, nie wspominając już o zawsze działającej elektryczności, ciepłej wodzie i Wi-Fi. Niemniej pośród niekończących się ponurych i brudnych przebitek z przygód na jedną noc, niestosownych esemesów pisywanych po pijaku i spotkań z szemranymi dilerami w ciemnych alejkach, wspomnienia z tego miejsca błyszczały – przypominały oazę spokoju na niegościnnej pustyni jego niedalekiej przeszłości. Dlatego kiedy wreszcie podjął decyzję, by rzucić nałóg i uporządkować swoje życie, kupił bilet w jedną stronę właśnie na Koh Samui. Wyspa znajdowała się zbyt daleko od wszystkiego, żeby mógł narobić sobie tutaj kłopotów, a do tego była wystarczająco tania, by w razie konieczności mógł tutaj przeżyć przez kilka miesięcy z pieniędzy, jakie dostał w ramach ostatniej premii.

Na jednym krańcu niewielkiej plaży znajdowała się kawiarnia – Lucky Mother – a po drugiej stronie bar o nazwie Monkey Nut (to na cześć ich jedynego baru z przekąskami2). Między nimi rozciągało się niczym sznur pereł, jednak bez połysku, dwadzieścia pięć chatek wzniesionych pośród palm, z widokiem na morze. Ta pod numerem osiem należała do Hazarda. Była zwyczajnym drewnianym budynkiem, niewiele większym od komórki na narzędzia w ogrodzie jego ojca.

W środku znajdowała się sypialnia, niemal całkowicie zajęta przez dwuosobowe łóżko i wyposażona w dużą moskitierę pełną dziur tak wielkich, że do środka mogły wlecieć całe wycieczki wygłodniałych owadów. Do tego z jednej strony nieduża łazienka z kibelkiem i prysznicem z zimną wodą, przytulona do ściany niczym kapsuła ratunkowa do statku matki. Okna to też były właściwie iluminatory zabezpieczone siatką. Oprócz łóżka w środku znajdowały się tylko: stolik ze skrzynki po piwie, pojedynczy regał z eklektyczną kolekcją książek, którą zostawili Hazardowi w spadku poprzedni lokatorzy, a także kilka wieszaków służących mu do przechowywania różnych sarongów zakupionych w miasteczku. Zastanawiał się, co pomyśleliby jego dawni kumple, widząc go paradującego w samej tylko spódnicy.

Hazard huśtał się lekko na hamaku zawieszonym między dwiema belkami drewnianego tarasu, który biegł wzdłuż boku jego chatki. Obserwował małą łódkę motorową; właśnie podpłynęła do brzegu, żeby zabrać grupkę mniej więcej piętnastu osób, które przybywały z Samui tylko za dnia. Na wyspie zostali wyłącznie mieszkańcy. Słońce chowało się już za horyzontem i niebo przybrało odcienie czerwieni i pomarańczy. Hazard wiedział, że w ciągu kilku minut zapadnie zmrok. Tutaj, tak blisko równika, słońce uciekało pośpiesznie. Nie było mowy o ślamazarnym, pretensjonalnym i przekornym pożegnaniu, do których przyzwyczaił się w domu – tutaj zachód słońca przypominał raczej gaszenie świateł w akademiku.

Usłyszał, jak załącza się agregat Lucky Mother i poczuł subtelny zapach benzyny, a także odgłosy Andy’ego i Barbary (Hazard zakładał, że to były zachodnie wersje ich tajskich imion), którzy szykowali się do przygotowania wieczornego posiłku.

Minęły dwadzieścia trzy dni, odkąd Hazard po raz ostatni napił się alkoholu i wciągnął kreskę. Był tego pewien, ponieważ każdego dnia rysował znak na drewnianej ramie łóżka, niczym więzień Alcatraz, a nie turysta w jednym z najpiękniejszych zakątków Ziemi. Tego ranka naliczył cztery grupki po pięć i trzy wolne. To były długie dni, przerywane falami napadów bólu głowy, pocenia się i dreszczy, a także noce pełne wyrazistych snów, w czasie których przeżywał ponownie swoje najdziksze ekscesy. Zeszłej nocy przyśniło mu się, że wciągnął kreskę z jędrnego, opalonego brzucha Barbary. Przy śniadaniu nie potrafił spojrzeć jej w oczy.

Niemniej zaczynał się czuć lepiej, przynajmniej fizycznie. Zamęt w głowie i zmęczenie powoli ustępowały, jednak szybko zastąpiło je tsunami emocji. Te nieznośne wyrzuty sumienia, żale, obawy, znudzenie i strach, które zawsze przeganiał kieliszkiem wódki albo kreską koki. Teraz dręczyły go wspomnienia sekretów wyjawianych dla samej tylko dobrej anegdoty, dziewczyn zdradzanych dla szybkiego numerka w kiblu nocnego klubu, fatalnych decyzji giełdowych podejmowanych na chemicznie wspomaganej pewności siebie. Co dziwne, pośród całej tej potwornej retrospekcji bezwiednie zaczął myśleć o historiach zawartych w tym zielonym zeszycie. Miewał wizje Mary próbującej zignorować modelki męża, Juliana niszczącego swoje płótna w środku nocy, ­Tanyi rozpłaszczonej na chodniku, a także Moniki rozdającej babeczki i marzącej o miłości.

Kiedy udał się do kawiarni Moniki, żeby zwrócić jej zeszyt, ku swojemu przerażeniu zdał sobie sprawę, że to ta sama kobieta, z którą zderzył się w wieczór przed dniem, w którym złożył wypowiedzenie i odwrócił się od całej reszty swojego poprzedniego życia. Szybko się wycofał, zanim zdążyła go zauważyć. Dlatego też wciąż miał zeszyt, a im dłużej to trwało, tym więcej zawartych w nim sekretów osiadało mu w mózgu i nie dało się ruszyć. Zastanawiał się, czy Monica zdołała przekonać Juliana, żeby poprowadził zajęcia z rysunku, i jakiego rodzaju mężczyzna byłby dla niej właściwy.

Po plaży poniósł się głos dzwonka. Wybiła dziewiętnasta, czas na kolację. Lucky Mother serwowała tylko jeden wieczorny posiłek. To było jedyne miejsce w okolicy, w którym można było zjeść, a jadło się to, co akurat podali. Po wielu latach niekończących się alternatyw, dokonywania skomplikowanych decyzji – kawa czy herbata? Jeśli kawa, to cappuccino, americano czy latte? Ze zwykłym mlekiem? A może chudym albo sojowym? – Hazard cieszył się na myśl o braku możliwości wyboru.

Otwarta restauracja z drewnianą podłogą i dachem krytym strzechą posiadała jeden długi stół, który zajmował całą jej długość. Dokoła stało też kilka mniejszych stolików, jednak każdy nowo przybyły szybko orientował się, że akceptowalnym zachowaniem jest dołączenie do grupy przy wspólnym stole, chyba że ktoś lubił, jak pozostali patrzą na niego podejrzliwie, zastanawiając się, jakie kryje tajemnice.

Obserwując pozostałych mieszkańców, którzy szli przez plażę w kierunku Lucky Mother, wpadł na pomysł. Wiele osób, które tu poznał, pochodziło z Londynu albo zamierzało odwiedzić to miasto. Mógłby przyjrzeć się wszystkim po kolei i sprawdzić, czy nie znalazłby się pośród nich chłopak dla Moniki. W końcu całkiem sporo już o niej wiedział. Więcej niż chciało mu się dowiadywać na temat większości swoich dziewczyn. Mógłby być jej dobrą wróżką, jej tajemniczym swatem. Będzie fajnie. A przynajmniej Hazard znajdzie sobie jakieś zajęcie.

Zajął miejsce przy stole, a wizja misji do wypełnienia napełniła go nową energią. Starannie przyjrzał się pozostałym gościom. Na tyle, na ile potrafił ocenić, wydawało mu się, że był na czwartym miejscu pod względem długości pobytu. Większość ludzi nie zatrzymywała się tutaj na dłużej niż na pięć dni.