Charles Dickens na tropie. Opowieść o dwóch morderstwach - Heather Redmond - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Charles Dickens na tropie. Opowieść o dwóch morderstwach ebook i audiobook

Heather Redmond

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

U progu wiktoriańskiej ery Londyn ma nowego detektywa…

Zimą 1835 roku młody Charles Dickens zostaje dziennikarzem „Evening Chronicle”. Zaproszony na kolację do posiadłości współredaktora gazety, jest oczarowany córką swojego szefa – pełną życia dziewiętnastoletnią Kate Hogarth. Wieczór zakłóca krzyk z domu sąsiadów. Charles, Kate i jej ojciec znajdują nieprzytomną pannę Christianę Lugoson. Kobieta wkrótce umiera.

Kiedy Charles dowiaduje się od kolegi o bardzo podobnej tajemniczej śmierci młodej kobiety rok wcześniej, zaczyna podejrzewać otrucie. Postanawia zbadać sprawę. Urocza Kate oferuje pomoc – wykorzystując swoją pozycję społeczną – by dotrzeć do wyższych sfer, w których ktoś jest podejrzany o morderstwo. Charles ma nadzieję, że uda mu się odkryć prawdę i sprawić by sprawiedliwość dosięgnęła sprawców…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 32 min

Lektor: Marek Głuszczak
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:A TALE OF TWO MUR­DERS
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieJa­kub Ra­dzi­miń­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund, Be­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2018 by He­ather Red­mond First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Ja­kub Ra­dzi­miń­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-42-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Andy’ego

Roz­dział 1

Bromp­ton, pod Lon­dy­nem, 6 stycz­nia 1835 r.

– Święto Ob­ja­wie­nia Pań­skiego to do­prawdy naj­lep­szy czas! – za­wo­łał Char­les Dic­kens na wi­dok nie­sio­nej przez go­spo­dy­nię prze­pięk­nej tarty z dże­mem. Ogromny wy­piek, tra­dy­cyj­nie ude­ko­ro­wany świą­tecz­nie gwiazdą z cia­sta i trzy­na­stoma dże­mami w róż­nych ko­lo­rach na jej sze­ściu czub­kach, ku­sił wo­nią owo­ców i słod­ko­ści.

Liczna ro­dzina pani Ho­garth przy­kla­snęła temu stwier­dze­niu, kiedy pani domu usta­wiła swoje dzieło na le­żą­cej na środku stołu ser­we­cie z wy­ha­fto­waną sceną od­wie­dzin Trzech Króli u Dzie­ciątka. Po­kry­wa­jąca cia­sto gla­zura skrzyła się w bla­sku świec tak pięk­nie, że Char­le­sowi aż ślina na­pły­nęła do ust, choć wszak skoń­czyli wła­śnie jeść prze­pyszną pie­czeń z ziem­nia­kami i ka­pu­stą. Sie­dzący u szczytu stołu Geo­rge Ho­garth uniósł czy­sty nóż, nie­mal przy­ci­na­jąc so­bie po­kaźne wąsy.

– Ależ nie, wręcz naj­gor­szy – za­opo­no­wała ko­kie­te­ryj­nie sie­dząca obok Char­lesa Kate Ho­garth, śliczna córka go­spo­da­rza. – Oj­ciec bo­wiem musi za­pra­szać do domu go­ści, z któ­rymi mu­simy się dzie­lić cu­downą tartą matki.

– Do­sta­nie pa­nienka swój ulu­biony dżem – obie­cał jej Char­les, wpa­tru­jąc się w ja­sno­błę­kitne oczy dzie­więt­na­sto­let­niej ko­biety. Przez cały po­si­łek oma­wiał z re­dak­to­rem ga­zety sprawy służ­bowe, acz­kol­wiek jego spoj­rze­nie nie­ustan­nie wę­dro­wało ku tej pięk­nej pan­nie, bez ba­cze­nia na kil­ka­na­ście obec­nych osób do­ro­słych i dzieci. – Któ­ryż to?

– Agre­stowy – od­parła, za­ru­mie­niona. – Ale to pan musi wy­brać pierw­szy. Wszak jest pan go­ściem ojca.

– Je­stem tylko no­wym pra­cow­ni­kiem „Eve­ning Chro­nicle”– oświad­czył Char­les – le­d­wie war­tym uwagi.

– Ba! – rzu­cił Geo­rge Ho­garth, ukła­da­jąc wolną rękę w po­przek ka­mi­zelki. – Jest pan na­szym naj­bar­dziej obie­cu­ją­cym dzien­ni­ka­rzem. Żeby tyle osią­gnąć przy za­le­d­wie dwu­dzie­stu dwóch la­tach na karku. Na­pawa mnie to na­dzieją, chłop­cze.

– Jakże fa­scy­nu­jące – stwier­dziła z bły­skiem w oku Kate. – Pa­nie Dic­kens, musi nam pan po­wie­dzieć, o czym pan pi­sał.

Kiedy przy­ci­chły od­głosy apro­baty ze strony dzieci pani Ho­garth, matka rodu o dzie­sięć lat młod­sza od swego męża, któ­rego włosy już za­czy­nała przy­ozda­biać si­wi­zna, prze­su­nęła tartę w stronę mał­żonka. Char­les za­ba­wił ze­bra­nych opo­wie­ścią o nie­daw­nej de­ba­cie w par­la­men­cie, o któ­rej pi­sał, włącz­nie z prze­wra­ca­ją­cym się pi­ja­nym człon­kiem par­la­mentu, ki­cha­ją­cym żoł­nie­rzem i trwa­jącą trzy go­dziny prze­mową prze­rwaną przez bied­nego star­szego par­la­men­ta­rzy­stę, który przy­snął i chra­pał tak gło­śno, że pół sali wpa­dło nie­mal w hi­ste­rię, po czym zsu­nął się z ławy na pod­łogę.

Kiedy Char­les koń­czył swoją opo­wieść, panna Ho­garth trzy­mała się kur­czowo jego rę­kawa, by usie­dzieć pro­sto po­mimo kon­wul­syj­nego chi­chotu. Dic­kens był dumny ze swo­jego fraka z koł­nie­rzem z czar­nego ak­sa­mitu. Wo­dził wzro­kiem mię­dzy jej pal­cami prze­su­wa­ją­cymi się po no­wiut­kim ma­te­riale a sma­ko­wi­tym wi­do­kiem kro­jo­nego cia­sta.

Z po­czu­ciem winy prze­niósł spoj­rze­nie na za­sia­da­ją­cego na dru­gim końcu stołu go­spo­da­rza. Jego zer­k­nię­cia były nie­uprzejme, acz­kol­wiek pnący się po szcze­blach ka­riery mło­dzie­niec ni­gdy do­tąd nie sta­nął wo­bec tak ku­szą­cego ką­ska.

– Czego so­bie ży­czysz, Char­le­sie? – spy­tała pani Ho­garth.

– Po­pro­szę je­den z czer­wo­nych – od­po­wie­dział z en­tu­zja­zmem. – Panna Ho­garth zde­cy­do­wa­nie woli zie­lony.

– Tak jak jej matka – stwier­dził swo­bod­nie pan Ho­garth. – Mał­żonka przy­go­to­wuje do­sko­nały dżem z agre­stu.

– Czy mile pan spę­dził Boże Na­ro­dze­nie, pa­nie Dic­kens? – spy­tała panna Ho­garth. Mó­wiła z mniej wy­raź­nym szkoc­kim ak­cen­tem niż jej ro­dzice. – Od­wie­dził pan krew­nych?

Char­les przy­jął swój ta­le­rzyk. Czer­wony dżem wy­peł­niał trój­kąt z cia­sta.

– Mój oj­ciec jest da­leko za Hamp­stead, reszta ro­dziny jed­nak mieszka w oko­licy. Z bra­tem Fre­dem dzielę wręcz po­kój. Otrzy­ma­łem za­da­nie nad­zo­ro­wa­nia jego edu­ka­cji. Na­sza matka ma mnó­stwo za­ję­cia z mo­imi dwiema sio­strami oraz naj­młod­szym ro­dzeń­stwem, dwoma chłop­cami.

– Do­brze jest mieć ro­dzinę przy so­bie – wtrą­cił pan Ho­garth. Małe dziecko, może czte­ro­let­nie, wdra­pało się mu na ko­lana i bek­nęło gło­śno. – Ile lat ma Fred?

– Czter­na­ście. – Char­les uśmiech­nął się sze­roko. – Zje­dli­śmy wspa­niały po­si­łek z oka­zji uro­dzin matki, tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Acz­kol­wiek przez więk­szość tych dwu­na­stu dni pra­co­wa­łem. Pi­szę do kilku ga­zet, a po­nie­waż nie je­stem żo­naty, uzna­łem, że naj­le­piej bę­dzie przy­jąć jak naj­wię­cej pracy, by od­cią­żyć tych, na któ­rych w domu cze­kają dzieci.

– To bar­dzo po­czciwe z pana strony – za­uwa­żyła z dru­giego końca stołu pani Ho­garth, pod­rzu­ca­jąca na ko­la­nie nie­mowlę o ogrom­nych, ciem­nych oczach. – Cie­szę się jed­nak, że zdo­łał pan do nas dziś do­łą­czyć.

– Je­stem wdzięczny za za­pro­sze­nie – od­parł Char­les, po czym nie zdo­łał się oprzeć zwró­ce­niu się do sie­dzą­cej obok niego dziew­czyny. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, panno Ho­garth, kiedy przy­była pani z Edyn­burga?

– Przed bli­sko czte­rema laty – od­po­wie­działa. – Zdaje mi się, że ani tro­chę nie po­zby­łam się szkoc­kiego ak­centu.

– Moim zda­niem jest uj­mu­jący – oznaj­mił Dic­kens. – Z me­lo­dyj­nych gło­sów pa­nienki i jej sióstr ła­two wnio­sko­wać, że po­cho­dzi­cie z mu­zy­kal­nej ro­dziny.

– Po po­siłku po­win­ni­śmy za­rzą­dzić mu­zykę – stwier­dził pan Ho­garth, ze­sta­wia­jąc dziecko na pod­łogę, po czym wró­cił do kro­je­nia tarty. – Wiem jed­nak, że czeka pana da­leka droga do domu.

– Gdzie pan mieszka? – spy­tała panna Ho­garth, gdy jej oj­ciec roz­da­wał ostat­nie ta­le­rze.

Char­les ob­ser­wo­wał, jak ka­wałki tarty tra­fiają suk­ce­syw­nie do wszyst­kich sie­dzą­cych przy stole. W swo­jej ka­wa­lerce nie ja­dał ni­czego po­dob­nego, a jako że jego oj­ciec ucie­kał przed kło­po­tami fi­nan­so­wymi, matka nie miała dość pie­nię­dzy, by przy­go­to­wy­wać ta­kie pysz­no­ści.

– Miesz­kam w Hol­born, w Fur­ni­val’s Inn. To ci­che, dość po­nure miej­sce, w ni­czym nie­po­dobne do wa­szego domu oto­czo­nego ogro­dami i sa­dami. Ży­jemy z bra­tem w bli­skim kon­tak­cie z bliź­nimi.

– My rów­nież – za­uwa­żyła panna Ho­garth, sku­biąc zdo­biącą rę­kaw jej zie­lo­nej su­kienki czer­woną wstążkę, która się roz­wią­zała. – Wi­dzi pan, jak liczne mam ro­dzeń­stwo?

– Moja ro­dzina też nie na­leży do ma­łych – od­parł Char­les. – Ale jakże zdrowe jest kar­mie­nie ro­dziny plo­nami z wła­snej ziemi!

– Dla­tego wła­śnie mogę ro­bić tak smaczny dżem – wtrą­ciła pani Ho­garth. – Oczy­wi­ście z po­mocą Kate.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się na po­chwałę matki, po chwili jed­nak unio­sła brwi i otwo­rzyła usta w wy­ra­zie wiel­kiego za­sko­cze­nia.

Char­les rów­nież usły­szał ha­łas do­bie­ga­jący spoza przy­tul­nego domu.

– Co to było? – Ob­ró­cił się na krze­śle do okna prze­sło­nię­tego gru­bymi za­sło­nami.

– Brzmiało jak czyjś krzyk. – Pan Ho­garth odło­żył nóż, wstał od stołu i ru­szył w stronę okna.

Przy za­sło­nach do­łą­czyli do niego Dic­kens i panna Ho­garth. Pan domu ze­brał jedną z zi­mo­wych za­słon i zwią­zał ją z boku, by mo­gli wyj­rzeć na ze­wnątrz. Char­les osło­nił oczy dłońmi, by prze­bić wzro­kiem pa­nu­jący na ze­wnątrz mrok, na dwo­rze jed­nak pod­nio­sła się już mgła i pły­nęła te­raz po cze­ka­ją­cych na wio­snę grząd­kach wa­rzyw­nych. Nie wi­dział ni­czego poza nie­mal wid­mo­wymi, ko­ły­szą­cymi się na wie­trze na­gimi ga­łę­ziami od­le­głych ja­błoni.

Ko­lejny krzyk. Panna Ho­garth aż pod­sko­czyła i za­drżała.

– Kto mieszka w są­sied­nim domu? – spy­tał Char­les.

Pan Ho­garth zmarsz­czył czoło.

– To po­kaźna re­zy­den­cja. Przed pa­roma mie­sią­cami wpro­wa­dziła się tam lady Lu­go­son, wdowa po ba­ro­nie, która wró­ciła z Fran­cji z dwójką dzieci.

– Sa­motna wdowa? – spy­tał na­pię­tym gło­sem Char­les. Domy stały w spo­rej od­le­gło­ści od sie­bie. Mię­dzy nimi mo­głoby się roz­gry­wać wiele nie­go­dzi­wych scen i nikt by tego nie za­uwa­żył.

Pan domu po­ki­wał głową z wy­ma­lo­waną na twa­rzy tro­ską.

– Mu­simy się do nich udać – stwier­dziła Kate z po­dziwu godną sta­now­czo­ścią.

– Pani Ho­garth – zwró­cił się do żony jej oj­ciec – czy mo­gła­byś za­pa­lić nam kilka lamp?

– Oczy­wi­ście – od­parła go­spo­dyni, za­tknęła za ucho nie­sforny ko­smyk wło­sów i po­śpiesz­nie opu­ściła ja­dal­nię.

Młod­sze dzieci po­częły roz­ma­wiać z oży­wie­niem, a Char­les i panna Ho­garth udali się po swoje płasz­cze. Kiedy dziew­czyna zsu­nęła ze stóp wie­czo­rowe obu­wie, przez krótką chwilę, gdy szu­kała zi­mo­wych bu­tów, Dic­kens ukrad­kiem po­dzi­wiał jej drobne, wą­skie stopy. Jakże do­sko­nałą była istotą i jakże bar­dzo prze­wyż­szała go uro­dze­niem. Tej dziew­czy­nie ni­gdy ni­czego w ży­ciu nie bra­ko­wało, jej oj­ciec ni­gdy nie sie­dział w wię­zie­niu za długi, jej bra­cia nie mu­sieli po­rzu­cić na­uki i pod­jąć pracy w skła­dach.

Char­les od­na­lazł na ha­czyku płaszcz pana Ho­gar­tha, a chwilę po­tem ich ka­pe­lu­sze, po czym za­brał wszystko do ja­dalni. Kiedy tylko pani domu przy­nio­sła za­pa­lone lampy, wy­szli przez obite zie­lo­nym ryp­sem drzwi wio­dące do kuchni, czym wy­stra­szyli młodą pod­ku­chenną, po czym wy­szli na ze­wnątrz drzwiami pro­wa­dzą­cymi wprost do ogrodu.

W po­wie­trzu nio­sły się ko­lejne krzyki, przy­tłu­mione i roz­pro­szone przez za­le­ga­jącą mgłę.

– Czy ich wła­śnie mor­dują?! – za­wo­łała panna Ho­garth.

– Sły­szę głosy trzech róż­nych ko­biet – stwier­dził jej oj­ciec.

Char­les wie­dział, że go­spo­darz ma do­sko­nały słuch mu­zyczny, i ufał jego oce­nie.

– Czy to okrzyki bólu? – spy­tał.

– Na pewno trwogi. – Pan Ho­garth chwy­cił sto­jącą pod ka­mienną ścianą mocną la­skę.

Dic­kens i panna Ho­garth po­dą­żyli za star­szym męż­czy­zną, który klu­czył mię­dzy grząd­kami a ka­łu­żami. Wo­kół ich ko­stek wiły się pa­sma mgły. Tylko dziew­czyna miała od­po­wied­nie buty, choć Char­les z po­wodu wy­mu­szo­nych oszczęd­no­ści miał buty przy­sto­so­wane do dłu­gich spa­ce­rów. Jed­nakże pa­sta, którą mi­nio­nego wie­czoru z ta­kim mo­zo­łem na­kła­dał na skórę obu­wia, naj­praw­do­po­dob­niej miała nie prze­trwać ta­kiej wil­goci.

Do­tarli na skraj ogrodu i we­szli do sadu. Pod po­de­szwami chrzę­ściły im wy­schnięte opa­dłe li­ście.

– Czy mogę? – spy­tał Char­les, wska­zu­jąc czę­ściowo już odła­maną ga­łąź ja­błoni.

Pan Ho­garth od­chrząk­nął i ski­nął głową.

– Oczy­wi­ście. Po­wi­nie­nem był po­my­śleć o ja­kiejś broni.

– Och, oj­cze! – wy­krzyk­nęła panna Ho­garth. – Z pew­no­ścią nie bę­dzie nam po­trzebna.

Char­les odła­mał ga­łąź. Była dłu­go­ści jego ra­mie­nia i mo­gła wy­trzy­mać na­wet w ra­zie walki. Kiedy kilka stóp da­lej do­strzegł ko­lejną, już le­żącą na ziemi, po­dał ją dziew­czy­nie.

– Wiel­kie nieba – wy­rzu­ciła z sie­bie Kate, wpa­tru­jąc się sze­roko otwar­tymi oczami w im­pro­wi­zo­waną broń. Przy­jęła ją jed­nak od­waż­nie i całą drogę nie wy­pusz­czała z dłoni.

Kiedy mi­nęli za­snuty mgłą sad, we­szli do schlud­nie utrzy­ma­nego ogrodu i zo­ba­czyli roz­świe­tlone okna są­sied­niej re­zy­den­cji. Mię­dzy sta­ran­nie przy­cię­tymi ży­wo­pło­tami bie­gła żwi­rowa ścieżka. Char­les spró­bo­wał wy­obra­zić so­bie kształt ogrodu i po­ża­ło­wał, że nie może się mu przyj­rzeć z lotu ptaka.

Front bu­dynku wi­dział już wcze­śniej, kiedy mi­jał go z pa­nem Ho­gar­them. Z przy­zwy­cza­je­nia obej­rzał go uważ­nie, by za­no­to­wać w pa­mięci wszel­kie in­for­ma­cje, które mógłby wy­ko­rzy­stać w ar­ty­kule. Dom zo­stał wnie­siony na pla­nie li­tery E i po­cho­dził z epoki elż­bie­tań­skiej, cho­ciaż w póź­niej­szych la­tach był roz­bu­do­wy­wany i prze­bu­do­wy­wany, już w ka­mie­niu. Re­zy­den­cja była do­sko­nale utrzy­mana, co świad­czyło o za­moż­no­ści wła­ści­cieli, choć sam bu­dy­nek był w nie­zbyt do­brym gu­ście.

Te­raz we­szli na po­ło­żony wzdłuż bocz­nej ściany domu wy­bru­ko­wany ta­ras. Przez prze­szklone drzwi doj­rzeli kil­koro bie­ga­ją­cych ner­wowo lu­dzi, ubrane na czarno słu­żące z ręcz­ni­kami, lo­ka­jów w wie­czo­ro­wych li­be­riach zmie­rza­ją­cych w ja­kieś miej­sce ukryte przed wzro­kiem osób pa­trzą­cych z ze­wnątrz. Char­les od­no­to­wał współ­cze­sny dy­wan i bladą farbę w ko­lo­rze zie­lo­nych ja­błek. Now­sze, so­lidne ele­menty wy­stroju były wy­mie­szane z me­blami geo­r­giań­skimi z końca ubie­głego wieku. Pan Ho­garth otwo­rzył jedno z prze­szklo­nych skrzy­deł.

Na so­fie sie­działa bo­gato ubrana star­sza ko­bieta, a obok niej może dzie­sięć lat młod­szy dżen­tel­men w oku­la­rach.

Męż­czy­zna spoj­rzał po­nad szkłami i po­wi­tał ich uprzej­mym to­nem:

– Do­bry wie­czór.

Roz­dział 2

Uprzejme po­wi­ta­nie wy­po­wie­dziane z nie­miec­kim ak­cen­tem stało w ja­skra­wym kon­tra­ście do sły­sza­nych wcze­śniej krzy­ków.

Gdy pan Ho­garth od­po­wia­dał na po­wi­ta­nie, uwagę Char­lesa od­wró­cił czyjś pod­nie­siony głos. Przed dru­gim ko­min­kiem le­żała młoda dziew­czyna, być może o kilka lat młod­sza od panny Ho­garth. Głowę ob­ra­cała z boku na bok, jakby wła­śnie od­zy­ski­wała przy­tom­ność. Na pod­ło­dze obok niej le­żało coś przy­kry­tego ręcz­ni­kami. Z tam­tej czę­ści po­miesz­cze­nia na­pły­wała ostra, nie­miła woń. Char­les uznał, że za­nim dziew­czyna pa­dła bez czu­cia, mu­siała do­znać nud­no­ści.

Panna Ho­garth za­sło­niła nos dło­nią.

U boku nie­przy­tom­nej dziew­czyny klę­czała smu­kła ko­bieta, około dzie­się­ciu lat star­sza od Char­lesa. Miała na so­bie od­sła­nia­jącą ra­miona suk­nię z bia­łego je­dwa­biu ha­fto­wa­nego w zie­lone li­ście, pa­su­jącą do farby na ścia­nach po­koju. Kiedy jed­nak się po­ru­szyła, Dic­kens do­strzegł na jej spód­nicy, na wy­so­ko­ści ko­lan, plamy po­piołu. Ge­sty­ku­lo­wała nad le­żącą, jakby na­le­gała, by ta się pod­nio­sła.

Obok stały dwie inne ko­biety, jedna w sukni wie­czo­ro­wej z pli­so­waną spód­nicą, który to krój był modny w mi­nio­nym dzie­się­cio­le­ciu, w zu­peł­nie nie­twa­rzo­wym żół­tym ko­lo­rze. Druga, sto­jąca po pra­wej i przy­po­mi­na­jąca z wy­glądu młodą dziew­czynę, którą Char­les wi­dział wcze­śniej prze­lot­nie na środku po­koju, przy­wią­zy­wała więk­szą wagę do mody i uwy­dat­nia­nia ko­bie­cych wdzię­ków ubio­rem, miała bo­wiem głęb­szy de­kolt i suk­nię sta­ran­nie do­pa­so­waną w ta­lii.

Dic­kens za­ło­żył, że klę­cząca ko­bieta jest wdową po ba­ro­nie. Le­żąca dziew­czyna, która te­raz pół­przy­tom­nie mru­gała oczami, miała blond włosy w od­cie­niu przy­wo­dzą­cym na myśl aniel­skie skrzy­dła. Na prawo od ko­minka opie­rał się o ścianę wy­ro­stek wy­glą­da­jący bar­dziej na zdez­o­rien­to­wa­nego niż za­nie­po­ko­jo­nego. Klę­cząca ko­bieta rów­nież była blon­dynką, a Char­les do­dat­kowo za­uwa­żył, że uko­śne płatki nosa ma ta­kie same jak chło­pak. Był to za­pewne za­tem młody lord Lu­go­son, z ja­kie­goś po­wodu znaj­du­jący się w domu, a nie w szkole.

Panna Ho­garth się nie za­wa­hała, lecz od­sta­wiła ga­łąź pod ścianę i z godną po­dziwu trzeź­wo­ścią my­śli po­de­szła od razu do klę­czą­cej ko­biety.

– Moja pani, je­stem panna Ho­garth, miesz­kamy po są­siedzku. Usły­sze­li­śmy krzyki.

Pani domu unio­sła wzrok, spoj­rzała na młodą ko­bietę i za­mru­gała kil­ka­krot­nie. Char­les od­no­to­wał sze­roko roz­sta­wione szare oczy, wy­soko osa­dzone ko­ści po­licz­kowe oraz fi­li­gra­nową brodę. Tak uro­cza dama, po­dej­rze­wał, nie po­zo­sta­nie długo wdową.

Dwie po­zo­stałe ko­biety były nieco star­sze, z pierw­szymi ozna­kami wiot­cze­nia skóry na li­nii szczęki i pod brodą. Ta ubrana mniej mod­nie, sama zda­wała się być o krok od omdle­nia, pod­czas gdy druga pil­nie ob­ser­wo­wała dwóch lo­ka­jów, któ­rzy wła­śnie po­de­szli do głowy i nóg le­żą­cej dziew­czyny. Słu­żące, wi­dziane z ze­wnątrz przez prze­szklone drzwi, już gdzieś znik­nęły.

– Czy może pani wstać, panno Lu­go­son? – za­py­tała panna Ho­garth. – Czy też może po­trze­buje pani po­mocy?

– Och, nie po­winna pró­bo­wać sama – za­uwa­żyła lady Lu­go­son. – Ze­mdlała bez żad­nego ostrze­że­nia. – Wska­zała ogól­nie le­żące na pod­ło­dze ręcz­niki.

– Upa­dła na pod­łogę, za­nim kto­kol­wiek zdo­łał ją po­chwy­cić – wtrą­cił młody lord Lu­go­son gło­sem, w któ­rym po­brzmie­wały nuty za­chwytu. Ra­miona miał zbyt chude, by mógł unieść na­wet ko­goś tak szczu­płego jak panna Lu­go­son.

Lo­kaje naj­wy­raź­niej oba­wiali się do­tknąć dziew­czyny. Znie­cier­pli­wiony Char­les przy­klęk­nął na jedno ko­lano na­prze­ciw lady Lu­go­son i upu­ścił na dy­wan trzy­maną do­tąd ga­łąź.

– Je­śli pani słu­żący nie chcą prze­nieść tej mło­dej damy, ja to zro­bię, moja pani – za­pro­po­no­wał.

Na ski­nie­nie głowy panny Ho­garth Dic­kens de­li­kat­nie wsu­nął ra­mię pod ko­lana dziew­czyny, pod­czas gdy jego to­wa­rzyszka po­mo­gła jej usiąść. Char­les po­woli wstał. Sam nie miał zbyt wiel­kiej krzepy, jed­nakże dziew­czyna była bar­dzo drobna.

Wtedy je­den z mło­dych słu­żą­cych zdał się otrzą­snąć, wziął z obu­dowy ko­minka trój­ra­mienny świecz­nik i po­pro­wa­dził pro­ce­sję z dala od nie­przy­jem­nie wo­nie­ją­cej pod­łogi. Panna Ho­garth szła obok Char­lesa, do­łą­czył też do nich jej oj­ciec, a po­chód za­my­kali lady Lu­go­son oraz drugi lo­kaj.

– Moja pani, służę ra­mie­niem – oznaj­mił za­tro­skany pan Ho­garth. Ba­ro­nowa wsparła się na nim ni­czym przy­gięta wia­trem trzcina, a Char­les po­dą­żył za lo­ka­jem przez drzwi pro­wa­dzące w głąb domu. Nie­siona dziew­czyna była spo­kojna, naj­pew­niej wciąż nie od­zy­skała przy­tom­no­ści.

– Czy byłby pan ła­skaw za­nieść ją do jej po­koju? – za­py­tała lady Lu­go­son. – Tam bę­dzie jej naj­le­piej.

– Oczy­wi­ście – za­pew­niła ją panna Ho­garth. – Je­stem pewna, że pan Dic­kens nie bę­dzie miał nic prze­ciwko.

Char­les po­czuł, jak krę­pu­jący cię­żar w jego ra­mio­nach zdaje się na­gle lżej­szy pod czu­łym spoj­rze­niem córki jego re­dak­tora. Córka ba­ro­no­wej była spo­kojna. Ota­czała ją woń słod­kich kwia­to­wych per­fum zmie­szana z za­pa­chem potu.

We­szli na pię­tro po sze­ro­kich scho­dach, po czym ko­lej­nymi scho­dami jesz­cze jedną kon­dy­gna­cję wy­żej. Tu­taj dy­wan na pod­ło­dze był bla­do­ró­żowy, a w prze­ci­wień­stwie do par­teru ciem­ność ko­ry­ta­rza roz­świe­tlało kilka świec.

Trze­cie drzwi po pra­wej były otwarte. Za nimi znaj­do­wał się asce­tycz­nie urzą­dzony po­kój, w któ­rym więk­szość miej­sca zaj­mo­wało duże łóżko. Char­les od­no­to­wał bar­dzo starą szafę z po­czer­nia­łego już drewna oraz sto­jącą na pro­stym stole mi­skę do my­cia. Na drew­nia­nym krze­śle przy skrzyni sie­działa ko­bieta, za­pewne po­ko­jówka panny Lu­go­son, ob­rę­bia­jąca chu­s­teczkę ko­ronką. Była po­spo­li­tej urody, lat około trzy­dzie­stu. Na wi­dok wcho­dzą­cej do po­miesz­cze­nia pro­ce­sji otwo­rzyła sze­roko oczy z za­nie­po­ko­je­nia.

Panna Ho­garth po­śpie­szyła do przodu, by od­wi­nąć koce. Kiedy się od­su­nęła, Char­les po­ło­żył nie­sioną dziew­czynę na ma­te­racu. Młoda ko­bieta przez chwilę krę­ciła głową z boku na bok, po czym się uspo­ko­iła.

Lady Lu­go­son nie skie­ro­wała się do wyj­ścia, lecz tylko moc­niej ści­snęła ra­mię pana Ho­gar­tha i po­cią­gnęła go w stronę łóżka i le­żą­cej na nim dziew­czyny, wciąż ubra­nej w białą suk­nię wie­czo­rową, rów­nie cia­sno do­pa­so­waną co u matki.

– Po­mogę po­ko­jówce przy­go­to­wać pani córkę do snu – za­ofe­ro­wała panna Ho­garth. – Z pani po­zwo­le­niem, lady Lu­go­son? Przez lata opie­ko­wa­łam się młod­szymi sio­strami.

Ko­bieta uśmiech­nęła się blado i ski­nęła głową.

– Agnes pa­nience po­może.

Pan Ho­garth życz­li­wym to­nem za­pro­po­no­wał po­ru­szo­nej ba­ro­no­wej:

– Za­tem wróćmy do pani go­ści. Może warto by­łoby po­sta­wić pod drzwiami słu­żą­cego, by mógł prze­ka­zy­wać wia­do­mo­ści i przy­no­sić pani córce, cze­go­kol­wiek tylko bę­dzie po­trze­bo­wała?

Lady Lu­go­son za­sta­no­wiła się przez chwilę, po czym przy­tak­nęła.

– Do­sko­nały po­mysł – stwier­dziła i ski­nęła na naj­bliż­szego lo­kaja. Ten po­sta­wił nie­sione świeczki na sto­liku przy łóżku, po czym po­pro­wa­dził więk­szość grupy na ko­ry­tarz.

Char­les po­słał uśmiech pan­nie Ho­garth, ale na­chy­lona nad pod­opieczną drobna pie­lę­gniarka na­wet nie zdjęła okry­cia, a tym bar­dziej nie po­świę­cała Dic­ken­sowi swo­jej uwagi.

– Ma pan do­prawdy wspa­niałą córkę – ode­zwał się do pana Ho­gar­tha.

– Jest bar­dzo do­brym dziec­kiem. Ni­gdy nie spra­wiała kło­po­tów ani swej matce, ani mnie. – Po tych sło­wach zwró­cił się do roz­trzę­sio­nej matki nie­przy­tom­nej dziew­czyny: – Mam na­dzieję, że ta­kie do­le­gli­wo­ści na­leżą u pani córki do rzad­ko­ści.

– Tak, do­tąd się to nie zda­rzało. – Lady Lu­go­son przy­ło­żyła do oczu chu­s­teczkę. – Wielce to oso­bliwe.

Gdy ze­szli z po­wro­tem na par­ter, w hallu na­tknęli się na star­szą damę i jej nie­miec­kiego to­wa­rzy­sza. Ka­mer­dy­ner lady Lu­go­son po­ma­gał im wło­żyć okry­cia wierzch­nie.

– Ogrom­nie dzię­kuję za przy­by­cie, lady Hol­land – po­wie­działa pani domu.

Char­les nie do­wie­rzał wła­snym uszom. To była lady Hol­land? Cie­szyła się sporą sławą w krę­gach po­li­tycz­nych, dużo się też mó­wiło o jej pi­kant­nej prze­szło­ści. Char­les i pan Ho­garth za­cze­kali, aż go­ście opusz­czą re­zy­den­cję, po czym po­dą­żyli za lady Lu­go­son z po­wro­tem do ba­wialni.

Było tam jesz­cze pięć osób. Pani domu po­de­szła do dru­giego ko­minka, znaj­du­ją­cego się w prze­ciw­le­głym końcu po­miesz­cze­nia.

– Pa­nie Ho­garth, czy mogę przed­sta­wić mo­jego syna? Oba­wiam się, że nie znam na­zwi­ska tego mło­dzieńca, który tak nam po­mógł.

– Oczy­wi­ście, moja pani – od­parł za­py­tany. – To jest Char­les Dic­kens, pra­cuje u nas w „Eve­ning Chro­nicle”. Być może wie pani, że je­stem tam jed­nym z re­dak­to­rów.

Char­les skło­nił głowę i od­no­to­wał z za­do­wo­le­niem, że tak ręcz­niki, jak i to, co przy­kry­wały, znik­nęły z pod­łogi, ra­zem z pro­wi­zo­ryczną bro­nią, którą ze sobą przy­nie­śli.

– Miło pana po­znać. Ow­szem, by­łam świa­doma pań­skiego za­wodu, pa­nie Ho­garth – stwier­dziła lady Lu­go­son. – Spo­tka­łam pań­ską żonę i dwie z pań­skich có­rek. Od­wie­dziły mnie pew­nego po­po­łu­dnia, kiedy by­łam w domu. – Ko­bieta wy­cią­gnęła ręce do swo­jego syna. Nieco na­dą­sany chło­pak odło­żył trzy­many na ko­la­nach no­tes i wstał.

Char­les za­uwa­żył, że mię­dzy kart­kami jest mnó­stwo wy­cin­ków, a okładka zo­stała ozdo­biona ry­ciną przed­sta­wia­jącą wnę­trze te­atru. Naj­pew­niej tego przy Drury Lane.

– Lor­dzie Lu­go­son – ode­zwała się do chłopca pani domu – racz po­znać słyn­nych dzien­ni­ka­rzy pana Geo­rge’a Ho­gar­tha i pana Char­lesa Dic­kensa. Pan Ho­garth jest na­szym no­wym są­sia­dem. Pa­no­wie – tu zwró­ciła się do Char­lesa i pana Ho­gar­tha – młodą damą, któ­rej by­li­ście uprzejmi po­móc, była moja córka, panna Chri­stiana Lu­go­son.

– In­te­re­suje pana te­atr? – spy­tał mło­dego lorda Char­les, kiedy wszy­scy wy­mie­nili zwy­cza­jowe uprzej­mo­ści.

– Och, tak – od­parł za­py­tany, a jego ob­li­cze po raz pierw­szy się oży­wiło. – Jedna z na­szych krew­nych ma po­wo­ła­nie do ak­tor­stwa.

Char­les z tru­dem po­wstrzy­my­wał się od unie­sie­nia brwi. Choć kilka by­łych ak­to­rek we­szło do ary­sto­kra­cji przez mał­żeń­stwo, taka ro­dzina jak Lu­go­so­no­wie rzadko chwa­liła się ja­ki­mi­kol­wiek po­wią­za­niami z te­atrem.

– Istot­nie – po­wie­działa na­gle bez­barw­nym to­nem lady Lu­go­son. – Dzieci są roz­ko­chane w te­atrze. Zbie­rają bro­szury do­ty­czące naj­słyn­niej­szych przed­sta­wień.

– Naj­bar­dziej lu­bię operę, zwłasz­cza Mo­zarta – wy­pa­lił z za­pa­łem chło­pak. Miał sze­ro­kie usta i dość spore zęby osa­dzone w wą­skiej szczęce. – Ale Chri­stiana woli Szek­spira.

– Po­dzie­lam pana upodo­ba­nie, lor­dzie Lu­go­son – przy­znał Char­les. – Pro­szę mi jed­nak po­wie­dzieć: co tu się dziś wy­da­rzyło? Gdy usły­sze­li­śmy krzyki, oba­wia­li­śmy się, że do­szło do mor­der­stwa.

– Chri­stiana rzu­ciła się przez po­kój jak zbita fi­gura sza­chowa – wy­ja­śnił chło­pak. – Po­tem wy­rzu­ciła trzy­maną kartkę w górę i pa­dła na pod­łogę. Było to na­wet emo­cjo­nu­jące.

Matka mło­dego ary­sto­kraty wbiła w niego wzrok i ścią­gnęła usta, co po­sta­rzyło jej twarz. Chło­pak od­chrząk­nął, zmie­szany, po czym wró­cił do swo­jego no­tat­nika.

– Na­zy­wam się Eu­stace Car­ley – przed­sta­wił się zmie­rza­jący w ich stronę męż­czy­zna, który wcze­śniej stał na środku po­miesz­cze­nia. Miał bujną czu­prynę szpa­ko­wa­tych wło­sów i po­prze­ty­kane si­wi­zną wąsy, a jego ob­fity tu­łów opi­nała cia­sno nieco przy­mała ka­mi­zelka. Na jego ra­mie­niu wspie­rała się le­piej ubrana z dwóch ko­biet, które Dic­kens wi­dział wcze­śniej. Pan Car­ley wy­glą­dał na męż­czy­znę koło pięć­dzie­siątki, pod­czas gdy jego żona wciąż miała szczu­płą ta­lię i kasz­ta­nowe włosy młod­szej ko­biety, może do­cho­dzą­cej do czter­dziestki.

– Za­siada pan w par­la­men­cie, je­śli się nie mylę. – Pan Ho­garth ski­nął mu głową.

– Nie myli się pan. – Pan Car­ley rów­nież skło­nił lekko głowę. – Miesz­kamy nie­opo­dal, jako że moja żona nad dom przy Gro­sve­nor Squ­are przed­kłada na­szą re­zy­den­cję na pro­win­cji, i otrzy­ma­li­śmy za­pro­sze­nie na wie­cze­rzę z oka­zji Ob­ja­wie­nia Pań­skiego.

– Na­sza córka jest bli­ską przy­ja­ciółką panny Lu­go­son – do­dała pani Car­ley. Klej­noty osa­dzone w jej zło­tych kol­czy­kach w kształ­cie kro­pli wody lśniły w bla­sku ognia.

– Czy czuje się już le­piej? – pi­snęła panna Car­ley, wspo­mniana córka, którą Char­les wi­dział wcze­śniej sto­jącą na środku po­miesz­cze­nia. Usia­dła przy har­fie i ner­wowo prze­bie­rała pal­cami zło­żo­nych na ko­la­nach dłoni. Su­kienkę miała nie naj­le­piej do­pa­so­waną, zu­peł­nie jakby zo­stała wci­śnięta w jedną ze sta­rych su­kien matki. Po­mimo gład­kiej skóry i za­ró­żo­wio­nych po­licz­ków nie była ładna, a ko­loru jej wło­sów nie da­łoby się opi­sać w ża­den inny spo­sób niż jako „my­szaty”.

– Och, tak, moja droga. Musi je­dy­nie od­po­cząć – od­parła lady Lu­go­son z ła­god­nym uśmie­chem.

– Nie poj­muję, co się mo­gło stać – po­wie­działa mniej mod­nie ubrana ko­bieta w żółci, pod­cho­dząc do roz­ma­wia­ją­cych. Była nieco star­sza od pani Car­ley i w jej czar­nych wło­sach wi­dać już było ślady si­wi­zny. – Kiedy przy­by­li­śmy, zda­wała się czuć cał­kiem do­brze.

– To jest pani Dec­ker – oznaj­miła lady Lu­go­son, wska­zu­jąc ko­bietę ge­stem dłoni. – Także na­sza są­siadka, mieszka za do­mem pań­stwa Car­leyów. Sły­sza­łam, że pani mąż mu­siał wy­je­chać.

– Jest w No­wym Jorku – wy­ja­śniła z dumą w gło­sie pani Dec­ker. – Zmarł ku­zyn męża, który te­raz musi upo­rząd­ko­wać sprawy nie­bosz­czyka.

Lady Lu­go­son po­ki­wała głową.

– Je­śli mi pań­stwo wy­ba­czą, mu­szę po­mó­wić z Pan­chem i za­or­dy­no­wać świeżą her­batę. Wszyst­kim nam przyda się nieco orzeź­wie­nia. – Z tymi sło­wami od­da­liła się, spra­wia­jąc wra­że­nie nieco pod­de­ner­wo­wa­nej.

– Je­śli do­brze pa­mię­tam, lady Lu­go­son jest znana z or­ga­ni­zo­wa­nia przy­jęć po­li­tycz­nych – za­uwa­żył pan Ho­garth.

– Tak było, kiedy żył jesz­cze świę­tej pa­mięci lord Lu­go­son – po­wie­dział Car­ley. – Przed dwoma laty od­szedł jed­nak z tego świata i wdowa na ja­kiś czas prze­nio­sła się z dziećmi do Fran­cji, do swo­jej ciotki. Do­piero nie­dawno wró­ciła.

Roz­ma­wiali o daw­nej glo­rii rodu Lu­go­so­nów, a Char­les za­cho­dził w głowę, czemu Ho­gar­tho­wie nie zo­stali za­pro­szeni, pod­czas gdy po­zo­stali są­sie­dzi ow­szem. Uznał, że za­pewne nie cie­szą się wy­star­cza­jąco wy­soką po­zy­cją.

Kiedy Lady Lu­go­son wró­ciła, po­pro­siła wszyst­kich, by za­sie­dli na so­fach i fo­te­lach usta­wio­nych w kwa­drat przed pierw­szym ko­min­kiem, pod­czas gdy jej syn po­zo­stał przy dru­gim pa­le­ni­sku. Córka pań­stwa Car­leyów szep­nęła coś na ucho matki, po czym wy­szła z po­koju.

– Do­piero za­czy­nam wra­cać do ży­cia to­wa­rzy­skiego – po­wie­działa w za­my­śle­niu Lady Lu­go­son, kiedy słu­żąca przy­nio­sła świeżą her­batę. – Przy­kro mi, że moje pierw­sze przy­ję­cie tak się koń­czy.

– Czy re­formy spo­łeczne bu­dzą u pani taką samą obawę, jaką bu­dziły u pani zmar­łego męża? – za­py­tał pan Ho­garth.

– Och, tak. – Za­py­tana przy­ło­żyła dło­nie do po­licz­ków. – Szcze­gólny sprze­ciw bu­dzi we mnie sys­tem do­mów pracy. Ze­szło­roczna ustawa zmie­nia­jąca prawo o ubo­gich jest fa­talna. Trzy­mam syna w Lon­dy­nie, by mógł sam zo­ba­czyć, jak się sprawy mają na­prawdę, za­miast tkwić w izo­la­cji ra­zem z in­nymi chłop­cami z jego klasy spo­łecz­nej.

Wtedy do ba­wialni wszedł ka­mer­dy­ner, na oko czter­dzie­ści lat star­szy od mę­skiej czę­ści służby, jesz­cze bar­dziej blady niż wcze­śniej. Lady Lu­go­son zmarsz­czyła czoło.

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie – rzu­ciła, po czym wstała i po­de­szła do słu­żą­cego, który nie prze­ja­wiał chęci, by się zbli­żyć.

Ka­mer­dy­ner po­chy­lił głowę, wy­gi­na­jąc swoją długą i chudą szyję, aby po­wie­dzieć coś na ucho swo­jej pra­co­daw­czyni. Char­les do­strzegł na jej peł­nej wy­razu twa­rzy cień ja­kie­goś nie­szczę­ścia. Wie­dziony in­stynk­tem, wstał i pod­szedł do pani domu.

– Co się stało, pani? Czy mogę ja­koś po­móc?

– Chri­stiana znów za­nie­mo­gła – wy­szep­tała w od­po­wie­dzi ba­ro­nowa, mi­mo­wol­nie ob­ra­ca­jąc w pal­cach na­szyj­nik wy­sa­dzany gra­na­tami. – Och, pa­nie Dic­kens, mu­szę się do niej udać.

Zro­biła krok w stronę drzwi, ale się za­chwiała.

– Pójdę z pa­nią – oznaj­mił Char­les. – Nie mo­żemy zwle­kać.

Czy dziew­czyna po­now­nie omdlała, le­żąc na łóżku? Czy też wstała i przy­pła­ciła to po­now­nym upad­kiem?

Lady Lu­go­son ujęła Char­lesa pod ra­mię, tak jak wcze­śniej wspie­rała się na ręce pana Ho­gar­tha. Panch po­pro­wa­dził ich po­now­nie do po­koju panny Lu­go­son, a w ślad za nimi po­dą­żyła, szlo­cha­jąc gło­śno, panna Car­ley. Po­zo­sta­wiony pod drzwiami słu­żący znik­nął, a drzwi były otwarte. Dic­kens zaj­rzał do środka.

– Co się stało? – za­py­tał, wcho­dząc do po­miesz­cze­nia i tak­su­jąc spoj­rze­niem po­bla­dłą twarz ciężko dy­szą­cej dziew­czyny.

Obej­rzał się przez ra­mię. Panna Car­ley we­szła za nim, wy­krę­ca­jąc dło­nie, ze łzami ska­pu­ją­cymi z czubka nosa. Panna Ho­garth stała po dru­giej stro­nie łóżka, na­chy­lała się nad panną Lu­go­son i przy­kła­dała jej do czoła ba­ty­stową chu­s­teczkę. Unio­sła głowę i na mo­ment na­po­tkała wzrok Char­lesa, by po chwili z po­wro­tem sku­pić uwagę na udrę­czo­nej pod­opiecz­nej, która wy­dała z sie­bie prze­wle­kły jęk.

Dic­kens ła­god­nie uwol­nił ra­mię od dłoni lady Lu­go­son i wska­zał pal­cem Agnes.

– Uda­łam się na stronę, psze pana – od­parła łka­jąca po­ko­jówka z kę­dzie­rza­wymi wło­sami w nie­ła­dzie. – Kiedy wró­ci­łam, panna Chri­stiana już taka była.

– Trzeba we­zwać le­ka­rza – za­ko­men­de­ro­wał dzien­ni­karz.

Nikt się nie po­ru­szył. Char­les ob­ró­cił się z na­dzieją, że ka­mer­dy­ner wciąż jest z nimi w po­koju, ale ten zdą­żył gdzieś znik­nąć. Ujął zimne, zgru­białe dło­nie po­ko­jówki w swoje ręce i spoj­rzał jej głę­boko w oczy.

– Pro­szę we­zwać le­ka­rza. Panna Lu­go­son po­trze­buje fa­cho­wej opieki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki