Chodzący we mgle - Marcin Pełka - ebook + audiobook + książka

Chodzący we mgle ebook i audiobook

Marcin Pełka

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Haasgard to planeta na mało znaczącym dla człowieka końcu Drogi Mlecznej. Panujące na niej warunki trudno nazwać przyjaznymi – albo przez wiele dni wieje huraganowy wiatr, albo jej powierzchnia tonie w gęstej mgle. We mgle zaś na nieostrożnego wędrowca czyhają bezlitosne tarczaki. Rdzenni mieszkańcy planety mają mordercze skłonności i nie przepuszczą okazji, aby przybyszom z innych światów odciąć kończynę lub chociaż palce.

Strażnicy Gildii regularnie chodzą na patrole i monitorują wybrane parametry powierzchni planety, aby tajemnica Haasgardu nie ujrzała światła dziennego. Znają ją tylko nieliczni. Jeden ze Strażników wszelkimi dostępnymi środkami stara się znaleźć odpowiedź na pytanie, o co w tym wszystkim chodzi. Ciekawość doprowadza go do naruszenia Regulaminu Gildii i sprowadza na jego głowę śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 33 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
3,4 (10 ocen)
1
4
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CHODZĄCY WE MGLE

I

Wstający powoli świt był blady i zimny. Wydawało się, że przegania ciemności nocy resztkami wątłych sił. Zamglone słońce mozolnie i jakby od niechcenia wspinało się po nieboskłonie, a jego niemrawe promienie dawały światło, ale nie ciepło. Początek dnia nie należał więc do najprzyjemniejszych. Mokre od porannej rosy wrzosowiska zniechęcały do spacerów, a snująca się tuż przy ziemi mgła spowijała wszystko tajemniczym całunem.

– Mogłoby choć trochę powiać! – mruknął Pierwszy Strażnik, obserwując ponury krajobraz przez panoramiczne okno wartowni.

– No nie wiem… – Drugi nie był entuzjastą tego pomysłu. Biorąc pod uwagę fakt, że na Haasgardzie wiatr był albo w ogóle nieodczuwalny, albo iście huraganowy, trudno było dziwić się jego rozterce.

– Nie lubię tej cholernej gęstej zasłony – ponownie odezwał się Pierwszy, zżymając się na mgłę. – Człowiek nie widzi, gdzie stawia kolejny krok. Pół biedy, gdy okaże się to tylko dziurą i spowoduje zwykłe skręcenie nogi. Będzie bolało, ale można zacisnąć zęby i jakoś przeżyć. Gorzej, gdy wdepnie się w norę pieprzonych tarczaków.

Drugi Strażnik wzruszył nieznacznie ramionami i spojrzał na towarzysza z lekkim pobłażaniem.

– Daj spokój! – odrzekł. – Tych wrednych potworków nie widziano w okolicy od dobrych kilku lat. Zapomnij o nich! Chodząc we mgle, rzeczywiście można skręcić kostkę. Wolę jednak zaryzykować i wyjść na zewnątrz, gdy jest cicho, niż uginać się pod razami tutejszego wichru.

– W sumie masz rację – mruknął dowódca wartowni, a jego obdarzony sumiastymi wąsami podwładny pokiwał w zamyśleniu głową.

– Ostatnim razem gotów byłem napchać kieszenie kamieniami, żeby mnie jakiś silniejszy podmuch nie obalił na ziemię i nie poturlał nie wiadomo dokąd.

– Ja tak zrobiłem!

Na krótko w zimnej, spartańsko urządzonej wartowni zabrzmiał śmiech. Wesołość spowodowana lekkim żartem skończyła się jednak dość szybko, a niespokojne spojrzenia znów powędrowały ku zamglonym wrzosowiskom. Na twarze rozmówców powróciło napięcie, a w ich wyrazie łatwo dało się zauważyć także niepokój. Nikt nie kontynuował niezobowiązującej rozmowy sprzed chwili.

– Szykuj się! – powiedział Pierwszy Strażnik, przerywając przedłużającą się ciszę. – Obudzę Trzeciego i przekażę mu obowiązki. Widzimy się za kwadrans przy wyjściu.

Mężczyzna z sumiastymi wąsami znów pokiwał głową, tym razem jednak się nie odezwał. Nie odrywał wzroku od ponurego widoku, który rozciągał się za oknem. W zasadzie był już prawie gotowy. Wyczyszczona i naładowana broń czekała na stojaku od dobrej godziny. Włożenie ciężkich butów i narzucenie na ramiona maskującego płaszcza zajmowało tylko chwilę, mógł więc jeszcze trochę postać i popatrzeć.

„Nigdy nie przywyknę do tej planety!” – przemknęło mu przez myśl. Wiele razy wcześniej zastanawiał się, dlaczego Haasgard w ogólnym rozrachunku był taki odpychający, wręcz złowrogi. Jak dotąd nie doszedł jednak w tej kwestii do satysfakcjonującej odpowiedzi. Może winne temu było blade, zimne słońce? Może huraganowe, całkowicie nieprzewidywalne wiatry? Albo wszechobecna, gęsta jak mleko mgła pojawiająca się w bezwietrznych okresach? Kombinacja tych elementów w obrębie jednej planety rzeczywiście mogła działać przygnębiająco, jednak Drugi odrzucił takie wytłumaczenie. Było zbyt proste. Bywał już w gorszych światach – o wiele groźniejszych, brzydszych i ze znacznie mniej korzystnymi warunkami pogodowymi. Tu z pewnością chodziło o coś innego. Tylko o co? Bardzo chciał wiedzieć.

Kiedyś zastanawiał się, czy za całą sprawą nie stoi haasgardzka cisza. Dni, z wyjątkiem tych wietrznych, kiedy gwałtowne podmuchy wygrywały świszczące i jękliwe melodie na pobliskich skałach, były prawie idealnie ciche. Na planecie nie było ptaków. Żaden skowronek, kos czy zwykły wróbel, żaden z ich bliższych lub dalszych krewnych nie zagwizdał, nie zakwilił i nie zaćwierkał. Nie ryczały też jelenie o poranku, o zmierzchu nie rechotały żaby, a o północy nie zawył przeciągle żaden wilk. Nad wrzosowiskami nie brzęczały jakiekolwiek owady. Jedyne żyjące tu zwierzęta miały postać morderczo usposobionych, ryjących w ziemi tarczaków, a te były nieme z natury. Nie licząc wiatru, głównym źródłem dźwięków na Haasgardzie był więc człowiek.

Ten fakt również nie przyczyniał się do poprawy nastroju. Wręcz przeciwnie – wyraźnie wiązał się z jego obniżeniem. Mimo to Drugi Strażnik odrzucił także i ten powód jako potencjalne wyjaśnienie nurtującego go problemu. Uznał go za zbyt osobiste, zbyt subiektywne doznanie, aby brać je pod uwagę. Rozmawiał kiedyś o tym z towarzyszami służby. Im cisza w ogóle nie przeszkadzała. Za to zgodnie stwierdzili, że działa wręcz uspokajająco i że za żadne skarby świata nie zamieniliby jej na jakiekolwiek odgłosy przedstawicieli ewentualnej miejscowej fauny. Nie widzieli w ciszy niczego złowrogiego. Równocześnie obaj przyznawali, że powyższe określenie wprost idealnie pasuje do Haasgardu rozpatrywanego jako całość, w skali planety. Oni również nie potrafili sprecyzować swych nieprzyjemnych doznań. Taki już był ten świat. Mężczyzna z sumiastymi wąsami wzruszył lekko ramionami. Tym razem także nic konkretnego nie udało mu się wymyślić w tej kwestii. Jeżeli rozwiązanie zagadki w ogóle istniało, musiał na nie jeszcze poczekać.

Zbliżał się zapowiedziany przez przełożonego czas wyjścia na patrol. Szybko i wprawnie założył buty. Chwilę potem zarzucił na ramiona płaszcz, a ze stojaka wziął broń. Dwukrotnie sprawdził ogniwo energetyczne i położenie przełączników ognia. Całą sekwencję powtarzał wcześniej setki razy, więc czynności te stały się dobrze wyrobionym odruchem. Wykonywał je prawie jak automat, z idealną precyzją i zawsze w tej samej kolejności.

Przy wyjściu z wartowni czekali pozostali członkowie załogi. Pożegnanie było skąpe i równie rutynowe jak poprzedzające je przygotowania.

– Szczęśliwego patrolu! – życzył Trzeci Strażnik.

– Spokojnego czuwania! – odpowiedział Pierwszy.

Drugi bez słowa skinął głową.

Szczęknęły magnetyczne zasuwy, zdjęto rygle z podwójnych drzwi i przejście łączące wartownię ze światem zewnętrznym zostało otwarte. Przez wąską szczelinę przecisnęło się dwóch mężczyzn. Ledwie to uczynili, pancerne płyty zatrzasnęły się za nimi z przyprawiającym o dreszcz głuchym łoskotem. Zaraz potem cała okolica ponownie pogrążyła się w objęciach idealnej ciszy.

Temperatura powietrza na Haasgardzie oscylowała w okolicach kilku stopni Celsjusza, rzadko sięgając dziesięciu, tylko wyjątkowo przekraczając tę wartość w okresie letnim. Jesienią trudno było liczyć na więcej niż pięć. Tak też było i tego dnia. Wydychane z ust powietrze zmieniało się błyskawicznie w kłęby pary, a chłód wywoływał zimne dreszcze, biegnące wzdłuż kręgosłupa.

– Szczęśliwego patrolu! – powiedział pierwszy Strażnik, uaktywniając maskujący płaszcz.

Drugi kolejny raz skinął głową w odpowiedzi.

– I dla ciebie! – mruknął, zamykając elektroniczne obwody własnego okrycia.

Jeśli ktoś obserwowałby tę scenę z boku, stwierdziłby, że jej bohaterowie w jednej chwili stali naprzeciw siebie i rozmawiali, w drugiej zaś już ich nie było. Zaawansowane techniki maskowania, które wykorzystywali, sprawiły, że idealnie zlali się z tłem. O fakcie ich istnienia świadczyły teraz jedynie kołyszące się krzaki wrzosów, roztrącanych niewidocznymi stopami, i zawirowania mgły, tworzące się w miejscach przejścia. Początkowo ten specyficzny ślad był szeroki, potem jednak rozdzielił się na dwa mniejsze. Niewidzialni mężczyźni ruszyli własnymi, ustalonymi wcześniej ścieżkami. Kołysania kęp wrzosów i ruchy mgły oddalały się coraz bardziej. Rozpoczął się rutynowy patrol na nieprzystępnej, złowrogiej i zimnej planecie.

Drugi Strażnik szedł dobrze znaną trasą. Przemierzył ją dotąd wiele razy i można było powiedzieć, że znał na pamięć każdy jej metr. Mógłby trafić tam, gdzie chciał, z zamkniętymi oczami, choć ze względów bezpieczeństwa nigdy nie odważył się na taką lekkomyślność. Mimo dobrej znajomości ścieżki i tak co chwila spoglądał na wyświetlacz umieszczony na wewnętrznej stronie gogli, który wskazywał właściwy kierunek marszu. Gdyby zboczył z wyznaczonej trasy, znajdująca się w lewym, dolnym rogu kreska zmieniłaby kolor na czerwony i zaczęłaby rytmicznie pulsować. Wiedział o tym jedynie z teoretycznego szkolenia, przebytego jeszcze przed przylotem na Haasgard. Do tej pory taka sytuacja nigdy nie miała miejsca.

Wiedział też, że tarczaki wyniosły się z okolicy już dawno temu. Sam zresztą dopiero co uspokajał w tej kwestii dowódcę wartowni. Mimo to na wszelki wypadek włączył detektory ukierunkowane na ich widmo termiczne i nastawił obszar skanowania na jeden metr w głąb ziemi. Gdyby któreś z krwiożerczych, złośliwych stworzeń pojawiło się znienacka, ostrzegłby go sygnał elektronicznego alarmu. Tego sygnału również dotąd nie słyszał. Szczęśliwie nie było ku temu ani jednej okazji i prawdopodobieństwo, że zaistnieje właśnie dzisiaj, wahało się w okolicach zera. Ta świadomość uspokajała, jednak wolał się zabezpieczyć. Do tej pory nie mógł wyrzucić z pamięci widoków, jakie ujrzał krótko po przybyciu na mglisto-wietrzną planetę.

Wraz z dwoma towarzyszami zmieniali wówczas podobną do nich trójkę Strażników w zajmowanej aktualnie wartowni. Pierwszy z nich nie miał połowy stopy – nieopatrznie postawiona podczas jednego z patroli uwięzła w norze tarczaka. Szpony z licznymi zadziorami wbiły się w nią błyskawicznie, a ostry jak brzytwa grzbiet w kształcie połowy koła piły tarczowej odciął ją bezlitośnie. Od tamtego wypadku Strażników zaopatrzono w ciężkie, specjalnie wzmocnione buty z grubymi podeszwami. Nie uchroniło to jednak Drugiego Strażnika przed stratą czterech palców prawej ręki. Jego wypadek wydarzył się w analogicznych okolicznościach. Jedna ze stóp zaklinowała w podziemnej norze. W mgnieniu oka wczepiły się w nią ostre szpony tarczaka. Mający trudności z ich odczepieniem mężczyzna pomógł sobie palcami. Jego zamiarem było odpięcie zatrzasków obuwia i wysunięcie z pułapki bosej stopy. Plan powiódł się jedynie częściowo – Strażnik uratował nogę kosztem czterech palców.

Widok zgorzkniałych mężczyzn, okaleczonych przez bezrozumne, okrutne zwierzęta wielkości raptem ziemskiego bobra, każdemu mógł wryć się głęboko w pamięć. Ludzie ci kończyli właśnie służbę, lecz nie cieszyło ich to ani trochę. Przygnębieni i mało rozmowni przekazali nowo przybyłym zmiennikom obowiązki i opuścili wartownię bez słowa pożegnania. Dopiero z zapisków prowadzonych w dzienniku patroli mężczyzna z sumiastymi wąsami dowiedział się, że wypadki obu okaleczeń wydarzyły się na początku ich pięcioletniej służby i że dopiero dwa lata później potwory z ostrą tarczą na grzbiecie wyniosły się z okolicy.

Początkowo zastanawiał się nad powodem przygnębienia zmienianych Strażników. Współczesna medycyna dysponowała technikami umożliwiającymi całkowitą i wierną rekonstrukcję utraconych części ciała. Obaj mężczyźni po kilkuletnim okresie kalectwa z pewnością odzyskali dawną sprawność. Poza tym wyszkoleni psychoterapeuci mogli w każdej chwili założyć im blokadę pamięciową, wymazując ze wspomnień traumatyczne przeżycia z Haasgardu. W czym więc tkwił problem?

Dopiero nieco później odpowiedź na to pytanie stała się oczywista. Zimna, nieprzyjazna planeta była dla nich miejscem ostatniej służby. Podczas jej wykonywania ponieśli znaczący uszczerbek na zdrowiu, który, mimo iż był całkowicie odwracalny, eliminował ich z elitarnego grona Strażników. Mogli liczyć na duże odprawy finansowe, tracili jednak bezpowrotnie prestiż i przywileje związane z zawodem. Najprawdopodobniej ten właśnie fakt był przyczyną kwaśnych min, przygnębienia i rozgoryczenia widocznych wyraźnie podczas ostatniego dnia pracy. Haasgard bezlitośnie naznaczył ich nieusuwalnym piętnem.

Mężczyzna z sumiastymi wąsami nie zamierzał podzielić losów niefortunnie okaleczonych poprzedników. Mimo że jego służba przypadała w znacznie spokojniejszym okresie, obiecał sobie, że nie zaniedba żadnego z możliwych środków ostrożności. Być może zwiększona uwaga skupiona wokół tego właśnie problemu nie miała z tym nic wspólnego, ale powoli mijał czwarty rok patroli, a żadne nieszczęście się nie wydarzyło. Drugi Strażnik wolał wierzyć, że nie zawdzięcza tego zwykłemu przypadkowi, a jedynie własnej, może nieco przesadnej dbałości o bezpieczeństwo.

Dowódca wartowni wielokrotnie stroił sobie żarty z jego wyjątkowej ostrożności i nazywał ją wręcz obsesją, jednak kiedy dwa razy podczas kolejnych patroli wdepnął w nory tarczaków, wszystkie kpiny, docinki i pobłażliwe uśmieszki raptownie się ucięły. Na szczęście nic groźnego się wówczas nie wydarzyło. Obie nory były puste, a ich niesympatyczni mieszkańcy zdążyli opuścić je dawno temu. Pierwszy raz obyło się bez najmniejszych choćby konsekwencji, za drugim dowódca skręcił nogę w kostce. Udało mu się wyswobodzić stopę z pułapki, nie był jednak w stanie chodzić. Powyższa sytuacja zmusiła go do wezwania pomocy drogą radiową. Miejsca wypadku nie musiał podawać, gdyż każdy wychodzący na patrol Strażnik zaopatrzony był w radiolokalizator. W ciągu czterech lat dotychczasowej służby tylko raz zdarzyło się, że wartownia została pusta. Drugi i Trzeci Strażnik porzucili dotychczasowe zajęcia i prowadzeni urządzeniem namiarowym, prawie równocześnie dotarli do kontuzjowanego towarzysza.

Na szczęście sytuacja okazała się tylko pozornie groźna. Noga ostatecznie nie była poważnie uszkodzona, a obrzęk i ból związany z urazem ustąpiły około tygodnia później. Nauczyło to jednak wszystkich, że nawet jeżeli na co dzień nic się nie dzieje, nie można pozwolić sobie na niefrasobliwość. Po tym wypadku zupełnie znikła także nonszalancja w podejściu do wykonywanych obowiązków, charakterystyczna do tej pory dla postawy Trzeciego, najmniej doświadczonego Strażnika. Od tego czasu wszystkie powinności służbowe wypełniał skrupulatnie, bez strojenia kwaśnych min i rzucania znaczących spojrzeń. W końcu każdy chciał wrócić do domu żywy i cały.

Niespodziewanie na ścieżce zawirował kłąb mgły. Drugi Strażnik schylił się błyskawicznie i odbezpieczył promiennik. Zaawansowany kilkuletni trening bojowy, jaki przeszedł przed rozpoczęciem pierwszej służby, wpoił mu szereg odruchów, które w chwili zagrożenia miały okazję zaprezentować się w pełnej krasie. Oparty na jednym kolanie, przyczaił się z drugą nogą wyrzuconą nieco w bok w celu stabilizacji. Gotowa do strzału broń uniesiona i wycelowana była w kierunku potencjalnego nieprzyjaciela. Jej precyzyjny celownik zsynchronizował się natychmiast po odbezpieczeniu z wyświetlaczem na wewnętrznej powierzchni gogli. Cała bezpośrednia okolica pocięta została cienkimi liniami siatki współrzędnych celu. Osłonięty grubą zaledwie na dwa milimetry, termoizolacyjną rękawicą palec wskazujący przylegał ściśle do spustu, gotów w każdej chwili zacisnąć się na nim i uwolnić zgromadzoną w ogniwie energię. Nie było jednak takiej potrzeby.

Z mgły nie wyłonił się żaden potwór, nie zaistniało jakiekolwiek materialne zagrożenie. Mężczyzna z sumiastymi wąsami jeszcze przez kilka chwil trwał w pozycji bojowej w oczekiwaniu na nieistniejącego przeciwnika. Sytuacja nie uległa jednak zmianie w żaden sposób. Wstał więc, wyprostował plecy i zabezpieczył ponownie broń. Zły na cały Haasgard, wyartykułował wypełniające go emocje w postaci zaledwie dwóch słów:

– Kurwa mać!

To był kolejny element planety, który przyprawiał go o nieprzyjemne ciarki na plecach. Wiry mgły. Nagłe, niczym nieuzasadnione przemieszczanie się jej gęstych kłębów z jednego miejsca w drugie. W tych niespodziewanych ruchach mlecznobiałego oparu nie dało się zauważyć jakiejkolwiek prawidłowości. Powstawały to tu, to tam, czasem dość często, dosłownie co chwila, innym znów razem tak rzadko, że prawie umykały uwadze. Ich przyczyn nikt nie potrafił wyjaśnić w racjonalny sposób. Mimo że zjawisko to odkryto dawno temu, do dnia dzisiejszego nie doczekało się ono nawet jednej, choć trochę prawdopodobnej teorii mówiącej o tym, czym było spowodowane. Wiry stanowiły wielką zagadkę, w zetknięciu z którą człowiek zaczynał zastanawiać się nad obecnością duchów lub innych paranormalnych zjawisk. W końcu jak inaczej można wyjaśnić coś, co nie ma prawa się zdarzyć, a mimo to ma jednak miejsce? Mgła przemieszczająca się bez najmniejszego podmuchu wiatru trąciła w końcu bliżej nieokreślonymi bytami astralnymi.

Drugi Strażnik wzdrygnął się nieprzyjemnie, czując kilka kropel zimnego potu spływających wzdłuż kręgosłupa. Podobne zjawisko widział już wiele razy wcześniej, a mimo to mocno wątpił, czy uda mu się kiedykolwiek do niego przyzwyczaić. W tej tajemniczej mgle było coś dogłębnie niepokojącego, co nie pozwalało przejść nad tym do porządku dziennego. To coś było złowrogie jak cała planeta.

Szybkim spojrzeniem omiótł wyświetlane na wewnętrznej powierzchni gogli parametry. Temperatura jak zwykle niska, widoczność średnia, prędkość wiatru wynosiła dokładnie zero. W przerwach pomiędzy huraganami były to trzy najbardziej charakterystyczne dla Haasgardu wartości. Praktycznie tylko ostatni parametr bywał zmienny, zresztą w bardzo dużym zakresie. Kierunek dotychczasowego marszu pokrywał się idealnie z wytyczoną wcześniej trasą patrolu, zieleń kreski na wyświetlaczu lśniła uspokajająco. Detektory skanujące ziemię w poszukiwaniu tarczaków i ich ewentualnych nor były aktywne, nie sygnalizowały jednak obecności żadnych niebezpieczeństw w bezpośrednim otoczeniu. Maleńkie kółko w prawym górnym rogu było prawie całkowicie wypełnione. Wskaźnik zasilania maskującego płaszcza informował w ten sposób, że energii niezbędnej do wtapiania się w tło jest aż nadto. Nie działo się nic, co powinno zakłócić ani tym bardziej przerwać patrol. Nic z wyjątkiem dziwnego, nieokreślonego, ale zdecydowanie złowrogiego wiru kłębu haasgardzkiej mgły. Tylko tyle i jednocześnie aż tyle.

Drugi Strażnik kolejny raz wzdrygnął się nieprzyjemnie. Jego krótki, niespodziewany postój odnotowany został w wartowni. Czujniki śledzące położenie radiolokalizatora wykryły, że obserwowany obiekt nie porusza się. Automatycznie uruchomiło to alarm, który zaowocował szybką reakcją. Ożyło ciche dotąd łącze radiowe, wypluwając pełne niepokoju pytanie Trzeciego Strażnika:

– Drugi! Dlaczego przerwałeś patrol? Melduj, co się dzieje!

– Patrol kontynuowany od teraz – odpowiedział regulaminowym zwrotem. – Przyczyna postoju nieokreślona, aktualne zagrożenie zerowe.

Krótki, zwięzły meldunek przeszył powietrze na niewidzialnych falach.

– Potwierdzam odbiór. Kontynuuj! – relacja zwrotna była równie precyzyjna. Od czasu zwichnięcia nogi przez dowódcę wartowni Trzeci Strażnik czuwał nad przebiegiem patroli sumiennie i bardzo uważnie. Jego towarzysze czasami nawet żartowali sobie z tego, mówiąc, że mają wrażenie, iż bez chwili przerwy czują na plecach jego przenikliwy wzrok.

– Weź się w garść! – mruknął do siebie mężczyzna z sumiastymi wąsami. – I przestań gonić duchy! – dodał po chwili. Ruszył dalej dobrze znaną trasą. Śledził czujnie parametry wyświetlacza i równocześnie uważnie rozglądał się dookoła.

„Stopień zagrożenia zerowy…” – przemknął mu przez myśl fragment niedawnego meldunku. I bardzo dobrze! Jeszcze nieco ponad rok. Niech nic się przez ten czas nie zmienia! A potem wreszcie nastąpi długo oczekiwana zmiana. Wszystko jedno gdzie, nawet tuż za pierwszą linię któregokolwiek z wojennych frontów. Świszczące bomby implodujące, wizgi rakietowych silników i głuche stukanie broni akustycznej były lepsze od dzwoniącej w uszach ciszy Haasgardu. Wszystko było lepsze od Haasgardu!

– Za rok spieprzam stąd tak daleko, jak tylko się da! – mruknął Drugi Strażnik i z kolejnym, ciężkim westchnieniem kontynuował patrol.

Gęsta mgła niepodzielnie władała rozległymi wrzosowiskami. Tu i ówdzie z jej białych objęć wystawały tylko czubki najwyższych krzaków. Nieopodal sterczały ostre krawędzie kilku surowych skał w różnych odcieniach koloru szarego. W statycznym krajobrazie powoli i ostrożnie przemieszczał się zamaskowany, prawie niewidoczny człowiek. Jego lekki krok nawet na moment nie mącił panującej dookoła ciszy. Ranek niespiesznie przeszedł w południe. Blade, zimne słońce wzeszło wyżej na nieboskłonie, jednak jego promienie nadal tylko oświetlały, nie dając nawet odrobiny ciepła. Chodzący we mgle niespiesznie kontynuował patrol.

 

II

Mężczyzna z sumiastymi wąsami dotarł do jeziora. Spowijający je całun mgły był w tym miejscu wyraźnie gęstszy i wznosił się wyżej w porównaniu z okolicą. Miał też charakterystyczne, zgniłozielone zabarwienie. Ze wstępnych szkoleń zapamiętał, że w gęstej błotnistej cieczy, wypełniającej niewielkie zagłębienie terenu, egzystowały miliony toksycznych, wysoce szkodliwych dla człowieka bakterii. Jednym z produktów metabolizmu wielu ich szczepów był cuchnący gaz, przy którym siarkowodór uchodzić mógł za mały, niewinny smrodek.

Jeszcze zanim zbliżył się do brzegu, sprawdził działanie pochłaniaczy zapachów. Bez nich skanowanie akwenu byłoby niemożliwe do przeprowadzenia. Pochylił się na skraju gęstej, lepkiej jak śluz cieczy i stycznie do jej powierzchni ustawił niewielkie urządzenie lokacyjne. Omiótł promieniem lasera cały zbiornik.

Nie wnikał specjalnie, co i na jakiej zasadzie jest badane. Wszystkie zebrane dane drogą radiową przekazywane były automatycznie do głównego komputera wartowni. Miało to ogromną zaletę, gdyż umożliwiało zredukowanie rozmiarów i wagi skanera do minimum. Na tym właśnie zależało mu najbardziej. Wolał uniknąć włóczenia się po zdradliwych wrzosowiskach z dodatkowym obciążeniem na plecach. Przyczyny i zakres badań, które wraz z towarzyszami regularnie przeprowadzał, schodziły wobec względów bezpieczeństwa na dalszy plan. Może kiedyś dowie się wszystkiego na ich temat, a może nie. Mógł spokojnie obejść się bez tej wiedzy, choć nie ukrywał, że bywały okresy, kiedy bardzo go to ciekawiło.

Tuż przed pochyloną ku przodowi, skupioną na pomiarze twarzą, z nieprzyjemnym mokrym mlaśnięciem pękła bańka cuchnącego gazu. Mężczyzna odruchowo poderwał się w górę, by po chwili odetchnąć z ulgą i powrócić do wykonywania przerwanych niespodziewanie czynności. W głębi ducha podziękował gorąco konstruktorom maskujących płaszczy za to, że skutecznie zadbali o izolację ich właściciela także przed zapachami zewnętrznego świata. Zanim skończył skanowanie, jeszcze kilka mniejszych i większych bąbli pękło na powierzchni jeziora. Charakterystyczne dźwięki, które temu towarzyszyły, były jednymi z nielicznych naturalnych dźwięków Haasgardu. W zasadzie tylko one oraz zrywający się od czasu do czasu potężny wiatr przerywały idealną, przytłaczającą wręcz ciszę. Drugi Strażnik nigdy nie słyszał zwierzęcych odgłosów podziemnych mieszkańców planety. Po pierwsze, nie miał dotąd okazji ich spotkać. Nie ukrywał, że bardzo go ten fakt cieszył. Po drugie zaś, z tego, co pamiętał ze szkoleń, krwiożercze potwory były z natury nieme. Miał gorącą nadzieję, że nigdy nie przekona się o tym osobiście. W tym akurat przypadku teoria wystarczała mu w zupełności. Natomiast smutnych, przeciągłych melodii, wygrywanych przez wiejący z niezwykłą siłą wicher, oraz specyficznych mlaśnięć i pyknięć jeziora nasłuchał się do woli. „No dobra! – pomyślał. – Czas ruszać w dalszą drogę”.

Nie spieszył się nigdzie, wolał jednak uniknąć kolejnego zapytania o przyczyny zwłoki w patrolu. Kolega w wartowni śledził położenie jego radiolokalizatora z niesłabnącą uwagą. Był tego absolutnie pewien. Schował skaner do jednej z kieszeń płaszcza i bez żalu zostawił błotnisty, cuchnący zbiornik za sobą.

Kontynuował obchód wytyczonych punktów patrolowych, a jedynym widzialnym tego świadectwem było kołysanie się roztrącanych nogami krzaków wrzosów. Mgła przerzedziła się nieco, nie ciągnął więc za sobą jej gęstych pasm i kłębów. Zeszła też nieco niżej, dzięki czemu z białych objęć wyłoniły się kolejne kępy małych, ciemnofioletowych kwiatów. Wyłącznie temu kolorowi zawdzięczały swoją nazwę. Ich pozostałe morfologiczne cechy nie przypominały kwitnących jesienią ziemskich odpowiedników. Drugi Strażnik zerwał kiedyś kilka łodyg i przyniósł do wartowni, ignorując zdziwione, lekko kpiące spojrzenia towarzyszy. Wrzosy okazały się bardzo nietrwałe, poza tym w ogóle nie pachniały. Na tej dziwnej planecie nie pachniało absolutnie nic, z wyjątkiem wyziewów z jezior pełnych gnilnych bakterii. Mimo obecności na Haasgardzie specyficznego biosystemu z niezbyt obfitą ilością przedstawicieli zarówno fauny, jak i flory planeta cechowała się pewną trudną do sprecyzowania jałowością. Ta cecha również była źródłem nieprzyjemnych wrażeń, uzupełniając szereg innych, które wpływały na ogólny negatywny odbiór mglisto-wietrznego świata.

Pogrążony w zadumie mężczyzna z sumiastymi wąsami szedł przed siebie, nieco mechanicznie rejestrując parametry zmieniające się na wyświetlaczu. Żaden z nich nie budził niepokoju, otoczenie pozwalało więc błądzić swobodnie myślom. Czasami Drugi dumał o rzeczach mało konkretnych, innym znów razem zastanawiał się nad sprawami poważnymi, mającymi istotne znaczenie dla wykonywanej służby i przyszłości bezpośrednio po jej zakończeniu. Tym razem jego uwaga skupiła się nad problemem celowości objęcia Haasgardu gęstą siecią wartowni.

Strażników uczono, aby nie zadawali pytań. Mieli wykonywać powierzone obowiązki skrupulatnie i bez komentarzy, nie bacząc na ich charakter, stopień trudności i jakiekolwiek inne aspekty. Gdyby ktoś dowiedział się o aktualnym temacie jego rozmyślań, mógłby donieść przełożonym i przysporzyć mu z tego powodu sporych nieprzyjemności. Dawno temu nauczył się jednak skutecznej sztuki ukrywania przekonań i opinii. Spędził w Gildii Strażników ponad dwadzieścia lat. Wypełnił już trzy pełne pięcioletnie kontrakty. Za każdym razem miał wiele zastrzeżeń i pytań, lecz nikt ich nigdy nie poznał.

„I nie pozna!” – postanowił po raz nie wiadomo który. Jak do tej pory bez większych problemów udawało mu się dotrzymać danego sobie dawno temu słowa.

Czym wyróżniał się Haasgard na tle setek odkrytych i skolonizowanych przez człowieka planet w obrębie Drogi Mlecznej? Dlaczego był tak ważny, aby prowadzić na jego powierzchni stały nadzór pewnych tajemniczych parametrów? Co leżało u podstaw decyzji o zbudowaniu na nim gęstej sieci wartowni i obsadzeniu ich członkami Gildii Strażników? Nie wiedział. W trakcie odbytych szkoleń nikt niczego w tym zakresie nie wyjaśnił.

Te oraz wiele podobnych zagadek pozostawało jak na razie bez rozwiązań. Waga brakujących odpowiedzi była tym większa, że zdecydowano się na kolejną zmianę załóg i kontynuację patroli po upływie pierwszej, pięcioletniej zmiany. Po co komu dziesięć lat badań ciągle tych samych parametrów? Z jakiego powodu ciągną się one aż tyle czasu? Nowe niewiadome zastanawiały, intrygowały i, mimo usilnych starań w kwestii poznania odpowiedzi, pozostawały wciąż niewyjaśnione.

Drugi Strażnik doskonale pamiętał czwarty dzień służby. Miał wyruszyć z dowódcą wartowni na swój pierwszy patrol. Dwukrotnie sprawdził gruntownie ekwipunek i gotów był powtórzyć wszystkie czynności po raz trzeci. Zanim jednak zabrał się do tego, Pierwszy Strażnik zaprosił go na nieoficjalną, krótką rozmowę. Jak się później okazało, była to najważniejsza w całej dotychczasowej służbie, choć nie do końca regulaminowa odprawa. Dowiedział się na niej o istnieniu drugiego, półinteligentnego komputera w wartowni. Jego panel sterowania ukryty był za zamaskowanymi pancernymi drzwiami, chronionymi przez wymyślny zamek elektroniczny. W nim znajdowały się wszystkie odpowiedzi, a jeżeli nie wszystkie, to przynajmniej większość z nich. Teoretycznie Drugi miał dostęp do tajemniczego komputera, dowódca przekazał mu login i sekwencję znaków stanowiących aktualne hasło. Pozostawała tylko kwestia okoliczności uzasadniających jego uruchomienie.

Półinteligentną maszynę wolno było uaktywnić tylko w wyjątkowych przypadkach. Mogła być nim śmierć jednego lub dwóch członków załogi wartowni. Z pewnym jednak zastrzeżeniem. Zgon na skutek nieszczęśliwego wypadku lub targnięcia się na życie nie wchodził w rachubę. Instrukcje w tej kwestii wyraźnie sugerowały, że śmierć musi mieć niewyjaśnione okoliczności, sugerujące udział obcych sił. Co należało rozumieć pod pojęciem obcych sił? Tego już niestety nie sprecyzowano. W każdym razie wpadnięcie do nory tarczaków, odcięcie stopy przez wredne stwory i śmierć w następstwie wykrwawienia się nie uzasadniały otworzenia sejfu z superkomputerem. Podobnie jak strzelenie sobie w głowę, jeżeli któryś z towarzyszy w ogóle zdecydowałby się na taki skrajnie drastyczny krok. Jak dotąd mężczyzna z sumiastymi wąsami nie potrafił wyobrazić sobie sytuacji, w której doszłoby do tak definitywnego, brutalnego rozstania się ze światem, nawet tak dziwnym i nieprzyjemnym jak Haasgard.

Kilkustronicowa instrukcja w dalszej części była niestety równie enigmatyczna. Pancerne drzwi skrywające prawdę można było otworzyć w przypadku inwazji wrogiej floty. Niby logiczne założenie, jednak od ostatniej galaktycznej wojny minęło prawie ćwierć wieku. Sytuacja polityczna była stabilna i absolutnie nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie wybuchnie jakikolwiek konflikt zbrojny. Pojedyncze drobne potyczki toczyły się jedynie w kilku gwiezdnych systemach na obrzeżach Drogi Mlecznej. Mocno przetrzebione, wrogie w stosunku do Terrageńskiej Federacji siły obcych i buntowników nie stanowiły żadnego realnego zagrożenia dla pełnego mgły i wiatru świata. Poza tym kto miałby wysłać flotę na planetę taką jak Haasgard? Niektóre rasy teoretycznie były zdolne do szalonych czynów. W końcu człowiek niejednokrotnie miał okazję przekonać się, że kierujące ich działaniami pobudki umykały racjonalnym wyjaśnieniom. Obcy mogli zatem odważyć się na podobny krok. Po co jednak mieliby to robić? Nie wiadomo. Zresztą jeżeli spojrzało się na trójwymiarową mapę Drogi Mlecznej, trudno było brać powyższą teorię na poważnie.

Zajmowane przez inne rozumne rasy sektory były w większości zlokalizowane na drugim końcu galaktyki. Inwazja na tak odległy świat wydawała się operacją logistyczną na gigantyczną, niespotykaną dotąd i, co by nie mówić, mało opłacalną skalę. Ani jedna ze znanych Drugiemu Strażnikowi rzeczy, żadne hipotetyczne złoża rzadkich minerałów, pierwiastków rozszczepialnych czy czegokolwiek innego, co można było spotkać na terenie Haasgardu, nie usprawiedliwiałyby organizacji i przeprowadzenia tak kosztownych działań militarnych. Zresztą prawdopodobieństwo udanego przelotu wrogiej armady przez całą Drogę Mleczną bez zwrócenia na siebie uwagi było praktycznie równe zeru. Nie istniała więc szansa na podstępną, zaskakującą wszystkich inwazję. Powyższy scenariusz wydarzeń można było rozpatrywać jedynie teoretycznie.

Przez jakiś czas mężczyzna z sumiastymi wąsami zastanawiał się, czy istniała szansa na wystąpienie w roli agresora jakiejś prywatnej floty. Desantu i zajęcia planety mogłaby dokonać na przykład zdesperowana kompania przemysłowa lub zorganizowana grupa przestępcza. To założenie wydawało się trochę bardziej prawdopodobne w porównaniu do scenariusza z udziałem obcych. Mimo wszystko ten pomysł także należało traktować wyłącznie jako czystą teorię. Zarówno kryminaliści, jak i zachłanni kapitaliści kierowali się w swych poczynaniach zyskiem. Tylko odpowiednie profity potrafiły skusić ich do działań wykraczających daleko poza ogólnogalaktyczne normy prawne. Jaki zysk można było czerpać ze świata takiego jak Haasgard? Zdrowa logika bez wahania podpowiadała, że żaden. I znów wracało podstawowe pytanie – dlaczego nieprzyjazny, złowrogi świat pełen mgły i wiatrów był tak pieczołowicie strzeżony? O co w tym wszystkim, do cholery, chodziło?

Niemożność znalezienia odpowiedzi w tak istotnych kwestiach była frustrująca. Całą sytuację pogarszała świadomość, że za pancernymi drzwiami sejfu stała i kurzyła się półinteligentna maszyna, która mogła ich bez trudu udzielić. Trzeba było jedynie znaleźć odpowiedni powód do jej uruchomienia, a to niestety okazało się cholernie trudne. Szereg uzasadniających takie działanie wymienionych w instrukcji sytuacji charakteryzował się minimalnym prawdopodobieństwem zaistnienia. Na ostatniej stronie znajdował się jednak dość ciekawy punkt. Według niego superkomputer można było uaktywnić w sytuacjach kryzysowych, istotnie zaburzających zdolność placówki wartowniczej do wykonywania powierzonych obowiązków. Określenie „kryzysowych” należało rozumieć w tym przypadku jako takich, których nie opisano w Regulaminie Służby Wartowniczej. Drugi Strażnik próbował kiedyś przebrnąć przez kilkusetstronicową treść wspomnianego dokumentu. Próba zakończyła się kompletnym fiaskiem, któremu towarzyszył silny ból głowy. Lektura monumentalnej biblii Gildii Strażników sprawiała wrażenie, że przewidziano w niej dokładnie wszystko: z uderzeniem meteorytu w wartownię, wybuchem zarówno pobliskiej, jak i odległej supernowej oraz epidemią przewlekłej, wyniszczającej sraczki włącznie. Ostatni punkt o wiele cieńszej broszury należało więc chyba rozpatrywać wyłącznie jako zabezpieczenie autorów przed ewentualną odpowiedzialnością.

Z drugiej strony