Cienie tożsamości - Brandon Sanderson - ebook + audiobook

Cienie tożsamości ebook i audiobook

Brandon Sanderson

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Elendel przeżywa rewolucję przemysłową – miasto spowijają dymy z kominów elektrowni, automobile wypierają powozy, a wśród robotników i najbiedniejszych mieszkańców slumsów zaczynają się niepokoje. A kiedy na przyjęciu urządzonym przez brata gubernatora ginie on sam i wszyscy jego goście – arystokraci, ale również osławieni kryminaliści – miastu zaczyna grozić chaos.

Znani ze "Stopu prawa" stróż prawa Waxillium Ladrian, jego przyjaciel Wayne i błyskotliwa Marasi podejmują śledztwo, nie wiedzą jednak, że przyjdzie im stawić czoło potężnemu przeciwnikowi wykorzystującemu starożytną sztukę Hemalurgii – oraz skonfrontować się z własną przeszłością. Całe szczęście, nie są osamotnieni, gdyż w walce mogą liczyć na pomoc samego Harmonii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 27 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,5 (579 ocen)
354
178
39
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Dobrze spędzony czas

Nie lubię się powtarzać, a ten tom podtrzymuje to, co mówiłam o Stopie prawa - absolutnie uwielbiam ten duet i świetnie się bawiłam <3
00
0laaa

Z braku laku…

moim zdaniem historia skończyła się na 3 tomie, im dalej w las tym gorzej
00
Zefirka

Całkiem niezła

Warto przeczytać dla plot twistu na koniec. Środek oceniam na może być. Lektor jak zwykle klasa.
00
SylwesterWawrzon

Całkiem niezła

Brandon Sanderson jak zwykle dobry . Lektor super
00
Shellmovsky

Nie oderwiesz się od lektury

5/5, bardzo dobra lektura, polecam:)
00

Popularność




Przedmowa

PRZED­MOWA

W roku 2014 w „State of San­der­son” ogło­si­łem, że spę­dzi­łem drugą połowę tego roku, pisząc Cie­nie toż­sa­mo­ści, ale musia­łem też do cze­goś się przy­znać. Napi­sa­łem rów­nież kolejny tom.

Zanim zacznie­cie poka­zy­wać mnie pal­cem i nazy­wać robo­tem, mia­łem naprawdę dobry powód. Widzi­cie, mia­łem ogromne pro­blemy z powro­tem do Cieni toż­sa­mo­ści. Napi­sa­łem pierw­szą jedną trze­cią w roku 2012, mię­dzy kolej­nymi redak­cjami Pamięci Świa­tło­ści. Cza­sami jed­nak bar­dzo trudno mi wró­cić do książki z serii po dłu­giej prze­rwie.

I tak oto powrót do Cieni toż­sa­mo­ści dwa lata póź­niej był powol­nym pro­ce­sem i odkry­łem, że o wiele łatwiej pisze mi się kolejny tom – Żałobne opa­ski – co pomaga mi przy­po­mnieć sobie świat i boha­te­rów. Kiedy to zro­bi­łem, mogłem wró­cić do Cieni toż­sa­mo­ści i skoń­czyć je.

Co zabawne, stwo­rze­nie tych dwóch ksią­żek ze świata Z Mgły Zro­dzo­nego w sumie zajęło połowę czasu poświę­co­nego na napi­sa­nie jed­nego z tomów Burzo­wego Świa­tła. Może­cie teraz zacząć sobie żar­to­wać, że piszę w tajem­nicy dodat­kowe książki, kiedy nikt nie patrzy.

Kiedy Cie­nie uka­zały się rok póź­niej, w wywia­dach dzien­ni­ka­rze pytali mnie o to samo, o co pytają mnie za każ­dym razem, kiedy wydaję książkę – o czym ona jest? Spo­dzie­wa­jąc się tego pyta­nia, sam je sobie zada­łem. O czym są Cie­nie toż­sa­mo­ści?

Odpo­wiedź jest skom­pli­ko­wana.

Od początku chcia­łem, by Z Mgły Zro­dzony był dłuż­szą serią, uka­zu­jącą Allo­man­cję w róż­nych okre­sach. Pier­wot­nie miały to być trzy try­lo­gie, każda opi­su­jąca inną epokę w histo­rii Sca­drialu – pre­in­du­strialną, nowo­cze­sną i kosmiczną. Szybko jed­nak się zorien­to­wa­łem, że chcę pisać histo­rie mię­dzy tymi try­lo­giami i tak zro­dziły się książki z cyklu Wax i Wayne (począ­tek XX wieku). To przy­jemna, szybka lek­tura – która zapo­wiada pewne bar­dzo, ale to bar­dzo wiel­kie rze­czy nad­cho­dzące w świe­cie Z Mgły Zro­dzo­nego.

Ta druga epoka Z Mgły Zro­dzo­nego zaczyna się od Stopu prawa i pro­po­nuję, żeby­ście zaczęli od niego, jeśli jesz­cze go nie prze­czy­ta­li­ście. Obok ory­gi­nal­nej try­lo­gii jest to kolejny punkt, w któ­rym można wejść do świata Z Mgły Zro­dzo­nego, ale pier­wot­nie nie był to począ­tek dru­giej try­lo­gii. Dzieje się kil­ka­set lat po wyda­rze­niach Boha­tera Wie­ków i była to moja próba zoba­cze­nia, jak to jest żyć w świe­cie, w któ­rym pier­wotne dzieło jest pod­stawą mitów i legend.

Kiedy skoń­czy­łem Stop prawa, uzna­łem, że chcę kon­ty­nu­ować książki z cyklu Wax i Wayne jako prze­ciw­wagę dla Burzo­wego Świa­tła, coś bar­dziej dyna­micz­nego i sku­pio­nego. Dla­tego usia­dłem i stwo­rzy­łem kon­spekt try­lo­gii z tymi samymi boha­te­rami – która zaczyna się od Cieni toż­sa­mo­ści.

Stop prawa był wła­ści­wie szczę­śli­wym przy­pad­kiem. Nastę­pu­jąca po nim try­lo­gia miała być bar­dziej zamie­rzona – spo­sób, by utrzy­mać zain­te­re­so­wa­nie czy­tel­ni­ków świa­tem Z Mgły Zro­dzo­nego, kiedy pra­co­wa­łem nad obszerną serią Burzo­wego Świa­tła.

Cie­nie toż­sa­mo­ści łączą się bez­po­śred­nio ze Sto­pem prawa, ale są sta­ran­niej zapla­no­wane, jeśli cho­dzi o to, dokąd pro­wa­dzą boha­te­rów, i wyraź­nie sta­no­wią część try­lo­gii. Żałobne opa­ski, drugi tom cyklu, wyszedł zale­d­wie kilka mie­sięcy po Cie­niach, a ostat­nia książka, Zagi­niony metal, wła­śnie się uka­zała, dopeł­nia­jąc Drugą Erę Z Mgły Zro­dzo­nego.

Wra­ca­jąc więc do pyta­nia, które posta­wi­łem na początku tej przed­mowy, czym są Cie­nie toż­sa­mo­ści? To kon­ty­nu­acja przy­gód dwóch Allo­man­tów z Dzi­czy, któ­rzy dają się wcią­gnąć w świat poli­tyki i zbrodni w wiel­kim mie­ście. To tak, jakby Clint Eastwood był magicz­nym rewol­we­row­cem i grał w wer­sji CSI dzie­ją­cej się w Nowym Jorku w roku 1910 – wraz z pomoc­ni­kiem, Simo­nem Peg­giem gra­ją­cym lubież­nego byłego zło­dzieja kie­szon­ko­wego, który umie zatrzy­my­wać czas. A do tego epi­zody postaci z ory­gi­nal­nej try­lo­gii Z Mgły Zro­dzo­nego.

Ale przede wszyst­kim to począ­tek try­lo­gii wewnątrz serii, który nastę­puje po poje­dyn­czej książce z tymi samymi boha­te­rami, która z kolei była sequ­elem ory­gi­nal­nej try­lo­gii z innymi boha­te­rami.

Widzi­cie, że cza­sami trudno to wyja­śnić.

Czym więc są Cie­nie toż­sa­mo­ści? Wie­loma róż­nymi rze­czami, ale obie­cuję, że są nie­sa­mo­wite.

Prolog

Waxil­lium Ladrian, stróż prawa do wyna­ję­cia, zesko­czył z sio­dła i odwró­cił się w stronę salo­onu.

– Ech – powie­dział dzie­ciak, zeska­ku­jąc z grzbietu wła­snego konia. – Nie zacze­pi­łeś ostrogą o strze­mię i nie potkną­łeś się.

– To mi się przy­tra­fiło tylko raz – zauwa­żył Waxil­lium.

– Ow­szem, ale było bar­dzo zabawne.

– Zostań przy koniach. – Waxil­lium rzu­cił dzie­cia­kowi wodze. – Nie przy­wią­zuj Nisz­czy­cielki. Mogę jej potrze­bo­wać.

– Pew­nie.

– I niczego nie krad­nij.

Dzie­ciak – puco­ło­waty sie­dem­na­sto­la­tek ze śla­dami zaro­stu, wciąż led­wie widocz­nymi mimo wie­lo­ty­go­dnio­wych sta­rań – poważ­nie poki­wał głową.

– Obie­cuję, że nie zwinę niczego, co należy do cie­bie, Wax.

Waxil­lium wes­tchnął.

– Powie­dzia­łem coś innego.

– Ale…

– Po pro­stu zostań przy koniach. I spró­buj z nikim nie roz­ma­wiać.

Męż­czy­zna pokrę­cił głową i ener­gicz­nym kro­kiem wszedł do salo­onu. Powoli napeł­niał metal­myśl, zmniej­sza­jąc cię­żar ciała o około dzie­się­ciu pro­cent. Robił to bar­dzo czę­sto, odkąd w cza­sie jed­nej z pierw­szych wypraw zużył cały zma­ga­zy­no­wany cię­żar.

Saloon był, rzecz jasna, brudny. Nie­mal wszystko w Dzi­czy było zaku­rzone, zużyte albo poła­mane. Spę­dził w tych oko­li­cach pięć lat i jesz­cze się nie przy­zwy­czaił. Ow­szem, więk­szość z tych pię­ciu lat prze­żył, pró­bu­jąc zara­biać na życie jako urzęd­nik, ale z obawy przed roz­po­zna­niem coraz bar­dziej odda­lał się od sku­pisk ludz­kich. Jed­nak w Dzi­czy nawet więk­sze miej­sco­wo­ści były brud­niej­sze niż ich odpo­wied­niki w Elen­del.

Tutaj zaś, na obrze­żach zamiesz­ka­nych tery­to­riów, „brud” był zbyt łagod­nym okre­śle­niem. Męż­czyźni, któ­rych mijał, sie­dzieli pochy­leni nad sto­łami i nie­mal nie uno­sili głów. Kolejna cecha Dzi­czy. Ludzie, podob­nie jak rośliny, byli bar­dziej kol­cza­ści i trzy­mali się bli­sko ziemi. Nawet wachla­rzo­wate aka­cje, które potra­fiły wyra­stać wysoko, robiły wra­że­nie twar­dych i wytrzy­ma­łych.

Opie­ra­jąc dło­nie na bio­drach, rozej­rzał się po sali. Miał nadzieję, że przy­cią­gnie uwagę. Nie udało mu się, co go zanie­po­ko­iło. Po cóż wkła­dać ele­gancki miej­ski gar­ni­tur z lawen­do­wym fula­rem, skoro i tak nikt nie zwró­cił na niego uwagi? Przy­naj­mniej się nie pod­śmie­wali, jak w ostat­nim salo­onie.

Nie zdej­mu­jąc dłoni z pisto­letu, Waxil­lium pod­szedł powoli do baru. Bar­man był wyso­kim męż­czy­zną, któ­rego smu­kła syl­wetka suge­ro­wała, że w jego żyłach pły­nie przy­naj­mniej odro­bina ter­ri­sań­skiej krwi. Wyra­fi­no­wani krew­niacy bos­mana w Kotli­nie byliby jed­nak prze­ra­żeni, widząc, jak w jed­nej dłoni trzyma na wpół obgry­zione tłu­ste kurze udko, a drugą podaje kufel. Waxil­lium pró­bo­wał nie czuć obrzy­dze­nia – miej­scowe podej­ście do higieny było kolejną rze­czą, do któ­rej jesz­cze się nie przy­zwy­czaił. Tutaj za pedan­tycz­nych ucho­dzili ci, któ­rzy pamię­tali, żeby wytrzeć ręce o spodnie po dłu­ba­niu w nosie, zanim podali komuś rękę.

Waxil­lium cze­kał. I cze­kał. Wresz­cie odchrząk­nął. Bar­man w końcu do niego pod­szedł.

– No?

– Szu­kam kogoś – mruk­nął Waxil­lium. – Nazy­wają go Gra­ni­towy Joe.

– Nie znam – odparł bar­man.

– Nie… Jest naj­słyn­niej­szym wyję­tym spod prawa w tych oko­li­cach.

– Nie znam go.

– Ale…

– Bez­piecz­niej nie znać ludzi takich jak Joe. – Bar­man odgryzł kolejny kęs z kurzego udka. – Ale mam przy­ja­ciela.

– Zaska­ku­jące.

Bar­man spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Prze­pra­szam. Mów dalej.

– Mój przy­ja­ciel może zechce znać ludzi, któ­rych inni nie chcą znać. Dotar­cie do niego zaj­mie tro­chę czasu. Zapła­cisz?

– Jestem stró­żem prawa. W imię spra­wie­dli­wo­ści zro­bię wszystko, co będzie konieczne.

Bar­man zamru­gał. Powoli, z roz­my­słem, jakby wyma­gało to świa­do­mego wysiłku.

– Czyli… zapła­cisz?

– Tak, zapłacę – odparł z wes­tchnie­niem Waxil­lium.

W duchu odli­czał, ile już wydał pod­czas polo­wa­nia na Gra­ni­to­wego Joe. Nie mógł znów popaść w długi. Nisz­czy­cielka potrze­bo­wała nowego sio­dła, a on sam w tych oko­li­cach kosz­mar­nie szybko zuży­wał gar­ni­tury.

– Dobrze – powie­dział bar­man i wezwał go gestem.

Razem prze­szli przez salę, okrą­ża­jąc sto­liki. Pod fila­rem, mię­dzy dwoma sto­łami, kurzyło się pia­nino. Nie wyglą­dało na to, by ktoś ostat­nio na nim grał, za to na kla­pie usta­wiono rząd brud­nych kufli. Obok scho­dów znaj­do­wało się wej­ście do nie­wiel­kiego zatę­chłego pokoju.

– Cze­kaj – powie­dział bar­man, zamknął drzwi i wyszedł.

Waxil­lium zało­żył ręce na piersi i przyj­rzał się uważ­nie jedy­nemu krze­słu. Biała farba łusz­czyła się i odpa­dała – gdyby usiadł, bez wąt­pie­nia przy­kle­iłaby mu się do spodni.

Czuł się coraz swo­bod­niej w oto­cze­niu miesz­kań­ców Dzi­czy, nawet jeśli nie przy­zwy­czaił się jesz­cze do ich nawy­ków. Przez kilka mie­sięcy polo­wa­nia na wyję­tych spod prawa zro­zu­miał, że wśród miesz­kań­ców tych oko­lic byli rów­nież dobrzy męż­czyźni i kobiety. Wszy­scy jed­nak cha­rak­te­ry­zo­wali się tym upar­tym fata­li­zmem. Nie ufali wła­dzom i czę­sto uni­kali stró­żów prawa, nawet jeśli ozna­czało to pozwo­le­nie komuś takiemu jak Gra­ni­towy Joe na dal­sze rabo­wa­nie i plą­dro­wa­nie. Bez nagród wyzna­czo­nych przez koleje i kom­pa­nie gór­ni­cze nic by się ni­gdy…

Okno zaczęło się trząść. Waxil­lium znie­ru­cho­miał, a po chwili zła­pał broń i spa­lił stal. Metal spra­wił, że wypeł­niło go cie­pło, jakby wypił coś zbyt gorą­cego. Z jego piersi wystrze­liły błę­kitne linie wska­zu­jące w stronę naj­bliż­szych źró­deł metalu, z któ­rych kilka znaj­do­wało się tuż za okien­ni­cami. Inne wska­zy­wały w dół. Ten saloon miał piw­nicę, co w Dzi­czy nie zda­rzało się czę­sto.

Mógłby Ode­pchnąć te linie, gdyby zechciał, odrzu­ca­jąc do tyłu metal, z któ­rym były połą­czone. Jak na razie tylko się przy­glą­dał. Mię­dzy skrzy­dłami okien­nymi poja­wił się nie­wielki pręt, po czym uniósł się, jed­no­cze­śnie pod­no­sząc zasuwę. Okno otwo­rzyło się z trza­skiem.

Do środka wsko­czyła młoda kobieta w ciem­nych spodniach, w ręku trzy­mała strzelbę. Była szczu­pła, miała kwa­dra­tową twarz, a w zębach przy­gry­zała nie­za­pa­lone cygaro. Waxil­lium poczuł, że skądś ją zna. Wypro­sto­wała się, wyraź­nie zado­wo­lona, i odwró­ciła się, by zamknąć okno. Wtedy go zauwa­żyła.

– A niech to pie­kło pochło­nie! – zaklęła.

Cof­nęła się gwał­tow­nie, upu­ściła cygaro i unio­sła strzelbę.

Waxil­lium uniósł wła­sną broń i przy­go­to­wał Allo­man­cję, żału­jąc, że nie zna­lazł jesz­cze spo­sobu, by ochro­nić się przed kulami. Ow­szem, umiał Odpy­chać metal, ale nie był dość szybki, by powstrzy­mać ogień z broni pal­nej, chyba że udało mu się Ode­pchnąć sam pisto­let, zanim jego wła­ści­ciel pocią­gnął za spust.

– Ej – ode­zwała się kobieta, zer­ka­jąc na niego ponad muszką. – Czy ty nie jesteś tym face­tem? Tym, który zabił Czar­nego Pereta?

– Waxil­lium Ladrian – powie­dział. – Stróż prawa do wyna­ję­cia.

– Chyba żar­tu­jesz. Tak się przed­sta­wiasz?

– Pew­nie. A czemu nie?

Nie odpo­wie­działa, jedy­nie przy­glą­dała mu się przez kilka chwil.

– Fular? – powie­działa w końcu. – Serio?

– To moje coś. Dżen­tel­men-łowca nagród.

– A po co w ogóle łowcy nagród to coś?

– Ważne, by mieć repu­ta­cję – odparł Waxil­lium, uno­sząc brodę. – Wyjęci spod prawa ją mają, o takich ludziach jak Gra­ni­towy Joe wie­dzą wszy­scy w całej Dzi­czy. Dla­czego ja nie miał­bym postę­po­wać tak samo?

– Ponie­waż rów­nie dobrze mógł­byś wyma­lo­wać sobie tar­czę strzel­ni­czą na gło­wie.

– Warto. Ale skoro mowa o tar­czach… – Mach­nął pisto­le­tem, po czym ski­nął w stronę jej strzelby.

– Chcesz zdo­być nagrodę za głowę Joe – powie­działa.

– Pew­nie. A ty?

Ski­nęła głową.

– Dzie­limy się? – spy­tał Waxil­lium.

Wes­tchnęła i opu­ściła broń.

– W porządku. Ale ten, kto go zastrzeli, dostaje dwa razy wię­cej.

– Zamie­rza­łem poj­mać go żywego…

– Dosko­nale. Będę miała więk­szą szansę, żeby strze­lić do niego jako pierw­sza. – Uśmiech­nęła się sze­roko i prze­su­nęła w stronę drzwi. – Nazy­wam się Les­sie. Gra­ni­towy jest tu gdzieś w oko­licy? Widzia­łeś go?

– Nie. – Waxil­lium dołą­czył do niej przy drzwiach. – Spy­ta­łem bar­mana, a on przy­pro­wa­dził mnie tutaj.

Odwró­ciła się do niego.

– Spy­ta­łeś bar­mana.

– Pew­nie. Czy­ta­łem histo­rie. Bar­mani wie­dzą wszystko i… Dla­czego krę­cisz głową?

– Wszy­scy w tym salo­onie sie­dzą w kie­szeni u Joego, panie Fular. Niech to pie­kło, pół tego mia­steczka sie­dzi mu w kie­szeni. A ty spy­ta­łeś bar­mana?

– Chyba już to usta­li­li­śmy.

– Na rdzę! – Uchy­liła drzwi i wyj­rzała na zewnątrz. – Jak, na Znisz­cze­nie, udało ci się poko­nać Czar­nego Pereta?

– Z pew­no­ścią nie jest tak źle. Wszy­scy w barze nie mogą…

Umilkł, wyglą­da­jąc przez szparę w drzwiach. Wysoki bar­man po nikogo nie pobiegł. Stał za barem, wska­zy­wał w stronę bocz­nego poko­iku i zachę­cał zgro­ma­dzo­nych opry­chów i rze­zi­miesz­ków, żeby wstali i się uzbro­ili. Nie spra­wiali wra­że­nia zde­cy­do­wa­nia, nie­któ­rzy gesty­ku­lo­wali gniew­nie, ale wię­cej niż kilku wycią­gnęło broń.

– A niech to – mruk­nęła Les­sie.

– Wycho­dzimy tak, jak weszłaś? – spy­tał Waxil­lium.

W odpo­wie­dzi zamknęła ostroż­nie drzwi, po czym ode­pchnęła go na bok i prze­śli­zgnęła się w stronę okna. Chwy­ciła za para­pet, zamie­rza­jąc wyjść na zewnątrz, ale w pobliżu roz­legł się wystrzał, a z para­petu pole­ciały drza­zgi.

Les­sie zaklęła i opa­dła na pod­łogę. Waxil­lium sku­lił się obok niej.

– Strze­lec wybo­rowy! – syk­nął.

– Zawsze jesteś taki spo­strze­gaw­czy, panie Fular?

– Nie, tylko kiedy do mnie strze­lają. – Wyj­rzał ponad kra­wę­dzią para­petu, ale w pobliżu było kil­ka­na­ście miejsc, w któ­rych mógł się ukry­wać strze­lec wybo­rowy. – Mamy pro­blem.

– I znów ta ogromna prze­ni­kli­wość.

Les­sie prze­czoł­gała się po pod­ło­dze w stronę drzwi.

– I to z wię­cej niż jed­nego powodu. – Waxil­lium prze­szedł przez pokój na czwo­ra­kach. – Jak to moż­liwe, że strze­lec wybo­rowy zdą­żył zająć pozy­cję? Musieli wie­dzieć, że się tu dziś poja­wię. Cały ten lokal może być pułapką.

Les­sie zaklęła cicho, kiedy dotarł do drzwi i znów je uchy­lił. Zbiry kłó­ciły się cicho i gesty­ku­lo­wały, wska­zu­jąc na drzwi.

– Trak­tują mnie poważ­nie – stwier­dził Waxil­lium. – Ha! Repu­ta­cja działa. Widzisz to? Boją się.

– Gra­tu­la­cje. Myślisz, że dadzą mi nagrodę, jeśli cię zastrzelę?

– Musimy dostać się na górę – powie­dział, spo­glą­da­jąc na schody znaj­du­jące się tuż za drzwiami.

– I co to nam da?

– Po pierw­sze, wszy­scy uzbro­jeni ludzie, któ­rzy chcą nas zabić, są tu na dole. Ja wolał­bym być gdzie indziej, a na scho­dach będzie nam się łatwiej bro­nić niż w tym pokoju. Poza tym może uda nam się zna­leźć okno po dru­giej stro­nie budynku i uciec.

– Jasne, jeśli masz ochotę zesko­czyć dwie kon­dy­gna­cje w dół.

Dla Mone­to­strzel­nego ska­ka­nie nie było pro­ble­mem. Spa­da­jąc, Waxil­lium mógł się Ode­pchnąć od upusz­czo­nego kawałka metalu, spo­wol­nić upa­dek i wylą­do­wać bez­piecz­nie. Był rów­nież Feru­che­mi­kiem i mógł użyć metal­my­śli, by zmniej­szyć swój cię­żar o wiele bar­dziej, niż to robił w tej chwili, tak bar­dzo, by wła­ści­wie uno­sić się w powie­trzu.

Jed­nakże jego umie­jęt­no­ści nie były sze­roko znane, a on wolał, by tak pozo­stało. Sły­szał opo­wie­ści o swo­ich cudow­nych oca­le­niach i podo­bała mu się ota­cza­jąca je aura tajem­nicy. Oczy­wi­ście spe­ku­lo­wano, że jest Meta­licz­nym, ale dopóki ludzie nie wie­dzieli do końca, do czego był zdolny, miał prze­wagę.

– Posłu­chaj, zamie­rzam pobiec w stronę scho­dów – powie­dział do kobiety. – Jeśli chcesz tu zostać i wywal­czyć sobie drogę na zewnątrz, pro­szę bar­dzo. Odwró­cisz ich uwagę ode mnie.

Popa­trzyła na niego i uśmiech­nęła się sze­roko.

– Dobra. Zro­bimy, jak chcesz. Ale jeśli nas postrzelą, sta­wiasz mi drinka.

Jest w niej coś zna­jo­mego, pomy­ślał Waxil­lium. Poli­czył cicho do trzech, póź­niej wypadł na zewnątrz i wyce­lo­wał broń w stronę naj­bliż­szego opry­cha. Męż­czy­zna odsko­czył, gdy Waxil­lium strze­lił trzy razy i… spu­dło­wał. Jego kule tra­fiły w pia­nino, wygry­wa­jąc fał­szywe nuty.

Les­sie wypa­dła zza niego i ruszyła na schody. Zbie­ra­nina łotrów z zasko­cze­niem unio­sła broń. Waxil­lium cof­nął swoją, by nie prze­szka­dzała mu w Allo­man­cji, i bar­dzo deli­katne popchnął nie­bie­skie linie łączące go z męż­czy­znami w barze. Otwo­rzyli ogień, ale Odpy­cha­nie prze­su­nęło lufy ich broni na tyle, że nie tra­fili w cel.

Waxil­lium wbiegł po scho­dach za Les­sie, ucie­ka­jąc przed ostrza­łem.

– A niech to pie­kło pochło­nie – powie­działa kobieta, kiedy dotarli do pierw­szego pode­stu. – Żyjemy.

Popa­trzyła na niego. Na jej policz­kach malo­wał się rumie­niec.

Coś w umy­śle męż­czy­zny zasko­czyło jak zamek.

– Spo­tka­łem cię wcze­śniej – powie­dział.

– Wcale nie. – Odwró­ciła wzrok. – Zaj­mijmy się…

– Pła­czący Byk! Tan­cerka!

– Boże Poza – jęk­nęła i znów ruszyła w górę. – Pamię­tasz.

– Wie­dzia­łem, że uda­jesz. Nawet Rusko nie zatrud­niłby tak pozba­wio­nej gra­cji dziew­czyny, choćby miała bar­dzo ładne nogi.

– Możemy już wysko­czyć przez okno. Pro­szę? – rzu­ciła, roz­glą­da­jąc się po pię­trze w poszu­ki­wa­niu zbi­rów.

– Dla­czego tam byłaś? Polo­wa­łaś na nagrodę?

– W pew­nym sen­sie.

– I naprawdę nie wie­dzia­łaś, że zamie­rzają zmu­sić cię do…

– Koniec roz­mowy.

Zna­leźli się na pię­trze, gdzie Waxil­lium zacze­kał, aż cień pada­jący na ścianę zapo­wie nadej­ście pościgu. Wystrze­lił raz w stronę opry­cha, który poja­wił się na scho­dach, znowu spu­dło­wał, ale zmu­sił go do cof­nię­cia się. Sły­szał docho­dzące z dołu prze­kleń­stwa i kłót­nie. Wszy­scy obecni w salo­onie mogli sie­dzieć w kie­szeni u Gra­ni­to­wego Joe, ale nie byli zbyt­nio wobec niego lojalni. Pierwsi wcho­dzący po scho­dach z pew­no­ścią zosta­liby postrze­leni, a żaden nie był gotów na takie ryzyko.

To mogło kupić Waxil­liu­mowi nieco czasu. Les­sie weszła do pokoju i minęła puste łóżko, obok któ­rego stała para butów. Otwo­rzyła okno znaj­du­jące się po prze­ciw­nej stro­nie budynku niż strze­lec wybo­rowy.

Przed nimi roz­cią­gało się mia­steczko Weathe­ring, samotne zbio­ro­wi­sko domów i warsz­ta­tów, przy­gię­tych do ziemi, jakby cze­ka­ją­cych – na próżno – na dzień, kiedy palce kolei się­gną tak daleko. W pew­nej odle­gło­ści za skrom­nymi budyn­kami pasło się kilka żyraf, jedy­nych zwie­rząt widocz­nych na całej ogrom­nej rów­ni­nie.

Pod oknem nie było nic, co spo­wol­ni­łoby upa­dek, żad­nego daszku, na który mogliby zejść. Les­sie wpa­try­wała się nie­pew­nie w zie­mię. Waxil­lium wsu­nął palce do ust i zagwiz­dał ostro.

Nic się nie stało.

Znów zagwiz­dał.

– Co ty wypra­wiasz, na pie­kło?

– Przy­wo­łuję swo­jego konia – wyja­śnił Waxil­lium i znów zagwiz­dał. – Możemy zesko­czyć na jego sio­dło i odje­chać.

Przez chwilę gapiła się na niego.

– Mówisz poważ­nie.

– Pew­nie. Ćwi­czy­li­śmy.

Na ulicy poja­wiła się samotna postać, dzie­ciak, który towa­rzy­szył Waxil­liu­mowi.

– Wax?! – zawo­łał. – Nisz­czy­cielka po pro­stu sobie stoi i pije.

– A niech to pie­kło pochło­nie – zaklął Waxil­lium.

Les­sie popa­trzyła na niego.

– Nazwa­łeś swo­jego konia…

– Jest tro­chę za spo­kojna, rozu­miesz? – wark­nął Waxil­lium i wspiął się na para­pet. – Pomy­śla­łem, że takie imię może ją natchnąć. – Uniósł dło­nie do ust i zawo­łał do chło­paka: – Wayne! Przy­pro­wadź ją tutaj. Ska­czemy!

– Nie ma mowy – sprze­ci­wiła się Les­sie. – Myślisz, że w sio­dle jest coś magicz­nego, co powstrzyma nas przed zła­ma­niem koniowi grzbietu, kiedy na niego spad­niemy?

Waxil­lium się zawa­hał.

– Cóż, czy­ta­łem o ludziach, któ­rzy robili coś takiego…

– Jasne, jasne. A może po pro­stu wyzwiesz Gra­ni­to­wego Joe i zor­ga­ni­zu­je­cie sobie stary dobry poje­dy­nek w samo połu­dnie?

– Myślisz, że to by się udało?

– Oczy­wi­ście, że nie – wark­nęła. – Nikt tak nie robi. To głu­pota. Na Znisz­cze­nie! Jak ty w ogóle zabi­łeś Czar­nego Pereta?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

– No cóż…

– A niech to pie­kło pochło­nie. Zła­pa­łeś go w wygódce, prawda?

Waxil­lium uśmiech­nął się sze­roko.

– Tak.

– I strze­li­łeś mu w plecy?

– Tak odważ­nie, jak tylko można strze­lić komuś w plecy.

– Ha. Jesz­cze może być dla cie­bie nadzieja.

Ski­nął w stronę okna.

– Ska­czemy?

– Pew­nie. A dla­czego mam nie poła­mać jesz­cze obu nóg, nim zostanę zastrze­lona? Rów­nie dobrze możemy pójść na całość, panie Fular.

– Sądzę, że nic nam nie będzie, panno Różowa Pod­wiązka.

Unio­sła brew.

– Skoro ty zwra­casz się do mnie przy­dom­kiem zwią­za­nym z moim ubio­rem, dosze­dłem do wnio­sku, że ja mogę zro­bić to samo.

– Ni­gdy wię­cej go nie użyję. – Ode­tchnęła głę­boko. – I jak?

Ski­nął głową i roz­ja­rzył metale. Zamie­rzał trzy­mać ją mocno i spo­wol­nić ich oboje w cza­sie spa­da­nia – na tyle, by wyda­wało się, że prze­żyli jedy­nie cudem. Wtedy jed­nak zauwa­żył, że jedna z jego nie­bie­skich linii się poru­sza – słaba, ale gruba, wska­zu­jąca na drugą stronę ulicy.

Okno w mły­nie. Pro­mie­nie słońca odbiły się od cze­goś w środku.

Waxil­lium natych­miast chwy­cił Les­sie i pocią­gnął ją w dół. Uła­mek sekundy póź­niej nad ich gło­wami prze­le­ciała kula i wbiła się w drzwi po dru­giej stro­nie pokoju.

– Kolejny strze­lec wybo­rowy – syk­nęła kobieta.

– Twoja spo­strze­gaw­czość…

– Zamknij się. I co teraz?

Waxil­lium zmarsz­czył czoło, roz­wa­ża­jąc pyta­nie. Spoj­rzał na otwór po kuli, oce­nia­jąc tra­jek­to­rię. Strze­lec wybo­rowy wyce­lo­wał zbyt wysoko – nawet gdyby Waxil­lium się nie uchy­lił, pew­nie nic by mu się nie stało.

Dla­czego celo­wał tak wysoko? Poru­sza­jąca się linia połą­czona ze strzelbą suge­ro­wała, że strze­lec wybo­rowy biegł, by zająć pozy­cję tuż przed strza­łem. Czy po pro­stu zbyt pośpiesz­nie wycelo­wał? A może przy­czyna była inna? Żeby zrzu­cić mnie z nieba? Kiedy wylecę przez okno?

Usły­szał kroki na scho­dach, ale nie zoba­czył nie­bie­skich linii. Zaklął, pod­kradł się do drzwi i wyj­rzał na zewnątrz. Po scho­dach wspi­nała się grupa męż­czyzn, nie były to jed­nak zwy­kłe opry­chy z dołu. Ci męż­czyźni nosili obci­słe białe koszule, mieli wąsiki, a w rękach trzy­mali kusze. Żaden z nich nie miał na sobie ani kawałka metalu.

Na rdzę! Wie­dzieli, że Waxil­lium jest Mone­to­strzel­nym i Gra­ni­towy Joe przy­go­to­wał ekipę zabój­ców.

Cof­nął się do pokoju i chwy­cił Les­sie za ramię.

– Twój infor­ma­tor powie­dział, że Gra­ni­towy Joe jest w tym budynku?

– Tak – odparła. – Z całą pew­no­ścią. Woli być w pobliżu, kiedy jego gang się zbiera. Lubi mieć oko na swo­ich ludzi.

– Ten budy­nek ma piw­nicę.

– I co z tego?

– Trzy­maj się mocno.

Objął ją obiema rękami i rzu­cił się na zie­mię. Kobieta jęk­nęła, a póź­niej zaklęła. Trzy­ma­jąc ją nad sobą, zwięk­szył swój cię­żar.

Po wielu tygo­dniach powol­nego napeł­nia­nia metal­my­śli zgro­ma­dził cał­kiem spory zapas. Teraz się­gnął po całość, w jed­nej chwili wie­lo­krot­nie zwięk­sza­jąc swój cię­żar. Drew­niana pod­łoga zatrzesz­czała, po czym roz­pa­dła się pod nimi.

Waxil­lium prze­bił się na drugą stronę, roz­dzie­ra­jąc ele­ganc­kie ubra­nie, i zaczął spa­dać, cią­gnąc za sobą Les­sie. Zaci­snąw­szy powieki, Ode­pchnął się od setek nie­bie­skich linii, które miał za ple­cami i które pro­wa­dziły do gwoź­dzi wbi­tych w deski pod­łogi. Pchnął je gwał­tow­nie w dół, by roz­trza­skały pod­łogę par­teru i otwo­rzyły drogę do piw­nicy.

W chmu­rze pyłu i drzazg prze­le­cieli przez par­ter. Waxil­lium z pomocą Odpy­cha­nia Stali spo­wol­nił ich upa­dek, ale i tak ude­rzyli mocno w stół, który stał pośrodku piw­nicy.

Waxil­lium jęk­nął, ale zmu­sił się, by się obró­cić i otrzą­snąć z poła­ma­nego drewna. Co zadzi­wia­jące, piw­nica była wyło­żona ele­gancką drew­nianą boaze­rią i oświe­tlona lam­pami w kształ­cie ape­tycz­nych kobiet. Stół, w który ude­rzyli, przy­kry­wał drogi biały obrus, obec­nie zwi­nięty w kłę­bek – siła ich upadku poła­mała nogi mebla i prze­chy­liła blat. U szczytu stołu sie­dział męż­czy­zna o pry­mi­tyw­nych rysach twa­rzy i sza­ro­nie­bie­skiej skó­rze – wyraźny znak, że wśród przod­ków miał kolos­sów. Gra­ni­towy Joe. Waxil­lium wyce­lo­wał w niego. Naj­wy­raź­niej prze­rwał mu obiad, o czym świad­czyła ser­wetka zało­żona za koł­nierz i roz­lana zupa na poła­ma­nym stole. Les­sie jęk­nęła, prze­to­czyła się i strzą­snęła drza­zgi z ubra­nia.

Jej strzelba naj­wy­raź­niej została na górze. Waxil­lium mocno trzy­mał broń, wpa­tru­jąc się w dwoje odzia­nych w dłu­gie płasz­cze ochro­nia­rzy sto­ją­cych za Gra­ni­to­wym Joe – jak sły­szał, byli rodzeń­stwem i dosko­na­łymi strzel­cami. Jego upa­dek naj­wy­raź­niej ich zasko­czył, gdyż, mimo że trzy­mali dło­nie na broni, nie wycią­gnęli jej.

Waxil­lium miał prze­wagę, bo celo­wał w Joego – ale gdyby rze­czy­wi­ście wystrze­lił, brat i sio­stra w jed­nej chwili by go zabili. Może jed­nak nie prze­my­ślał zbyt dobrze tego ataku.

Joe się­gnął do pozo­sta­ło­ści popę­ka­nej miski, którą ota­czały plamy czer­wo­nej zupy na obru­sie. Udało mu się tro­chę nabrać na łyżkę, którą uniósł do ust.

– Ty powi­nie­neś być mar­twy – powie­dział, gdy prze­łknął.

– Może powi­nie­neś się zasta­no­wić nad zatrud­nie­niem nowej grupy opry­chów – stwier­dził Waxil­lium. – Ci na górze nie są wiele warci.

– Nie mówi­łem o nich – stwier­dził Joe. – Od jak dawna tu jesteś, w Dzi­czy, i spra­wiasz kło­poty? Dwa lata?

– Rok.

W Dzi­czy prze­by­wał dłu­żej, ale dopiero nie­dawno zaczął „spra­wiać kło­poty”, jak to ujął Joe.

Gra­ni­towy Joe zacmo­kał.

– I myślisz, że jesteś tu czymś nowym, synu? Sze­roko otwarte oczy, nisko opusz­czony pas z bro­nią, błysz­czące ostrogi? Przy­sze­dłeś, by skło­nić nas do porzu­ce­nia naszych nie­cy­wi­li­zo­wa­nych zwy­cza­jów. Każ­dego roku widzimy dzie­siątki takich jak ty. Inni mają dość przy­zwo­ito­ści, by w końcu dać się prze­ku­pić albo zabić, zanim zbyt­nio zaszko­dzą. Ale nie ty.

Gra na czas, pomy­ślał Waxil­lium. Czeka, aż ci z góry zbie­gną na dół.

– Rzuć­cie broń! – powie­dział, wciąż celu­jąc w Joego. – Rzuć­cie ją albo strze­lam.

Dwoje ochro­nia­rzy się nie poru­szyło. Żad­nych linii metalu na tej po pra­wej, pomy­ślał Waxil­lium. Ani na samym Joem. Ten po lewej miał pisto­let, pew­nie wie­rzył w szyb­kość swo­jej ręki prze­ciwko Mone­to­strzel­nemu. Waxil­lium mógł się zało­żyć, że pozo­stała dwójka miała w kabu­rach wymyślne ręczne kusze. Jed­no­strza­łowe, z drewna i kom­po­zy­tów. Stwo­rzone, by zabi­jać Mone­to­strzel­nych.

Nawet z pomocą Allo­man­cji Waxil­lium nie mógłby zabić całej trójki i nie zostać postrze­lo­nym. Poczuł, że po skroni spływa mu pot. Kusiło go, żeby po pro­stu pocią­gnąć za spust i strze­lić, ale wie­dział, że zgi­nie, jeśli to zrobi. Oni rów­nież to wie­dzieli. Pat – ale to oni cze­kali na wspar­cie.

– Nie pasu­jesz tutaj – stwier­dził Joe. Pochy­lił się i oparł łok­cie na poła­ma­nym stole. – Przy­by­li­śmy tu, by uciec przed ludźmi takimi jak ty. Waszymi zasa­dami. Waszymi prze­ko­na­niami. Nie chcemy was.

– Gdyby to była prawda, ludzie nie przy­cho­dzi­liby do mnie z pła­czem, bo zabi­łeś ich synów – powie­dział Waxil­lium, dzi­wiąc się, jak spo­koj­nie brzmiał jego głos. – Być może rze­czy­wi­ście nie potrze­bu­je­cie tu praw Elen­del, ale to nie zna­czy, że nie potrze­bu­je­cie żad­nych praw. I to nie zna­czy, że ludzie tacy jak ty mogą robić, co tylko zechcą.

Gra­ni­towy Joe pokrę­cił głową, wstał i się­gnął do kabury.

– To nie twoje śro­do­wi­sko, synu. Tu każdy ma cenę. Jeśli nie pasuje, to nie pasuje. Umrzesz, powoli i bole­śnie, jak w tym twoim mie­ście umie­rałby lew. To, co robię dzi­siaj, jest aktem miło­sier­dzia.

Joe wycią­gnął broń.

Waxil­lium zare­ago­wał szybko, Odpy­cha­jąc się od lamp na ścia­nie po pra­wej. Były solid­nie zamo­co­wane, więc jego Allo­man­cja Ode­pchnęła go w lewo. Prze­krę­cił broń i wystrze­lił.

Joe wycią­gnął kuszę i wypu­ścił bełt, ale spu­dło­wał – pocisk prze­szył powie­trze w miej­scu, w któ­rym Waxil­lium znaj­do­wał się jesz­cze przed chwilą. Samemu Waxil­liumowi przy­naj­mniej raz udało się tra­fić – w straż­niczkę, która wła­śnie wycią­gała kuszę. Upa­dła na zie­mię, a kiedy Waxil­lium ude­rzył w ścianę, Pchnął – wyry­wa­jąc pisto­let z ręki dru­giego straż­nika w chwili, kiedy męż­czy­zna zaczął strze­lać.

Nie­stety, Odpy­cha­nie Waxil­liuma wyrwało rów­nież broń z jego wła­snej ręki. Pisto­let prze­ko­zioł­ko­wał w powie­trzu i tra­fił dru­giego ochro­nia­rza w twarz, powa­la­jąc go na zie­mię.

Waxil­lium wypro­sto­wał się i spoj­rzał przez pokój na Joego, który wyda­wał się zdu­miony tym, że obaj jego ochro­nia­rze padli. Waxil­lium nie miał czasu na zasta­no­wie­nie. Ruszył w stronę wiel­kiego potomka kolos­sów. Gdyby udało mu się się­gnąć po jakiś metal, to mógłby go wyko­rzy­stać jako broń…

Za sobą usły­szał trzask broni. Zatrzy­mał się i obej­rzał przez ramię na Les­sie, która celo­wała w niego z małej ręcz­nej kuszy.

– Tu każdy ma swoją cenę – powie­dział Gra­ni­towy Joe.

Waxil­lium wpa­try­wał się w obsy­dia­nowy grot na końcu bełtu. Gdzie ją nosiła? Powoli prze­łknął ślinę.

Zna­la­zła się w nie­bez­pie­czeń­stwie, bie­gnąc ze mną po scho­dach! – pomy­ślał. Skąd mogła…

Joe wie­dział o jego Allo­man­cji. Ona też. Kiedy Les­sie zde­cy­do­wała się dołą­czyć do niego na scho­dach, wie­działa, że Waxil­lium potrafi unie­moż­li­wić opry­chom tra­fie­nie.

– Naresz­cie – powie­dział Joe. – Czy masz jakieś wyja­śnie­nie, dla­czego po pro­stu nie zastrze­li­łaś go w tam­tym pokoju, w któ­rym umie­ścił go bar­man?

Nie odpo­wie­działa, jedy­nie przy­glą­dała się Waxil­liu­mowi.

– Prze­cież ostrze­ga­łam cię, że wszy­scy w salo­onie są ludźmi Joego – zauwa­żyła.

– Ja… – Waxil­lium prze­łknął ślinę. – Na­dal uwa­żam, że masz ładne nogi.

Spoj­rzała mu w oczy. Następ­nie wes­tchnęła, prze­krę­ciła kuszę i postrze­liła Gra­ni­to­wego Joe w szyję.

Waxil­lium zamru­gał, gdy ogromny męż­czy­zna padł z bul­go­tem na zie­mię.

– To? – Les­sie spio­ru­no­wała go wzro­kiem. – Tylko to wymy­śli­łeś, żeby prze­cią­gnąć mnie na swoją stronę? „Masz ładne nogi”? Poważ­nie? Jesteś ska­zany na nie­po­wo­dze­nie, Fular.

Waxil­lium wes­tchnął z ulgą.

– Och, Har­mo­nio. Myśla­łem, że mnie zastrze­lisz.

– Powin­nam – mruk­nęła. – Nie mogę uwie­rzyć…

Prze­rwała, gdy na scho­dach roz­legł się trzask, kiedy banda rze­zi­miesz­ków z góry w końcu zebrała odwagę, by zbiec po scho­dach. Dobre pół tuzina wpa­dło do środka z wycią­gniętą bro­nią.

Les­sie rzu­ciła się na zie­mię, by chwy­cić broń powa­lo­nego ochro­nia­rza.

Waxil­lium pomy­ślał szybko i zro­bił to, co przy­szło mu naj­ła­twiej. Przy­jął dra­ma­tyczną pozę na gru­zach, z jedną stopą wyżej, obok trupa Gra­ni­to­wego Joe i dwóch powa­lo­nych straż­ni­ków. Pył ze znisz­czo­nego skle­pie­nia wciąż opa­dał w dół, roz­świe­tlany bla­skiem słońca.

Napast­nicy się zatrzy­mali. Spoj­rzeli na ciało swo­jego szefa, a póź­niej na Waxil­liuma.

W końcu, niczym dzieci przy­ła­pane na wła­ma­niu do spi­żarni, by ukraść cia­steczka, opu­ścili broń. Ci z przodu pró­bo­wali się prze­bić przez tych z tyłu, by się wydo­stać, i w końcu cała hała­śliwa banda wspięła się z powro­tem po scho­dach, pozo­sta­wia­jąc osa­mot­nio­nego bar­mana. Ten uciekł jako ostatni.

Waxil­lium odwró­cił się i podał rękę Les­sie, która pozwo­liła, by pomógł jej wstać. Odpro­wa­dziła wzro­kiem ucie­ka­ją­cych ban­dy­tów. Po krót­kiej chwili w budynku zapa­no­wała cisza.

– Ha. Jesteś rów­nie zaska­ku­jący jak osioł, który umie tań­czyć, panie Fular.

– Dobrze jest mieć to coś – zauwa­żył Waxil­lium.

– Racja. Myślisz, że powin­nam sobie to zała­twić?

– To coś było jed­nym z naj­waż­niej­szych wybo­rów, jakie pod­ją­łem, kiedy przy­by­łem do Dzi­czy.

Les­sie powoli poki­wała głową.

– Nie mam poję­cia, o czym wła­ści­wie mówimy, ale brzmi to dość nie­grzecz­nie.

Spoj­rzała ponad jego ramie­niem na trupa Gra­ni­to­wego Joe, który leżał z otwar­tymi oczyma w kałuży wła­snej krwi.

– Dzięki – powie­dział Waxil­lium. – Za to, że mnie nie zamor­do­wa­łaś.

– E tam. I tak zamie­rza­łam go w końcu zabić i dostać nagrodę za jego głowę.

– Cóż, wąt­pię, byś pla­no­wała zro­bić to na oczach całego jego gangu, uwię­ziona w piw­nicy bez moż­li­wo­ści ucieczki.

– Racja. Praw­dziwa głu­pota z mojej strony.

– Dla­czego więc to zro­bi­łaś?

Wciąż spo­glą­dała na trupa.

– W imie­niu Joego zro­bi­łam wiele rze­czy, któ­rych teraz żałuję, ale o ile mi wia­domo, ni­gdy nie zastrze­li­łam czło­wieka, który na to nie zasłu­gi­wał. Zabi­cie cię… cóż, byłoby jak zabi­cie wszyst­kiego, co sobą repre­zen­tu­jesz. Rozu­miesz?

– Chyba poj­muję tę kon­cep­cję.

Roz­ma­so­wała krwa­wiące zadra­pa­nie na szyi – w cza­sie upadku otarła się o poła­mane drewno.

– Ale następ­nym razem mam nadzieję, że nie zro­bisz tak wiel­kiego bała­ganu. Lubi­łam ten saloon.

– Posta­ram się. Zamie­rzam coś zmie­nić. Jeśli nie całą Dzicz, to przy­naj­mniej to mia­steczko.

– Cóż… – Les­sie pode­szła do trupa Gra­ni­to­wego Joe – …jestem pewna, że jeśli jakieś zło­wro­gie pia­nina myślały o ataku na mia­sto, teraz z pew­no­ścią się nad tym poważ­nie zasta­no­wią, bio­rąc pod uwagę twoją spraw­ność z tym pisto­le­tem.

Waxil­lium skrzy­wił się.

– Widzia­łaś to, tak?

– Wspa­niałe osią­gnię­cie. – Uklę­kła i zaczęła prze­szu­ki­wać kie­sze­nie Joego. – Trzy strzały, trzy różne nuty, żaden ban­dyta nie został ranny. To wymaga umie­jęt­no­ści. Może powi­nie­neś spę­dzać nieco mniej czasu ze swoim czymś, a nieco wię­cej z pisto­le­tem.

– A to z pew­no­ścią zabrzmiało nie­grzecz­nie.

– I dobrze. Nie lubię być nie­miła przy­pad­kiem. – Wyjęła port­fel Joego, uśmiech­nęła się, pod­rzu­ciła go w powie­trze i zła­pała.

W dziu­rze w sufi­cie poja­wił się koń­ski łeb, a obok niego mniej­sza głowa nasto­latka w zbyt dużym melo­niku. Gdzie on go zna­lazł?

Nisz­czy­cielka zarżała na powi­ta­nie.

– Pew­nie, teraz przy­cho­dzisz – mruk­nął Waxil­lium. – Głupi koń.

– Wła­ści­wie wydaje mi się, że trzy­ma­nie się z dala od cie­bie w cza­sie strze­la­niny czyni z niej pie­kiel­nie mądrą klacz – zauwa­żyła Les­sie.

Waxil­lium uśmiech­nął się i wycią­gnął rękę do Les­sie. Przy­jęła ją, a on przy­cią­gnął ją do sie­bie. Następ­nie na linii błę­kit­nego świa­tła pod­niósł ich z gru­zów.

Część pierwsza

Rozdział 1

Sie­dem­na­ście lat póź­niej

Win­sting przy­glą­dał się z uśmie­chem zacho­dzą­cemu słońcu. Dosko­nały wie­czór, by wysta­wić się na aukcję.

– Czy mój schron jest gotowy? – spy­tał, zaci­ska­jąc dło­nie na balu­stra­dzie bal­konu. – Na wszelki wypa­dek?

– Tak, milor­dzie.

Bicz miał na sobie swój idio­tyczny kape­lusz i długi płaszcz z Dzi­czy, choć prze­cież ni­gdy nie opu­ścił Kotliny Elen­del. Mimo kiep­skiego gustu męż­czy­zna był dosko­na­łym ochro­nia­rzem, jed­nak Win­sting i tak Przy­cią­gnął uczu­cia Bicza, dys­kret­nie wzmac­nia­jąc jego poczu­cie lojal­no­ści. Ostroż­no­ści ni­gdy za wiele.

– Milor­dzie? – Bicz obej­rzał się w stronę sali za ich ple­cami. – Wszy­scy się zgro­ma­dzili. Jest pan gotowy?

Nie odwra­ca­jąc się od zacho­dzą­cego słońca, Win­sting uniósł palec, by uci­szyć ochro­nia­rza. Bal­kon budynku znaj­du­ją­cego się w Czwar­tym Oktan­cie Elen­del wycho­dził na kanał i Pia­stę, więc Win­sting miał dobry widok na Pole Odro­dze­nia. Pomniki Wojow­niczki Wstą­pie­nia i Ostat­niego Cesa­rza rzu­cały dłu­gie cie­nie na zie­lony park, w któ­rym wedle legendy odna­le­ziono ich ciała po Wiel­kiej Kata­cen­dre i Ostat­nim Wstą­pie­niu. Powie­trze było parne, nie­wielką ulgę dawały jedy­nie podmu­chy chłod­nego wia­tru znad odda­lo­nej o kilka mil na zachód Zatoki Ham­mon­dara.

Win­sting postu­kał pal­cami w balu­stradę, cier­pli­wie wysy­ła­jąc impulsy Allo­man­tycz­nej mocy, wpły­wa­jąc na uczu­cia osób zgro­ma­dzo­nych w sali za ple­cami.

A przy­naj­mniej tych na tyle głu­pich, by nie nosić kape­lu­szy wyło­żo­nych od środka alu­mi­nium.

Już za chwilę…

Mgła, która z początku miała postać nie­wiel­kich punk­ci­ków w powie­trzu, roz­ra­stała się przed nim jak kwiaty mrozu na szy­bie. Jej macki wycią­gały się i owi­jały wokół sie­bie, zmie­nia­jąc się w stru­mie­nie, a póź­niej w całe rzeki, jej prądy wiro­wały i przy­kry­wały mia­sto. Zale­wały je. Pochła­niały.

– Mgli­sta noc – powie­dział Bicz. – To przy­nosi pecha.

– Nie bądź głupi.

Win­sting popra­wił fular.

– On nas obser­wuje – dodał ochro­niarz. – Mgły są Jego oczyma, milor­dzie. To pewne jak Znisz­cze­nie.

– Głu­pie prze­sądy.

Win­sting odwró­cił się i wszedł do środka. Za jego ple­cami Bicz zamknął drzwi, zanim mgły zdo­łały wśli­zgnąć się na przy­ję­cie.

Ponad dwa­dzie­ścioro gości – plus nie­od­łączni ochro­nia­rze – krą­żyło po sali i roz­ma­wiało. Wybrał ich bar­dzo sta­ran­nie – byli nie tylko waż­nymi oso­bi­sto­ściami, ale też bar­dzo nie lubili się nawza­jem, mimo przy­kle­jo­nych do twa­rzy uśmie­chów i pozba­wio­nych zna­cze­nia uprzej­mych roz­mów. Na takie imprezy wolał zapra­szać rywali. Niech zoba­czą sie­bie nawza­jem i poznają cenę prze­gra­nej w walce o jego popar­cie.

Win­sting wkro­czył mię­dzy nich. Nie­stety, wielu rze­czy­wi­ście nosiło kape­lu­sze, a ukryte w nich alu­mi­nium chro­niło ich przed Allo­man­cją wpły­wa­jącą na uczu­cia – choć oso­bi­ście zapew­nił każ­dego zapro­szo­nego, że żaden z pozo­sta­łych nie zabie­rze ze sobą Uspo­ka­ja­cza ani Pod­że­ga­cza. Oczy­wi­ście o swo­ich zdol­no­ściach nie wspo­mniał. Nikt z nich nie wie­dział, że on sam jest Allo­mantą.

Spoj­rzał w stronę baru, za któ­rym stał Blome. Męż­czy­zna pokrę­cił głową. Nikt poza nim nie spa­lał żad­nych metali. Dosko­nale.

Win­sting pod­szedł do baru, po czym odwró­cił się i uniósł ręce, by przy­cią­gnąć uwagę zgro­ma­dzo­nych. Gestem tym odsło­nił migo­czące dia­men­towe spinki do man­kie­tów, któ­rymi ozdo­bił swoją sztywną białą koszulę. Opra­wiono je, rzecz jasna, w drewno.

– Panie i pano­wie, witam na swo­jej aukcji – powie­dział. – Licy­ta­cja zaczyna się w tej chwili, a skoń­czy, kiedy usły­szę pro­po­zy­cję, która spodoba mi się naj­bar­dziej.

Nie powie­dział nic wię­cej, dłuż­sza prze­mowa popsu­łaby efekt dra­ma­tyczny. Przy­jął drinka poda­nego przez jed­nego z kel­ne­rów i ruszył mię­dzy ludzi, jed­nak po chwili się zatrzy­mał.

– Nie ma Edwarna Ladriana – powie­dział cicho.

Przy­do­mek męż­czy­zny, Pan Gar­ni­tur, uwa­żał za głup­ko­waty i nie zamie­rzał go uży­wać.

– Nie – zgo­dził się Bicz.

– Mówi­łeś chyba, że zgro­ma­dzili się już wszy­scy!

– Wszy­scy, któ­rzy potwier­dzili swoje przy­by­cie – wyja­śnił ochro­niarz, nie­zręcz­nie prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

Win­sting zaci­snął wargi, ale poza tym ukrył roz­cza­ro­wa­nie. Był prze­ko­nany, że jego pro­po­zy­cja zain­try­go­wała Edwarna. Może tam­ten pod­ku­pił innego z kró­lów pół­światka? Musiał roz­wa­żyć taką moż­li­wość.

Prze­szedł do usta­wio­nego na środku stołu, na któ­rym spo­czy­wała ofi­cjalna naj­więk­sza atrak­cja wie­czoru – obraz przed­sta­wia­jący odpo­czy­wa­jącą kobietę. Win­sting sam go nama­lo­wał, a robił się coraz lep­szy.

Obraz był bez­war­to­ściowy, ale zgro­ma­dzeni męż­czyźni i kobiety i tak zamie­rzali zapro­po­no­wać za niego duże kwoty.

Jako pierw­szy zbli­żył się do niego Różdż­karz, który nad­zo­ro­wał więk­szość prze­mytu w Pią­tym Oktan­cie. Rondo melo­nika – nie zde­cy­do­wał się zosta­wić go w szatni – rzu­cało cień na trzy­dniowy zarost na jego policz­kach. Ładna kobieta u boku i ele­gancki gar­ni­tur nie­wiele popra­wiały wygląd czło­wieka takiego jak Różdż­karz. Win­sting zmarsz­czył nos. Więk­szość zgro­ma­dzo­nych była pogardy godną hołotą, ale pozo­stali zacho­wali dość przy­zwo­ito­ści, by przy­naj­mniej wyglą­dać przy­zwo­icie.

– Brzydki jak nie­szczę­ście – stwier­dził Różdż­karz, spo­glą­da­jąc na obraz. – Nie wie­rzę, że mamy „licy­to­wać” to coś. Tro­chę to bez­czelne, co?

– A wolałby pan raczej, żebym był cał­kiem bez­po­średni, panie Różdż­karz? – odparł Win­sting. – Wolałby pan, żebym ogło­sił wszem wobec: „Zapłać­cie mi, a w zamian dosta­nie­cie mój głos w sena­cie przez cały kolejny rok”?

Różdż­karz rozej­rzał się uważ­nie, jakby się spo­dzie­wał, że do środka w każ­dej chwili wpadną kon­sta­ble.

Win­sting uśmiech­nął się.

– Niech pan zwróci uwagę na szare cie­nie na jej policz­kach. Sym­bo­li­zują popielną naturę życia w świe­cie sprzed Kata­cen­dre, hm? Moje naj­lep­sze dzieło. Ma pan jakąś pro­po­zy­cję? By roz­po­cząć licy­ta­cję?

Różdż­karz nie odpo­wie­dział. W końcu, rzecz jasna, weź­mie udział w licy­ta­cji. Wszy­scy obecni na sali kry­go­wali się przez wiele tygo­dni, zanim przy­jęli zapro­sze­nie na spo­tka­nie. Połowa z nich była, jak Różdż­karz, kró­lami pół­światka. Pozo­stali nale­żeli do tej samej war­stwy co Win­sting, byli lor­dami i damami z liczą­cych się rodów – rów­nie sko­rum­po­wa­nymi, jak prze­stępcy.

– Nie boisz się, Win­sting? – spy­tała kobieta towa­rzy­sząca Różdż­ka­rzowi.

Win­sting zmarsz­czył czoło. Nie roz­po­zna­wał jej. Była szczu­pła, miała duże oczy i przy­cięte krótko zło­ci­ste włosy, a wyróż­niał ją nie­zwy­kły wzrost.

– Miał­bym się bać, moja droga? – spy­tał Win­sting. – Zgro­ma­dzo­nych tu ludzi?

– Nie – odparła. – Że twój brat dowie się… co robisz.

– Zapew­niam cię, że Replar dosko­nale wie, czym się zaj­muję.

– Rodzony brat guber­na­tora – powie­działa kobieta. – Domaga się łapó­wek.

– Jeśli to cię rze­czy­wi­ście zaska­kuje, moja droga, dotych­czas żyłaś pod klo­szem – zauwa­żył Win­sting. – Na tym targu kupo­wano ryby znacz­nie grub­sze niż ja. Sama zoba­czysz, kiedy przy­pły­nie kolejny połów.

To zda­nie przy­cią­gnęło uwagę Różdż­ka­rza. Win­sting uśmiech­nął się, widząc, jak w oczach męż­czy­zny obra­cają się try­biki. Tak, pomy­ślał Win­sting, wła­śnie zasu­ge­ro­wa­łem, że nawet mój brat we wła­snej oso­bie mógłby dać się prze­ku­pić. Może to pod­bije ofertę męż­czy­zny.

Win­sting odszedł, by wziąć z tacy kel­nera kre­wetkę i kawa­łek tarty.

– Kobieta towa­rzy­sząca Różdż­ka­rzowi to szpieg – powie­dział cicho do Bicza, który nie opusz­czał go nawet na chwilę. – Może opła­cają ją kon­sta­ble.

Ochro­niarz aż się wzdry­gnął.

– Milor­dzie! Kilka razy spraw­dzi­li­śmy wszyst­kich zapro­szo­nych.

– Ją jedną prze­ga­pi­li­ście – szep­nął Win­sting. – Posta­wił­bym na to swój mają­tek. Śledź ją po spo­tka­niu. Jeśli z jakie­goś powodu opu­ści towa­rzy­stwo Różdż­ka­rza, dopil­nuj, żeby miała wypa­dek.

– Tak, milor­dzie.

– I jesz­cze jedno, nie wydzi­wiaj. Nie chcę, żebyś szu­kał miej­sca, w któ­rym mgły nie będą patrzeć. Zro­zu­miano?

– Tak, milor­dzie.

– Dosko­nale.

Win­sting uśmiech­nął się sze­roko i pod­szedł do lorda Hughesa Entrone’a, krew­niaka i powier­nika głowy rodu Entrone.

Poświę­cił godzinę na krą­że­nie wśród zgro­ma­dzo­nych i powoli zaczy­nał dosta­wać oferty. Nie­któ­rzy z obec­nych byli nie­chętni. Bar­dziej by im odpo­wia­dało spo­tka­nie w cztery oczy, pota­jem­nie zło­żona pro­po­zy­cja i powrót do pod­zie­mia Elen­del. Zarówno prze­stępcy, jak i szla­chet­nie uro­dzeni woleli krą­żyć wokół tematu, nie oma­wiać go bez­po­śred­nio. Ale skła­dali pro­po­zy­cje, i to nie­złe. Pod koniec pierw­szego obchodu Win­sting z tru­dem pano­wał nad pod­nie­ce­niem. Już nie będzie musiał ogra­ni­czać wydat­ków. A gdyby jego brat…

Odgłos wystrzału był tak nie­spo­dzie­wany, że z początku pomy­ślał, iż to jeden z kel­ne­rów coś poła­mał. Ale nie. Ten trzask był tak gło­śny, że aż zabo­lały go uszy. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­szał wystrzału w pomiesz­cze­niu i nie wie­dział, jaki to ogłu­sza­jący odgłos.

Otwo­rzył sze­roko usta. Gdy pró­bo­wał zlo­ka­li­zo­wać strzelca, z jego dłoni wysu­nął się kie­li­szek. Roz­legł się kolejny strzał i jesz­cze jeden, a po nich zaczęła się regu­larna strze­la­nina – różne frak­cje ostrze­li­wały się w kako­fo­nii śmierci.

Nim Win­sting zdą­żył wezwać pomoc, Bicz chwy­cił go za ramię i pocią­gnął w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych do schronu. Inny z jego ochro­nia­rzy zato­czył się w drzwiach i popa­trzył sze­roko otwar­tymi oczyma na plamę krwi na koszuli. Win­sting zbyt długo gapił się na umie­ra­ją­cego męż­czy­znę, nim Bicz zdo­łał go odcią­gnąć i wypchnąć na klatkę scho­dową.

– Co się dzieje? – spy­tał w końcu Win­sting, gdy straż­nik zatrza­snął za nimi drzwi i zamknął je na klucz. Ochro­nia­rze zbie­gali z nim po ciem­nych scho­dach, któ­rych pół­mrok roz­świe­tlało od czasu do czasu słabe elek­tryczne świa­tło. – Kto strze­lał? Co się wyda­rzyło?

– Nie wia­domo – odparł Bicz. Z góry wciąż docho­dziły odgłosy wystrza­łów. – Wszystko działo się zbyt szybko.

– Ktoś po pro­stu zaczął strze­lać – dodał inny straż­nik. – Być może Różdż­karz.

– Nie, to był Darm – sprze­ci­wił się inny. – Pierw­szy strzał padł z ich strony, sły­sza­łem.

Tak czy ina­czej, aukcja skoń­czyła się kata­strofą. Win­sting widział oczyma duszy, jak jego for­tuna ginie bru­talną śmier­cią w sali nad ich gło­wami. Kiedy w końcu dotarli do końca scho­dów i masyw­nych drzwi, przez które Bicz wepchnął go do środka, zro­biło mu się nie­do­brze.

– Wra­cam na górę – stwier­dził Bicz. – Zoba­czę, co da się ura­to­wać. I dowiem się, kto zaczął.

Win­sting przy­tak­nął i zamknął drzwi, blo­ku­jąc je od środka. Usiadł na krze­śle i cze­kał zde­ner­wo­wany. Nie­wielki bun­kier wypo­sa­żono w wino i inne udo­god­nie­nia, ale nie chciało mu się po nie się­gnąć. Zała­mał ręce. Co powie jego brat? Na rdzę! Co napi­szą w gaze­tach? Musiał zna­leźć spo­sób, żeby utrzy­mać te wyda­rze­nia w tajem­nicy.

W końcu Win­sting usły­szał puka­nie do drzwi, a kiedy wyj­rzał przez otwór, zoba­czył Bicza. Za nim nie­wielka grupka ochro­nia­rzy strze­gła klatki scho­do­wej. Wyda­wało się, że strze­la­nina się zakoń­czyła, choć na dole sły­szał ją jedy­nie jako słabe trza­ski.

Win­sting otwo­rzył drzwi.

– I co?

– Wszy­scy są mar­twi.

– Wszy­scy?

– Co do jed­nego – potwier­dził Bicz, wcho­dząc do środka.

Win­sting opadł ciężko na krze­sło.

– Może to i dobrze – powie­dział, szu­ka­jąc jakie­goś jasnego punktu w tej mrocz­nej kata­stro­fie. – Nikt nie postawi nam żad­nych zarzu­tów. Może uda się nam po pro­stu stąd wyśli­zgnąć. Jakoś zatrzeć ślady…

Trudna sprawa. Budy­nek nale­żał do niego, co wią­zało go z tymi ofia­rami. Potrze­bo­wał alibi. Niech to pie­kło pochło­nie, będzie musiał pójść do brata. Cała ta sytu­acja mogła go kosz­to­wać miej­sce w sena­cie, nawet gdyby opi­nia publiczna ni­gdy się nie dowie­działa, co się wyda­rzyło. Sku­lił się na krze­śle.

– I co? – spy­tał ostro. – Co sądzisz?

W odpo­wie­dzi ktoś chwy­cił Win­stinga za włosy, odchy­lił jego głowę do tyłu i spraw­nie pode­rżnął odsło­nięte gar­dło.

Rozdział 2

„Chyba powi­nie­nem napi­sać wspo­mnie­nia”, czy­tał Wax w ksią­żeczce. „Aby opo­wie­dzieć, jak cała sytu­acja wyglą­dała z mojej strony. Nie tak, jak opi­szą to histo­rycy. Wąt­pię, żeby dobrze mnie rozu­mieli. Zresztą wcale nie jestem pewien, czy­bym tego chciał”. Wax postu­kał w książkę koń­cem ołówka, po czym zano­to­wał coś na luź­nej kartce papieru.

– Zasta­na­wiam się nad zapro­sze­niem braci Boris na wesele – powie­działa Ste­ris, sie­dząca na kana­pie naprze­ciwko Waxa.

Mruk­nął coś, nie prze­ry­wa­jąc lek­tury.

„Wiem, że Saze nie apro­buje tego, co zro­bi­łem”, czy­tał dalej. „Ale czego się po mnie spo­dzie­wał? Z wie­dzą, którą mam…”.

– Bra­cia Boris – mówiła dalej Ste­ris. – To jacyś twoi zna­jomi, prawda?

– Zastrze­li­łem ich ojca. – Wax nie pod­niósł wzroku znad lek­tury. – Dwa razy.

„Nie mogłem pozwo­lić, żeby zgi­nęła. To nie­wła­ściwe. Sądzę, że Hema­lur­gia jest teraz dobra. A Saze jest teraz prze­cież obiema stro­nami. Znisz­cze­nia już nie ma”.

– I wciąż chcie­liby cię zabić? – spy­tała Ste­ris.

– Boris Junior przy­się­gał, że napije się mojej krwi. Boris Trzeci… tak, jest bra­tem Borisa Juniora, i nie, nie pytaj… przy­się­gał, że… jak to szło? Zje moje palce. Nie jest szcze­gól­nie inte­li­gentny.

„Możemy ją wyko­rzy­stać. Powin­ni­śmy ją wyko­rzy­stać. Prawda?”.

– W takim razie umiesz­czę ich na liście – stwier­dziła Ste­ris.

Wax wes­tchnął i pod­niósł wzrok znad ksią­żeczki.

– Zamie­rzasz zapro­sić moich śmier­tel­nych wro­gów na nasz ślub – powie­dział oschle.

– Kogoś musimy zapro­sić – zauwa­żyła.

Sie­działa z jasnymi wło­sami upię­tymi w kok, a sterty doku­men­tów zwią­za­nych z orga­ni­za­cją ślubu i wesela ota­czały ją jak dwo­rza­nie. Jej nie­bie­ska suk­nia w kwia­towy wzór była modna, ani tro­chę wyzy­wa­jąca, a sztywny kape­lusz trzy­mał się jej wło­sów tak mocno, jakby został przy­bity gwoź­dziami.

– Z pew­no­ścią lep­szym pomy­słem byłoby zapro­sze­nie ludzi, któ­rzy nie pra­gną mojej śmierci. Jak sły­sza­łem, tra­dy­cyj­nie zapra­sza się rodzinę.

– Skoro już o tym mowa, o ile mi wia­domo, pozo­stali przy życiu człon­ko­wie two­jej rodziny rów­nież pra­gną two­jej śmierci.

Miała rację.

– Ale two­jej nie. A w każ­dym razie nic mi o tym nie wia­domo. Jeśli bra­kuje ci gości na przy­ję­cie weselne, zaproś wię­cej osób z two­jej strony.

– Zapro­si­łam wszyst­kich człon­ków swo­jej rodziny, któ­rych zapro­sze­nie jest sto­sowne – stwier­dziła Ste­ris. – Jak rów­nież wszyst­kich zna­jo­mych, któ­rzy na to zasłu­gują. – Wycią­gnęła rękę po kartkę. – Ty jed­nak poda­łeś mi jedy­nie dwie osoby, które twoim zda­niem powin­nam zapro­sić. Wayne’a i kobietę imie­niem Ranette… która, jak zauwa­ży­łeś, naj­pew­niej nie spró­buje cię zastrze­lić na twoim wła­snym weselu.

– To bar­dzo praw­do­po­dobne – zgo­dził się Wax. – Od lat nie pró­bo­wała mnie zabić. A w każ­dym razie nie pod­jęła żad­nej poważ­nej próby.

Ste­ris wes­tchnęła i odło­żyła kartkę.

– Ste­ris… Prze­pra­szam, nie chcia­łem być nie­po­ważny. Ranette nie sprawi pro­ble­mów. Żar­tu­jemy sobie z niej, ale to moja dobra przy­ja­ciółka. Nie zepsuje wesela, obie­cuję.

– W takim razie kto to zrobi?

– Prze­pra­szam?

– Znam cię już od roku, lor­dzie Waxil­liu­mie. Akcep­tuję to, kim jesteś, ale nie mam złu­dzeń. Coś się wyda­rzy na naszym weselu. Jakiś oprych wpad­nie do środka i zacznie strze­lać. Odkry­jemy mate­riały wybu­chowe w ołta­rzu. Albo ojciec Bin nagle i nie­spo­dzie­wa­nie okaże się sta­rym wro­giem i spró­buje cię zamor­do­wać, zamiast prze­pro­wa­dzić cere­mo­nię. Tak będzie. Ja się po pro­stu pró­buję na to przy­go­to­wać.

– Mówisz poważ­nie, prawda? – spy­tał z uśmie­chem Wax. – Naprawdę zamie­rzasz zapro­sić jed­nego z moich wro­gów, żeby móc zapla­no­wać zamęt.

– Upo­rząd­ko­wa­łam ich pod wzglę­dem stop­nia zagro­że­nia i łatwo­ści dotar­cia – powie­działa Ste­ris, prze­glą­da­jąc papiery.

– Chwi­leczkę.

Wax pod­niósł się i pod­szedł do Ste­ris. Nachy­lił się nad nią i ponad jej ramie­niem obej­rzał notatki. Na każ­dej kartce znaj­do­wała się szcze­gó­łowa bio­gra­fia.

– Małpa Man­ton… Dashi­ro­wie… Na rdzę! Nie­zna­jomy Rick. Zupeł­nie o nim zapo­mnia­łem. Skąd to wszystko wzię­łaś?

– Twoje wyczyny są powszech­nie znane – zauwa­żyła. – I wzbu­dzają coraz więk­sze zain­te­re­so­wa­nie w spo­łe­czeń­stwie.

– Jak wiele czasu ci to zajęło? – spy­tał, prze­rzu­ca­jąc kolejne kartki.

– Chcia­łam być skru­pu­latna. Takie notatki poma­gają mi myśleć. Poza tym chcia­łam wie­dzieć, czemu poświę­ci­łeś życie.

Wła­ści­wie to było uro­cze. W dość dzi­waczny, typowy dla Ste­ris spo­sób.

– Zaproś Douglasa Ven­ture – stwier­dził. – To w pew­nym sen­sie mój przy­ja­ciel, ale ma pro­blemy z alko­ho­lem. Możesz liczyć, że wywoła zamie­sza­nie na przy­ję­ciu.

– Dosko­nale. A pozo­stałe trzy­dzie­ści sie­dem miejsc w two­jej czę­ści?

– Zaproś bry­ga­dzi­stów szwa­czek i kowali z fabryk nale­żą­cych do mojego rodu – zapro­po­no­wał. – I kon­sta­bli-gene­ra­łów z róż­nych oktan­tów. To będzie miły gest.

– Dobrze.

– Gdy­byś chciała, żebym jesz­cze jakoś ci pomógł przy pla­no­wa­niu ślubu…

– Nie, ofi­cjalna prośba o popro­wa­dze­nie cere­mo­nii, którą wysła­łeś do ojca Bina, była jedy­nym, czego wyma­gał od cie­bie pro­to­kół. Poza tym pora­dzę sobie, przy­naj­mniej mam się czym zająć. Choć przy­znam, że pew­nego dnia chcia­ła­bym się dowie­dzieć, co kryje się w tej ksią­żeczce, którą tak czę­sto stu­diu­jesz.

– Ja…

Fron­towe drzwi rezy­den­cji otwo­rzyły się gwał­tow­nie, a na scho­dach roz­le­gły się gło­śne kroki. Po chwili do gabi­netu wpadł Wayne. Tuż za nim sta­nął z prze­pra­sza­jącą miną kamer­dy­ner Dar­riance.

Wayne był żyla­sty i śred­niego wzro­stu, miał okrą­głą, gładko ogo­loną twarz i jak zawsze nosił stare rze­czy z Dzi­czy – choć Ste­ris przy co naj­mniej trzech róż­nych oka­zjach kupiła mu nowe ubra­nia.

– Wayne, mógł­byś zacząć uży­wać dzwonka – powie­dział Wax.

– Nie chcę ostrze­gać kamer­dy­nera – odparł Wayne.

– I o to wła­śnie cho­dzi.

– Wścib­skie małe kana­lie – powie­dział Wayne, zamy­ka­jąc drzwi przed nosem Dar­riance’a. – Nie można im ufać. Posłu­chaj, Wax. Musimy ruszać. Strze­lec w końcu zro­bił ruch!

Naresz­cie! – pomy­ślał Wax.

– Wezmę tylko płaszcz.

Wayne posłał spoj­rze­nie Ste­ris.

– Hej, sza­lona – powie­dział, ski­nąw­szy do niej głową.

– Cześć, idioto – odparła z podob­nym kiw­nię­ciem.

Wax zapiął pas z kaburą na ele­ganc­kim miej­skim gar­ni­tu­rze, w kom­ple­cie z kami­zelką i fula­rem, a na wierzch zarzu­cił mgielny płaszcz.

– Chodźmy – powie­dział, spraw­dza­jąc amu­ni­cję.

Wayne otwo­rzył drzwi i zbiegł po scho­dach. Wax zatrzy­mał się przy sofie Ste­ris.

– Ja…

– Męż­czy­zna musi mieć swoje zain­te­re­so­wa­nia – stwier­dziła, uno­sząc kolejną kartkę. – Akcep­tuję twoje, lor­dzie Waxil­liu­mie… ale bądź tak miły i posta­raj się unik­nąć postrze­le­nia w twarz, gdyż dziś wie­czo­rem pozu­jemy do ślub­nego por­tretu.

– Będę o tym pamię­tał.

– I miej oko na moją sio­strę.

– To nie­bez­pieczny pościg – sprze­ci­wił się Wax, śpie­sząc w stronę drzwi. – Wąt­pię, by Marasi brała w nim udział.

– Jeśli tak uwa­żasz, to zaczy­nam wąt­pić w twój pro­fe­sjo­na­lizm. To nie­bez­pieczny pościg, więc ona znaj­dzie spo­sób, by wziąć w nim udział.

Wax zawa­hał się przy drzwiach. Znów popa­trzył na nią, a ona pod­nio­sła wzrok. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Miał wra­że­nie, że temu roz­sta­niu powinno towa­rzy­szyć coś jesz­cze. Jakieś poże­gna­nie. Czu­łość.

Ste­ris chyba rów­nież to wyczu­wała, ale żadne z nich się nie ode­zwało.

Wax odchy­lił głowę do tyłu, pocią­gnął łyk whi­skey z płat­kami metalu, po czym prze­biegł przez bal­kon i prze­sko­czył nad balu­stradą. Spo­wol­nił upa­dek, Odpy­cha­jąc się od srebr­nej mozaiki na mar­mu­ro­wej pod­ło­dze holu, jego buty z hukiem ude­rzyły o kamień. Dar­riance otwo­rzył fron­towe drzwi, a Wax wybiegł na zewnątrz, by dołą­czyć do Wayne’a w powo­zie…

Znie­ru­cho­miał na scho­dach.

– Niech to pie­kło pochło­nie, co to ma być?

– Pojazd sil­ni­kowy! – zawo­łał Wayne z tyl­nego sie­dze­nia.

Wax jęk­nął, zbiegł po scho­dach i zbli­żył się do machiny.

Za mecha­ni­zmem kie­ru­ją­cym sie­działa Marasi w mod­nej lawen­do­wej sukni zdo­bio­nej koronką. Wyda­wała się o wiele młod­sza od swo­jej przy­rod­niej sio­stry Ste­ris, choć dzie­liło je zale­d­wie pięć lat róż­nicy.

For­mal­nie była teraz kon­sta­blem. Doradcą kon­sta­bla-gene­rała tego oktantu. Ni­gdy nie wyja­śniła mu, dla­czego zre­zy­gno­wała z kariery adwo­kata, by zostać jed­nym z kon­sta­bli, ale przy­naj­mniej nie cho­dziła na patrole, tylko peł­niła obo­wiązki ana­li­tyka i asy­stentki. W tej funk­cji nie powinno jej gro­zić nie­bez­pie­czeń­stwo.

A jed­nak oto była. Jej oczy błysz­czały prze­ję­ciem, gdy odwró­ciła się do niego.

– Zamie­rzasz w końcu wsiąść?

– Co ty tu robisz? – spy­tał Wax, otwie­ra­jąc z nie­chę­cią drzwi.

– Pro­wa­dzę. Wolał­byś, żeby Wayne to robił?

– Wolał­bym mieć powóz z dobrym zaprzę­giem.

Wax usiadł na jed­nym z miejsc.

– Prze­stań być taki sta­ro­modny. – Marasi poru­szyła stopą i pie­kielna machina ruszyła z szarp­nię­ciem do przodu. – Strze­lec obra­bo­wał Pierw­szy Bank, jak prze­wi­dy­wa­łeś.

Wax trzy­mał się mocno. Prze­wi­dy­wał, że Strze­lec napad­nie na bank przed trzema dniami. Kiedy do tego nie doszło, uznał, że męż­czy­zna uciekł do Dzi­czy.

– Kapi­tan Reddi sądzi, że Strze­lec uciek­nie do swo­jej kry­jówki w Siód­mym Oktan­cie – dodała Marasi, omi­ja­jąc powóz konny.

– Reddi się myli – stwier­dził Wax. – Jedź do Ucie­ki­nie­rów.

Nie pro­te­sto­wała. Pojazd sil­ni­kowy łomo­tał i pod­ska­ki­wał, aż dotarli do świeżo poło­żo­nego bruku, o wiele gład­szego, i wehi­kuł przy­śpie­szył. Był to jeden z naj­now­szych modeli, któ­rymi zachwy­cały się gazety, wypo­sa­żo­nym w gumowe koła i sil­nik ben­zy­nowy.

Całe mia­sto się prze­obra­żało na ich przy­ję­cie. Tyle wysiłku tylko po to, by ludzie mogli jeź­dzić tymi ustroj­stwami, pomy­ślał Wax. Konie nie potrze­bo­wały tak gład­kich dróg – choć kiedy Marasi z dużą pręd­ko­ścią poko­nała zakręt, musiał przy­znać, że auto­mo­bil bar­dzo łatwo skrę­cał.

I tak była to kosz­marna i bez­duszna machina znisz­cze­nia.

– Nie powinno cię tu być – stwier­dził Wax, kiedy Marasi znów skrę­ciła.

Kobieta patrzyła przed sie­bie. Z tyłu Wayne wychy­lał się przez jedno z okien, przy­ci­skał kape­lusz do głowy i uśmie­chał się sze­roko.

– Zdo­by­łaś wykształ­ce­nie praw­ni­cze – dodał. – Powin­naś wystę­po­wać na sali sądo­wej, a nie gonić mor­dercę.

– W prze­szło­ści umia­łam o sie­bie zadbać. Wtedy nie narze­ka­łeś.

– Za każ­dym razem wyda­wało mi się, że to wyjąt­kowa sytu­acja. A jed­nak znów tu jesteś.

Marasi zro­biła coś z dźwi­gnią po pra­wej i zmie­niła biegi. Wax ni­gdy nie zro­zu­miał do końca, o co w tym wła­ści­wie cho­dzi. Gwał­tow­nie omi­nęła kilka koni, jeden z jeźdź­ców zaczął coś krzy­czeć. Ruch spra­wił, że Wax ude­rzył o bok pojazdu i stęk­nął.

– Co się z tobą dzieje? – spy­tała ostro Marasi. – Narze­kasz na pojazd, na moją obec­ność, na to, że ran­kiem her­bata jest zbyt gorąca. Można by sądzić, że pod­ją­łeś jakąś kosz­marną życiową decy­zję, któ­rej teraz w głębi duszy żału­jesz. Cie­kawe jaką.

Wax dostrzegł w lusterku, że Wayne unosi brwi.

– Ona może mieć rację, stary.

– Nie poma­gasz.

– Nie taki był mój zamiar – odparł Wayne. – Całe szczę­ście wiem, o jakiej kosz­mar­nej życio­wej decy­zji ona mówi. Naprawdę powi­nie­neś kupić tam­ten kape­lusz, który oglą­da­li­śmy w ostat­nim tygo­dniu. On by ci przy­niósł szczę­ście. Mam piąty zmysł do takich spraw.

– Piąty? – spy­tała Marasi.

– Tak, zupeł­nie nie mam węchu…

– Tutaj.

Wax pochy­lił się i wyj­rzał przez przed­nią szybę. Z bocz­nej uliczki wyfru­nęła jakaś postać, wylą­do­wała na chod­niku i ruszyła naprzód sze­roką ulicą.

– Mia­łeś rację – powie­działa Marasi. – Skąd wie­dzia­łeś?

– Strze­lec lubi być widziany – odparł Wax, wycią­ga­jąc Obrońcę z kabury. – Uważa się za dżen­tel­mena-wła­my­wa­cza. Jeśli możesz, posta­raj się jechać spo­koj­nie.

Wax nie dosły­szał odpo­wie­dzi Marasi, gdyż otwo­rzył drzwi i wysko­czył na zewnątrz. Strze­lił w dół i Ode­pchnął się od kuli, kie­ru­jąc się do przodu. Odpy­cha­nie od prze­jeż­dża­ją­cego powozu zako­ły­sało pojaz­dem, a Waxa pchnęło w bok, więc kiedy zaczął spa­dać, wylą­do­wał na drew­nia­nym dachu auto­mo­bilu Marasi.

Jedną ręką chwy­cił za przed­nią kra­wędź dachu, a rewol­wer uniósł na wyso­kość głowy. Wiatr szar­pał jego mgiel­nym płasz­czem. Przed nim Strze­lec wyko­rzy­sty­wał Odpy­cha­nie Stali, żeby pod­ska­ki­wać nad ulicą. Wax czuł w brzu­chu uspo­ka­ja­jące cie­pło spa­la­nego metalu.

Zesko­czył z pojazdu i wzniósł się nad drogę. Strze­lec zawsze doko­ny­wał napa­dów w środku dnia i zawsze ucie­kał wzdłuż naj­bar­dziej ruchli­wych dróg w oko­licy. Lubił swoją wąt­pliwą sławę. Pew­nie uwa­żał się za nie­po­ko­na­nego. Bycie Allo­mantą cza­sem tak dzia­łało na ludzi.

Wax zaczął prze­ska­ki­wać nad kolej­nymi pojaz­dami sil­ni­ko­wymi i powo­zami, mija­jąc wzno­szące się po obu stro­nach kamie­nice. Pęd wia­tru, wyso­kość i per­spek­tywa oczysz­czały jego umysł i uspo­ka­jały rów­nie sku­tecz­nie, jak dotyk Uspo­ka­ja­cza. Jego tro­ski znik­nęły i przez chwilę liczyła się jedy­nie pogoń.

Strze­lec był odziany w czer­wień, a na twa­rzy miał starą maskę ulicz­nego arty­sty – czarną z bia­łymi kłami, jak demon Głębi z daw­nych opo­wie­ści. I miał powią­za­nia z Krę­giem, przy­naj­mniej według notesu, który Wax ukradł wujowi. Po tak wielu mie­sią­cach przy­dat­ność notesu zaczy­nała się wyczer­py­wać, ale wciąż pozo­stało w nim kilka pere­łek do wyko­rzy­sta­nia.

Strze­lec Odpy­chał się w stronę dziel­nicy prze­my­sło­wej. Wax podą­żył za nim, ska­cząc od auto­mo­bilu do auto­mo­bilu. Zadzi­wia­jące, jak bez­piecz­nie się czuł, wzno­sząc się w popo­łu­dniowe niebo, w prze­ci­wień­stwie do uwię­zie­nia w jed­nym z tych kosz­mar­nych zmo­to­ry­zo­wa­nych pude­łek.

Strze­lec zakrę­cił się w powie­trzu i wyrzu­cił garść cze­goś. Wax Ode­pchnął się od latarni i szarp­nął w bok, po czym zepchnął monety Strzelca z drogi przy­pad­ko­wego auto­mo­bilu jadą­cego dołem. Pojazd i tak gwał­tow­nie skrę­cił, kie­ru­jąc się w stronę kanału, gdy kie­rowca stra­cił nad nim pano­wa­nie.

Na rdzę i Znisz­cze­nie, pomy­ślał z iry­ta­cją Wax i Ode­pchnął się z powro­tem w stronę auto­mo­bilu. Się­gnął do metal­my­śli, dwu­dzie­sto­krot­nie zwięk­sza­jąc swój cię­żar, i spadł na maskę pojazdu.

Mocno.

Ude­rze­nie wbiło przód auto­mo­bilu w zie­mię, przy­ci­ska­jąc go do kamieni, spo­wal­nia­jąc i zatrzy­mu­jąc, zanim zdą­żył wpaść do kanału. Zauwa­żył jesz­cze oszo­ło­mione twa­rze ludzi w środku, po czym uwol­nił metal­myśl i Ode­pchnął za Strzel­cem. Pra­wie go zgu­bił, ale na szczę­ście czer­wony strój rzu­cał się w oczy. Wax zauwa­żył męż­czy­znę, gdy ten wzniósł się nad niskim budyn­kiem, a póź­niej Ode­pchnął wysoko wzdłuż ściany jed­nego z niż­szych dra­pa­czy chmur w mie­ście. Wax podą­żył za nim, patrząc, jak męż­czy­zna Odpy­cha się przez okno na naj­wyż­szym pię­trze, dwu­na­stej czy czter­na­stej kon­dy­gna­cji od ziemi.

Wax wzniósł się w niebo tak szybko, że mijane okna zaczęły się roz­my­wać. Wokół niego roz­cią­gało się mia­sto Elen­del, nie­zli­czone chmury dymu wzno­siły się nad elek­trow­niami, fabry­kami i domami. Dotarł do naj­wyż­szego pię­tra i wylą­do­wał lekko na kamien­nym gzym­sie pod oknem sąsia­du­ją­cym z tym, przez które wszedł Strze­lec. Rzu­cił monetę w stronę tam­tego okna.

Kawa­łek metalu odbił się od szyby. Natych­miast roz­le­gły się strzały. Jed­no­cze­śnie Wax zwięk­szył swój cię­żar, oparł się o okno i roz­trza­skał szybę, wpa­da­jąc do środka. Pośli­zgnął się na szkle i uniósł Obrońcę w stronę gip­so­wej ściany dzie­lą­cej go od Strzelca.

Oto­czyły go prze­zro­czy­ste nie­bie­skie linie, wska­zu­jące w tysiąc róż­nych stron, łączące go z każ­dym kawał­kiem metalu w oko­licy. Gwoź­dzie, spa­ja­jące ele­menty biurka za jego ple­cami, przy któ­rym kulił się prze­ra­żony męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze. Meta­lowe prze­wody w ścia­nach pro­wa­dzące do elek­trycz­nych lamp. Co naj­waż­niej­sze, kilka linii zni­ka­ją­cych w ścia­nie sąsied­niego pomiesz­cze­nia. Były słabe, gdyż prze­szkody osła­biały jego Allo­man­tyczny zmysł.

Jedna z tych linii zadrżała, gdy ktoś po dru­giej stro­nie odwró­cił się i uniósł broń. Wax prze­krę­cił cylin­der Obrońcy.

Pocisk mgło­bójca.

Wystrze­lił, a póź­niej Ode­pchnął, roz­ja­rza­jąc swój metal i popy­cha­jąc pocisk do przodu z naj­więk­szą moż­liwą siłą. Kula prze­biła ścianę, jakby była z papieru.

Metal w sąsied­nim pomiesz­cze­niu opadł na pod­łogę. Wax rzu­cił się na ścianę, znów zwięk­sza­jąc swój cię­żar, aż popę­kał gips. Kolejne ude­rze­nie ramie­niem i zmiaż­dżył go cał­ko­wi­cie, prze­bi­ja­jąc się na drugą stronę. Uniósł broń i rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu celu.

Zoba­czył jedy­nie kałużę krwi wsią­ka­jącą w dywan i porzu­cony pisto­let maszy­nowy. To pomiesz­cze­nie było biu­rem, na ziemi leżało kil­koro prze­ra­żo­nych męż­czyzn i kobiet. Jedna z urzęd­ni­czek unio­sła palec, wska­zu­jąc drzwi. Wax ski­nął jej głową i kuc­nął przy ścia­nie obok wej­ścia, po czym ostroż­nie zaj­rzał do środka.

W jego stronę ruszyła z bole­snym jękiem meta­lowa szafa na doku­menty. Wax zszedł jej z drogi, po czym wysko­czył i wyce­lo­wał.

Rewol­wer natych­miast odsko­czył do tyłu. Wax chwy­cił go obiema rękami, ale dru­gie Pchnię­cie wyrwało mu drugi pisto­let z kabury. Jego stopy zaczęły prze­su­wać się po ziemi. Wax wark­nął przez zaci­śnięte zęby, ale w końcu wypu­ścił Obrońcę. Rewol­wer prze­le­ciał przez cały kory­tarz i zatrzy­mał się przy reszt­kach szafy na doku­menty, która wbiła się w ścianę. Będzie musiał po niego wró­cić, kiedy to wszystko się skoń­czy.

Strze­lec stał na dru­gim końcu kory­ta­rza, oto­czony mięk­kim bla­skiem elek­trycz­nych świa­teł. Krwa­wił z rany na ramie­niu, a jego twarz wciąż kryła się pod czarno-białą maską.

– W tym mie­ście są tysiące kry­mi­na­li­stów o wiele gor­szych ode mnie – dobiegł zza maski stłu­miony głos. – A jed­nak ty polu­jesz na mnie, stróżu prawa. Dla­czego? Jestem boha­te­rem zwy­kłych ludzi.

– Prze­sta­łeś być boha­te­rem przed kil­koma tygo­dniami. – Wax ruszył do przodu z sze­le­stem mgiel­nego płasz­cza. – Kiedy zabi­łeś dziecko.

– To nie była moja wina.

– Pocią­gną­łeś za spust, Strzelcu. Może i nie celo­wa­łeś do tej dziew­czynki, ale pocią­gną­łeś za spust.

Zło­dziej cof­nął się o krok. Torba, którą trzy­mał na ramie­niu, została prze­dziu­ra­wiona – kulą Waxa albo jakimś odłam­kiem. Wysy­py­wały się z niej bank­noty.

Strze­lec spio­ru­no­wał go wzro­kiem, choć jego oczy były led­wie widoczne w elek­trycz­nym świe­tle. Trzy­ma­jąc się za ramię, usko­czył w bok i wpadł do kolej­nego pomiesz­cze­nia. Wax Ode­pchnął się od szafy na doku­menty i popę­dził kory­ta­rzem. Zatrzy­mał się gwał­tow­nie przy drzwiach, za któ­rymi znik­nął Strze­lec, po czym Ode­pchnął się od lampy za ple­cami. Wbił ją w ścianę, a sam wpadł do środka.

Otwarte okno. Wax chwy­cił z biurka garść piór, po czym sam wysko­czył przez okno na wyso­ko­ści jede­na­stego pię­tra. W powie­trzu uno­siły się opa­da­jące za Strzel­cem bank­noty. Wax zmniej­szył cię­żar, pró­bu­jąc przy­śpie­szyć spa­da­nie, ale nie miał się od czego Ode­pchnąć, a opór powie­trza zrów­no­wa­żył więk­szość zysków. Strze­lec i tak ude­rzył w zie­mię przed nim, po czym Ode­pchnął się od monety, którą wcze­śniej wyko­rzy­stał, żeby spo­wol­nić upa­dek.

Wax Ode­pchnął od sie­bie dwa pióra – z meta­lo­wymi sta­lów­kami – które wbiły się w zie­mię i spo­wol­niły jego upa­dek wystar­cza­jąco, by nie zro­bił sobie krzywdy.

Strze­lec odda­lał się, prze­ska­ku­jąc nad ulicz­nymi latar­niami. Nie miał na ciele żad­nego metalu, który Wax mógłby wyczuć, ale poru­szał się o wiele wol­niej niż wcze­śniej i zosta­wiał za sobą ślady krwi.

Wax podą­żał za nim. Strze­lec bez wąt­pie­nia kie­ro­wał się w stronę Ucie­ki­nie­rów, slumsu, w któ­rym ludzie wciąż go chro­nili. Nie obcho­dziło ich, że pod­czas rabun­ków coraz czę­ściej ucie­kał się do prze­mocy – cie­szyli się, że okra­dał tych, któ­rzy na to zasłu­gi­wali.

Nie mogę pozwo­lić, by dotarł do bez­piecz­nego miej­sca, pomy­ślał Wax, Odpy­cha­jąc się do góry nad latar­nią, a póź­niej do przodu, by zwięk­szyć pręd­kość. Zbli­żał się do ofiary, która co jakiś czas gorącz­kowo oglą­dała się za sie­bie. Wax uniósł jedno z piór, zasta­na­wia­jąc się, jak wiel­kim ryzy­kiem byłaby próba tra­fie­nia nim Strzelca w nogę. Nie chciał zadać śmier­tel­nego ciosu. Ten czło­wiek coś wie­dział.

Slumsy były tuż przed nimi.

Kolejny skok, pomy­ślał Wax, ści­ska­jąc pióro. Prze­chod­nie na chod­ni­kach patrzyli w górę, obser­wu­jąc Allo­man­tyczny pościg. Nie mógł ryzy­ko­wać, że trafi jed­nego z nich. Musiał…

Jedna z tych twa­rzy wyglą­dała zna­jomo.

Wax stra­cił pano­wa­nie nad Odpy­cha­niem. Oszo­ło­miony tym, co zoba­czył, z tru­dem uchro­nił się przed poła­ma­niem kości, kiedy ude­rzył w zie­mię i prze­to­czył się po bruku. Znie­ru­cho­miał, a pasma mgiel­nego płasz­cza zwi­nęły się wokół jego ciała.

Pod­niósł się na kolana.

Nie. NIE­MOŻ­LIWE. Nie.

Prze­do­stał się na drugą stronę ulicy, igno­ru­jąc zde­ner­wo­wa­nego czar­nego wierz­chowca i jego prze­kli­na­ją­cego jeźdźca.

Ta twarz. Ta twarz.

Kiedy po raz ostatni widział tę twarz, celo­wał w jej czoło. Krwawy Gar­barz.

Czło­wiek, który zabił Les­sie.

– Był tu męż­czy­zna! – krzyk­nął Wax, prze­py­cha­jąc się przez tłum. – Dłu­gie palce, rzad­kie włosy. Twarz pra­wie jak czaszka. Widzie­li­ście go? Czy ktoś go widział?

Ludzie gapili się na niego, jakby zwa­rio­wał. Może tak wła­śnie było. Wax uniósł dłoń do głowy.

– Lor­dzie Waxil­liu­mie?

Obró­cił się. Marasi zatrzy­mała w pobliżu auto­mo­bil i wła­śnie wysia­dała z niego z Wayne’em. Udało jej się śle­dzić go w cza­sie pościgu? Nie… nie, wcze­śniej powie­dział jej, dokąd jego zda­niem kie­ro­wał się Strze­lec.

– Wax, stary? – zagad­nął go Wayne. – Wszystko w porządku? Co on zro­bił? Zrzu­cił cię z powie­trza?

– Coś w tym rodzaju – mruk­nął Wax i rozej­rzał się po raz ostatni.

Na rdzę, pomy­ślał. Nerwy zże­rają mi umysł.

– Udało mu się uciec – powie­działa Marasi z wyraź­nym nie­za­do­wo­le­niem i zaplo­tła ręce na piersi.

– Jesz­cze nie – sprze­ci­wił się Wax. – Krwawi i gubi pie­nią­dze. Zostawi ślad. Chodź­cie.

Rozdział 3

– Musisz zostać tutaj, kiedy my wej­dziemy do tych slum­sów – powie­dział Wayne z wymu­szoną powagą w gło­sie. – Nie cho­dzi o to, że nie potrze­buję two­jej pomocy. Potrze­buję jej. Po pro­stu dla cie­bie byłoby to zbyt nie­bez­pieczne. Musisz zostać tu, gdzie będziesz bez­pieczny. I nie pró­buj się sprze­ci­wiać. Prze­pra­szam.

– Wayne – powie­dział Wax, kiedy go mijał. – Prze­stań gadać do kape­lu­sza i chodź tutaj.

Wayne wes­tchnął, pokle­pał kape­lusz, po czym zmu­sił się, żeby go odło­żyć i zosta­wić w auto­mo­bilu. Wax był naprawdę dobrym gościem, ale wielu rze­czy nie rozu­miał. Na przy­kład kobiet. Albo kape­luszy.

Wayne pod­biegł do miej­sca, z któ­rego Wax i Marasi zaglą­dali ostroż­nie do Ucie­ki­nie­rów. Świat wyglą­dał tam zupeł­nie ina­czej. Niebo prze­ci­nały sznury na pra­nie, a zawie­szone na nich pod­nisz­czone ubra­nia koły­sały się jak wisielcy. Wiatr z rado­ścią opusz­czał to miej­sce, nio­sąc ze sobą nie­ja­sne wonie. Nie­do­go­to­wane jedze­nie. Nie­do­myte ciała. Nie­do­kład­nie sprząt­nięte ulice.

Wyso­kie, wąskie domy czyn­szowe nawet po połu­dniu rzu­cały głę­bo­kie cie­nie. Jakby to było miej­sce, w które zmrok uda­wał się na drinka i chwilę roz­mowy, zanim wyru­szy wypeł­niać swoje wie­czorne obo­wiązki.

– Lord Zro­dzony z Mgły nie chciał, żeby w mie­ście były slumsy – powie­działa Marasi, gdy całą trójką weszli do środka. – Ze wszel­kich sił pró­bo­wał powstrzy­mać ich roz­rost. Wybu­do­wał ładne domy dla ubo­gich, sta­rał się, by były trwałe…

Wax poki­wał głową, w zamy­śle­niu prze­su­wa­jąc monetę po kost­kach pal­ców. Wyda­wało się, że gdzieś zgu­bił broń. Wyże­brał jakieś monety od Marasi? Czy­sta nie­spra­wie­dli­wość. Kiedy Wayne poży­czał monety od ludzi, ci na niego wrzesz­czeli. Ow­szem, cza­sami zapo­mi­nał popro­sić, ale zawsze zosta­wiał coś w zamian.

Kiedy zna­leźli się w głębi Ucie­ki­nie­rów, Wayne został odro­binę z tyłu.

Potrze­buję porząd­nego kape­lu­sza… – pomy­ślał. Kape­lusz był ważny.

Dla­tego zaczął wsłu­chi­wać się w kaszel.

Ach…

Zna­lazł gościa zwi­nię­tego w kłę­bek w bra­mie, jego kolana okry­wał złach­ma­niony koc. Tacy jak on byli w każ­dym slum­sie. Sta­rzec, trzy­ma­jący się życia jak czło­wiek na gzym­sie, płuca wypeł­nione róż­nymi nie­ape­tycz­nymi pły­nami. Stary męż­czy­zna zakasz­lał w ręka­wiczkę, kiedy Wayne usiadł na scho­dach obok niego.

– I co znowu – ode­zwał się męż­czy­zna. – Kim jesteś?

– I co znowu – powtó­rzył Wayne. – Kim jesteś?

– Jestem nikim – odparł tam­ten i splu­nął w bok. – Brudny bez­domny. Nic nie zro­bi­łem.

– Jestem nikim – powtó­rzył Wayne, wyj­mu­jąc flaszkę z kie­szeni płasz­cza. – Brudny bez­domny. Nic nie zro­bi­łem.

Dobry akcent. Praw­dzi­wie beł­ko­tliwy, kla­syczny rocz­nik, otu­lony płasz­czem histo­rii. Zamy­ka­jąc oczy i nasłu­chu­jąc, Wayne mógł sobie wyobra­zić, jak brzmieli ludzie przed wie­loma laty. Wycią­gnął flaszkę whi­skey.

– Pró­bu­jesz mnie otruć? – spy­tał męż­czy­zna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki