Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Muzyka jest ucieczką, bywa atakiem albo oddechem – mówią bohaterowie Ciszy w Pradze. To również bicie serca w rytmie techno, tło dla seksu, podróży, rozmów i rozstań. Nie ma absolutnej ciszy – powtarzają niezależnie od siebie Petr, Vanda, Hana i Vladimír – zawsze coś gdzieś słychać. To przeszkadza, odrywa nas od samych siebie i dlatego Vladimír nosi przy sobie ostre nożyczki: jest gotów podarować innym szansę na wolność.
Hana odkrywa zmysłowość i zmienia szpilki na rozdeptane trampki. Zza szyb kabiny motorniczego Petr ogląda dziewczyny, złodziei i śmierdzącą Pragę: miasto-muzeum w stanie rozkładu. Vanda po raz pierwszy smakuje gorycz rozczarowania, maskuje żal tatuażem, działką białego proszku i szybkim seksem. Na ekranach telewizorów rozgrywa się wojna, bez jednego krzyku, zupełnie niema.
Jaroslav Rudiš gra na wielu emocjach, z niezwykłą wrażliwością odkrywa świat, który uznajemy za własny: szybki, hałaśliwy, pełen jazgotu i pusty zarazem. Co delikatnego w nas pozostało?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OSTATNI NOCNY
Nie dotykali się. Leżeli obok siebie na łóżku i patrzyli w sufit. Za oknami była Praga, ciemność i cisza. Petr zapalił ostatniego tej nocy papierosa.
– Przede wszystkim musi być na cały regulator. Totalnie głośno. Tak, żeby zagłuszyć wszystko inne. Żeby wszystko inne zniknęło. Nie może się szybko skończyć. Długi, ostry, wypasiony kawałek. Właśnie taką piosenkę powinni zagrać na moim pogrzebie – powiedziała Vanda.
– Kto?
– Co rano ktoś inny.
– Rozumiem.
– Grunt, żeby było na ful. Jak coś nie leci na cały regulator, to po prostu tego nie ma.
– Ale teraz potrzebny jest spokój. Totalna cisza.
Petr pogładził ją po włosach.
– Nigdy nie ma totalnej ciszy. Gdzieś coś gra. Nie słyszysz?
– Nie.
– Poważnie?
Vanda zaczęła mruczeć powolną piosenkę, której melodię wyłowiła ze śpiącego nocnego miasta.
I feel like… I feel like…
A little black cat…
I feel like… I feel like…
I’m lost in no-man’s land…
– Serio tego nie słyszysz?
– Nie.
– Bo ja tak. Ciągle słyszę jakąś muzykę.
– Ale teraz jest cicho. Naprawdę.
– Przecież mówię, że słyszę. I feel like…
– Ja słyszę tylko ciebie.
– Odwaliłoby mi od ciszy.
– Może to tylko gra w tobie.
Petr położył głowę na piersiach Vandy i zasłuchał się. Biło jej serce. Pachniała. Także tym, co razem przeżyli wieczorem i w nocy.
– Niezła techniawa…Tysiąc bitów na minutę. Serce jest twoim DJ-em. Totalna Love Parade. Ale nikt nie śpiewa.
– Techniawa? Techno jest martwe, głupolu.
– Jak słucham ciebie, to wydaje się wręcz przeciwnie.
– Mówię, że jest martwe. A ja nie jestem martwa.
Pocałował ją najpierw w lewą, a potem w prawą, odrobinę mniejszą, pierś. Wszystkie dziewczyny, z którymi coś go wiązało, miały trochę mniejszą prawą pierś. Pocałował ją w pieprzyk pomiędzy nimi.
– Jak to jest?
– Całować twoje piersi?
– Słuchać mojego serca.
– Tak jak słuchać jednej długiej, niekończącej się piosenki.
– I nie jest to żaden głupi kawałek techno, nie?
– Jest taki, jaki tylko chcesz.
– Czasami też bym chciała go tak posłuchać.
Pogłaskał ją.
Na górze. Pośrodku. Na dole.
Przez chwilę mu na to pozwalała.
Westchnęła. Potem jeszcze raz. Uniosła biodra, kiedy chwycił ją za pupę. W końcu jednak złapała go za rękę i położyła ją na kołdrze.
– Już nie.
– A kto powiedział, że chcę jeszcze?
– Swój pozna swego. Wyruchać i wykopać.
– Że też akurat ty to mówisz.
Vanda wstała z łóżka i podeszła do oświetlonego akwarium przy ścianie. Stało na stoliku, na którym w innych domach zazwyczaj stoją telewizory. Zapukała w szkło przy małej, grubej rybie, która do niej podpłynęła. Vanda usiadła na parkiecie. Była naga, a oświetlone rośliny i bąbelki w akwarium rzucały na nią roztańczone, żółte pasma światła. Przypominała małą, wodną zebrę zagubioną w ciemnym oceanie. Nagle przestała być smutną, bezczelną dziewczyną z włosami ufarbowanymi na czarno i świeżym tatuażem na ramieniu, przestała być taka, jaką Petr poznał kilka godzin temu. Z pokoju obok przyszła do niej Malmö, ziewnęła i dotknęła Vandę pyszczkiem. Vanda ją pogłaskała, a Malmö się przeciągnęła.
Ten wytatuowany napis na ramieniu wydał mu się śmieszny, ale Petr tego jej nie powiedział. Wyobrażał sobie, jak Vanda się z nim będzie starzeć. Jak będzie wyglądać za dziesięć lat. Za dwadzieścia. Za pięćdziesiąt. I jak on będzie wyglądać, jeśli w ogóle będzie jeszcze jakoś wyglądać.
– Najstarsza ryba na świecie. Prezent od babci. To stulatek – powiedział i zgasił papierosa.
– Skąd wiesz, że to facet?
– Tylko samczyki mają welony. Im dłuższy, tym starsza ryba. I bardziej doświadczona
– Niezły odlot. Facet z welonem. Jak się nazywa?
– Nestor.
– A ten statek też ma sto lat – wskazała małą plastikową zabawkę na dnie akwarium.
– To nie jest statek.
– No to łódź podwodna.
– To batyskaf. Pewien człowiek zszedł w nim na dno oceanu.
– Mogę nakarmić Nestora?
– Jest obżarty.
– Chociaż trochę…
– Uważaj, żeby cię nie zjadł. Na stare lata najbardziej mu smakuje młode mięso.
– Na stare lata… Mówisz jak tatusiek… Poza tym jest piękny. Bajkowy.
Petr jeszcze chwilę patrzył na prążkowaną Vandę karmiącą Nestora. Patrzył na jej wychudzone ciało, na którym tańczyły cienie akwariowych roślin i bąbelków. Akwarium wydało mu się oknem na inny świat. A potem usłyszał szum morza. Znikał w falach i było mu dobrze. Czuł, że są ciepłe. I jakoś mało słone. W huku przypływu słyszał, jak Vanda rozmawia z Nestorem. Jak mu opowiada swoją historię. Swoje krótkie, ostre życie. Ale może tylko mu się wydawało. Zanim pogrążył się w nocnym spokoju, przewrócił na drugi bok i nakrył głowę poduszką.
Za kilka godzin wstanie, zrobi sobie kawę, zapali pierwszego porannego papierosa, podleje jedyny kwiat w mieszkaniu i z Malmö wyruszy przez budzące się miasto do pracy. Tak jak zawsze.
– Jestem po prostu durną, naiwną krową. Wszyscy robią ze mną, co im się podoba. Wierzyłam mu, rozumiesz? A ten kretyn pierdoli się z inną. I jeszcze pół godziny temu patrzył mi w oczy i mówił, że mnie kocha.
Naga Vanda wciąż siedziała przed akwarium. Zdawało jej się, że welon Nestora nie ma końca i że kiedy Nestor nim macha, wypełnia całe akwarium. Zasłania cały pokój. Cały świat. Była zafascynowana. Pragnęła ukryć się za tym welonem.
Z łóżka odezwało się ledwo słyszalne chrapanie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, gdzie siedzi i co robi. I gdzie jest. I że w sumie to jej zimno. Uśmiechnęła się. Stuknęła palcem w akwarium.
– Na razie, stary.
Zgasiła lampkę nad akwarium, pogłaskała śpiącą Malmö i położyła się w łóżku obok Petra.
POBUDKA
Nie usłyszała budzika w telefonie. Obudził ją samolot. W oknie zobaczyła unoszące się skrzydła. Nie zamknęła wieczorem okna? A może to on je otworzył, kiedy wychodził? Pocałował ją na do widzenia? A może to się jej śniło? Nie, na pewno ją pocałował. Pamięta jego zapach.
Hana włączyła telewizor, ściszyła głośność i jeszcze na chwilę zamknęła oczy. Zasnęła na pięć minut, jakby nie była w hotelu, tylko w swoim praskim łóżku pod wysokim, białym sufitem.
Potem na nocnym stoliku zaczął dzwonić telefon. Should I Stay or Should I Go. Nie mogła uwierzyć, że kiedyś wybrała tę piosenkę jako budzik. Chyba z nostalgii. Jest wpół do szóstej. W Pradze godzina później. Będzie tam w południe.
Trochę boli ją głowa. Wino wczorajszego wieczoru było mocne, ale przede wszystkim dużo go wypiła. Mimo to czuje się dobrze. Może w ogóle ostatnio najlepiej. Może w ogóle najlepiej.
Idzie pod prysznic. Najpierw gorąca, potem lodowata woda, jak co dzień. Pomiędzy – trochę pieszczot z mydłem i własnym ciałem. Uwielbia to. Mogłaby godzinami stać pod prysznicem. Cała by się namydliła, rozpuściła – tu i teraz – i odpłynęła kanalizacją do jakiegoś morza.
Kiedy wróciła do pokoju, w telewizji po cichu płonął Irak. Mosul? Bagdad? Kirkuk? Basra? Gdzieś tam, daleko. Na ujęciu mignęła trójka amerykańskich żołnierzy z rannym kolegą na noszach. Z brzucha ciekła mu krew. Na sekundę zobaczyła jego twarz, którą w połowie zakrywał hełm. Krzyczał, ale ona go nie słyszała. Nawet gdyby dźwięk był włączony, nie chciałaby tego słyszeć.
Przełączyła na inny kanał. W portugalskiej wersji programu „Zerwane więzi” pięćdziesięcioletnia kobieta obejmowała młodego mężczyznę. Miał jakieś sto pięćdziesiąt kilo. Matka i odnaleziony po latach syn? Przełączyła. Europop. Eurosport. Eurowiadomości. Półżywi uciekinierzy z północnej Afryki na hiszpańskiej plaży. I w końcu Horst Fuchs z kolczykiem w uchu sprzedający naprawdę, naprawdę ostre noże. Jemu udało się połączyć całą Europę. W ilu krajach już go widziała? Znają go w Iraku? Czy jego noże połączą sunnitów i szyitów? Być może Amerykanom przydałby się taki człowiek.
Ubierała się. Majtki. Stanik. Pończochy. Thomas chciał, żeby miała je podczas kochania. I szpilki. Podobało jej się. Przede wszystkim podobał jej się Thomas. Wyjechał? Może zobaczy go jeszcze na śniadaniu? Albo na lotnisku?
Jeszcze koszula. I kostium w niebieskie prążki, który kupiła na wiosnę. Był z przeceny, ale przecież nikt tego nie rozpozna. Szminka. Trochę pudru. Ten pieprzyk na środku czoła nigdy nie przestanie jej przeszkadzać.
Spakować walizkę. I zostawić pokojówce napiwek. Ponoć Czesi tego nie robią. Tyle że Czesi nie robią też wielu innych rzeczy.
BOKS
Marie. Jej tyłek. Nie pomaga. Jej pussy, fucking pussy. Nic. Dalej. Ludmila. Cycki. Błyszcząca czarna koszula, którą miała wczoraj na sobie. I czarny stanik. I tyłek w ciasnych dżinsach. Jej cipka, fucking pussy. Znowu nic. Z powrotem. Szybko. Julie. Jej buty. Spódnica. Pussy. Na pewno nosi podwiązki. Przynajmniej czasami. Założyłaby nie dla niego. Julie. Tak. Chodź. Zrób to. Sobie to zrób. Jej usta. Pussy. Zrób to mnie. Jest mokra. Całują się. Liże ją. Ona jego. Robi mu ręką. No i znowu nic. Fuck.
No to jeszcze raz. Wayne opiera głowę o kafelki. Marie. Ludmila. Julie. Marie. Ludmila. Julie. Pussy. Pussy. Fucking pussy. Fuck. Fuck. Fuck. Idzie powoli. Ale do przodu. Już jest blisko. Bardzo. I zamiast Julie na biurku nagle leży Harriet. Miłość z liceum. Delikatna i krucha. Nigdy tego nie zrobili. Nigdy nie widział jej cipki. Ale zawsze mu to tak robiła. Dzisiaj nic. W ostatniej chwili próbuje myśleć o Małej, ale ona też od razu znika.
Nigdy nie myśli w trakcie o dziewczynach, z którymi akurat jest, dziewczynach, które kocha. Wydaje mu się to nieodpowiednie, w ten sposób osłabiłby chwile, kiedy jest naprawdę z nimi. Może to trochę dziwne, ale nic na to nie poradzi. Kocha Małą. A ona kocha jego. Już od jakiegoś czasu.
Chrzani to. I tak już mu nie stoi.
Dzisiejszy dzień będzie do dupy.
Zamiast ciepłej wody puszcza zimną. Ręcznik. Wayne stoi przed lustrem i patrzy na siebie. Napiął i rozluźnił mięśnie brzucha. Na pewno jest lepiej niż pół roku temu, kiedy jeszcze nie ćwiczył, kiedy nie boksował.
Przyszło mu do głowy, że jego praca, że życie ludzi, a przynajmniej jego, to też tylko napinanie i rozluźnianie. Wysiłek i spokój. Erekcja. Nic. Zabawa z wyobraźnią. Kolejna erekcja. Stojący chuj. A potem zmęczone nic. Życie to tylko głupie wyobrażenie o życiu. Życie to masturbacja. Może nie zawsze tak było, ale teraz tak po prostu jest. Może to też dlatego, że ma trzydzieści siedem lat. Może dlatego, że ma dużo pracy. Może dlatego, że wczoraj trochę przesadził na siłowni i obudził się w środku nocy spocony ze zmęczenia.
Teraz jest rano?
Stoi nagi przed lustrem, patrzy na swój sflaczały penis, który przed chwilą go zdradził.
Jeszcze raz napina i rozluźnia brzuch. Potem wkłada slipy i koszulę.
Otwiera w kuchni okno na podwórze. Wrzuca do sokowirówki marchewkę, dwa jabłka, banana i pomarańczę. Z lodówki wyjmuje butelkę biomleka, a na półkę sięga po biomüsli z orzechami.
Jego brat mówi, że bio jest tylko dla pedałów. Tak samo jak iPod, Macbook, piwo bezalkoholowe i wakacje w południowej Francji.
Mleko było popsute.
ZASYPIANIE
Dziś wszystko się skończy. Ale jest dopiero rano. Vladimír stoi nagi na środku małego i wciąż malejącego pokoju. Być może w rzeczywistości pokój się nie zmniejsza, ale o poranku zawsze Vladimír to czuje. W ciągu ostatnich miesięcy, tygodni i dni zdarza mu się to coraz częściej. W pomieszczeniu znajduje się jedynie łóżko i szafa i stolik nocny, i firanki, i roleta, i puste ściany, a na środku on. Poza tym już nic innego nie ma.
Przez chwilę rozgląda się po białych ścianach i nasłuchuje, czy coś się nie odezwie. Wie, że dźwięk rozchodzi się nie tylko w powietrzu i że do jego mieszkania dostaje się nie tylko przez dokładnie uszczelnione okna z ulicy i z podwórza, ale że wszystko przenosi dźwięk i hałas, że zatrzymanie go jest bardzo trudne, wręcz niemożliwe, że płynie przez cegły, kable, szczeliny, śmieci, przedostaje się rurami z gazem i wodą. Z uwagą nasłuchuje, przygląda się każdemu kątowi. Ale nic nie słyszy.
To go uspokaja. Słyszy tylko bicie swojego serca i oddech, i jest to coś dobrego, choć odnosi wrażenie, że z każdym dniem jego serce jest coraz cichsze i wolniejsze, że codziennie jego ciało słabnie o kilka dyskretnych temp, wdechów i wydechów. Czuje, że jego serce powoli zasypia. Być może tak powinno być. Wkrótce zaśnie na zawsze. Tego się spodziewa i tego też pragnie.
Vladimír wciąż jest nagi. Idzie do dużego pokoju, który zmienił w laboratorium, w warsztat swojego oswobodzenia, w fabrykę oswobodzenia miasta. Ziemi. Wszechświata.
Słucha, ale nawet teraz nic nie słyszy. Gdyby było inaczej, zdenerwowałby się.
Niewiele jest takich miejsc, do których w Pradze może uciec przed hałasem, a to jest jedno z nich. Jego mieszkanie jest dźwiękoszczelną twierdzą, ale nie w każdym miejscu i nie zawsze. Tak czy siak. Gdyby go nie miał, już dawno byłby martwy.
Mija stół ze sprzętem i podchodzi do starego biurka w rogu pokoju. Pod szklanym blatem przytula się do siebie kila pocztówek z wakacji, parę biletów, nalepek z butelek po piwie i winie, i żółknące rodzinne zdjęcia. Gdyby je wyciągnął, skręciłyby się mu w dłoniach i rozpadły.
Valdimír patrzy na zdjęcie ojca na nartach. Uśmiecha się do obiektywu, tak samo jak mama w dziwnej, szpiczastej, wełnianej czapce. Oboje uśmiechają się, jakby ten dzień nie miał się nigdy skończyć, jakby ich życia nie miały się nigdy skończyć, a skończyły się już dawno, jakby mieli zrobić nie jedno, ale tysiąc zdjęć zimowego rodzinnego szczęścia w Karkonoszach.
Mama ma jedną rękawicę ściągniętą, a do jej nóg przytula się drobny chłopiec z małą, okrągłą twarzą, stojący na krótkich nartach. Vladimír patrzy na siebie. Poznaje, choć nie do końca. Nie pamięta całej historii fotografii, gdzie i kiedy powstała. Pamięta tylko, że po powrocie do schroniska była kolacja, że był schabowy z ziemniakami, a przedtem rosół wołowy, a potem brzoskwiniowy kompot.
Kiedy patrzy wstecz na swoje życie, często potrafi przypomnieć sobie, co się jadło albo co się miało jeść. Teraz już niemal nie je. Już tego aż tak nie potrzebuje.
Vladimír lubi wspominać chwile, kiedy w domu się jadło i nic nie mówiło, kiedy odgrywało się długi koncert milczenia, brzękania widelców i noży, czasem drapania nimi w porcelanę i rozsiadania się na skrzypiącym krześle. Ojciec nie chciał, by podczas jedzenia rozmawiano. Być może właśnie wtedy i dzięki niemu się tego nauczył. Może właśnie wtedy to się zaczęło. Jego niechęć do mówienia. Jego potrzeba zachowania ciszy.
Zastanawia się, które z rodziców włożyło fotografie pod szkło. Chyba ojciec – on kochał konserwować owoce i wspomnienia. Zmuszał mamę, żeby robiła przetwory, całymi tygodniami mieszkanie pachniało morelami, czereśniami i brzoskwiniami albo śmierdziało octem i ogórkami. Mama musiała chować bilety i ulotki z podróży do pudełek po herbatnikach, a fotografie ostrożnie wkładać do albumów, które dziś leżą na dolnej półce w piwnicy obok kilku słoików z dwudziestoletnimi przetworami. Vladimír o tym wie. W zeszłym roku był w piwnicy. Zakonserwowane wspomnienia obok zakonserwowanych warzyw. Co dłużej wytrzyma? Co będzie lepiej smakować? Czy kiedykolwiek smakowało to dobrze?
Może to nie ważne, kto włożył fotografie pod szkło na biurku. Jeszcze przez jakiś czas tu zostaną. Tak samo jak albumy i ogórki w piwnicy.
PIERWSZY PORANNY
Zapalił w kuchni pierwszego porannego papierosa, włączył radio i starł kurz ze stojącej na parapecie jedynej rośliny w mieszkaniu. Patrzył na niebo. I na kosmiczną rakietę przebijającą chmury. Nigdy tam na górze nie był i odnosił wrażenie, że nic nie stracił. Ale ten widok z kuchni mu się podobał.
Kiedyś widział, jak na górze stał chłopak, który chciał skoczyć. Przyjechali strażacy. Policja. I psycholog. Ale on chciał rozmawiać tylko ze swoją dziewczyną. Podjechała pod blok z nowym facetem w jego nowym aucie. No to zamówił sobie na górę skrzydełka z KFC. I kolę. I kukurydzę. I podwójne frytki. Zjadł to tam wszystko powoli. Nie skoczył i w końcu zabrali go do wariatkowa.
Petr siorbał gorącą kawę i patrzył na olbrzymie czarne bobasy wspinające się po wieży telewizyjnej. Za bardzo nie rozumiał, po co tam są i co je ciągnie do góry. I czemu to są czarne bobasy, a nie na przykład zielone ślimaki albo białe robale.
Kiedy się odwrócił, stała w drzwiach. Była całkiem naga. Naga, młoda i piękna. Petr przez krótką chwilę pomyślał, że mógłby z nią być. Że chciałby z nią chodzić. Imprezować. Pieprzyć się. Choćby przez sto nocy. Po czym uświadomił sobie, że nawet nie wie, ile ona ma lat.
– Napiłabym się koli.
– Mam tylko kawę.
– Zawsze rano piję kolę.
– Nie jest trochę za słodka?
– Jest dobra.
– Któregoś dnia ci to wypali dziurę w żołądku.
– Chuja tam.
– Amerykanie na jakimś uniwersytecie robili eksperymenty. Wieczorem wsadzili jednego faceta do wanny z kolą i rano zostały z niego tylko okulary.
– Jasne, a potem je wystawili w internecie i ty je kupiłeś.
Vanda podrapała się po ramieniu. Po swoim tatuażu.
– Kurewsko swędzi.
– Czemu akurat to tam dałaś?
– To nazwa kapeli.
– Jakiej kapeli?
– Mojej pierwszej.
– A co gracie?
– Trochę gotyk. Trochę punk. Przede wszystkim punk.
– W takim razie rozumiem. Pewnie swędzi jak cholera. Kiedy gracie?
– Dzisiaj. Gramy support dla jednych berlińczyków. Wybrali nas przez MySpace.
– A co jak kapela się rozpadnie?
– Czemu niby mielibyśmy się rozpaść?
– Ot tak. Czasami się zdarza…
– To się nie zdarzy.
Dał jej swoją kawę. Napiła się. Patrzył na brązową kroplę ściekającą po brodzie. Najchętniej by ją zlizał. Wytarła się.
– Strasznie gorzka.
– Ale prawdziwa.
Wylał resztkę kawy do doniczki. Wziął z krzesła kurtkę, paczkę papierosów i discmana.
– Malmö, chodź!
– Cześć piesku – pomachała Vanda. Malmö cicho zakwiliła. Leniwie się podniosła, przeciągnęła i ruszyła w kierunku drzwi.
– Zatrzaśnij drzwi za sobą. I uważaj pod prysznicem na gorącą wodę. Czasami leci wrzątek. W lodówce są jogurty.
– Nigdy nie jem rano.
– Może się jeszcze zobaczymy. Kiedyś.
– Może. Kto wie.
Wrócił. Pocałował ją w policzek i pogłaskał. Odwzajemniła pocałunek.
– A… dasz mi swój numer?
– A ty?
Podał jej.
– Napiszę ci swój… A możesz mi zostawić jedną fajkę?
– Nawet dwie.
– A trzy?
Petr wyjął z paczki cztery papierosy. Uśmiechnął się do niej. Wydawało mu się, że uśmiechnęła się do niego.
– Dzięki.
– Ja też dziękuję.
– Za co?
– Że wypalę dzisiaj cztery mniej… Słuchaj, ile ty właściwie masz lat?
– Czemu pytasz?
– Tak tylko.
– Osiemnaście.
– No to dobrze.
– …To znaczy będę miała osiemnaście. Wkrótce.
– A w domu cię nie szukają?
– Co to za głupie pytania? Pewnie, że nie!
– Jesteś pewna?
– Mogę robić, co chcę. Starzy są strasznie tolerancyjni… Słuchaj, a mogę obczaić net? – wskazała komputer pod stołem.
– No… mam zrypaną sieć… Nie mam sygnału. Może następnym razem.
– Jasne. Następnym razem.
Zatrzasnął drzwi i zbiegł na dół z Malmö. Suczka delikatnie zaskowyczała. Powietrze na zewnątrz było chłodne. Z tygodnia na tydzień będzie coraz zimniej. Lato w Pradze dziś definitywnie dobiegło końca.
LA PETITE MORT
Hotelowa restauracja tętni życiem. Hana je śniadanie. Kawa z mlekiem, sok i croissant, którego nie dojadła. Patrzy na ludzi. Niektórych z nich widziała wczoraj na konferencji, innych na raucie na zamku nad miastem. Od czasu do czasu się z kimś wita. Z Węgrem. Estonką. Anglikiem. A może to był Irlandczyk? W każdym razie spotkali go z Thomasem jeszcze w tym małym żółtym tramwaju. Tej jedynej prawdziwej atrakcji turystycznej Lizbony, którą kiedyś kupią Chińczycy i wywiozą razem z praskim zamkiem i Luwrem do Pekinu, jak mawia Thomas.
Już go tu nie ma. Ma coś dzisiaj w Barcelonie.
Zapłaciła rachunek w recepcji. Przed hotelem czekała taksówka. Wąsaty kierowca dopalił papierosa i rzucił niedopałek na ziemię.
– Bon dias. Aeroporto, por favor.
– You can speak English – powiedział spokojnie i włożył walizkę Hany do bagażnika.
Zawsze starała się nauczyć kilku zdań w języku kraju, do którego jechała. Dlatego potrafiła zamawiać wino, jedzenie, kawę, taksówkę i parę innych drobnych rzeczy w dwudziestu językach. Była naiwnie przekonana, że w ten sposób lepiej zrozumie nowe miejsce. I że ludzie lepiej ją zrozumieją. Ale zawsze kończyło się tak samo. You can speak English.
A przecież lepiej mówi po niemiecku, francusku i rosyjsku. Chociaż z tym francuskim to od wczoraj już nie jest taka pewna. La petite mort. Tego się nie uczyła podczas semestralnego pobytu w Genewie. Może dlatego, że nie miała tam żadnego la petite mort, więc nie mogła się tego nauczyć.
Dopiero teraz z Thomasem.
Auto ruszyło.
Lizbona się budziła, dzień był ciepły i ostry. Jakby koniec lata nie miał nigdy nastąpić. W Pradze światło już będzie miękkie, długie i powolne. Opuściła okno, wystawiła przez nie rękę i otoczył ją nagły przypływ ciepłego powietrza. Miasto pachniało. Hana czuła zapach róż, morza i Thomasa. Niebo było błękitne, a Lizbończycy siedzieli przed małymi kawiarniami, czytali gazety i pili kawę. Wszystko powolutku, jak należy. Nie jest to przypadkiem ten bar, w którym wczoraj z Thomasem wypili ostatnią butelkę wina?
– First time in Lisboa? – taksówkarz się uśmiechnął.
– Yes. Very nice city.
Jej ręka wciąż zwisała przez okno, palcami pieściła powietrze i myślała o Thomasie. O jego ciele. O jego szczupłej szyi i długich palcach. O tym, jak przytrzymywała się go w tramwaju. Jak całował ją w bistro. Jak to robili. Jak w trakcie patrzyła na swoje odbicie w lustrze, jak podnieciła ją myśl, że ktoś ich widzi. Obserwuje. Nakręca kamerą. Od tego pomysłu zawirowało jej w głowie. Wbiła mu paznokcie w plecy. Krzyknął i przez chwilę wystraszyła się, że coś jest nie tak.
Nie było.
Myślała o tym, gdy jej wargi dotykały jego członka. A kiedy skończyli, spytał, czy miała to. La petite mort.
Nigdy tego nie słyszała. Nigdy tego nie miała. Nigdy nie była niewierna.
Myślała, że będzie jak w jakimś filmie. Że ogarną ją wyrzuty sumienia, ale nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie – czuła się szczęśliwa i silna.
Samochód zatrzymał się na skrzyżowaniu. Hana przez sekundę zapragnęła wysiąść i zostać w Lizbonie.
Na chwilę.
Na zawsze.
Przede wszystkim jednak zapragnęła zatrzymać ten wielki spokój tak długo, jak się da. Poczucie siły. I ten świeży wiatr.
Zatrzymali się przed halą odlotów.
– Have a nice flight. And come back to Portugal soon.
– Maybe.
Nie chciało jej się wracać do Pragi. Nie tylko dlatego, że miasto ze starym zamkiem i kamiennym mostem z tłumem turystów jej zdaniem trochę śmierdzi.
Hana weszła do hali. Nagle go zobaczyła.
Thomas.
ŻADEN Z NIEGO SUPERMAN
Obejrzał auto, czy wszystko z nim w porządku. Od czasu pierwszej i na razie ostatniej stłuczki robi to za każdym razem. Z powodu przebitej opony raz przywitał się na skrzyżowaniu z lampą. Nikomu nic się nie stało. Ale wtedy po raz pierwszy Wayne poczuł dławiący strach przed tym, co mogło się wydarzyć. Albo przed tym, co się dzieje.
Mała mu wtedy bardzo pomogła. Trzymała go za rękę, głaskała po policzku i szeptała do ucha, że wszystko jest w porządku i że go kocha. Kiedy było już po wszystkim i Wayne znów oddychał normalnie, trochę się z tego śmiała. Powiedziała, żeby to olał, że nic się nie stało. Że po prostu za bardzo się w życiu przejmuje. Że jest zbyt ostrożny. Przewrażliwiony. Strachliwy. Po prostu żaden z niego Superman, żaden nowoczesny Amerykanin, jakich pokazują w wiadomościach. Żaden z tych chłopców, którzy pchają się do Iraku, są z tego dumni i nie rozumieją, dlaczego do nich tam strzelają, skoro przecież przyjechali pomóc.
Strach zniknął, a Wayne śmiał się z siebie, choć wiedział, że ci chłopcy się boją. Naprawdę. I wiedział, że Mała też o tym wie.
Z pewnością boi się także jego brat. Był już w Iraku przez pół roku i teraz znów się tam wybiera. Boi się, choć w mejlach pisze, że się cieszy, że znów będzie mógł spełnić swój obowiązek wobec ojczyzny. To naprawdę były jego słowa? Może w takich przypadkach używają wzorów? Może kontrolują im mejle?
Mike ma polecieć do Iraku lada dzień. Kto wie, może już tam jest. Rodzice są z niego dumni. Zawsze byli, choć Mike jest pięć lat od niego młodszy i nie skończył prawa, tylko szkołę średnią i w cywilu pracuje w serwisie samochodowym. Byli z niego dumni i może Wayne trochę mu zazdrościł.
Otworzył drzwi, rzucił torbę na siedzenie pasażera, wsiadł i zapiął pas. Mała nie lubi zapinać pasa. Już kilka razy się przez to pokłócili. Pod tym względem Mała zachowuje się rzeczywiście jak dziecko.
Włożył kluczyk do stacyjki.
Nagle otwiera tym kluczem drzwi.
Widzi mały drewniany dom z garażem i starym, wielkim samochodem zaparkowanym w cieniu dwóch wyrośniętych i pochylonych brzoskwiń, na które cały rok dmie morski wiatr. Widzi dom, za mały dla dużej rodziny i za duży dla matki i ojca.
Ale Wayne mieszka w Pradze, siedzi za kierownicą wielkiego, czarnego, szwedzkiego samochodu z klimatyzacją, komputerem pokładowym, odtwarzaczem na dziesięć płyt, siedmioma poduszkami powietrznymi i nawigacją satelitarną, która nie da się człowiekowi zgubić. Siedzi w samochodzie, który według testów jest jednym z najbezpieczniejszych na świecie, ale na małe i wąskie praskie ulice jest za duży.
Jedzie przez zapchane serce miasta z Letnej do biura na skraju Vinohrad. Z głośników leci Bruce Springsteen. Jedyny amerykański kicz, który naprawdę lubi. Jedyny, który Mała u niego z uśmiechem toleruje.
W przeciwieństwie do Małej już się aż tak bardzo nie interesuje muzyką, filmami czy wystawami. Kiedy przyjechał do Pragi, było inaczej. Wtedy założył nawet klub rockowy z jednym Czechem, starym, trochę naiwnym hipisem, który kochał Velvet Undergroud. Przychodziła do nich połowa miasta. Przerobili na klub podziemny magazyn owoców i warzyw. Proste, małe podium i bar. I gotowe.
Wtedy wszystko szło jak po maśle. Wtedy ten kraj był pełen energii. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych wszyscy myśleli, że rewolucja się nigdy nie skończy, że rewolucja to wielka rockowa impreza, po której nigdy nie przyjdzie kac.
Klub nazwali Peach Factory. Nazwę wymyślił Wayne. Tańczył tam przy Dirty Pictures. Jarał trawę. I był w stanie przebalować trzy noce jedna po drugiej. Mieli komplety. Wszyscy chcieli się bawić.
Ale w końcu musieli zamknąć lokal, bo sąsiedzi narzekali na hałas. Rewolucja się skończyła. I nagle przyszedł kac. Wszyscy chcieli mieć normalne życie, z reklamami w skrzynkach pocztowych, tanimi wakacjami we Włoszech i własnymi telewizorami. Starali się znów zagnieździć w centrum Europy.
Wayne próbował zagnieździć się w dorosłości. W przeciwieństwie do wielu znajomych, którzy nie chcieli się zestarzeć i wymienili romantyczną i tanią Pragę na bardziej romantyczne i przede wszystkim tańsze Sofię czy Bukareszt, po kilku latach i związkach udało mu się to. Dave postanowił stanąć na własne nogi i zaproponował Wayne’owi, żeby założyli razem firmę konsultingową. Wspólne pieniądze. Wspólni klienci. Wspólne zarobki.
W klubie znów jest magazyn – wietnamskich owoców i warzyw. Wayne niedawno był w okolicy i widział, jak pakują banany i pomidory do ciężarówek, którymi rozwożą je po całym mieście.
Koło się zamknęło, a Wayne był poza nim.
Dziś jak nie prześpi minimum siedmiu godzin, to jest nerwowy. Ale jak w weekend śpi dłużej niż dziewięć, dla odmiany boli go głowa. A jak w jakiejś knajpie albo klubie jest za duży hałas, to stamtąd ucieka. Czyżby to była oznaka dorastania? Albo starzenia się? Mała mówi, że jest hipochondrykiem. Starzejącym się facetem z siwiejącymi włosami. Kiedyś będzie z niego gburowaty dziadek. Być może to prawda.
W południe spróbuje do niej zadzwonić z biura. A wieczorem na pewno się zobaczą. Wayne nie może się doczekać.
NAGA
Siadła na toalecie i zapaliła papierosa. Wciąż jest naga. Strzepuje popiół między nogi i uważa, żeby się nie przypalić. Siedzi na toalecie i pali, jak co rano. To znaczy, jak ojca ani matki nie ma w domu. Tyle że ojciec teraz niemal się nie pokazuje i matka przez to wstaje dopiero przed południem z uporczywym bólem głowy, który stara się zwalczyć za pomocą kupy proszków. Czyli Vanda może bez problemów jarać na kiblu całe rano. Uwielbia to. Palić. Czytać gazety. Być zupełnie sama w małym zadymionym pomieszczeniu z okienkiem na ogród.
Pali i ogląda plakaty starych kapel na ścianach.
The Cure? Skąd to wytrzasnął?
Podniosła gazetę z podłogi. Coś o historii marynarki i zamorskich odkryciach. Jakiś antyk. On chyba naprawdę jest stary. Dziwny. Powalony. Ale tak czy siak jej pomógł. Poza tym podoba się jej. No i był dobry w łóżku. Ale nigdy by mu tego nie powiedziała. Nie potrafi powiedzieć, że coś jej się podoba, że ktoś jej sprawił przyjemność. Zawsze to mówi tylko sama sobie.
Nalała w kuchni wodę do szklanki i podeszła do okna. Patrzy na kwiat w doniczce. Powinien już dawno uschnąć od tego kofeinowego podlewania, ale wygląda w porządku. Może jedzie na kofeinie. Tak samo jak Vanda na swoim narkotyku.
Spojrzała na niebo, na białe kreski po samolotach, które otaczały pętlą szyję wieży telewizyjnej na Žižkovie.
Ogarnęła ją chętka na białą kreskę. Obiecywała sobie, że na osiemnastkę przestanie wciągać. Ale to dopiero za miesiąc. A miesiąc to niebezpiecznie długi czas.
Zadzwoni przed południem do Carlosa i spyta, czy nie ma czegoś dla niej. Fajnie by było wprowadzić się w dobry nastrój na koncert. Uspokoić się. I równocześnie nabrać energii. Ten jego towar to potrafi. Ale najpierw potrzebuje skombinować kasę.
Włożyła koszulkę i majtki. Na nogi wsunęła trochę znoszone czerwone conversy za kostkę. Rozgląda się po mieszkaniu Petra. W nocy wydawało jej się mniejsze. Dwa pokoje i kuchnia. Mały korytarz. Ponoć odziedziczył je po babci, starej komunistce. Na regale został Marks i Lenin. A w kuchni wystrzępiony fartuch. On naprawdę w nim gotuje? Jeśli nie, to nie jest trochę walnięty, tylko porządnie.
Przegląda jego płyty. Mnóstwo skamieliny. Pistols. The Clash. New Order. The Cure. O Boże. U2. Simple Minds. Koszmar. Nawet The Best of the Queen. Włosy jej dęba stają przy tej kapeli. Może dlatego, że często tego słucha jej ojciec.
SEE YOU SOMEWHERE, SOMEHOW
Stał tuż przed nią na ruchomych schodach. Czytał gazetę i powoli jechał do góry. Poznała go po posiwiałych włosach. I okularach.
Kupił sobie papierosy. I perfumy. Yves Saint Laurent „Cinema”. Pewnie, nie rozmawiali o tym, ale przecież musi kogoś mieć. Ona też nie jest sama. Może dlatego wczoraj było właśnie tak, jak było. Mimo to przyłapała się na ułamek sekundy, że jest zazdrosna. Zazdrosna o te wszystkie małe śmierci, które jego kobieta z pewnością przeżywa z nim w domu. La petite mort. To on ją nauczył, co to znaczy.
Poczeka na niego przy kasie i zaskoczy go.
Był zaskoczony.
To nie był Thomas. To był jego parę lat starszy brat bliźniak. Tak, wszyscy eurobiurokraci są do siebie bardzo podobni. Czy to nie z tego śmiali się tydzień temu w biurze? Biurokraci, taksówkarze i dostawcy pizzy.
Zaczerwieniła się. Potem się roześmiała. On też. Przeprosiła.
Poszła do swojej bramki.
Kiedy wsiadała do samolotu, dostała esemesa: See you somewhere, somehow. Thomas, la petite mort.
No jasne.
Uśmiechnęła się, wcisnęła odpowiedź i napisała: See you in Lisboa. Ale jej palec na chwilę się zatrzymał. Wykasowała wiadomość. Wyłączyła komórkę, wrzuciła ją do torebki i przywitała się ze stewardesą. Wzięła gazetę ze stojaka i poszła na swoje miejsce.
Start.
Silniki ryczą i samolot rusza w kierunku końca pasa. Odkleja się od ziemi, wznosi się i wraz z nim podnoszą się wnętrzności. Hanie przyszło do głowy, że może nie są w ciele w żaden sposób przymocowane i pływają w nim w tę i z powrotem, jak w morzu. Nie zrobiło się jej niedobrze, wręcz przeciwnie, uwielbia to uczucie, daje jej energię. Endorfina. Adrenalina. To wszystko teraz dostaje się do jej krwi.
Wznieśli się nad miasto. Nad ocean. Widzi port, brązową masę rzeki Tag zrastającą się z Atlantykiem, długi most pełen małych, powoli sunących aut.
Samolot łukiem obiera kierunek środek Europy. Zgasł piktogram „Proszę zapiąć pasy”. Maszyna ryczy monotonnie i tak będzie jeszcze przez prawie trzy godziny. Nie lubi tego dźwięku, może dlatego, że jest taki monotonny.
Wyjęła z torebki książkę i iPoda. Madredeus. Bardzo powolne, bardzo melancholijne, bardzo portugalskie.
Os teus olhos săo vitrais
Que mudam de cor com o céu.