Czardasz z mangalicą - Krzysztof Varga - ebook + książka

Czardasz z mangalicą ebook

Krzysztof Varga

4,0

Opis

Polacy kochają Węgrów, choć właściwie nie bardzo wiedzą dlaczego. Krzysztof Varga, w którego żyłach płynie półwęgierska, półpolska krew, doskonale więc nadaje się do tego, by ów fenomen zgłębić. "Czardasz z mangalicą" to ballada o podróży sentymentalnej, która dla czytelnika ma wartość antropologicznych badań terenowych. To także znakomita zachęta do poznania specyficznej mieszanki narodowo-kulinarnej, do zajrzenia w bogracze, w których bulgoczą halászlé czy gulyásleves przyprawione nostalgią i tęsknotą za utraconą wielkością. Nad kociołkami z zupą wspomina się pierwszą wojnę światową i przepijając palinką, rozpacza nad trianońską klęską. Dla Węgrów nie ma znaczenia, że od tamtych wydarzeń minęło już z górą dziewięćdziesiąt lat. Jak pisze Varga, "tylko serbskie umiłowanie klęski jest większe niż węgierskie, a węgierskie większe niż polskie, a polskie jest ogromne". Spokojna nuda monotonnego krajobrazu, ogromne przestrzenie małego kraju, ozłocone kukurydzą, słonecznikami i rzepakiem. A w tle stukot raciczek mangalicy - endemicznej świni, doskonałej na paprykowaną słoninę. "Varga pożera świat - nie jeden świat, dwa od razu, bo jednego mu mało. Pożera Węgrów i Polaków za jednym zamachem, jak wariat się rzuca, jedzie setki kilometrów, żeby się dorwać do węgierskiej słoniny, żeby wina się nachłeptać, żeby popatrzeć, jak zupę stadnie gotują na rynku, i - zdarzy się czasem - rozwali się po drodze. Ale nienażarty jest i jedzie dalej. W uniesieniu grzebie się w przeszłościach, w melancholiach, w nostalgiach i fantasmagoriach. O Węgrach u niego czytam, ale im dużej się tym Węgrom przyglądam, tym mocniejsze żywię przekonanie, że śmieję się z nas samych. Bierzcie i jedzcie, oto jest wam dane: Varga najlepszym wydaniu. Gulasz z jedynego takiego zwierza." Wojciech Nowicki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (16 ocen)
6
7
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Varga

Czardasz z mangalicą

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by WERNER BISCHOF / MAGNUM PHOTOS / FORUMFotografia Autora © by MICHAŁ MUTOR / AGENCJA GAZETAProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.PL

Copyright © by KRZYSZTOF VARGA, 2014

Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKAKorekty AGNIESZKA RYMAROWICZ / D2D.PL, SANDRA TRELA / D2D.PLRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PLSkład SANDRA TRELA / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-773-7

Konwersja: MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.

Mam w sobie parę kropli krwi węgierskiej, więc kiedy wsiądę na konia, szaleję i plotę niedorzeczności.

– wdowa Wąsowska do Stanisława Wokulskiego

Bolesław Prus, Lalka

Zielony Król

Jechałem do Miszkolca po paprykowaną słoninę z mangalicy i węgierskie wino, jakbym jechał po złote runo. Przez Słowację od granicy w Koniecznej, przez ten słowacki znany na pamięć smutny wschód, przeskoczyłem dość szybko i sprawnie, znam tę drogę już zbyt dobrze, od jakiegoś czasu zauważam, że wpadłem w rutynę znanych dróg. Jadąc przez Słowację, zawsze czuję, jakbym jechał przez opustoszały kraj, a może kraj trochę za duży jak na tę liczbę ludzi i samochodów, szczególnie mam tu na myśli wschód Słowacji; daje mi to jakieś przyjemne poczucie uśpienia prowincją, nawet jeśli jestem na opustoszałej autostradzie między Preszowem a Koszycami, która ma zresztą raptem trzydzieści kilometrów. W każdym razie zawsze staram się przez tę Słowację w miarę szybko przejechać, nie jest to dla mnie bynajmniej jakaś „zapasowa ojczyzna” jak dla Andrzeja Stasiuka, to dla mnie kraj tranzytowy, którego przekleństwem jest to, że leży na mojej drodze z Polski na Węgry i z Węgier do Polski, więc mimo iż nieustannie jeżdżę przez Słowację, to właściwie jej nie znam, a jedynie rozpoznaję to, co wzdłuż drogi się mieści. Zatem jadąc przez Słowację, doświadczam czegoś w rodzaju letargu za kierownicą i mimo że droga jest krótka, to czuję większe zmęczenie, niż gdybym zamiast dwustu kilometrów przejechał dwa tysiące niemieckimi autostradami, a to przecież doskonałe niemieckie autobahny powinny grozić śmiertelnym uśpieniem. Droga przez wschodnią Słowację nie jest dla mnie drogą przez zapasową ojczyznę, bo mam już dwie ojczyzny, a właściwie ojczyznę i matczyznę, a to i tak za dużo, tak jak za dużo jest mieć dwoje rodziców, bo z jednym jest wystarczająco dużo kłopotów. Zazwyczaj jeżdżę przez Cieszyn, potem kawałek Czech, gdzie jest miasteczko Jablunkov, którego nazwa brzmi jak Jablonex, ten socjalistyczny ersatz burżuazyjnej biżuterii, odcinek to raptem czterdziestokilometrowy, który jednak ciągnie się bezlitośnie, a najgorsze w nim jest to, że nie jest ani na początku podróży, ani na jej końcu, tylko w środku. Lecz kiedy już przekraczam granicę czesko-słowacką, której symbolem jest dla mnie stojąca w Svrčinovecu (ach, te ich wredne grupy spółgłoskowe, myślałem nieraz, próbując na głos wypowiedzieć tę nazwę) mała kopia wieży Eiffla, reklamująca pokraczny, wyblakłożółty hotel Paris, podróż znów nabiera wyraźnych kształtów, podróż zwiera szeregi i krzepnie. Hotel Paris i stojąca obok miniwieża są jakimś fantastycznym, a może raczej fantasmagorycznym symbolem Europy Środkowej i jej nieudacznych podróbek tej Europy prawdziwszej, tej, której należy się miano Europy oryginalnej. Właściwie w małej kopii wieży Eiffla w Svrčinovecu najbardziej dziwi mnie to, że nie stoi w Polsce, bo ktoś, kto ją postawił, musiał mieć jakieś polskie, szaleńcze, nieskrępowane gustem poczucie estetyki. Zatem Svrčinovec jest moim osobistym limes, półmetkiem podróży, premią specjalną w tym powtarzającym się wyścigu na trasie Warszawa–Budapeszt, a potem wreszcie autostrada z Żyliny do Bratysławy, dwieście oswojonych, wiernych kilometrów, często krótki postój na stacji benzynowej Slovnaftu na colę lub kawę i wizyta w tamtejszej przystacyjnej restauracji, bynajmniej nie w celach konsumpcyjnych, ale raczej antropologicznych. Z jedzeniem doczekuję zawsze do pierwszej na Węgrzech wielkiej stacji MOL w Mosonmagyaróvárze, gdzie zjadam inicjacyjną zupę gulaszową, a na stacji Slovnaftu obserwuję jedynie wiszące nad barem wyblakłe, żółtobrązowe zdjęcia oferowanych potraw, tych smutnych plastrów mięs w sosach z knedlikami w rozmaitych konfiguracjach. Nigdy nie skusiła mnie ta oferta, mimo iż często na tym etapie podróży głód już zaczyna nieprzyjemnie wwiercać mi się w żołądek, a także mimo iż czułem kilkakroć pokusę, by zmierzyć się z którymś z tych nieapetycznych dań, w celach badawczych ma się rozumieć, gdyż prowadzę czasami amatorskie badania antropologiczne nad lokalnym jedzeniem. Ale nigdy nie jem, dopijam colę lub kawę, wsiadam do samochodu i dalej do Budapesztu, zmieniając tylko jeszcze ze dwa albo trzy razy płyty w odtwarzaczu.

Najprzyjemniejszy jest ten odcinek od Bratysławy do węgierskiej granicy, jakieś dziesięć kilometrów, po prawej stronie leży już Austria ze swoimi strudlami, wiener schnitzlami, ze swoim lukrem, pudrem i Mozartkugeln, Wiedeń jest stamtąd o trzy kwadranse, wokół rozpościerają się wielkie farmy wiatrowe, całe to pogranicze austriacko-słowacko-węgierskie obsiane jest gigantycznymi wiatrakami, które melancholijnie obracają się w zupełnej ciszy, i to pierwszy znak, że oto wjeżdżam do kraju przepojonego melancholią. Zatem mijam Bratysławę, zostawiam najpierw po prawej stronie centrum i bratysławski zamek na wzniesieniu, po lewej przesuwa się Petržalka, monstrualna sypialnia bloków z wielkiej płyty, zbliża się przejście graniczne w Rajka, opuszczone budki strażników i zdjęte szlabany, nadchodzi finisz słowackiego etapu mojego tour de Mitteleuropa. Od granicy do Bratysławy jest tak blisko, że można by ostrzelać Pozsony z artylerii, nie ruszając się z Węgier, pomyślałem kiedyś. Zapewne nie ja jeden tak myślę, choć przecież nie chciałbym, by ktoś zbombardował Bratysławę, lecz czasami wyobrażam sobie jakichś węgierskich patriotów, którzy spoglądają na słowacką stolicę z przydrożnego baru przy autostradzie M15, gdzie sączą sobie arany ászok albo borsodi, i rozmarzają się, widząc nad nią w wyobraźni łuny ognia: w ich śnie Bratysława znów staje się naprawdę Pozsony, a oni wjeżdżają do tego prawęgierskiego miasta na białych koniach jak admirał Miklós Horthy do Koszyc w 1938 roku.

No, faktycznie można by wyburzyć całą Petržalkę, tę wielką betonową maciorę rozłożoną na prawym brzegu Dunaju, tamtejszy Ursynów, w którym mieszka połowa bratysławian. Byłem tam tylko raz, w restauracji Alcatraz umiejscowionej na parterze jednego z długich, szarych bloków, restauracji – jak nazwa nieomylnie wskazuje – stylizowanej na więzienie. Siedziało się w ciemnej celi na pryczy, przed sobą miało się duży stół, zdaje się, wiszący na łańcuchach, choć może to jednak prycza na łańcuchach wisiała, a na ten stół kelnerka donosiła monstrualne porcje jedzenia, tak wielkie, że nawet na Węgrzech rzadko gdzie takie widziałem, i było to wszystko razem zupełnie surrealistyczne, a nade wszystko idiotyczne: wielkie blokowisko, a na nim knajpa udająca więzienie. Dlaczego ludzie znajdują przyjemność w jedzeniu obiadu lub kolacji w knajpie stylizowanej na więzienie, nie rozumiałem, zapewne idzie o to, że jest to więzienie, w którym jedyną opresją jest męczeństwo żołądka i jest to opresja przyjemna.

Po przekroczeniu granicy w Rajka zatrzymuję się zazwyczaj od razu, aby kupić winietę na węgierskie autostrady, zajeżdżam pod budynek, gdzie jest bar i okienko, a z niego bezosobowa ręka wydaje owe elektroniczne wydruki, wydruki, a nie naklejki na przednią szybę, których później nie można oderwać, a po których zostają tłuste plamy – oto pierwszy dowód na praktyczność Węgrów. Kiedyś jednak zupełnie bezmyślnie podjechałem z drugiej strony, gdzie swoje winietowe sprawy załatwiają kierowcy tirów. Nie mogłem już zawrócić, więc wszedłem w kolejkę spoconych, brzydkich i brzydko ubranych mężczyzn w szaroburogranatowych tiszertach i bluzach, w rozdeptanych sandałach albo plastikowych klapkach, którzy nieustannie przemierzają Europę, wioząc w wielkich ciężarówkach mirry, kadzidła i złota, tych heroicznych żeglarzy autostrad, którzy muszą zdążyć ze swoimi mięsami, owocami i warzywami na wyznaczony termin, więc jadą uparcie i bez przystanków. Znalazłem się pośród nich i pierwsza moja myśl brzmiała: tirówki to muszą być bardzo zdesperowane kobiety. Wnętrze pachniało kosmopolitycznym potem i nieświeżymi oddechami, kierowcy wypełniali jakieś deklaracje, przyklejali znaczki skarbowe na duże płachty papieru, wszystko w zasadzie szło sprawnie, ale jednocześnie w tym tłustym od parującego brudu powietrzu czuło się wyraźną wrogość, narastające napięcie, frustrację urzędników i nienawiść kierowców. Przy jednym z okienek eksplodowała właśnie międzynarodowa kłótnia, węgierski urzędnik wrzeszczał po węgiersku, turecki kierowca tira po turecku, Węgier nazywał Turka idiotą, kretynem, a nawet chyba chujem, bo nie udało mu się wcześniej wyklarować w normalnych węgierskich słowach, co tamten powinien wypełnić albo ile zapłacić, Turek bluzgał po swojemu, czego oczywiście nie rozumiałem, ale nie miałem wątpliwości, że bluzga, tak oto wielki konflikt węgiersko-turecki sprzed setek lat wracał jako groteskowa kłótnia na przejściu granicznym, ale tym razem zwycięstwo było po węgierskiej stronie, następowała symboliczna zemsta za półtora wieku osmańskiej okupacji. Turek bluzgał nadal, ale już ciszej, i coś tam wypełniał w odpowiednim formularzu, a w oczach urzędnika jaśniał triumf kulturowy.

Tym razem jednak, kiedy stało się to, o czym muszę opowiedzieć, jechałem nie przez Rajka, ale przez Tornyosnémeti, za sobą miałem już Słowację, a w sobie ciężkie zmęczenie, ale oczywiście myślałem, że nie ma co się zatrzymywać, do Miszkolca już blisko, tam odpocznę chwilę, kupię to wino, słoninę z mangalicy i szybko wrócę. Nie musiałem wtedy wcale jechać do Miszkolca, nie miałem tam nic do załatwienia, nie planowałem niczego oglądać, niczego opisywać, chodziło wyłącznie o podjechanie do hipermarketu i zrobienie tych prostych zakupów: parę butelek czerwonego wytrawnego z Villány albo Szekszárdu, z kilogram słoniny, do tego jakaś kiełbasa, trochę surowej ostrej papryki i szybki powrót, może nawet przed zmierzchem, a w każdym razie dostatecznie wcześnie, żeby jeszcze można było w Wołowcu urządzić z tego wszystkiego porządną kolację: pokroić słoninę, cebulę i długą zieloną paprykę, chleb, otworzyć wino.

No więc zmierzam do tego, że rozbiłem się jednak nie na Słowacji, ale już na Węgrzech, na znanej mi przecież na pamięć drodze numer 3 ze słowackiej granicy do Miszkolca. Rozbiłem się dokładnie obok miejscowości Encs, na prawie prostym odcinku drogi, który wcześniej przemierzałem nieraz i znów go będę przemierzał, ponieważ żyjemy z drogą numer 3 w pewnej symbiozie. Najzwyczajniej zasnąłem za kierownicą i wjechałem w tył jakiejś ciężarówki. Nie tira całe szczęście, tylko zwykłej dwuosiowej ciężarówki średniej wielkości. Nagle się obudziłem i przez sekundę myślałem, że właśnie budzę się w środku śmierci i że śmierć jest – co jednak zaskakujące – zupełnie biała. Przez całą sekundę, a może nawet dwie wyjątkowo długie sekundy, żyłem w przekonaniu, że już nie żyję, że będąc martwy, mam jednak świadomość bycia martwym, co jest dość niebywałym uczuciem. Po kolejnej sekundzie zorientowałem się jednak, że to poduszki powietrzne, które wypełniły kabinę samochodu, rozbieliły moje przekonanie, że właśnie ginę w wypadku, i było to bardzo przykre, gdyż miałem przecież świadomość, że ginę z powodu własnej nieprzymuszonej głupoty, ginę poniekąd z powodu słoniny z mangalicy, że jestem na swój sposób ofiarą zemsty tysięcy węgierskich kudłatych świń, które corocznie są mordowane, aby ktoś taki jak ja mógł delektować się przyrządzaną z nich paprykowaną słoniną, zagryzając do niej cebulę, paprykę i popijając czerwonym winem z Villány lub Szekszárdu. Do Miszkolca zostało mi w tym momencie ze trzydzieści kilometrów.

Policja przyjechała bardzo szybko, właściwie prawie zaraz po tym, jak na miękkich nogach wygrzebałem się z samochodu, zastanawiając się, jak teraz dojadę do Miszkolca po tę słoninę i wino i jak z tymi darami wrócę do Wołowca, tak jak się umawialiśmy z Moniką i Andrzejem. Nigdy nie miałem zbyt wiele do czynienia z policją drogową, jednak spodziewałem się poważnych pytań, surowego wzroku i dmuchania w alkomat, tymczasem policjant w wymiętej i spranej bejsbolówce zadał mi tylko pytanie, czy piłem. Nie piłem, byłem zmęczony i zasnąłem. Przytaknął ze zrozumieniem, patrząc mi w oczy i nie znajdując w nich kłamstwa, po czym odszedł do radiowozu. Po parunastu minutach pojawił się serwis sprzątający i sprawnie oczyścił drogę z kawałków karoserii i plam oleju, papiery zostały spisane, mój samochód został zepchnięty na pobocze, a z przejeżdżających z naprzeciwka i mijających nas aut ciekawie wychylali się kierowcy i w ich oczach współczucie mieszało się jakby z jakąś satysfakcją, policjanci zbierali się do odjazdu, a ja zdążyłem jeszcze tylko spytać, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa, abym mógł tam pójść i posiedzieć, bo na holowanie miałem czekać aż półtorej godziny. Półtorej godziny w pustej przestrzeni, w krajobrazie tak nudnym i zbędnym, że w ogóle mogłoby go nie być. „Niech pan tu nie zostawia samochodu, bo w okolicy jest duża mniejszość i jak pan wróci, to nie będzie już bagaży, wszystko ukradną” – powiedział jeden z gliniarzy. Zostałem więc przy rozbitym samochodzie i wysyłając esemesy i dzwoniąc, pilnowałem mojego dobytku przed okoliczną „mniejszością”, czyli Cyganami, którzy mieli się czaić gdzieś za łagodnymi wzgórzami Zemplén i czekać na okazję do szabru mojego dobytku. Zapewne w policji odbyły się jakieś polityczno-poprawnościowe szkolenia i funkcjonariusz nie może już powiedzieć po prostu, że przyjdą „Cyganie” i wszystko ukradną, musi powiedzieć, że okradnie mnie „mniejszość”.

Czas rozciągał się leniwie, raz po raz zatrzymywał się samochód i kierowca pytał, czy wszystko w porządku i czy nie trzeba pomóc. Nie trzeba, mówiłem, czekam właśnie na holowanie. Jeden z ciekawskich nawet wysiadł i oglądał z fascynacją moje rozbite renault, kręcąc głową z podziwem i znawstwem konesera wypadków.

W końcu przyjechało holowanie pod postacią zblazowanego faceta w brudnym drelichu. Kabina jego holownika cała była jedną wielką cuchnącą popielniczką, jechaliśmy nadal tak dobrze mi znaną trójką, mijaliśmy znane mi na pamięć miasteczka, tyle że to nie ja tym razem byłem kierowcą. Holownik odwiózł mnie wraz z moim nieszczęsnym renault do warsztatu we wsi Kistokaj tuż pod Miszkolcem, do warsztatu, którego właściciel był ubrany w militarne ciuchy, po obejściu biegały dwa psy bojowe, a na klepisku stało jeszcze kilka innych rozbitych aut, po czym powlokłem się do knajpy Zielony Król, by tam czekać na Andrzeja i Kamila, którzy już po mnie jechali – z Polski przez Słowację, tą samą drogą, którą ja jechałem kilka godzin temu, zasypiając za kierownicą i śniąc o paprykowanej słoninie z mangalicy i paru butelkach wina z Villány leżących na półkach w Tesco lub Carrefourze na obrzeżach miasta, które wtedy po raz pierwszy, lecz nie ostatni okazało się moim szczególnym węgierskim fatum, cholernym przekleństwem mojego węgierskiego życia.

Zielony Król był rzeczywiście zielonym parterowym barakiem przy bocznej drodze i był wyludniony jak cała ta niespełna dwutysięczna miejscowość. Przez zmierzchającą ciszę przebijało się jedynie ujadanie psów i poczułem zupełne, bezbronne i rozpaczliwe wyobcowanie z tego świata, niedaleki Miszkolc był jak jakaś odległa, niedostępna planeta łyskająca światłami swoich stacji kosmicznych, a ja uwięziony w Zielonym Królu mogłem tylko pić piwo za piwem, nie mogąc się jednak upić, mogłem tylko gapić się bezmyślnie na jedynego prócz mnie gościa tej knajpy, który uparcie i tępo grał w jednorękiego bandytę.

Nazwa Zielony Król nie jest bynajmniej jakąś ekstrawagancją właściciela, który nie mógł znaleźć pomysłu na nazwę dla swojej melancholijnej spelunki czy też chciał być wyjątkowo oryginalny. Otóż zielony król to jest figura w talii węgierskich kart, zupełnie innych niż te, którymi w Polsce gramy w pokera, brydża czy swojskiego tysiąca. Nie są one aż tak całkiem węgierskie, bo gra się nimi także w Niemczech, Austrii, na Słowenii i w Czechach, ale na Węgrzech noszą naturalnie nazwę węgierskich. Talia składa się z trzydziestu dwóch lub trzydziestu sześciu kart, zaczyna się wcale nie od dwójki, jak u nas, ale od siódemki, figury odwołują się do postaci z Wilhelma Tella i można nimi grać na przykład w kurucosa albo w snapszera, czyli w polskie sześćdziesiąt sześć, inne są poza tym nie tylko figury, ale i kolory, asy na przykład nie nazywają się „as pik”, „as karo” i tak dalej, ale „zima”, „wiosna”, „lato” i „jesień”, co zdecydowanie bardziej mi się podoba, ponieważ przechowuje w sobie trwałość świata, choć szkoda, że nie ma damy ani waleta, tylko karta „dolna” i „górna”. Jeszcze można grać w ulti, w które gra przecież matka Pétera Esterházyego w jego powieści Niesztuka, i jest w tym naprawdę dobra, więc trochę wstyd, że ja sam nie potrafię zagrać w żadną z tych gier, podobnie zresztą jak nie gram w karty klasyczne, zwane skądinąd, o czym dowiedziałem się dopiero później, kartami francuskimi. Jak się teraz nad tym zastanawiam, to po raz ostatni w karty musiałem grać w czasie jakichś studenckich wakacji pod namiotem, pewnie na Mazurach albo nad Bałtykiem, i musiał być to tysiąc, bo żadnej innej gry nigdy nie opanowałem, to jedno z wielu moich drobnych kalectw. Jest w tych węgierskich kartach jakieś stare piękno i osobność, więc staram się zapomnieć, że grają w nie także Niemcy i Czesi, myślę sobie, że te wyprodukowane w Budapeszcie w pierwszej połowie XIX wieku, w tym miejscu, gdzie stoi dziś słynna karczma Wichmanna w siódmej dzielnicy, na Kazinczy utca 55, że te węgierskie karty to coś charakterystycznego wyłącznie dla Węgier, ponieważ lubię sobie czasem trochę zmitologizować Węgry.

Knajpa Wichmanna to dość ponura spelunka ciesząca się środowiskowym kultem, tym bardziej że nie wisi nad jej wejściem żaden szyld, jest to więc właściwie lokal no logo i jeszcze do niedawna w tej dość ciemnej, gęstej od dymu papierosowego i skwaśniałych oddechów karczmie siedziała głównie ekipa stałych bywalców. Ale ni stąd, ni zowąd zaczęto nagle rezerwować stoliki dla grup turystycznych, zatem dotknąć musiało Wichmanna to globalne nieszczęście, że ktoś wpisał karczmę do jakiegoś przewodnika i turystyczny totalitaryzm zawitał w te nieco nieświeże progi. Ja nie widziałem jednak w dość często spędzane w Wichmannie wieczory obcokrajowych wycieczek, w Wichmannie królowała czysta węgierskość czy też budapeszteńskość oraz prawdziwy egalitaryzm wiekowy, bo siedzieli tam starzy pijacy, podstarzali artyści oraz młodzież szkolna i studencka, i wszyscy pili piwo i domową palinkę nalewane przez grubego, brodatego barmana koło pięćdziesiątki, który z pewnością musiał być wielbicielem starego bluesa oraz klasycznego hard rocka, jednym z tych, którzy uważają, że prawdziwa muzyka skończyła się nie później niż w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

W każdym razie knajpa Wichmanna, którą rzeczony Tamás Wichmann – słynny kajakarz, dziewięciokrotny mistrz świata – założył raptem w 1987 roku (choć wygląda, jakby powstała jeśli nie sto lat wcześniej, to na pewno zaraz po drugiej wojnie światowej), jest i tak jedną ze starszych pijalni alkoholu w siódmej dzielnicy, jednym z najstarszych miejsc cowieczornego pocieszenia, ale jakże innym od tych wszystkich modnych „knajp w ruinach” urządzonych na dziecińcach opuszczonych kamienic, gdzie buzuje internacjonalizm, kosmopolityzm, liberalizm i inne miazmaty nowoczesności.

Nie ma się co spieszyć do Wichmanna, otwiera się dopiero o osiemnastej, a właściwie to otwiera się wtedy, gdy obsłudze zachce się otworzyć, bo przecież kilka razy odbiłem się od zamkniętych drzwi, mimo że po Király utca snuły się już wyfiokowane nastolatki pociągające wino wprost z butelek i kolebiące się na swoich zbyt wysokich jak na wiek obcasach; starały się wyglądać doroślej niż w rzeczywistości, kryjąc pod wrzaskliwym makijażem swoją mleczną młodość, i wypuszczały dym papierosowy z pogardliwie wydętych ust, bo tak naprawdę zupełnie nie wiedziały, co ze sobą zrobić. Zamyka się zaś Wichmann o drugiej w nocy, jego schyłkowy urok predestynuje go do tego, żeby to w nim zakończyć knajping po innych lokalach siódmej dzielnicy, to tutaj należy dobić się ostatnią palinką i pogrążyć w węgierskim smutku. Jeśli trafiałem do Wichmanna, to chyba zawsze właśnie na zakończenie peregrynacji po Erzsébetváros, aby otrząsnąć się ze złudnego blichtru światowych knajp i zanurzyć w stylowej retrobudapeszteńskości.

Czasy się zmieniają i to jak zwykle nie tak, jak powinny, rozwiały się legendarne dymy snujące się po tej mrocznej przestrzeni, pozostały tylko jeszcze bardziej legendarne kanapki z gorącymi sznyclami, które aż parzą podniebienie i smakują najlepiej, gdy ma się w sobie już kilka dreherów zaostrzających apetyt oraz kieliszek domowej palinki, która nie za bardzo wiadomo, z czego jest pędzona, bo słowo „domowa” czy też „mieszana” musi wystarczyć za rekomendację, ale w każdym razie bardzo dobrze wchodzi, wchodzi – rzekłbym – lekko jak kisiel, nie drapiąc i nie wstrząsając pijącym jak zwykła gorzała. Tak zresztą jest z każdą porządną węgierską palinką i serbską bądź bułgarską rakiją, a może nawet z rumuńską cujką, ale tego akurat nie pamiętam, bo cujkę piłem ostatnio bardzo dawno temu.

Och, nieraz pożerałem te fenomenalne kanapki ze sznyclami jak głodna mangalica, dwie, trzy potężne pajdy białego chleba z położonym na nich soczystym, gorącym mięsem z plasterkiem cytryny, by skropić nią panierkę. Działo się to zawsze gdzieś w okolicach piątkowej lub sobotniej północy, jadłem, nie myśląc wcale o tym, jak niezdrowe jest objadanie się panierowanymi kotletami przed snem, a potem ociężały dryfowałem do domu, ordynując sobie w myślach na następny dzień dietę, składającą się z jogurtu, warzyw i owoców, i dotrzymując postanowienia jedynie w porze śniadaniowej, bo już od popołudnia moje kubki smakowe i żołądek domagały się kanapek od Wichmanna, dwie, trzy wielkie pajdy białego chleba z soczystym sznyclem skropionym odrobiną soku z cytryny, jakże się temu przeciwstawić? Otóż gorącym kanapkom u Wichmanna przeciwstawić się nie można, wiem o tym ja, który co jakiś czas mam ataki tęsknoty za tymi sznyclami, wie to też z pewnością gruby barman, którego widziałem kiedyś, jak zajadał z dziecięcą desperacją wielki kotlet, tyle że dodatkowo posypany sproszkowaną papryką. Idzie tu o to, że sznycla można sobie naturalnie usmażyć w domu, położyć go na pajdzie chleba, skropić cytryną i to będzie prawie taki sam sznycel na chlebie jak u Wichmanna, ale nie będzie to sznycel z Wichmanna, ponieważ to, że są to sznycle jedzone u Wichmanna o północy, nadaje im specjalnego, wyjątkowego smaku, albowiem prócz samego smaku liczą się przecież okoliczności posiłku.

Budapeszt od jakiegoś czasu oznacza dla mnie przede wszystkim powtarzalność rytuałów, coraz wyraźniej widzę, że nie pożądam nowości, że chcę jedynie chodzić starymi ścieżkami, jeść dania, które jadłem już nieraz, i pić fröccsa w tych knajpach, w których już nieraz fröccsa piłem. Budapeszt w jakiś dziwny sposób kastruje mnie z potrzeby odkrywania czegokolwiek nowego, Budapeszt jest jak kolekcja pamiątek, które wyjmuje się z kuferka, ogląda, bawi nimi, a potem znów odkłada na miejsce, ale nie sposób się ich pozbyć, bo wtedy pozbyłoby się części samego siebie. Przecież kolekcjoner zbiera, aby zbierać, kolekcjoner najbardziej chciałby zostać pochowany ze swoją kolekcją, jak dawni wojownicy chowani byli ze swoimi wiernymi końmi.

Zauważyłem ze wstydliwą przykrością, że zaczynam postrzegać Budapeszt nostalgicznie w sposób wredny i roszczeniowy, wymagając od niego, żeby się nie zmieniał, żeby na moje osobiste żądanie pozostawał wciąż tym samym miastem, które zapamiętałem lata temu, ponieważ właśnie taki jego obraz ustawiłem sobie przed oczami jako obowiązujący, że napędza mnie niezmienność tego miasta, jego starczy upór w noszeniu wciąż tych samych, przecierających się ubrań, a nawet dziurawej bielizny, więc nie powinien – podług mnie – ze swojej nędznej emerytury kupować sobie choćby jednej nowej koszuli, majtek czy pary skarpetek. Pojąłem tę swoją podłość, jeżdżąc metrem, kiedy w dziwny sposób większą przyjemność niż podróżowanie drugą, odnowioną linią sprawiały mi niebezpieczne rejsy linią trzecią, do której przecież starałem się za poprzednimi pobytami nawet nie wsiadać ze strachu, że zardzewiały wagon nagle rozpadnie się w głębinie tunelu, a przynajmniej się tam zatrzyma i nie będzie w stanie ruszyć albo nawet spłonie ze mną w środku, wszak pamiętam doniesienia prasowe i znam ludzi, którzy do stacji linii niebieskiej nie zjeżdżają wcale, ze strachu wybierając nawet skomplikowane autobusowo-tramwajowo-trolejbusowe przesiadki. Druga linia metra została kilka lat temu gruntownie wyremontowana, dotarł wreszcie nowy tabor – jednoprzestrzenne pociągi, o które zresztą latami toczyła się sądowa kłótnia – i podróż czerwoną linią jest dziś zupełnie czymś innym, niż kiedy mieszkałem blisko stacji przy dawnym placu Moskwy. Lecz mnie dzisiejsze podróże czerwoną linią nie przynoszą przyjemności, przemieszczam się tymi nowymi wagonami z taką mniej więcej emocją, z jaką jeżdżę metrem w Warszawie, czyli z żadną, za to smród i smutek niebieskiej linii pociąga mnie coraz mocniej. Zdając sobie w pełni sprawę ze swojego nostalgicznego skretynienia, z prawdziwą radością zanurzałem się ostatnio w groźne odmęty linii trzeciej, na której wciąż jeżdżą łysiejące i szczerbate składy radzieckie, zardzewiałe i prawie w moim wieku. Oczywiście większość schodów ruchomych jak zwykle była zepsuta i zastawiona żółtymi żelaznymi parawanami, stało przy nich po kilku facetów w drelichach, z tego jeden coś dłubał, a reszta z zawodowym znudzeniem obserwowała jego poczynania. Tak zresztą przecież zawsze to wygląda, czy przy zepsutych schodach metra, czy przy naprawie jakichś rur wodociągowych, kabli telefonicznych czy innych instalacji: jeden gość kopie, względnie kręci kluczem francuskim, a wokół stoi grupka zafrasowanych robotników i obserwuje z nieco zblazowanym napięciem efekty jego pracy, jest w nich spokój, żadnego pośpiechu, nie pracują na akord, na wszystko przyjdzie czas, jest w tym prawdziwa stoicka filozofia klasy robotniczej.

Z takim samym rozczarowaniem wsiadałem do nowych, pachnących jeszcze świeżą tapicerką i plastikiem niebieskich autobusów mercedesa, ciesząc się wprawdzie komfortem podróży jeszcze do niedawna w Budapeszcie niedostępnym, a jednak przecież większą radość sprawiało mi przesiadanie się do cuchnących ikarusów, brudnych wżartym w fotele i ściany brudem minionego ćwierćwiecza, ponieważ wraz ze mną jechały nimi moje wspomnienia, rojenia i sentymenty. Staram się z tym walczyć, by Budapeszt nie pozostał dla mnie wyłącznie miastem przeszłości, skansenem pamięci, po którym będę przemieszczał się już tylko znanymi na pamięć liniami, chodził do tych samych knajp, księgarń, kąpielisk, to jest walka z mijającym czasem, to jest pierwsze poważne ostrzeżenie, że się niebezpiecznie starzeję mentalnie, że sentymentalnie dziadzieję, więc myślę, że będę musiał kiedyś wyruszyć na wielką budapeszteńską wyprawę po nieznanych kwartałach, po przedmieściach, w jakiejś nieokreślonej jeszcze dokładnie przyszłości wsiąść w czwartą, wciąż nieukończoną linię metra, która na planach będzie miała kolor zielony, wsiąść i zachwycić się nią tak mocno, żeby prawie zapomnieć o istnieniu linii niebieskiej, pozostawić w tunelach owej linii całą pachnącą smarem i brudem przeszłość.

Z nowości w Budapeszcie szukam właściwie głównie nowych knajp, osobliwie w piątkowe i sobotnie wieczory, gdy w tramwajach na Nagykörút pachnie wyperfumowanymi dziewczętami. Kiedy siedzę w nowym sezonowym lokalu Pagony mieszczącym się w dawnych basenach dla dzieci przy Kemenes utca obok sławnego hotelu Gellérta, czuję senne uspokojenie i myślę o tym, że tu, gdzie teraz kelner nosi z godnością między stolikami tacę z winem, piwem i szprycerami, słychać było kiedyś piski dzieci, że w niecce, w której siedzę, wlewając w siebie kolejnego fröccsa, pluskały się pod uważnym wzrokiem rodziców przyszłości narodu węgierskiego – dzisiejsi neofaszyści, neopoganie i neoliberałowie, bankowcy, hipsterzy, bezrobotni, kobiety sukcesu i kobiety upadłe, zwolennicy Viktora Orbána i członkowie Jobbiku, i ci, którzy całą tę węgierską politykę mają gdzieś i albo zbierają forint do forinta, żeby przeżyć, albo szastają plikami banknotów ze świętym Stefanem, a do domów gdzieś na Rózsadomb wracają taksówką, ze zblazowaną miną słuchając rytualnych narzekań szoferów. Oni wszyscy być może taplali się tu jako dzieci, tu, gdzie teraz wieczorny chłód i cisza dają się coraz bardziej we znaki i nie pomaga alkohol ani nawet rozmowy. Każde słowo rozpływa się natychmiast w wieczornym powietrzu, bo Pagony jest pod gołym niebem, otoczone gęstymi drzewami, które w późnoletni wieczór nadają temu dziwnemu lokalowi pozór niesamowitości. Ten senny klimat Pagony, te białe i niebieskie kafelki dawnych basenów, to wszystko powoduje, że zaczynam się tu czuć jak duch, jak zmarły powracający do zaprzepaszczonego świata dzieciństwa. Tak, Pagony nie jest zwykłą knajpą, tylko dziwnym nostalgicznym wehikułem czasu, który na chwilę zatrzymał się w Budapeszcie roku 2013, ale zaraz być może odleci w przeszłość, a my wszyscy, którzy tu teraz siedzimy, zamienimy się znów w dzieci.

Ale wtedy w Zielonym Królu wypiłem chyba z pięć piw, nim w progu stanęli Andrzej z Kamilem, jakże niezwyczajne towarzystwo w lokalu obsługującym przecież wyłącznie mieszkańców Kistokaj, które zapewne w całej swojej historii nie widziało wcześniej ani jednego obcokrajowca. Wzięli moje bagaże i zabrali mnie do Polski, znów jechaliśmy trójką, tym razem w stronę Słowacji, światła przeklętego Miszkolca oddalały się coraz szybciej.

Bertalan Farkas leci w kosmos

Mój ojciec wychodził z słusznego i niepodważalnego założenia, że każdy mężczyzna powinien mieć jakieś hobby, więc nad moim zaczął pracować, już kiedy miałem ledwo ponad dziesięć lat, wydaje mi się, że nie więcej, zresztą to chyba niezły wiek na formowanie zainteresowań. Ja też uważam, że każdy mężczyzna powinien mieć hobby, żeby nie zwariować albo się nie zapić na śmierć, hobby – stoję na tym niewzruszonym stanowisku – ocala mężczyznę, nadaje jego życiu jakiś porządek, niesie ratunek w burzy i sztormach wieku średniego, chroni go przed codziennością, przed zbytnią natarczywością świata, chroni przed przyszłością. Myślę, że samotność zbieracza (a żeby być prawdziwym kolekcjonerem trzeba być samotnikiem) jest najszlachetniejszą formą ucieczki od życia. I myślę, że mój ojciec też tak uważał, aczkolwiek w tej chwili nie jestem sobie w stanie przypomnieć żadnego hobby mojego ojca prócz maniackiej gry w totolotka. Czytał co prawda książki, węgierskich i światowych klasyków, unikał raczej literatury współczesnej i z perspektywy mojego obecnego wieku stwierdzam, że była to decyzja niegłupia, najchętniej jednak studiował biografię wielkiego węgierskiego boksera László Pappa, a także dzieje piłkarza Bozsika, przeczytał je co najmniej kilka razy, na jego biurku właściwie permanentnie leżała biografia Józsefa Bozsika, czyli słynnego „Cucu”, którą właśnie po raz kolejny zaczynał czytać bądź po raz kolejny kończył, względnie po raz kolejny znajdował się gdzieś w połowie, i nie wątpię, że znając tę książkę na pamięć (podobnie jak biografię László Pappa), za każdą kolejną lekturą znajdował w niej nowe treści. Z jakichś powodów był zapamiętałym wielbicielem Bozsika, jednego z najsłynniejszych piłkarzy w dziejach narodu węgierskiego, zawodnika legendarnej złotej jedenastki, nie tak legendarnego jak Ferenc Puskás, ale jednak legendarnego, ponieważ każdy, kto grał w słynnej Aranycsapat, stawał się automatycznie i nieodwołalnie legendą, od bycia legendarnym nie dawało się w tym przypadku uciec.

Innego hobby mojego ojca sobie nie przypominam, pomijając wspomnianą uporczywą i znaczoną cotygodniowymi klęskami grę w totolotka, ale decyzja, aby mnie jakimś hobby zarazić, bez wątpliwości była słuszna i jestem ojcu za to wdzięczny. Ojciec obmyślił sobie zatem, że będę zbierać znaczki. To znaczy, że odziedziczę po nim rzekomy zbieracki zapał. Bo ojciec jednak miał, choć nierozwinięte do końca, hobby filatelistyczne, można powiedzieć, że hobby filatelistyczne znajdujące się w wiecznym okresie prenatalnym. Przekazał mi więc swoje dziedzictwo: wielki, relatywnie wielki oczywiście, zbiór węgierskich znaczków z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych; znaczków, których nigdy nie skatalogował, nie ułożył i nie przyporządkował do żadnych serii, słowem sprezentował mi zupełnie chaotyczny zbiór, który znajdował się w jednym klaserze oraz w sporym szarym tekturowym pudełku z zieloną naklejką „Csokoládéval bevont konzum szaloncukorka”. Zdaje się, że to były właśnie te cukierki na choinkę, które przez lata zawisały w każde Boże Narodzenie na naszym świątecznym drzewku, twarde i niejadalne, wyjałowione już nawet z czekoladowego zapachu. Znaczki w pudełku poupychane były do mnóstwa kopert, z których zżółkła większość miała nadrukowany adres: Medicor Művek Röntgengyára Budapest X, Gyömrői u. 128. Tam pracował mój ojciec, inżynier w tej wielkiej firmie produkującej aparaty rentgenowskie, inkubatory i inne urządzenia medyczne. Kiedy oglądam dziś plan Budapesztu, to widzę wyraźnie, jak daleko miał do pracy. Obecnie ten adres jest na wysokości ostatniej stacji trzeciej linii metra, Kőbánya-Kispest, z centrum można dojechać tam w dwadzieścia minut i potem kawałek podejść, wtedy jednak, gdy wkładał do tych kopert swoją kolekcję znaczków, trzeciej linii jeszcze nie było. Tak, znów wracam do trzeciej linii metra, jak się okazuje, wiezie mnie ona teraz w przeszłość mojego ojca, który gdy zbierał te znaczki, miał mniej więcej tyle lat co ja teraz, więc kiedy jadę tą nieszczęsną niebieską linią, czuję wstydliwe rozczulenie nad tymi umierającymi pociągami i wyobrażam sobie, jak mój ojciec – jest połowa lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku – wkłada do firmowych kopert Medicora zakupione na poczcie albo w sklepie filatelistycznym znaczki, które ja dziś, pół wieku później, usiłuję jakoś uporządkować.

WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

tel. 504 564 092, 605 955 550

[email protected]

Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, [email protected]

Wołowiec 2013

Wydanie I