Czarne skrzydła - Sue Monk Kidd - ebook

Czarne skrzydła ebook

Sue Monk Kidd

4,4
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa książka autorki światowego hitu Sekretne życie pszczół. Numer 1 na liście bestsellerów New York Timesa, wyselekcjonowany do ekskluzywnego klubu książkowego Oprahy Winfrey!

Dwie kobiety, dwie walki o wolność, jedna niezwykła przyjaźń…

Sarah Grimké jest córką sędziego sądu najwyższego Karoliny Południowej, plantatora zaliczanego do elity Charlestone. Nie potrafi się jednak podporządkować obowiązującym w jej świecie konwenansom. Marzy o tym, żeby studiować i zostać pierwszą kobietą prawnikiem. Na swoje jedenaste urodziny dostaje niecodzienny prezent – wyciągniętą z czworaków i obwiązaną lawendowymi wstążkami czarnoskórą Hetty, zwaną Szelmą. To kolejny „obyczaj”, którego Sarah nie potrafi zaakceptować, bo drugiego nie można przecież „posiadać”… To dopiero początek jej problemów.

Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i życiem pierwszych abolicjonistek, sióstr Grimké, wspaniała powieść, która prowadzi nas do korzeni stanów południowych Ameryki. Niezwykła pochwała siły przyjaźni i siostrzanej miłości ponad podziałami. Świadectwo walki o wolność i prawo do głosu. Od czasów Przeminęło z wiatrem nie było takiej opowieści!

Służące – tylko lepsze.

                                               „The Sun

Bogata narracja, wyraziści bohaterowie i rzadka dziś historyczna perspektywa to idealny materiał na wspaniały, poruszający film.

Oprah Winrfey, właścicielka praw do ekranizacji książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 527

Oceny
4,4 (171 ocen)
92
58
17
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Blakustki

Nie oderwiesz się od lektury

„To wtedy dostrzegłam, kim naprawdę jest - człowiekiem, dla którego bardziej liczą się zasady niż miłość” Na swoje 11 urodziny Sarah Grimké dostaje w prezencie niewolnicę Hetty. Sarah buntuje się i nie chce posiadać żadnego człowieka to wbrew jej przekonaniom. Po pewnym czasie miedzy dziewczętami rodzi się więź koleżeństwa. Mama Hetty - Mauma jest szwaczką i skrycie marzy aby kiedyś jej los i jej córki się zmienił. To historia wielu perspektyw. Grupa niewolników marząca o lepszym życiu dla siebie, mająca dość poniżania i stosowania wobec nich coraz to nowszych kar cielesnych. Sarah w której od dziecka kiełkuje bunt przeciwko posiadaniu drugiego człowieka to cichy głosik w społeczeństwie które nie widzi w niewolnictwie niczego złego a nawet potępia inne myślenie niż ich. Ciężko czyta się o ludzkiej krzywdzie i dlatego ta książka tak mocno we mnie uderzyła. Polecam ale uprzedzam, że ta historia złamanie wasze serce 💔
10
jolad6

Nie oderwiesz się od lektury

W zalewie czytadeł coraz trudniej trafić na wartościową lekturę.Udało się, Właśnie skończyłam czytać perełkę. Nie pozostaje nic innego, jak sięgnąć po następną powieść tej pisarki.
10
Pleksi26

Dobrze spędzony czas

Ważna lektura, porusza trudny temat, który w naszych czasach wydaje się czym niemożliwym
00
zuszekanna44

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca książka.
00
Balatonella

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa, doskonale opisana historia!
00



Ty­tuł ory­gi­nału: "The In­ven­tion of Wings"
Co­py­ri­ght © 2014 by Sue Monk Kidd Ltd.
Wszyst­kie prawa za­strze­żone, w tym prawo do re­pro­du­ko­wa­nia w ca­ło­ści lub w czę­ści w ja­kiej­kol­wiek for­mie. Ni­niej­sze wy­da­nie opu­bli­ko­wano w po­ro­zu­mie­niu z wy­daw­nic­twem Vi­king, od­dzia­łem Pen­guin Group (USA) LLC, spółki kon­cernu Ran­dom Ho­use.
© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2014
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-08-07918-8
OPIEKA RE­DAK­CYJNA: Jo­lanta Kor­kuć
RE­DAK­CJA: Anna Rud­nicka
KO­REKTA: Ewa Ko­cha­no­wicz, Aneta Tka­czyk
PRO­JEKT OKŁADKI I STRON TY­TU­ŁO­WYCH: Ol­gierd Chmie­lew­ski
Na okładce wy­ko­rzy­stano zdję­cia: isit­sharp © iStock­photo ca­ni­ties © Fre­epik.com
RE­DAK­CJA TECH­NICZNA: Bo­żena Kor­but
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Sandy’ego Kidda z wy­ra­zami mi­ło­ści

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Li­sto­pad 1803–luty 1805

Hetty Szelma Grimké

Był czas, kiedy lu­dzie w Afryce po­tra­fili la­tać. Tak pew­nej nocy po­wie­działa mi mauma. Mia­łam wtedy dzie­sięć lat.

– Twoja baba-mauma, Szelmo, wi­działa to na wła­sne oczy. Mó­wiła, że wzno­sili się aż nad drzewa i chmury. Mó­wiła, że la­tali jak kosy. Ale kiedy tu­taj przy­pły­nę­li­śmy, utra­ci­li­śmy tę ma­gię na za­wsze.

Moja mauma była by­stra. Nie umiała czy­tać ani pi­sać tak jak ja. Całą swoją wie­dzę czer­pała z ży­cia, a nie za­znała w nim wiele szczę­ścia. Spoj­rzała na moją twarz, na któ­rej ma­lo­wały się smu­tek i zwąt­pie­nie.

– Nie wie­rzysz mi? A jak my­ślisz, dziecko, skąd się wzięły twoje ło­patki?

Chude ko­ści ster­czały z mo­ich ple­ców jak dwa gru­zełki. Mauma po­kle­pała mnie po nich i do­dała:

– Tylko tyle zo­stało z two­ich skrzy­deł. Te­raz to zwy­kłe, pła­skie ko­ści, ale pew­nego dnia je od­zy­skasz.

By­łam by­stra jak mauma. Cho­ciaż mia­łam do­piero dzie­sięć lat, wie­dzia­łam już, że te hi­sto­rie o la­ta­ją­cych lu­dziach to zwy­kła bujda. Wcale nie by­li­śmy ma­gicz­nymi ludźmi, któ­rzy utra­cili swoją moc, tylko zwy­kłymi nie­wol­ni­kami. I ni­g­dzie się nie wy­bie­ra­li­śmy. Do­piero po ja­kimś cza­sie zro­zu­mia­łam, co mauma chciała przez to po­wie­dzieć. Na­prawdę umie­li­śmy la­tać, tyle że ma­gia nie miała z tym nic wspól­nego.

Tam­tego dnia, kiedy wy­padki przy­brały nie­od­wra­calny ob­rót, a moje ży­cie zmie­niło się na za­wsze, do­kła­da­łam drewna pod ko­cioł na po­dwó­rzu, wy­go­to­wu­jąc po­ściel dla nie­wol­ni­ków. Oczy pa­liły mnie od dro­bi­nek ługu, które po­ry­wał wiatr. Po­ra­nek był chłodny – słońce przy­po­mi­nało biały gu­zi­czek przy­szyty mocno do nie­bo­skłonu. La­tem no­si­ły­śmy su­kienki z sa­mo­działu i majtki z dłu­gimi no­gaw­kami, lecz wraz z na­sta­niem char­le­stoń­skiej zimy, która przy­cho­dziła jak le­niwa dzie­wu­cha do­piero w li­sto­pa­dzie albo stycz­niu, za­kła­da­ły­śmy bez­kształtne palta z gru­bej przę­dzy – zwy­kłe stare worki, tylko z rę­ka­wami. Mój był uży­wany i się­gał mi aż do ko­stek. Nie wie­dzia­łam, ile brud­nych, nie­my­tych ciał no­siło go przede mną, ale każde z nich zo­sta­wiło po so­bie ślad – spe­cy­ficzną woń.

Tego ranka na­sza pani wy­grzmo­ciła mi grzbiet, bo za­snę­łam w trak­cie mo­dli­twy. Co­dzien­nie wszy­scy nie­wol­nicy z wy­jąt­kiem Ro­setty, która była stara i obłą­kana, zbie­rali się przed śnia­da­niem w ja­dalni. Wal­czy­li­śmy z sen­no­ścią, pod­czas gdy pani czy­tała nam bi­blijne wer­sety o tym, że „Je­zus gorzko za­pła­kał”, i mo­dliła się, aby Bóg ob­da­rzył nas naj­mil­szą Mu ce­chą, czyli p o s ł u s z e ń s t w e m. A je­śli ko­muś zda­rzyło się przy­snąć, wów­czas pani, mię­dzy „i rzekł Bóg to” a „i rzekł Bóg tamto”, z ca­łych sił okła­dała go la­ską.

Po­skar­ży­łam się Cio­teczce na swoje nie­szczę­ście.

– Od­dal ode mnie ten kie­lich! – po­wie­dzia­łam, po­słu­gu­jąc się jed­nym z wer­se­tów pani. – Je­zus gorzko za­pła­kał, bo zna­lazł się w po­trza­sku ra­zem z na­szą pa­nią, tak samo jak my.

Cio­teczka, ku­charka, słu­żyła na­szej pani, od­kąd ta była małą dziew­czynką, i ra­zem z ka­mer­dy­ne­rem Tom­frym za­rzą­dzała ca­łym do­mem. Tylko ona mó­wiła pani, co ma ro­bić, i nie ob­ry­wała za to la­ską. Mauma za­wsze po­wta­rzała, że­bym li­czyła się ze sło­wami, ale ni­gdy nie słu­cha­łam. Cio­teczka trzy razy dzien­nie wy­ba­łu­szała na mnie oczy.

By­łam szelmą. Ale to nie stąd wzięło się moje imię. Pan i pani na­zy­wali każ­dego jak na­leży, mauma spo­glą­dała jed­nak na swoje ma­leń­stwo le­żące w ko­szyku i wtedy do głowy przy­cho­dziło jej inne imię, zwią­zane z wy­glą­dem dziecka, z dniem ty­go­dnia, po­godą albo tym, jaki tam­tego dnia wy­da­wał się świat. Ko­szy­kowe imię mo­jej maumy brzmiało Lato, a to wła­ściwe Char­lotte. Miała brata na­zwa­nego Cięż­ki­czas. Lu­dzie są­dzą, że ja cią­gle coś zmy­ślam, ale to aku­rat naj­praw­dziw­sza prawda.

Ten, kto no­sił ko­szy­kowe imię, przy­naj­mniej do­stał coś od swo­jej maumy. Kiedy przy­szłam przed­wcze­śnie na świat, pan Grimké ochrzcił mnie Hetty, lecz mauma po­pa­trzyła na mnie i na­zwała Szelmą.

Tam­tego dnia po­ma­ga­łam Cio­teczce na po­dwó­rzu, a mauma szyła dla pani suk­nię ze zło­tej sa­tyny, taką z tur­niurą. Mó­wiło się, że jest w stylu fran­cu­skim. Mauma była naj­lep­szą szwaczką w ca­łym Char­le­sto­nie, na do­da­tek bar­dzo pra­co­witą. Nikt tak jak ona nie umiał wy­cza­ro­wać rów­nie pięk­nego stroju, cho­ciaż nie ko­rzy­stała z żad­nych wy­kro­jów. Nie cier­piała ich. Sama wy­bie­rała je­dwa­bie i ak­sa­mity na tar­go­wi­sku, po czym szyła z nich wszystko, czego za­ży­czyli so­bie pań­stwo Grimké – za­słony, pi­ko­wane spód­nice, tur­niury, spodnie z koź­lej skóry i szy­kowne stroje jeź­dziec­kie na ty­dzień wy­ści­gów.

Jedno wam mogę po­wie­dzieć – biali lu­dzie cią­gle my­śleli o ty­go­dniu wy­ści­gów kon­nych. Cho­dzili wtedy na pik­niki, prze­chadzki i brali udział w in­nych ele­ganc­kich wy­da­rze­niach. Przy­ję­cie u pani King za­wsze od­by­wało się we wto­rek. Ko­la­cja w klu­bie jeź­dziec­kim w środę. Naj­więk­sze za­mie­sza­nie było w so­botę, kiedy pa­ra­do­wali w swo­ich naj­lep­szych stro­jach na Balu Świę­tej Ce­cy­lii. Cio­teczka za­wsze ma­wiała, że Char­le­ston cierpi na wy­staw­ność. Mniej wię­cej do ósmego roku ży­cia są­dzi­łam, że wy­staw­ność to ro­dzaj bie­gunki.

Na­sza pani była ni­ską ko­bietą o sze­ro­kiej ta­lii, a pod oczami miała coś, co wy­glą­dało jak wa­łeczki cia­sta. Od­ma­wiała wy­po­ży­cza­nia maumy in­nym pa­niom. Bła­gały ją o to, mauma także bła­gała, bo część wy­na­gro­dze­nia mo­głaby za­trzy­mać dla sie­bie – ale na­sza pani mó­wiła, że nie po­zwoli, aby inne pa­nie miały lep­szą gar­de­robę niż ona. Wie­czo­rami mauma darła pasy ma­te­riału, z któ­rych po­tem szyła kapy, a ja w jed­nej ręce trzy­ma­łam ło­jową świecę, drugą zaś ukła­da­łam te pasy ko­lo­rami, po­rząd­nie i schlud­nie. Mauma lu­biła ja­skrawe barwy. Two­rzyła z nich po­łą­cze­nia, które ni­komu in­nemu nie przy­szłyby do głowy – fio­le­towy z po­ma­rań­czo­wym, ró­żowy z czer­wo­nym. Jej ulu­bio­nym kształ­tem był trój­kąt. Za­wsze czarny. Na każ­dej ka­pie, jaką uszyła, umiesz­czała czarny trój­kąt.

Mia­ły­śmy drew­nianą skrzynkę, w któ­rej trzy­ma­ły­śmy pasy ma­te­riału, sa­kiewkę na igły i praw­dziwy mo­siężny na­par­stek. Mauma mó­wiła, że ten na­par­stek pew­nego dnia bę­dzie mój. Kiedy z niego nie ko­rzy­stała, no­si­łam go na palcu ni­czym naj­praw­dziw­szy klej­not. Na­sze kapy wy­py­cha­ły­śmy su­rową ba­wełną i strzę­pami wełny. Naj­lep­szym wy­peł­nie­niem było wów­czas pie­rze, po­dob­nie jak te­raz. Mauma i ja pod­no­si­ły­śmy z ziemi każde piórko, na które się na­tknę­ły­śmy. Cza­sami mauma przy­cho­dziła z kie­sze­niami peł­nymi gę­sich piór, które po­wy­cią­gała z dziur w do­mo­wych ma­te­ra­cach. Kiedy nie mia­ły­śmy czym wy­peł­nić kapy, zry­wa­ły­śmy długi mech z dębu ro­sną­cego na po­dwó­rzu i wszy­wa­ły­śmy go mię­dzy pod­szewkę a wierzch kapy, ra­zem z lar­wami i całą resztą.

To było to, co mauma i ja ko­cha­ły­śmy. Nasz wspól­nie spę­dzony czas przy ka­pach.

Nie­za­leż­nie od tego, jaką pracę przy­dzie­liła mi Cio­teczka na po­dwó­rzu, za­wsze ob­ser­wo­wa­łam okno na pię­trze, gdzie sie­działa mauma i szyła. Mia­ły­śmy umó­wiony sy­gnał. Je­śli przy kuchni na po­dwó­rzu od­wró­ci­łam wia­dro do góry dnem, zna­czyło to, że droga wolna. Mauma otwie­rała wtedy okno i rzu­cała mi cią­gutki, które wy­kra­dła z po­koju na­szej pani. Cza­sami tą samą drogą wę­dro­wał to­bo­łek ze skraw­kami róż­nych tka­nin – prze­pięk­nego per­kalu, kra­cia­stej ba­wełny, mu­ślinu, lnia­nego płótna z im­portu. A raz na­par­stek z praw­dzi­wego mo­sią­dzu. Mauma naj­bar­dziej lu­biła pod­bie­rać szkar­łatną nić. Zwi­jała ją, cho­wała do kie­szeni i jak gdyby ni­gdy nic wy­cho­dziła z nią z domu.

Tam­tego dnia na po­dwó­rzu pa­no­wało nad­zwy­czajne po­ru­sze­nie, dla­tego nie mia­łam co li­czyć, że cią­gutka spad­nie mi z nieba. Ma­riah, na­sza praczka, opa­rzyła so­bie dłoń wę­glami z że­lazka, przez co Cio­teczka rwała włosy z głowy nad za­le­ga­ją­cym pra­niem. Tom­fry ka­zał lu­dziom przy­go­to­wać się do za­rżnię­cia świni, która bie­gała jak osza­lała i kwi­czała na całe gar­dło. Na po­dwó­rzu ze­brali się wszy­scy, od sta­rego Snowa, na­szego woź­nicy, po sta­jen­nego Prince’a. Tom­fry chciał uwi­nąć się raz-dwa, bo na­sza pani nie cier­piała ha­łasu na po­dwó­rzu.

Ha­łas znaj­do­wał się na jej li­ście nie­wol­ni­czych grze­chów, którą zna­li­śmy na pa­mięć. Nu­mer je­den: kra­dzież. Nu­mer dwa: nie­po­słu­szeń­stwo. Nu­mer trzy: le­ni­stwo. Nu­mer cztery: ha­łas. Nie­wol­nik miał być jak Duch Święty – nikt go nie wi­dział, nikt go nie sły­szał, ale za­wsze krą­żył w po­bliżu, go­towy do wy­ko­na­nia po­le­ce­nia.

Pani za­wo­łała do Tom­fry’ego, żeby uci­szył tę świ­nię. Dama nie po­winna wie­dzieć, skąd po­cho­dzi jej be­kon. Sły­sząc to, rzu­ci­łam do Cio­teczki, że pani na­wet nie wie, którą stroną be­kon wcho­dzi, a którą wy­cho­dzi. Cio­teczka trzep­nęła mnie w kark.

Wzię­łam długi kij, na­zy­wany przez nas ki­janką, wy­ło­wi­łam po­ściel z ko­tła i roz­wie­si­łam na żer­dzi, na któ­rej Cio­teczka su­szyła zioła. Nie wolno było prać w stajni, bo ko­nie były zbyt cenne, żeby na­ra­żać ich oczy na dzia­ła­nie ługu. Co in­nego nie­wol­nicy. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze trze­pa­łam prze­ście­ra­dła i koce ki­janką. Mó­wi­li­śmy na to „młó­ce­nie brudu”.

Kiedy upo­ra­łam się z pra­niem, zo­sta­łam bez za­ję­cia i mo­głam na­cie­szyć się grze­chem nu­mer trzy. Po­szłam ścieżką, którą wy­dep­ta­łam w ziemi, krą­żąc nią po dzie­sięć, dwa­na­ście razy dzien­nie. Za­czy­nała się na ty­łach głów­nego bu­dynku, wio­dła przez po­dwórko, obok kuchni i pralni, a koń­czyła się przy roz­ło­ży­stym drze­wie. Nie­które jego ga­łę­zie były szer­sze ode mnie i każda z nich wiła się jak wstążki w pu­dełku. Złe du­chy prze­miesz­czają się po li­niach pro­stych, a na na­szym drze­wie ze świecą szu­kać miej­sca, które nie by­łoby wy­krzy­wione. My, nie­wol­nicy, zbie­ra­li­śmy się w jego cie­niu, kiedy upał bar­dzo do­ku­czał. Mauma za­wsze mi po­wta­rzała, że­bym nie zry­wała z niego oplą­twy, bo to ona za­trzy­muje słońce i nie­po­żą­dane spoj­rze­nia.

Mi­nę­łam staj­nię i po­wo­zow­nię. Ścieżka pro­wa­dziła przez cały znany mi świat. Wtedy jesz­cze nie wi­dzia­łam sto­ją­cego w domu wi­ru­ją­cego glo­busa... Szłam da­lej, ma­rząc o tym, żeby ten dzień wresz­cie do­biegł końca, aby­śmy mo­gły ra­zem z maumą pójść do na­szego po­koju. Znaj­do­wał się nad po­wo­zow­nią i nie miał okna, a za­la­tu­jący ze stajni i obory smród cza­sami był tak silny, jakby na­sze sien­niki były wy­pchane obor­ni­kiem za­miast słomą. Po­zo­stali nie­wol­nicy spali w po­ko­jach bli­sko kuchni na po­dwó­rzu.

Wiatr się wzmógł. Na­słu­chi­wa­łam trze­potu ża­gli w za­toce po dru­giej stro­nie drogi. Zna­łam to miej­sce z za­pa­chu nie­sio­nego przez bryzę, ale ni­gdy go nie wi­dzia­łam. Ża­gle wy­da­wały dźwięk po­dobny do trza­ska­ją­cego bata. Sły­sząc go, za­wsze nad­sta­wia­li­śmy uszu, żeby spraw­dzić, czy to ja­kie­muś nie­wol­ni­kowi wy­mie­rzano chło­stę na po­dwórku są­siada, czy też statki szy­kują się do wyj­ścia w mo­rze. Wszystko się wresz­cie wy­ja­śniało, gdy do pierw­szego od­głosu po chwili do­łą­czały krzyki.

Słońce znik­nęło, zo­sta­wia­jąc zmarszczkę po­śród chmur, jak na tka­ni­nie, z któ­rej od­padł gu­zik. Za­bra­łam ze sobą ki­jankę i te­raz bez żad­nego po­wodu dźgnę­łam nią ro­snący w wa­rzyw­niku ka­ba­czek. A po­tem ci­snę­łam nim o mur, aż pękł z gło­śnym trza­skiem.

Wtedy za­pa­dła głu­cha ci­sza. Od strony tyl­nych drzwi do­biegł głos na­szej pani:

– Cio­teczko, w tej chwili przy­pro­wadź do mnie Hetty.

Świę­cie prze­ko­nana, że pani roz­zło­ściła się z po­wodu ka­baczka, po­szłam do domu, w my­ślach do­da­jąc so­bie otu­chy.

Sara Grimké

Moje je­de­na­ste uro­dziny za­częły się od wy­pro­wadzki z dzie­cię­cego po­koju, którą za­rzą­dziła matka. Od roku ma­rzy­łam o ucieczce od por­ce­la­no­wych la­lek, bącz­ków i ma­leń­kich ser­wi­sów do her­baty roz­sia­nych po ca­łej pod­ło­dze, od nie­wiel­kich łó­że­czek usta­wio­nych jedno obok dru­giego, od wszę­do­byl­skiego prze­sytu i ba­ła­ganu, jaki tam pa­no­wał. Lecz te­raz, gdy ten upra­gniony dzień w końcu nad­szedł, sta­nę­łam jak wryta na progu no­wego po­koju. Był spo­wity cie­niem, prze­peł­niony za­pa­chem mo­jego brata – dy­mem i wy­pra­wioną skórą. Zdo­biony fal­ba­nami z czer­wo­nego ak­sa­mitu dę­bowy bal­da­chim wzno­sił się wy­soko nad łóż­kiem, tak że można było od­nieść wra­że­nie, jakby bli­żej mu było do su­fitu niż do pod­łogi. Nie mo­głam się ru­szyć, tak bar­dzo prze­ra­żała mnie myśl o za­miesz­ka­niu w tym miej­scu.

Za­czerp­nę­łam po­wie­trza i rzu­ci­łam się przez próg. Wła­śnie w taki pro­sty spo­sób po­ko­ny­wa­łam prze­szkody, ja­kie pię­trzyła przede mną mło­dość. Wszy­scy uwa­żali mnie za dzielną dziew­czynkę, w rze­czy­wi­sto­ści nie by­łam jed­nak tak nie­ustra­szona, jak im się wy­da­wało. Mia­łam tem­pe­ra­ment żół­wia. Na­po­ty­ka­jąc na swo­jej dro­dze ja­kie­kol­wiek za­gro­że­nie, pra­gnę­łam tylko umrzeć albo się ukryć. Dla­tego wy­my­śli­łam so­bie ha­sło: „Skoro już mu­sisz po­peł­niać błędy, rób to z od­wagą”. Od pew­nego czasu po­ma­gało mi ono sta­wiać czoło ca­łemu światu.

Tam­tego ranka znad Atlan­tyku wiał chłodny, silny wiatr, prze­ga­nia­jąc kłę­biące się chmury. Przez chwilę sta­łam na środku po­koju, wsłu­chu­jąc się w stu­kot sza­bla­stych li­ści palm, który niósł się po ca­łym domu. Okapy nad we­randą po­świ­sty­wały. Huś­tawka po­ję­ki­wała na łań­cu­chach. Na dole domu, w cie­płej kuchni, matka na­ka­zała nie­wol­ni­kom, aby wy­cią­gnęli chiń­skie wazy i fi­li­żanki We­dgwood na moje uro­dzi­nowe przy­ję­cie. Po­ko­jówka Cin­die przez wiele go­dzin zwil­żała i upi­nała jej pe­rukę za po­mocą pa­pieru i lo­kó­wek. Cierpka woń pa­lo­nych wło­sów nio­sła się aż na górę.

Przy­glą­da­łam się, jak Bi­nah, do­mowa nia­nia, chowa moje ubra­nia do ma­syw­nej sta­rej szafy i wspo­mina, jak to bu­jała Char­lesa w ko­ły­sce za po­mocą po­grze­ba­cza albo, po­brzę­ku­jąc mu­szel­ko­wymi bran­so­let­kami, na­pę­dzała nam stra­cha opo­wie­ściami o Bo­odze Hag – sta­rej ko­bie­cie, która lata na mio­tle i wy­sysa od­dech nie­grzecz­nym dzie­ciom. Bę­dzie mi bra­ko­wało Bi­nah. I słod­kiej Anny, która śpi z kciu­kiem w buzi. Bena i Harry’ego, któ­rzy po­tra­fią ska­kać jak dwie ban­shee tak długo, do­póki z ich ma­te­racy nie wy­strzelą gej­zery gę­sich piór, i ma­łej Elizy, co noc cho­wa­ją­cej się w moim łóżku przed spoj­rze­niem strasz­li­wej Bo­ogi.

Rzecz ja­sna już dawno po­win­nam była opu­ścić dzie­cinny po­kój, mu­sia­łam jed­nak za­cze­kać, aż John roz­pocz­nie na­ukę w col­lege’u. Nasz dwu­pię­trowy dom na­le­żał do naj­więk­szych w ca­łym Char­le­sto­nie, bra­ko­wało w nim jed­nak sy­pialni, je­śli wziąć pod uwagę... cóż, płod­ność matki. Uro­dziła nas dzie­się­cioro: Johna, Tho­masa, Mary, Fre­de­ricka i mnie, po­tem zaś obec­nych miesz­kań­ców po­koju dzie­cin­nego: Annę, Elizę, Bena, Henry’ego i ma­łego Char­lesa. By­łam środ­ko­wym dziec­kiem, które matka na­zy­wała o d m i e n n y m, oj­ciec zaś w y j ą t k o w y m, tym o mar­chew­ko­wych wło­sach i twa­rzy upstrzo­nej kon­ste­la­cjami pie­gów. Moi bra­cia wzięli raz wę­gielki i łą­cząc ja­sno­czer­wone plamki, wy­ry­so­wali nimi na mo­ich po­licz­kach gwiaz­do­zbiór Oriona, Wielki Wóz i Wielką Niedź­wie­dzicę. Nie mia­łam nic prze­ciwko temu – przez kilka go­dzin by­łam dla nich ca­łym wszech­świa­tem.

Wszy­scy mó­wili, że to mnie oj­ciec ko­chał naj­bar­dziej. Nie wiem, czy w ten spo­sób oka­zy­wał mi szcze­gólne względy, czy ra­czej współ­czu­cie, z pew­no­ścią jed­nak ja ob­da­rza­łam go więk­szą mi­ło­ścią niż matkę. Był sę­dzią sądu naj­wyż­szego Ka­ro­liny Po­łu­dnio­wej i na­le­żał do naj­wyż­szej war­stwy klasy plan­ta­to­rów uwa­ża­nej w Char­le­sto­nie za elitę. Wal­czył na woj­nie pod ge­ne­ra­łem Wa­shing­to­nem i zo­stał wzięty do nie­woli przez Bry­tyj­czy­ków. Był przy tym czło­wie­kiem zbyt skrom­nym, żeby o tym wszyst­kim opo­wia­dać – matka ro­biła to za niego.

Miała na imię Mary i na tym mniej wię­cej koń­czyło się jej po­do­bień­stwo do Matki na­szego Pana. Wy­wo­dziła się z naj­star­szych ro­dzin Char­le­stonu, po­tom­ków ośmiu oj­ców za­ło­ży­cieli, któ­rych król Ka­rol II Stu­art wy­słał za ocean, aby zbu­do­wali tam mia­sto. Przy­wo­ły­wała ten fakt w prze­róż­nych kon­wer­sa­cjach tak nie­stru­dze­nie, że już na­wet nie mar­no­wa­li­śmy czasu ani sił na prze­wra­ca­nie oczami. Oprócz za­rzą­dza­nia do­mem, dziećmi i czter­na­ścior­giem nie­wol­ni­ków od­da­wała się rów­nież wielu in­nym obo­wiąz­kom na­tury to­wa­rzy­skiej i re­li­gij­nej. W przy­pły­wie wiel­ko­dusz­no­ści uspra­wie­dli­wia­łam bez­względne za­cho­wa­nie matki wy­czer­pa­niem. Po­dej­rze­wa­łam jed­nak, że była po pro­stu ma­łost­kowa z na­tury.

Uło­żyw­szy szczotki i wstążki do wło­sów na to­a­letce w stylu Hep­ple­white, Bi­nah od­wró­ciła się w moją stronę. Chyba spra­wia­łam wra­że­nie bar­dzo sa­mot­nej, bo mla­snęła ję­zy­kiem i rze­kła:

– Biedna pa­nienka Sara.

Z ca­łego serca nie zno­si­łam okre­śle­nia „biedna” w po­łą­cze­niu z moim imie­niem. Od­kąd skoń­czy­łam cztery lata, Bi­nah mam­ro­tała pod no­sem „biedna pa­nienka Sara”, jakby to było ja­kieś za­klę­cie.

***

Moje pierw­sze wspo­mnie­nie wy­gląda tak: ukła­dam słowa ze szkla­nych ku­lek brata. Jest lato, a ja sie­dzę pod dę­bem, który ro­śnie na ty­łach po­dwó­rza. Dzie­się­cio­letni wów­czas Tho­mas, któ­rego ko­cham naj­bar­dziej ze wszyst­kich, na­uczył mnie dzie­wię­ciu słów: SARA, DZIEW­CZYNKA, CHŁO­PIEC, IDŹ, STÓJ, SKACZ, BIE­GNIJ, GÓRA, DÓŁ. Za­pi­sał je na per­ga­mi­nie, po czym wrę­czył mi wo­re­czek z czter­dzie­stoma ośmioma szkla­nymi kul­kami. Ukła­dam je na ziemi, na­śla­du­jąc atra­men­towe li­tery Tho­masa. „Sara idź”. „Chło­piec bie­gnij”. „Dziew­czynka skacz”. Uwi­jam się tak szybko, jak mogę. Wkrótce Bi­nah za­cznie mnie szu­kać.

Lecz to nie ona, a matka scho­dzi po tyl­nych schod­kach na po­dwórko. Bi­nah i po­zo­stali nie­wol­nicy słu­żący w domu tło­czą się za nią. Sta­wiają jed­no­cze­śnie kroki, jak gdyby byli jed­nym stwo­rze­niem, sto­nogą prze­mie­rza­jącą nie­bez­pieczną prze­strzeń. Wy­czu­wam cień, który su­nie nad nimi w po­wie­trzu, tra­wiący ich lęk, i wpeł­zam z po­wro­tem w zie­lono-czarny mrok drzewa.

Nie­wol­nicy wpa­trują się w pro­ste jak struna, sprę­ży­ste plecy mo­jej matki, która od­wraca się, po czym ich stro­fuje:

– Co się tak grze­bie­cie? Szybko, uwińmy się z tym raz-dwa.

Kiedy to mówi, je­den z nie­wol­ni­ków słu­żą­cych przy obej­ściu wy­wleka z obory star­szą nie­wol­nicę. Ro­setta broni się, dra­piąc go pa­znok­ciami po twa­rzy. Matka przy­gląda się temu nie­wzru­sze­nie.

Męż­czy­zna przy­wią­zuje Ro­settę za dło­nie do na­roż­nej ko­lumny, na któ­rej wspiera się przy­ku­chenna we­randa. Ko­bieta spo­gląda za sie­bie przez ra­mię i błaga:

– Pani, pro­szę. Pani. Pani. Pro­szę.

Nie prze­staje, na­wet gdy męż­czy­zna za­czyna sma­gać ją pej­czem.

Ro­setta ma na so­bie su­kienkę z ja­sno­żół­tej ba­wełny. Urze­czona pa­trzę, jak tył jej ciała roz­kwita krwią, pla­mami czer­wieni, które otwie­rają się ni­czym pąki kwia­tów. Za nic nie po­tra­fię po­go­dzić za­cie­kło­ści cio­sów z me­lo­dyj­nym za­wo­dze­niem ani pięk­nem ro­ślin roz­kwi­ta­ją­cych wzdłuż jej krę­go­słupa. Ktoś li­czy sma­gnię­cia – czy to matka?

– Sześć, sie­dem.

Chło­sta trwa, ale Ro­setta prze­staje za­wo­dzić i osuwa się wzdłuż ko­lumny.

– Dzie­więć, dzie­sięć.

Od­wra­cam głowę. Po­dą­żam wzro­kiem w ślad za mrówką, która prze­mie­rza od­le­głe kra­iny roz­po­ście­ra­jące się pod drze­wem – gó­rzy­ste ko­rze­nie i le­si­ste mchy, gdzie na każ­dym kroku czają się nie­bez­pie­czeń­stwa – a w my­ślach po­wta­rzam uło­żone wcze­śniej słowa: „Chło­piec bie­gnij”. „Dziew­czynka skacz”. „Sara idź”.

– Trzy­na­ście... Czter­na­ście...

Wy­pa­dam spo­mię­dzy cieni, mi­jam bie­giem męż­czy­znę, który zwija pejcz po do­brze wy­ko­na­nej ro­bo­cie, i zwi­sa­jącą bez­wład­nie Ro­settę. Po­ko­nu­jąc tylne schodki, sły­szę za sobą wo­ła­nie matki. Bi­nah pró­buje mnie zła­pać, ale wy­my­kam się jej, pę­dzę głów­nym ko­ry­ta­rzem, po czym wy­pa­dam na ze­wnątrz fron­to­wymi drzwiami, skąd ru­szam na oślep w stronę wy­brzeża.

Nie pa­mię­tam zbyt do­brze, co dzieje się po­tem. Tylko tyle, że snuję się za­pła­kana wzdłuż trapu statku ża­glo­wego i po­ty­kam o zwój liny. Ja­kiś miły męż­czy­zna z brodą, w ciem­nej czapce, pyta, czego tu szu­kam. Od­po­wia­dam mu: „Sara idź”.

Bi­nah bie­gnie za mną, cho­ciaż nie zdaję so­bie z tego sprawy, do­póki nie za­myka mnie w swo­ich ob­ję­ciach i nie za­czyna gru­chać:

– Biedna panna Sara, biedna panna Sara.

Brzmi to jak de­kret, pro­kla­ma­cja, prze­po­wied­nia.

Kiedy wra­cam do domu, je­stem kłęb­kiem smar­ków, łez, ku­rzu po­dwórka i por­to­wego brudu. Matka przy­ciąga mnie do sie­bie, od­suwa się, po­trząsa mną wście­kle, a po­tem znowu przy­tula.

– Obie­caj, że ni­gdy wię­cej nie uciek­niesz. O b i e c a j.

Chcę obie­cać. Pró­buję. Mam te słowa na końcu ję­zyka – okrą­głe grudki, błysz­czące jak szklane kulki pod drze­wem.

– Saro! – na­ci­ska matka.

Nic. Ci­sza.

Mil­cza­łam przez ty­dzień. Od­zy­ski­wa­łam wła­dzę nad sło­wami stop­niowo – mo­dli­twą, groźbą i po­chleb­stwem. Znowu mó­wi­łam, acz­kol­wiek za­czę­łam się oso­bli­wie ją­kać. Ni­gdy nie wy­sła­wia­łam się ze swo­bodą, na­wet z pierw­szymi w ży­ciu sło­wami mu­sia­łam sto­czyć bój. Te­raz jed­nak ro­bi­łam pauzy mię­dzy po­szcze­gól­nymi zda­niami, jakby nie­zde­cy­do­wana, co wła­ści­wie chcę po­wie­dzieć. Pod­czas tych cią­gną­cych się nie­mi­ło­sier­nie se­kund słowa ku­liły się ze stra­chu na skraju mo­ich ust, a lu­dzie od­wra­cali spoj­rze­nia. Te obrzy­dliwe pauzy po­ja­wiały się i zni­kały we­dle wła­snego, ta­jem­ni­czego uzna­nia. Mo­gły mnie gnę­bić ca­łymi ty­go­dniami, po czym od­pusz­czały na kilka mie­sięcy, tylko po to, by po­wró­cić rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie.

***

W dniu kiedy wy­pro­wa­dzi­łam się z po­koju dzie­cin­nego, aby roz­po­cząć do­ro­słe ży­cie w do­ro­słym po­koju Johna, wcale nie my­śla­łam o okru­cień­stwie, które wy­da­rzyło się na po­dwó­rzu, gdy mia­łam cztery lata, ani o moim za­wod­nym gło­sie. To było ostat­nie, co za­przą­tało mi wtedy my­śli. Moje pro­blemy z mó­wie­niem od dawna nie da­wały o so­bie znać – do­kład­nie od czte­rech mie­sięcy i sze­ściu dni. Łu­dzi­łam się, że zo­sta­łam ule­czona.

Dla­tego gdy ni stąd, ni zo­wąd do po­koju we­szła matka – mio­ta­łam się wła­śnie, pró­bu­jąc przy­sto­so­wać do no­wego oto­cze­nia, a Bi­nah upy­chała moje rze­czy tu i tam – i za­py­tała, czy ta nowa kwa­tera mi od­po­wiada, ze zdu­mie­niem zda­łam so­bie sprawę, że nie je­stem w sta­nie od­po­wie­dzieć. Drzwi w moim gar­dle za­trza­snęły się z hu­kiem. Ci­sza za­wi­sła w po­wie­trzu. Matka spoj­rzała na mnie i wes­tchnęła.

Kiedy wy­szła, od­wró­ci­łam się ple­cami do Bi­nah, z ca­łych sił po­wstrzy­mu­jąc łzy. Nie znio­sła­bym ko­lej­nego „biedna pa­nienka Sara”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki