Dasz radę, Nataszo - Karolina Wilczyńska - ebook + książka

Dasz radę, Nataszo ebook

Karolina Wilczyńska

4,4

Opis

Kontynuacja bestsellerowej powieści „Jeszcze raz, Nataszo”, którą pokochały czytelniczki w całej Polsce.

Nikt nie może być gwarantem twojego szczęścia. Szczęście jest w Tobie…
Natasza rozpoczyna kolejny rozdział w swoim życiu. Kobieta nie może mieć jednak pewności, że los pisze dla niej szczęśliwe zakończenie.
Po rozliczeniu z przeszłością bohaterka załamuje się. Jest samotna, nie ma siły, by zmobilizować się do działania. Kiedy jest o krok od powrotu do nałogu, otrząsa się z marazmu. Postanawia nie zostawiać przyszłości w rękach losu i zawalczyć o siebie. Rzuca się w wir pracy, zakłada fundację, która ma pomagać kobietom. Skleja połamane życie: odnajduje dawne znajome, nawiązuje nowe przyjaźnie. Jednocześnie będzie jednak musiała odpowiedzieć sobie na pytania: Czy związek z eksmężem może się udać? Czy warto dwa razy wchodzić do tej samej rzeki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (167 ocen)
96
50
16
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grotka

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się szybko, daje do myślenia.
00
EwelinaSiwy

Nie oderwiesz się od lektury

interesujacaa
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Karolina Wilczyńska, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt okładki: Izabella Marcinowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Maciej Majchrzak

Fotografia na okładce: @Milan_Jovic /Getty Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2016

 

eISBN 978-83-7976-360-3

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

Zasady Nataszy

Prolog

I. Bądź szczera!

II. Pytaj, gdy chcesz wiedzieć!

III. Proś o pomoc!

IV. Uwierz, że będzie dobrze!

O autorce

Polecamy

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Witam panią. Nazywam się Janusz Podkański. Co panią do mnie sprowadza?

– Dobre pytanie. – Starałam się sprawiać wrażenie wesołej, ale tak naprawdę czułam się niepewna, zdenerwowana i miałam ochotę uciec. – Nie wiem, od czego zacząć…

– Może od tego, co przychodzi pani do głowy. Potem samo się ułoży. – Mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie uśmiechał się trochę służbowo, ale w jego oczach dostrzegłam skupienie i zainteresowanie. A tego mi brakowało i chyba właśnie dlatego pojawiłam się w gabinecie terapeuty. Żeby ktoś się naprawdę mną zainteresował i z uwagą wysłuchał. To spostrzeżenie dodało mi odwagi.

– Bardzo chciałabym, żeby się ułożyło. Powie mi pan, jak to zrobić?

– Jestem pewien, że sama pani będzie wiedziała, co robić. Znajdzie pani swoją drogę, a ja postaram się być przydatnym towarzyszem.

– Dobrze, skoro pan w to wierzy…

– Wierzę. I mam nadzieję, że pani też uwierzy. – Zazdrościłam mu tego spokoju i pewności. Przynajmniej jedno z nas ją miało. Na początek może wystarczy.

Rozglądałam się po gabinecie. Sprawiał miłe wrażenie. Meble w kolorze wiśni – kilka regałów wypełnionych książkami, biurko i niewielki stolik. Na blacie panował porządek. Dostrzegłam tylko metalowy pojemniczek z długopisami i kilka czystych kartek. Fotele, na których siedzieliśmy, były dosyć wygodne, ale pan Janusz podłożył sobie pod plecy wałek z wełny merynosa. Najwyraźniej miał problemy z kręgosłupem. Ten wałeczek sprawił, że terapeuta stał się bardziej ludzki, taki normalny. Nie żaden wszechwiedzący ideał bez skazy.

Patrzyłam na bonsai ustawione na parapecie i regałach. Skoro ma cierpliwość do kształtowania miniaturowych drzewek, może wystarczy mu jej także do wysłuchania mojej historii? – myślałam z nadzieją. To mnie ośmieliło. Nabrałam powietrza i zaczęłam swoją opowieść.

Mówiłam nieco mechanicznie, bez emocji, bo wszystko już raz opowiedziałam samej sobie. Może nawet nie raz. Przecież pewne fragmenty mojej przeszłości analizowałam wielokrotnie, szukając ciągle momentu, w którym popełniłam błąd. Za wszelką cenę pragnęłam odnaleźć przyczynę mojej życiowej porażki. Decyzję, od której wszystko się zaczęło. Chwilę, kiedy nastąpiła zmiana i nic nie było już takie, jak kiedyś. I chciałam wiedzieć, co pominęłam. Dlaczego nie dostrzegłam tych wszystkich zmian prowadzących do totalnej katastrofy, do całkowitej ruiny moich marzeń, szczęścia i związku.

Nastał taki czas, kiedy te poszukiwania stały się swego rodzaju obsesją. Nie potrafiłam zająć się niczym innym. Całymi dniami siedziałam na kanapie, wyciągając z najdalszych zakamarków pamięci każde wspomnienie, odtwarzając szczegóły i grzebiąc w przeszłości. Euforia pierwszych godzin po rozwodzie okazała się złudna i szybko zastąpiło ją rozczarowanie, żal, poczucie winy. To one zaczęły mną rządzić, a ja wymyśliłam sobie, że muszę znaleźć przyczynę swojego niepowodzenia, żeby po prostu dalej żyć. Już sama nie wiedziałam, czy szukam jej w sobie, czy też potrzebuję dowodów, żeby móc oskarżyć kogokolwiek o swoją porażkę. Po prostu siedziałam i wspominałam.

W końcu przestałam nawet się ubierać. Większość czasu spędzałam w łóżku, zamawiałam jedzenie przez telefon, a dni upływały mi na płaczu w poduszkę lub wykrzykiwaniu w nią pretensji do rodziców, Darka, dawnych znajomych i samej siebie.

Coraz częściej miałam ochotę się napić. Natrętnie wracało przekonanie że kilka kieliszków wina albo kolorowe drinki pomogłyby odegnać złe myśli. Zdawałam sobie sprawę, że to nieprawda, ale chęć sięgnięcia po alkohol pojawiała się coraz częściej. I muszę się przyznać, że niewiele brakowało. O, ironio, uratował mnie telefon od Darka.

Odbierałam właśnie zamówione zakupy, kiedy zadzwonił mój były.

– Czego chcesz? – warknęłam do słuchawki, słysząc jego głos. Odebrałam tylko dlatego, że właśnie płaciłam dostawcy i nawet nie zerknęłam na wyświetlacz.

– Chciałem tylko sprawdzić, czy żyjesz. Spotkałem kilku znajomych i nikt cię nie widział od dwóch tygodni, więc…

– Tak, pewnie miałeś nadzieję, że umarłam i nie będziesz musiał mnie spłacać. – W to stwierdzenie włożyłam tyle jadu, ile tylko mogłam. – Muszę cię rozczarować. Wszystko w porządku i świetnie mi się żyje. I nie życzę sobie twoich telefonów, jasne? – Nie czekając na odpowiedź, rozłączyłam się.

Podając dostawcy pieniądze, napotkałam jego spojrzenie i zobaczyłam w nim mieszankę zdziwienia i współczucia. W ułamku sekundy zarejestrowałam wystającą z reklamówki szyjkę butelki i swoje odbicie w lustrzanych drzwiach szafy – potargane włosy, podkrążone oczy, byle jak zawiązany szlafrok. Wtedy dotarło do mnie, że nie jest dobrze, że to ostatnia chwila na zawrócenie z tej drogi, że stoję na krawędzi i za chwilę runę w przepaść.

Bardziej instynktownie niż z rozsądku sięgnęłam po butelkę. Podałam ją mężczyźnie.

– Proszę to zabrać – powiedziałam.

– Ale ja nie mogę zmieniać rachunku. Nie mam takiej możliwości, ja tylko dostarczam towar…

– Nie chcę pieniędzy. Proszę to po prostu wziąć. Dla siebie, dla znajomych albo wyrzucić. Jak pan woli. Do widzenia.

Prawie wypchnęłam go za drzwi i z ulgą przekręciłam zamek. Wygrałam. Ale co będzie dalej? Zapewniałam Darka, że świetnie sobie radzę, ale siebie oszukiwać nie mogłam. Nie było dobrze. Co prawda, uznałam to za małe zwycięstwo. Tylko czy następnym razem też będę potrafiła się powstrzymać?

Stałam oparta o drzwi i płakałam. Uświadomiłam sobie, jak niewiele brakowało, a znalazłabym się w tym samym punkcie, co pięć lat wcześniej. A przecież miałam zacząć nowe życie – lepsze, w zgodzie ze sobą, szczęśliwe. Budować coś, a nie dalej niszczyć. Poczułam, że potrzebuję pomocy, że sama nie dam rady. Dlaczego jestem taka słaba? – myślałam. – Przecież kiedyś miałam tyle siły, potrafiłam walczyć o swoje marzenia. Tak jak na początku studiów. A przecież wtedy miałam tylko dziewiętnaście lat. I poradziłam sobie.

Podniosłam wzrok i wymieniłam spojrzenie ze swoim odbiciem. Nie patrzyłam na kobietę, którą tam widziałam, skoncentrowałam się tylko na oczach. Nataszo – pomyślałam. – Wiem, że tam jesteś. Muszę cię odnaleźć, ale ta droga to ślepa uliczka. Czas znaleźć inną. Najwyższy czas. I pamiętaj – powiedziałam głośno, patrząc sobie samej w oczy: – Dasz radę, Nataszo!

Tak to właśnie było. Podkańskiego znalazłam jeszcze tego samego dnia, korzystając z internetowej wyszukiwarki i natychmiast umówiłam się na spotkanie. A teraz opowiedziałam mu całą historię mojego życia. W jednej godzinie zmieściłam wszystkie lata radości i smutków, drogę do sukcesu finansowego i całkowitej klęski emocjonalnej. Teraz czekałam na jego słowa, na podsumowanie życia Nataszy. Czekałam z lękiem, ale i z nadzieją.

– Pani Nataszo, z pewnością wie pani, że problem z alkoholem nie jest czymś, co udaje się szybko załatwić.

Pokiwałam głową. Słyszałam to i wiele innych rzeczy dawno temu, w ośrodku. A jednak od pięciu lat nie piłam. Podkański domyślił się chyba, co czuję, bo powiedział:

– Można zachować abstynencję przez wiele lat, ale nigdy nie wiadomo, jakie wydarzenie wywoła nawrót picia. Bez wsparcia bywa ciężko. Zresztą pewnie sama pani o tym wie.

Nie ma co kryć, wiedziałam. Choćby ostatnio. Niewiele brakło, a sięgnęłabym po kieliszek.

– Mogłabym przychodzić do pana… – zaproponowałam nieśmiało.

– Nie jestem specjalistą od terapii uzależnień. Byłbym nie w porządku wobec pani, gdybym podjął się terapii w zakresie, na którym ktoś inny zna się lepiej. Sugeruję, żeby skorzystała pani z mityngów w jakimś klubie AA. Tam są osoby, które naprawdę doskonale wiedzą, jak pomóc. Mają doświadczenie i są w stanie zauważyć wiele sygnałów, które ja mógłbym przeoczyć.

Wzruszyłam ramionami. Nie byłam zachwycona tym pomysłem. Miałabym chodzić do klubu Anonimowych Alkoholików?

– Nie wiem, czy grupowe spotkania są dla mnie, czy jestem gotowa mówić obcym ludziom o sobie. Przez lata uczyłam się ukrywać przed innymi własne emocje. Pamiętam, że podczas pobytu w ośrodku to właśnie było najtrudniejsze. Nie wiem, naprawdę…

– Proszę mi obiecać, że się pani nad tym poważnie zastanowi. Niech pani chociaż spróbuje – pójdzie i sprawdzi, jak tam jest, porozmawia…

Czekał przez chwilę na moją odpowiedź, ale nie chciałam nic obiecywać.

– Dobrze, nie będę pani zmuszał. To pani życie i pani decyzje.

– Sądzi pan, że to ma sens? Że może się udać?

– A jak pani myśli? Jaka jest odpowiedź na takie pytanie? – Podkański się uśmiechnął.

– Że to zależy ode mnie?

Nie odpowiedział.

– I widzi pan dla mnie jakąś szansę? – Chciałam wymusić na nim odpowiedź, jakieś słowo, które pozwoliłoby mi uwierzyć w sukces.

– A pani widzi ją dla siebie?

Zastanawiam się przez chwilę, a on cierpliwie czekał. Złożył plik kartek z notatkami i włożył je do brązowej koperty. Na niej zapisał moje nazwisko. Stałam się pacjentką gabinetu psychoterapeutycznego. Ja, psycholog z wykształcenia. Nieźle, naprawdę. Czy widzę dla siebie szansę? – powtarzałam w myślach pytanie.

– Skoro zdecydowałam się tu przyjść, to chyba oznacza, że  widzę.

Terapeuta uśmiechnął się. To ciekawe, prawie nic nie powiedział, a jednak poczułam się silniejsza. Czy to dlatego, że nareszcie kogoś obchodzi to, co naprawdę myślę?

Zamykając za sobą drzwi gabinetu, czułam, że dopiero teraz zaczynam nowy rozdział w życiu. Trochę bardziej niż przed kilkoma godzinami wierzyłam, że uda mi się uporządkować moje życie, rozprawić się z tym, co złe i znaleźć coś dobrego na przyszłość. Zrobiłam pierwszy krok i miałam zamiar iść dalej.

 

 

 

 

 

I

Bądź szczera!

 

 

 

 

Fotografia przedstawia twarz kobiety. Atrakcyjnej, z perfekcyjnym makijażem i modną fryzurą. „Selfie” nie jest zbyt profesjonalne, na krawędzi widać rękę, w której trzymała telefon, gdy robiła zdjęcie. Można się domyślić, że autoportret miał być poważny, jednak błyski w oczach zdradzają radość i zadowolenie kobiety. Nie potrafi ukryć emocji. Kąciki ust unoszą się w lekkim uśmiechu. W tle, na błękitnym obrusie, widać niedbale rzuconą białą apaszkę – delikatny obłoczek kobiecości…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prawdę powiedziawszy, poczułam się trochę urażona sugestią Podkańskiego. Przecież od pięciu lat nie miałam alkoholu w ustach. Zgoda, był problem, zły czas, przeżyłam załamanie. Zrozumiałam to, przecież kiedyś byłam w ośrodku. Muszę teraz chodzić na spotkania jakieś grupy? Widziałam to nie raz w telewizji i wydało mi się nudne jak flaki z olejem. Czy słuchanie o problemach z piciem innych, zupełnie obcych ludzi, mogłoby mi pomóc? Nie czułam tego.

W ramach rozpoczynania nowego życia pojechałam na grób rodziców. Nie zrobiłam tego 1 listopada, nie chciałam spotkać nikogo znajomego. Chociaż od Święta Zmarłych minęły już dwa dni, na granitowej płycie grobowca wciąż palił się znicz. Domyśliłam się, kto o to zadbał. Odwiedziłam panią Ludwikę. Mocno się postarzała, chodziła powolutku po kuchni swojego niewielkiego domku. Porozmawiałyśmy chwilę, chociaż podeszły wiek odcisnął już na niej swoje piętno. Myliła daty, z uporem nazywała mnie Kasią. Jednak o rodzicach mówiła bardzo ciepło i serdecznie. Wspominając mamę, uroniła kilka łez, które otarła haftowaną chusteczką wyjętą z kieszeni fartucha. Kto dziś ma takie chusteczki? – pomyślałam.

Nie zostałam długo. O czym więcej mogłabym rozmawiać ze staruszką? Nie byłam z nią związana, tak jak z panią Stasią. Stanowiła dla mnie coś w rodzaju reliktu z czasów, które minęły i nigdy nie wrócą. Podziękowałam za opiekę nad grobem, wypiłam słabą herbatę, przyjęłam prezent w postaci dwudziestu swojskich jajek i słoika malinowych konfitur. Z ulgą wróciłam do domu.

Wszystko zmieniło się w grudniu. Już od połowy listopada w każdym sklepie kłuły mnie w oczy świąteczne ozdoby i z każdym dniem było coraz gorzej. Próbowałam za wszelką cenę wmówić sobie, że nie ma obowiązku celebrowania świąt, że każdy może je spędzać, jak chce. Planowałam nocne oglądanie filmów, wymyślałam kolejne argumenty na kiczowatość ozdóbek i amerykanizację tradycji. Nie udawało mi się, więc popadłam w drugą skrajność. Przez tydzień biegałam po sklepach, wracając obładowana coraz to nowymi dekoracjami, rozwieszałam je w całym domu. Wieńce z ostrokrzewu, świerkowe girlandy, kolorowe światełka, bombki wszelakiego rodzaju i ogromna choinka w salonie. Później przyszła kolej na przygotowania kulinarne. Kutia, pierogi, uszka, nawet pasztet. A także piernik, kruche ciasteczka i mnóstwo innych potraw. Robiłam to wszystko, żeby nie myśleć, nie dopuścić do siebie tego, co pchało się na powierzchnię.

Dzień przed Wigilią wszystko było gotowe. Usiadłam przy choince, włączyłam światełka i nawet przez chwilę poczułam coś w rodzaju satysfakcji. Byłam zmęczona, ale zadowolona jak prawdziwa pani domu. Zdążyłam na czas, o niczym nie zapomniałam i mogłam rozpocząć świętowanie.

Poranek nie był już tak przyjemny. Dzienne światło ujawniło nie tylko sztuczność choinkowych igieł i nierówne wzorki na bombkach, ale i całą fikcję tego, co robiłam. Opłatek na porcelanowym talerzyku kłuł w oczy. Z kim się nim podzielę? Kto zje to wszystko, co wypełniało ogromną lodówkę? Kto zawtóruje mi, gdy zaśpiewam „Cichą noc…”?

Chodziłam po domu, pozornie bez celu, ale tak naprawdę szukałam. Wiedziałam, że nie znajdę, bo nie miałam nic, co mogłoby mnie skusić. Widok pustych pokoi jeszcze pogarszał mój nastrój. Przyszło mi do głowy, że przecież i tak nie mam dla kogo się starać. Jestem sama jak palec, taka jest prawda. Na fali żalu, goryczy i smutku zamówiłam taksówkę i pojechałam do miasta. Nie było lepiej. Widok ludzi spieszących się do domów, do rodzin, robiących ostatnie zakupy, w pośpiechu dokupujących prezenty zdołował mnie zupełnie. Nie było nikogo, komu mogłabym kupić świąteczny podarunek. Miałam pieniądze, mogłam spełnić czyjeś marzenia, tylko czyje? Kupić prezenty i zawieźć do domu dziecka? Żenada.

Zaglądałam przez szyby do kawiarni i restauracji. W taki dzień było tam pusto. Jak w moim domu. Kup dobre wino i zapomnij – odezwało się coś w mojej głowie. Czemu nie!

Pchnęłam drzwi do pierwszego napotkanego sklepu i skierowałam się do stoiska z alkoholem. Popatrzyłam na półki pełne kolorowych butelek. Tak blisko, na wyciągnięcie ręki.

– Coś podać?

Głos ekspedientki wyrwał mnie z amoku, w którym byłam. Zamrugałam oczami i zdałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem. Poczułam przerażenie. Uciekłam bez słowa.

Wigilijny wieczór spędziłam, przeglądając fora dla alkoholików. Płakałam, czytając. Nad nimi i nad sobą. Jak blisko znowu byłam, sekundy dzieliły mnie od poddania się impulsowi, tej skłonności, od której, o naiwna, sądziłam, że jestem wolna.

To właśnie w wigilijny wieczór zaakceptowałam prawdę. Jestem alkoholiczką. Podkański miał rację – potrzebuję pomocy i wsparcia. Kolejny raz może się nie udać. Mogę nie znaleźć dość siły na opór i walkę. Całe życie starałam się nikogo nie prosić o pomoc, ale teraz czułam, że muszę to zrobić. Odnalazłam adres i telefon jednego z ośrodków terapii uzależnień. Na swojej stronie deklarowali, że zachowują dyskrecję. Brzmiało dobrze, chociaż w moim przypadku nie miało to większego znaczenia. Popatrzyłam na zdjęcia terapeutów, poczytałam o ofercie. Spotkania grup Klubu Anonimowych Alkoholików – tam miałam pójść. Czy starczy mi odwagi? Jak tam jest? O co będą mnie pytali?

Zrobiło mi się niedobrze. Nie wiem, czy zbyt wiele zjadłam, czy to ze strachu. Zanotowałam numer i adres, wyłączyłam komputer. Przycisnęłam guziczek pilota, „Bóg się rodzi…”– usłyszałam. Może jednak będę dobrze wspominała te święta?

 

*

 

Stałam przed brązowymi drzwiami opatrzonymi tabliczką z napisem „Sala terapeutyczna”. Przyszłam pół godziny przed czasem, ale nie mogłam wysiedzieć w domu. Tydzień wcześniej spotkałam się z Mariuszem, terapeutą uzależnień prowadzącym właśnie tę grupę, której mam się stać częścią.

– Mamy tutaj taką zasadę, że wszyscy jesteśmy na „ty” – powiedział na wstępie, a ja nie wiedziałam, czy cieszyć się z tego, czy martwić. Niby swojsko i przyjaźnie, ale czy ja potrafię i chcę tak od razu się spoufalać?

– Dostosuję się – wybąkałam.

Mariusz był miłym facetem, na oko dobiegającym czterdziestki. Dosyć korpulentny, z wyraźnym zarysem brzuszka, sprawiał wrażenie dobrego kumpla. Taki brat-łata do zwierzeń i pocieszeń. Można było poczuć się przy nim bezpiecznie. W biznesie, gdzie idealny wygląd i sylwetka mają niebagatelne znaczenie, pewnie kariery by nie zrobił, szczególnie w tych zielonych bojówkach i nieco spranym T-shircie. A tutaj pasował idealnie.

To chyba jego spokojny i przyjazny ton sprawił, że obiecałam przyjść tego dnia. I tylko świadomość, że Mariusz zaraz się pojawi pomagała mi pozostać pod drzwiami. Żeby zabić jakoś czas, przemierzałam korytarz ośrodka. Spodziewałam się, że będzie bardziej „szpitalnie”, sama nie wiem, skąd wzięło mi się takie skojarzenie. Tymczasem ściany pomalowane były na ciepły żółty kolor, ozdobione dużą ilością kwiatów i zdjęć oprawionych w antyramy. Bezwiednie czytałam mijane tabliczki – psycholog, terapeuta, pedagog, znów psycholog. Dwa piętra pokoi, a w każdym osoba pomagająca uzależnionym. Ilu ich musi być? A przecież w mieście wciąż powstawały podobne miejsca. Świadomość, że nie jestem jedyną, której zdarzyło się przekroczyć próg uzależnienia, trochę podniosła mnie na duchu. Nabrałam odwagi, ale natychmiast przekonałam się, że nie była zbyt duża, bo gdy wracając z końca korytarza, zauważyłam pod drzwiami „mojej” sali dwóch mężczyzn, zatrzymałam się w połowie drogi i usiadłam na najbliższym krzesełku.

Gdybym nie wiedziała, po co przyszli, nie zgadłabym. Ten, którego twarz widziałam, wyglądał jak typowy ojciec rodziny – kraciasta koszula, bordowy sweter z dekoltem w serek, czarne dżinsy pod pokaźnym brzuchem. Ciemne włosy z siwizną na skroniach i siwiejące wąsy. Drugi stał tyłem, ale sądząc po sylwetce, mógł być w moim wieku. Wyższy od swojego towarzysza, szczuplejszy, ubrany ze sportową elegancją – granatowe sztruksy i brązowa wełniana marynarka. Nie tak wyobrażałam sobie anonimowych alkoholików. Co ja plotę! A gdyby ktoś mnie zobaczył? Co powiedziałby? Miałam picie wypisane na twarzy?

Co innego ta kobieta, która później przyszła. Na jej twarzy nałóg zaznaczył już swoją obecność. Takich autografów nie zakryje żaden makijaż. Tlenione na bardzo jasny blond włosy, dość krzykliwa tania biżuteria i spódnica nieco zbyt krótka jak na mocno średni wiek sprawiły, że nie poczułam do niej sympatii. Poznałam wiele takich kobiet, pracując na bazarach i potem, gdy zaczynałam współpracę z nowobogackimi klientami. Dzieliła nas mentalność, wychowanie, sposób patrzenia na świat. Z tą też raczej nie miałam nic wspólnego. Oprócz picia.

Popatrzyłam na zegarek i błagałam w myślach, żeby nikt się mną nie zainteresował. Gdzie jest Mariusz? Doszły kolejne osoby – młody chłopak, na pewno nie miał jeszcze trzydziestu lat (czy to możliwe, że jest już uzależniony?), kobieta w ortalionowym dresie, druga w eleganckiej garsonce i szpilkach, z markową torebką, bardzo wysoki i chudy mężczyzna w nieco przykrótkich spodniach i dekatyzowanej kurtce pamiętającej chyba lata osiemdziesiąte. Co za skład! Każdy z innej bajki. A jednak stali, rozmawiali, uśmiechali się do siebie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Gdyby spotkali się na ulicy, nawet nie zauważyliby siebie nawzajem. A tutaj sprawiali wrażenie grupy przyjaciół. Tleniona blondynka śmiała się głośno i poklepywała po ramieniu kobietę w garsonce. Tamtej wydawało się to nie przeszkadzać. Chudzielec pokazywał jakiś wymiętolony papier mężczyźnie w sztruksach. Niesamowite! Czy znajdzie się tam miejsce dla mnie? Zostanę zaakceptowana? I czy mnie uda się znieść ich towarzystwo?

Może powinnam wyjść? Nie byłam pewna, czy mój udział w spotkaniu to dobry pomysł. Wątpiłam, żeby ktoś mnie tutaj zrozumiał. O ile w ogóle uda mi się otworzyć przed nimi. Czułam, że porwałam się na coś, czemu mogę nie sprostać. Już miałam zamiar podnieść się z krzesełka i wrócić do domu, gdy po schodach wbiegł Mariusz. Grupa przywitała go z hałaśliwa radością. Terapeuta otworzył drzwi i gestem zaprosił do środka. Czekałam cichutko, aż sam wejdzie i zamknie drzwi.

Nic z tego. Kiedy ostatnia osoba przekroczyła próg, Mariusz rozejrzał się i zauważył mnie.

– Natasza! Cieszę się, że jesteś! Zapraszam – kiwnął na mnie, więc nie miałam wyjścia. Z duszą na ramieniu weszłam do sali. Będzie dobrze – powtarzałam w myślach. – Dasz radę, Nata!

– Poznajcie Nataszę – usłyszałam głos Mariusza. – Od dziś dołącza do naszej grupy. Każdy z nas wie, że to niełatwa decyzja, dlatego nagrodźmy Nataszę, która miała odwagę tu przyjść.

Słyszałam oklaski, ale nie miałam śmiałości popatrzeć im w twarze. Utkwiłam wzrok w czubkach butów.

– Siadaj obok Lidki. – Mariusz delikatnie popchnął mnie w kierunku tlenionej. Ależ mi się trafiło! Trudno, może następnym razem się przesiądę. Zajęłam miejsce, Mariusz zaczął spotkanie. Teraz, kiedy wszyscy patrzyli na niego, zebrałam się na odwagę i podniosłam wzrok. Od razu napotkałam zielone oczy siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Znałam go!

Nie wiem, jak to się stało, że nie poznałam go już tam, kiedy stał pod drzwiami. Co prawda zawsze widywałam go w garniturze i nieskazitelnie wyprasowanej koszuli. Druga sprawa, że zupełnie nie kojarzył mi się z krzesełkami ustawionymi w kręgu, z rozmowami o piciu. W ogóle z żadną wadą czy niedoskonałością mi się nie kojarzył. A jednak bez wątpienia to był on.

Mateusz Sajanowicz, a konkretnie mecenas Mateusz Sajanowicz, właściciel kancelarii prawnej specjalizującej się w rozwodach. Wzór męskiej elegancji i dobrego wychowania, pogromca niewiernych małżonków, słynący ze skuteczności. Z jego usług mogli korzystać jedynie ci z zasobnymi portfelami, bo zdawał sobie sprawę z wysokiej jakości oferowanych usług i cenił się. Jednakże jego wdzięk sprawiał, że klienci obu płci, płacąc mu, nie czuli się wcale źle, przeciwnie, dziękowali z wdzięcznością. Tak, naprzeciwko, na krześle pod oknem siedział mój adwokat w sprawie rozwodowej. Idąc na to spotkanie, byłam przygotowana na wiele, ale na coś takiego z pewnością nie. Nie życzyłam sobie widzieć w ośrodku nikogo znajomego, a już z pewnością nie mecenasa, który pomagał mi w wysądzeniu od byłego męża jak największej kwoty, który słyszał wszystko, co mówiliśmy w sądzie. Dlaczego nie zwróciła mojej uwagi charakterystyczna kasztanowa czupryna? Dlaczego nie wyszłam, kiedy poczułam ochotę?

Zaskoczenie sparaliżowało mnie zupełnie. Wiedziałam, że nie będę w stanie nic powiedzieć. Przestałam słyszeć, co mówi Mariusz i inni członkowie grupy. Cały czas czułam na sobie spojrzenie zielonych oczu i zastanawiałam się, co on o mnie myśli. Byłam zdezorientowana i zła. Że też zawsze musi przydarzyć mi się coś, co skomplikuje mi życie. Akurat tutaj musiał przychodzić! No tak, musiał, widocznie musiał. A to, że siedział na spotkaniu grupy oznacza… że pan mecenas nie był ideałem. Że pan mecenas ma problem z alkoholem. No, gdyby o tym dowiedzieli się klienci, z pewnością nie byliby zachwyceni. Czy bogatego prawnika nie stać na prywatną klinikę, gdzie takie problemy załatwia się w najgłębszej tajemnicy?

Tak czy inaczej nie miałam zamiaru nigdy więcej uczestniczyć w spotkaniach, na które przychodził. Imponowała mi jego skuteczność i bezwzględność na sali sądowej, ale nie mogłabym pozwolić sobie na szczerość w jego obecności. Dla mnie był prawnikiem, a do tych nie miałam za grosz zaufania. Nie raz przekonałam się, że dla pieniędzy gotowi są na wszystko. O nie, ani myślę zdradzać przed nim swojej słabości.

Przesiedziałam w milczeniu całe spotkanie. Na pytanie, czy chcę coś powiedzieć, pokręciłam przecząco głową. Kiedy zaszurały krzesła, zrozumiałam, że to koniec, więc czym prędzej skierowałam się w stronę wyjścia. Jutro zadzwonię do Mariusza – postanowiłam. – Poproszę o zmianę grupy. Rzuciłam ogólne „do widzenia”, mając nadzieję, że Mariusz nie będzie próbował mnie zatrzymać.

 

*

 

– Pani Nataszo, proszę poczekać!

Nie zwolniłam ani trochę. Już to, że mi się przyglądał tam, na sali, uznałam za nietaktowne, ale to, że mnie gonił to już prawdziwa bezczelność. Taki mądry pan prawnik, a nie przyszło mu do głowy, że mogę nie chcieć z nim rozmawiać?

– Pani Nataszo. – Bez kłopotów dogonił mnie, kiedy otwierałam drzwiczki samochodu. – Nie poznała mnie pani?

– Tutaj podobno wszyscy są po imieniu – powiedziałam, starając się nadać głosowi lodowate brzmienie. – No, ale może wiesz lepiej, bo chyba jesteś tu dłużej niż ja – dodałam ironicznie.

– Masz rację – uśmiechnął się. Najwyraźniej nie udało mi się go zniechęcić. Fakt, to przecież prawnik. – A więc jednak mnie poznałaś?

– Owszem. I co z tego?

– Cóż, pomyślałem, że może moglibyśmy uczcić jakoś to spotkanie. – Zesztywniałam. Chyba nie zamierza mnie gdzieś zapraszać. – Niestety, kontakty członków grupy poza tymi oficjalnymi podczas mityngów są zakazane.

– I dobrze – mruknęłam pod nosem.

– Za to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy zamienili tutaj kilka słów.

– Chyba już zamieniliśmy.

– Nic się nie zmieniłaś – kolejny uśmiech. Wyglądał na szczery, ale taki sam serwował mi w kancelarii. Mnie i pewnie każdemu klientowi. – Ciągle tak samo złośliwa, ostra i nieustępliwa.

– Ty także wciąż ujmująco, cukierkowo uprzejmy.

– No, to wymieniliśmy komplementy, możemy przejść do innych tematów.

– A są jakieś? Bo spieszy mi się…

– Nie będę cię zatrzymywał. Chciałem tylko powiedzieć, że ucieszyło mnie nasze spotkanie. Czasami zastanawiałem się, co u ciebie słychać.

– Jak widzisz – wszystko w najlepszym porządku. Zaczęłam chodzić na spotkania Anonimowych Alkoholików, a poza tym doskonale.

– Rozumiem – popatrzył na mnie uważnie, kiwając głową. – Pierwsze spotkania zawsze są trudne. Pamiętam, jak to było ze mną. Mało brakowało, a nie przyszedłbym na kolejne. Uwierz, dalej będzie lepiej. Przyzwyczaisz się, poznasz wszystkich bliżej. Naprawdę są mili.

– Ten chudy z brudnymi paznokciami też? – nie mogłam powstrzymać się od złośliwości. – Nie za bardzo kontrastuje z mahoniowym wystrojem kancelarii?

– Daj spokój. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że w konfrontacji z butelką cena mebli nie ma znaczenia. A Heniek kiedyś był sportowcem. Teraz, żeby przeżyć, bierze każdą robotę. Zresztą sama dowiesz się wszystkiego.

Muszę przyznać, że zawstydził mnie. Jakie miałam prawo uważać się za lepszą od Lidki czy Heńka? Żadnego. Równie dobrze mogłam skończyć jak oni. To, że zatrzymałam się nieco wcześniej nie jest właściwie żadną moją zasługą, a tylko sumą przypadków. Dopiero teraz mogę coś robić sama, na własny rachunek i odpowiedzialność.

– Przepraszam, jestem zdenerwowana. – Próbowałam się usprawiedliwić, bo naprawdę zrobiło mi się wstyd. – Nie spodziewałam się spotkać tu kogoś znajomego.

– Jasne, rozumiem. Nie ma sprawy. Ludzie na pierwszym spotkaniu wyprawiali u nas różne rzeczy.

– Skoro już rozmawiamy, to może jako bardziej doświadczony kolega podpowiesz mi, co mam robić, żeby się nie wygłupić. – Stwierdziłam, że warto udać zawieszenie broni i wyciągnąć od mecenasa nieco informacji.

Połknął haczyk. Nie mogłam się nadziwić, jak łatwo poszło. Na sali sądowej nikomu nie udawało się go zwieść.

– Każde spotkanie odbywa się na podobnej zasadzie…

Przez kilka minut opowiadał z zapałem, dzięki czemu udało mi się nadrobić mój dzisiejszy stupor. Usłyszałam kilka anegdotek, dowiedziałam się, kto z kim zawsze się kłóci, a kto kogo broni, chociaż te informacje niewiele mi dały, bo jeszcze nie kojarzyłam ludzi z imionami. Wcale mnie to nie zmartwiło, bo i tak nie miałam zamiaru widzieć ich nigdy więcej. Kiwałam głową w odpowiednich miejscach i w duchu liczyłam, że Mateusz szybko skończy.

Mijały nas kolejne osoby z grupy. Odjechało kilka samochodów, zostaliśmy na parkingu sami. Doszłam do wniosku, że już dość czasu poświęciłam na tę nieprowadzącą do niczego rozmowę. W końcu nie miałam wobec tego człowieka żadnych zobowiązań. Wziął swoją dolę, nie jestem mu nic poza tym winna. Zdecydowałam się przerwać monolog mojego rozmówcy.

– Przepraszam cię, to bardzo ciekawe, ale mam umówione spotkanie – spojrzałam wymownie na zegarek.

– Rzeczywiście, strasznie się rozgadałem. A obiecałem, że nie będę cię zatrzymywał. Cóż, wiadomo, że nie należy wierzyć prawnikom. – Nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu. Zawsze ceniłam u ludzi dystans do siebie samych.

– Mateusz, jak dobrze, że jeszcze jesteś! – Elegantka wyrosła jak spod ziemi. – Zagadałam się z Mariuszem, a muszę zdążyć do pralni. Samochód, jak na złość, u mechanika. Ściąga części, ale to potrwa, wiesz jak jest z amerykańskimi wozami. – Zabrzęczały bransoletki, poczułam delikatny zapach Chanel. – Będę mogła zabrać się z tobą do centrum?

– Oczywiście. Zapraszam. – Mateusz wykonał zapraszający gest w kierunku czarnego volvo V70. – Pozwól, Nataszo, że cię pożegnam. To sprawa najwyższej wagi. Jeżeli Jolanta nie odbierze prania, nie będzie miała co na siebie jutro włożyć.

Jolanta roześmiała się perliście. Mogła sobie na to pozwolić, bo patrząc na nią, nikt nie dopuściłby nawet myśli, że wypowiedź Mateusza może być czymkolwiek innym niż żartem. Ujęła mecenasa pod ramię i odeszli w stronę auta.

Wsiadłam do swojego i położyłam dłonie na kierownicy. Dopiero teraz, gdy mogłam się rozluźnić, poczułam, jak napięte miałam mięśnie. Bolały jakbym wyszła z siłowni, a nie ze spotkania grupy terapeutycznej. Na szczęście już po wszystkim. Odetchnęłam głęboko. Chętnie posiedziałabym jeszcze chwilę, żeby zupełnie się uspokoić, ale zobaczyłam wychodzącego z budynku Mariusza. Nie miałam ochoty na kolejną rozmowę. Szybko zapaliłam silnik i wyjechałam z parkingu, zanim terapeuta doszedł do swojej zielonej astry.

 

*

 

Nie poszłam na kolejne spotkanie. Nie zadzwoniłam też do Mariusza, po prostu stchórzyłam. Nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć. Stwierdzenie, że nie odpowiada mi ta forma terapii byłoby dziecinadą, bo co można powiedzieć po jednym spotkaniu?

Szukałam w internecie innych ośrodków, ale żaden nie przypadł mi do gustu. Zastanawiałam się, czy aby nie wyszukiwałam wad na siłę. Co chwila stwierdzałam, że albo za daleko, albo nie ma informacji o terapeutach, albo nie zachęciły mnie opisy. Biłam się z myślami. Z jednej strony wiedziałam przecież, że gdzieś powinnam pójść, z drugiej – wiedziałam, że wszędzie jest podobnie. Wreszcie doszłam do wniosku, że skoro radziłam sobie do tej pory, to teraz także dam radę.

Zimowe dni upływały mi leniwie i coraz bardziej się nudziłam. Zabrakło emocji związanych z rozwodem, nie miałam nic do roboty w ogrodzie. Jak długo można oglądać telewizję i czytać? Nie miałam motywacji, żeby się ubierać, nie chciało mi się gotować obiadów tylko dla siebie. Na początku cieszyłam się, że niczego nie muszę, ale po miesiącu zaczęło mi to mocno doskwierać.

Najpierw zabrałam się za porządki. Gruntowne sprzątanie, przegląd rzeczy w szafach. Podczas przekładania sukienek znalazłam wiele takich, które jeszcze miały sklepowe metki.

To okropne – pomyślałam. – Jakie bezsensowne jest moje życie. Wydaję pieniądze na niepotrzebne rzeczy tylko dlatego, że sprawiało mi to przez chwilę radość. A teraz siedzę w domu i nie robię zupełnie nic. Nic, co miałoby sens i cel.

Poryczałam się, siedząc na puszystym dywanie w sypialni, otoczona drogimi ubraniami, oparta o szerokie łoże. Nie chciało mi się żyć. Nie widziałam sensu w budzeniu się kolejnego dnia, nie znajdowałam sił na ustalenie konkretnego planu na dalsze życie.

Kolejny dzień znowu zaczęłam od gapienia się na telezakupy. Ile osób kupuje te pasy wibracyjne, myśląc, że od tego schudną, ile kobiet naiwnie wierzy, że supermop sam posprząta mieszkanie. Śmiałam się w duchu z ich naiwności. Nic nie zrobi się samo, wiedziałam o tym. Trzeba ciężko pracować na sukces, bez względu na to, czy jest nim utrata zbędnych kilogramów, czysta łazienka, czy wielka firma. Jakaż ja jestem mądra – pomyślałam z ironią. – Niby wszystko wiem, a sama leżę na kanapie i czekam aż moje życie samo się zmieni.

O dziwo, cud się zdarzył. No, może nie całkiem cud, ale czynnik motywujący. Przyszedł, niosąc pudełko z pizzą. Pachniał pepperoni i oregano. Miał chyba trzy kolczyki w uchu, jeden w brwi, a na nogach glany. Otworzyłam mu drzwi i gdyby mnie nie zaczepił, nie rozpoznałabym go, bo niewiele widać było spod firmowej czapeczki, którą nasunął na oczy.

– Reszty nie trzeba. – Chciałam jak najszybciej zamknąć drzwi, bo mroźne styczniowe powietrze natychmiast wdarło się do domu i przeniknęło przez ubranie.

– Hej, czy my się czasem nie znamy?

Tak, znam doskonale wszystkich dostawców pizzy w stolicy – pomyślałam. – To doprawdy krąg moich najbliższych znajomych.

– Nie sądzę – rzuciłam chłodno.

– Czekaj, ty jesteś chyba Natalia, czy Natasza, jakoś tak… Byłaś raz na grupie.

Zatrzymałam drzwi i uważniej spojrzałam na dostawcę. Czy to… tak, to ten młody chłopak. Że też musiał mnie rozpoznać!

– Natasza. Tak, to ja – potwierdziłam niechętnie.

– Tutaj mieszkasz?

– Nie, włamałam się i postanowiłam coś przekąsić przy robocie.

– Okej, okej, głupio gadam – roześmiał się.

Zapanowało niezręczne milczenie.

– Niezła chałupa – powiedział wreszcie.

– Może wejdziesz? – zaproponowałam, bo co innego miałam robić. Jakoś głupio było zamknąć mu teraz drzwi przed nosem. – Zimno jest, zrobię herbatę. O ile masz czas…

– Właściwie nie powinienem, ale korki zawsze mogły być, nie?

Patrzyłam, jak rozsznurowuje wysokie buty i przy okazji przyglądałam mu się uważnie. Wtedy oceniłam go na około trzydzieści lat, teraz stwierdziłam, że jest młodszy. Długie włosy nosił spięte czarną frotką. Miał jasny zarost i orli nos. Nic specjalnego, ale mógł podobać się dziewczynom. O ile nie przeszkadzały im te kolczyki.

Weszliśmy do salonu. Chłopak otwarcie rozglądał się dokoła. Gdyby ktoś inny tak się zachował, uznałabym to za brak wychowania, ale on wydawał się tak naturalny i spontaniczny w tym, co robił, że nie sposób było tego źle ocenić.

Usadziłam go na skórzanym fotelu i przygotowałam herbatę.

– Może coś zjesz? – krzyknęłam z kuchni.

– No coś ty! – aż podskoczyłam, bo odpowiedź usłyszałam tuż za plecami. – Przecież pracuję w pizzerii. A nie masz kubka? – zapytał, widząc filiżanki. – Możemy usiąść tutaj? Bo tam za duży ekskluziw jak dla mnie. Słabo pasuję do takich foteli i antyków. Nie komponuję się.

Pierwszy raz od dawna roześmiałam się na cały głos.

– Jak ty masz właściwie na imię? Wybacz, nie pamiętam…

– Spoko, nic dziwnego. Byłaś tak wyczesana, że dziwne, gdyby było inaczej. Jestem Kamil.

Usiedliśmy przy kuchennym stole. Z kubkami zamiast filiżanek. To był pierwszy gość w tym domu, który nie wymagał delikatnej zastawy, srebrnej łyżeczki w cukierniczce i silenia się na, jak sam to określił, ekskluziw.

– Jaki mam fart! Pierwszy tydzień w robocie i już spotykam znajomych. A tak w ogóle, to nie było cię ostatnio. Chorowałaś?

Byłam wdzięczna, że podsunął mi to usprawiedliwienie. Skinęłam głową potwierdzająco.

– Ale widzę, że jest lepiej. To git. Bo lepiej nie opuszczać spotkań. Nie wiem, jak jest z tobą, ale ja jak nie pójdę, to zaraz mi głupoty do głowy przychodzą. Muszą mnie raz na tydzień naprostować. Grupa daje kopa, pozytywnie znaczy. Dzięki nim zacząłem poważnie szukać roboty, wiesz, tak bez wybrzydzania. I znalazłem. Może szału nie ma, ale na czynsz będzie, a na jedzeniu oszczędzam, bo się w pracy najem.

Popatrzył na kuchenny sprzęt i dodał:

– No, ty nie masz takich problemów. Za tę lodówkę miałbym pokój na rok.

– Rzeczywiście, pod tym względem nie narzekam. – Szczerość za szczerość, postanowiłam, bo od dawna z nikim tak dobrze mi się nie rozmawiało. – Za to mam inne problemy.

– Luz, wiadomo. Jak ktoś do nas trafia, to przynajmniej jeden ma – puścił do mnie oczko. – Mówię wprost, bo tu sami swoi, nie? No, ale kasa wiele ułatwia.

– I tak, i nie. Czasem utrudnia. Na przykład nie chce mi się pracować – wyznałam szczerze. – W ogóle nic mi się nie chce.

– To słabo. Trzeba coś robić.

– Wiem, ale jakoś nie mogę się zebrać.

– To przyjdź koniecznie w czwartek na grupę. Zaraz ci się zachce. Mnie się zachciewa. Przeważnie z wkurzenia, bo oni potrafią człowiekowi podnieść ciśnienie. I to działa, serio.

Odstawił kubek i wstał.

– Muszę lecieć. Miło się gadało, ale nie chcę, żeby mnie z roboty wywalili. W końcu postanowiłem być odpowiedzialny, nie?

Kiedy sznurował glany, niespodziewanie dla samej siebie zadałam pytanie:

– Rodzice ci nie pomagają?

Podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy.

– Za bardzo przeginałem, nie dziwię im się. Ale jak stanę na nogi, to do nich pojadę.

– Mogę ci jakoś pomóc?

– Spoko, daję radę. Chłopaki z zespołu mi pomagają.

– Grasz?

– Staram się. Na basie. Na razie żaden ze mnie wirtuoz, ale mamy taką kapelę i coś rzeźbimy po kątach. Tylko nie bardzo jest gdzie, bo u nas już się sąsiedzi burzą, że za głośno. Ale odkładamy kasę i od wiosny może wynajmiemy jakąś salkę. Kurczę, teraz to już naprawdę lecę.

Zbiegł po zaśnieżonych schodkach i odjechał zdezelowanym golfem.

Popatrzyłam na pudełko z dawno wystygłą pizzą i uśmiechnęłam się. Kamil wprawił mnie w doskonały nastrój, zostawił mnóstwo pozytywnej energii. Niewiele się o nim dowiedziałam, ale nawet z tych okruchów mogłam wysnuć wniosek, że nie miał lekko. A jednak pozytywnie podchodził do życia, miał pasję i plany. Już dawno z nikim nie rozmawiałam tak bez skrępowania, po prostu, normalnie. Podobało mi się to. Poczułam się młoda, silna i gotowa, żeby coś robić. Choćby dostarczać pizzę – uśmiechnęłam się do siebie.

Pozmywałam kubki, odgrzałam pizzę w mikrofalówce i zjadłam, po raz pierwszy od dawna z apetytem. Przy trzecim kawałku wpadłam na pomysł. Wystukałam numer pizzerii.

– Chciałabym rozmawiać z dostawcą Kamilem.

– Z tego numeru nie można prowadzić prywatnych rozmów. Linia służy do składania zamówień. Pracownicy są o tym poinformowani. – Dziewczyna w słuchawce miała miły, ale stanowczy głos.

– W takim razie chcę złożyć zamówienie, ale tylko panu Kamilowi.

– Nie praktykujemy takich rzeczy.

– Jestem waszą stałą klientką i albo zamówię u pana Kamila, albo poproszę kierownika. – Jeszcze nie zapomniałam, jak się mówi do pracowników i bez wahania skorzystałam ze swojego doświadczenia.

„Kamil, jakaś wielbicielka!” – usłyszałam głos dziewczyny.

– Kamil, słucham?

– Tu Natasza. Powiem szybko, żeby nie narobić ci kłopotów. Mam ogrzewany garaż. W sam raz na próby. Mogę wynająć dwa razy w tygodniu. Nie chcę drogo – średnia pizza za każdą próbę, może być z pepperoni. A teraz zamawiam dużą Hawajską na jutro na czternastą. Cześć!

I rozłączyłam się, żeby nie dać mu czasu na odmowę.

 

*

 

Moja Hawajska pojawiła się punktualnie. Byłam przygotowana na spotkanie z jej dostawcą. Wiedziałam, że nie ma ze mną szans. Kilkanaście lat uczyłam się, jak przekonać klientów do swojej oferty i radziłam sobie naprawdę dobrze. Dwudziestokilkulatek nie był dla mnie żadnym przeciwnikiem.

– Natasza, ale dowaliłaś z tym garażem! – Kamil nie bawił się w grzecznościowe wstępy. – Nie ma szans, żebym w to wszedł. Nie da rady.

– Dlaczego?

– Jest wiele powodów. Nie chce mi się o tym gadać, zresztą nie mam czasu.

– To ja ci powiem. I tak nie pójdziesz, dopóki nie zapłacę.

Wzruszył ramionami i jeszcze bardziej nasunął czapeczkę na oczy.

– Dasz mi dziesięć minut?

Nie odpowiedział. Wobec tego, żeby nie przedłużać, przedstawiłam swoje argumenty.

– Wiem, że nie