Diabelski krąg - Przemysław Borkowski - ebook

Diabelski krąg ebook

Przemysław Borkowski

4,4

Opis

Prokurator Gabriela Seredyńska wraca w rodzinne strony na pogrzeb ojca. Niespodziewanie ceremonia znacznie się opóźnia. Dodatkowo na terenie odziedziczonej posiadłości kobieta odkrywa ślady, które jej zdaniem świadczą o popełnionej zbrodni. Wbrew miejscowej policji i prokuraturze rozpoczyna nieoficjalne śledztwo. Podskórnie czuje, że w miasteczku dzieje się coś dziwnego. Coś, czemu warto się przyjrzeć.
To przeczucie wzmacniają rozmowy z mieszkańcami. W oczach wielu z nich widać strach. Czego lub kogo się boją?

Śledztwo doprowadza Seredyńską do budzącego grozę miejsca w środku lasu oraz szokujących odkryć dotyczących jej własnej rodziny. A to dopiero początek wstrząsającej historii, w której karty rozdają ludzie oślepieni władzą i opętani pragnieniem zemsty.

Diabelski krąg” to kryminał pełen silnych emocji, niepokojącego klimatu i nawarstwiających się tajemnic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (65 ocen)
40
17
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Nie polecam

Przez wiele, wiele stron nie dzieje się właściwie nic. Pani prokurator obija się po rodzinnym miasteczku szukając dziury w całym. I wreszcie doprowadza do prawdziwej eksplozji. Finał jest pełen fajerwerków. Naciągnięty, nierealny, drażniący sztucznością. Całość zdecydowanie niewarta uwagi.
10
AleksandraWodzka

Z braku laku…

Irytująca…
00
zamonia

Dobrze spędzony czas

Cała seria charakteryzuje się wciągającą i trzymającą w napięciu fabułą, świetną kreacją postaci, intrygą na poziomie i elementami charakterystycznymi dla powieści sensacyjnej i kryminalnej. Polubiłam się z Panią Prokurator Seredyńską i mam nadzieję, że jeszcze powróci w kolejnych tomach.
00
Laura535

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę się wlecze na początku ale ogólnie bardzo lubię całą serię z Gabrielą Seredyńską 😊
00
Felunia1981

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka,fajnie się czyta.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Przemysław Borkowski, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Fotografie na okładce: © RobertEm / Unsplash

Fotografia autora: © Mikołaj Starzyński

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67815-99-4

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gabie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W życia wędrówce, na połowie czasu,

Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,

W głębi ciemnego znalazłem się lasu.

Dante Alighieri, Boska komedia

 

 

Ale, zaraz, zaraz, co to?!… Ja spadam

w dół! Jaka ta królicza nora głęboka.

Ile pięter i mijanych po drodze korytarzy!

Lewis Caroll, Alicja w Krainie Czarów

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

Stała nad pustym jeszcze grobem i myślała o seksie. Nie, nie o swoim, bez przesady; od tego była w tym momencie jak najdalsza. Myślała o stosunku seksualnym, który człowiek mający niedługo tu spocząć musiał kiedyś odbyć z jej matką, by ona mogła tu tkwić i wpatrywać się w tę ciemną dziurę. Trudno jej sobie było to wyobrazić. Zapamiętała ich, gdy byli wobec siebie obojętni, a nawet skrycie wrodzy. W ostatnie lato ich wspólnego życia przestali już nawet na siebie patrzeć. Rozmawiali ze sobą, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Jakby mówili do otaczającej ich pustej przestrzeni. A potem ta przestrzeń im odpowiadała.

Lecz przecież kiedyś zapewne łączyła ich namiętność. Choćby przez jedną chwilę. Bez tego jej, Gabrieli Seredyńskiej, by tu nie było. Nie musiałaby stać i czekać na opóźniający się z niewiadomych powodów pogrzeb. Wśród tych wszystkich ubranych na czarno ludzi, patrzących na nią z coraz bardziej natrętną ciekawością. Tak, to ona, córka marnotrawna. Ta, która przypomniała sobie o własnym ojcu dopiero, gdy umarł. A i to niezbyt chętnie. Walcie się, pomyślała. Gówno wiecie.

Zadziwiające, swoją drogą, że dzisiaj był Dzień Dziecka.

Spojrzała ostentacyjnie na zegarek. Dwadzieścia minut opóźnienia to chyba lekka przesada. Zaczynała żałować, że w ogóle tu przyjechała. Do tego zapomnianego przez Boga miasteczka, które dawno temu było jej domem. Przynajmniej dopóki nie nastąpiła tamta katastrofa. Dzień, w którym matka oznajmiła jej, że przeprowadzają się do niedalekiego Olsztyna. Same, bez ojca. Akurat miała pójść do liceum, więc to był według matki doskonały moment. I żadnych innych wyjaśnień. Ani od niej, ani od niego. Jakby to była najzwyklejsza, najnormalniejsza rzecz pod słońcem.

Seredyńska powiodła wzrokiem po przybyłych na cmentarz ludziach. Niektórych pamiętała, lecz jak przez mgłę. Innych nie. Oni też zaczynali się niecierpliwić. Pojawiły się rozmowy, z czasem coraz głośniejsze. Jeden z mężczyzn zapalił papierosa. Usłyszała nawet stłumiony śmiech.

Po jaką cholerę tu w ogóle przyjeżdżała? Kto powiedział, że trzeba brać udział w tym dziwacznym obrzędzie zakopywania martwego ciała w ziemi? Była prokuratorem, widziała zwłoki w najrozmaitszych stanach i stadiach rozkładu. Nie było w tym żadnej metafizyki. Dokładnie wiedziała, jakie procesy zachodzą w tym ciele, na które ciągle jeszcze czekali. Mogła sobie wyobrazić, jak teraz wygląda. I jak będzie wyglądało w kolejnych dniach i miesiącach. Nic ciekawego. Zero wzniosłości. Strupieszenie, mumifikacja i czerwie. W zależności od warunków przechowywania. Na tych terenach dominowała polodowcowa glina, więc powinno się rozłożyć w miarę szybko.

Żałobnicy podzielili się na małe grupki, jak to zwykle bywa na każdej imprezie. Jeszcze chwila, a ktoś wyciągnie alkohol, pomyślała. Tylko ona stała samotnie. Ona i mistrz ceremonii – pompatycznie ubrany zagubiony człowiek, równie tu obcy i równie niepasujący do całej reszty. Jej ojciec zażyczył sobie świeckiego pogrzebu, co potęgowało absurd sytuacji. Ksiądz – cokolwiek by myśleć o tej kaście zadufanych, zniewieściałych hipokrytów – dodawałby temu wszystkiemu jakiejś istotności, trzymałby tę hałastrę w ryzach. Tamten wysoki, śmiesznie ubrany mężczyzna, sprawiający wrażenie, że chciałby już sobie stąd pójść, pogłębiał tylko poczucie, że biorą udział w jakiejś tandetnej, wymyślonej szopce. Ona sama nie była zbyt religijna, mało czego była równie niepewna, jak istnienia Boga, lecz równocześnie niczego bardziej nie była pewna niż tego, że świeckie pogrzeby są absolutnie bez sensu.

Nagle ktoś podbiegł do jednej z tych grupek. Ktoś z zewnątrz, w zwykłym, nie w żałobnym stroju. Usłyszała ożywioną wymianę zdań prowadzoną ściszonymi głosami. Pozostałe rozmowy ucichły. Uszy i szyje wyciągnęły się w tamtą stronę. W centrum grupy stał starszy mężczyzna. Pamiętała go, był dobrym znajomym jej ojca, choć nie miała pojęcia, jak się nazywał. Zobaczyła, jak wykrzywia usta w grymasie niezadowolenia i półgębkiem mówi coś do kobiety obok, zapewne swojej żony. Po chwili z ociąganiem wyszedł kilka kroków do przodu i stanął przy wciąż niezasypanej dziurze.

– Musimy trochę opóźnić uroczystość – powiedział donośnym głosem. – Zaszło małe nieporozumienie, zakład pogrzebowy pomylił dni i nie są jeszcze gotowi. Mam was wszystkich przeprosić w ich imieniu.

Uniósł dłoń, by przerwać narastający szmer oburzenia.

– Spotkamy się tu ponownie za mniej więcej półtorej godziny – oznajmił. – Tymczasem zapraszam wszystkich do restauracji, gdzie przygotowaliśmy mały poczęstunek. Miał się odbyć po pogrzebie, lecz w obecnej sytuacji możemy go chyba nieco przyspieszyć. Jest tylko prośba, byście nie pili zbyt dużo.

Tym razem odpowiedzią były ciche śmiechy.

Gabriela Seredyńska uniosła brew. Nikt nie powiadomił jej o stypie. Nie wiedziała nawet, kto ją zorganizował. W okolicy nie mieli żadnej rodziny.

Ludzie zaczęli się rozchodzić. Atmosfera wyraźnie się ożywiła. Perspektywa poczęstunku i darmowych drinków pozwalała zapomnieć o wcześniejszej konsternacji. Samoistnie uformowany pochód powoli ruszył w kierunku pobliskiego budynku restauracji.

Ona jednak nie zamierzała tam iść. Nie miała ochoty brać udziału w czymś takim. Wystawiać się znowu na te wszystkie spojrzenia, i to rzucane ze znacznie bliższej odległości. Znosić próby nawiązania z nią rozmowy. Tłumaczyć się i wyjaśniać. Być główną atrakcją w tym cyrku.

Spojrzała znowu na zegarek. Półtorej godziny. Musi przełożyć spotkanie z agentką nieruchomości. I zawiadomić ekipę sprzątającą, że mają przyjechać godzinę później. To jednak zajmie jej najwyżej dwie minuty. Co dalej?

Ruszyła w kierunku rzeki. Gdy była dzieckiem, to było jej ulubione miejsce. Woda wiła się tuż za ostatnimi zabudowaniami. Wrzynała w ziemię głębokim, niemal górskim przełomem. Później wpadała do jeziora, nad którym zbudowano miasteczko. Za nią był las, ciągnący się wiele kilometrów, aż do Olsztyna. Uwielbiała tam chodzić. Wyobrażała sobie, że jest w wielkiej, mrocznej, pełnej dzikich zwierząt puszczy. Jeśli miała gdzieś teraz pójść, to tam.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

 

Minęła tablicę z nazwą miejscowości i przeszła przez most. Po drugiej stronie weszła w las i odnalazła ścieżkę, która wiodła po skarpie wzdłuż rzeki. Mimo upływu ponad dwudziestu lat nic tu się nie zmieniło. Rzeka po dawnemu płynęła, poprzegradzana pniami zwalonych drzew. Odetchnęła głęboko, wciągając wilgotny zapach wody. Jeśli czegoś jej brakowało w obecnym, warszawskim życiu to tej rzeki i tamtego jeziora. Na pewno nie całej reszty.

Nastawiła alarm w komórce na za trzydzieści minut i ruszyła przed siebie. Pół godziny będzie szła do przodu, pół godziny z powrotem i zostanie jeszcze wystarczający zapas, żeby wrócić na cmentarz. Ten spacer będzie jedyną korzyścią z wizyty tutaj.

Ścieżka była wąska, węższa chyba nawet niż kiedyś. Nie służyła do niedzielnych przechadzek, chodzili nią co najwyżej wędkarze i żyjące w tych lasach zwierzęta: sarny, lisy, dziki i kuny. Czytała gdzieś, że ostatnio w tych okolicach pojawiły się też wilki. Nic w sumie dziwnego, skoro widziano je już nawet pod Warszawą. Na pewno za to były tu bobry. Ślady ich działalności widziała w dole skarpy. Poobgryzane w charakterystyczny sposób młode drzewka i te większe, starsze, po których zostały tylko naostrzone jak ołówki pniaki.

Zwierzę, które pojawiło nagle przed nią na ścieżce, nie było jednak ani wilkiem, ani bobrem. Był to lis. Rudy jak ona sama i podobnie szczupły. Zatrzymała się zaskoczona tym niespodziewanym spotkaniem. Patrzył na nią z zaciekawieniem, zastygły w bezruchu. Wydawał się równie zdziwiony jak ona. Woda huczała wyjątkowo głośno w tym miejscu, pewnie dlatego jej nie usłyszał i dał się tak podejść.

Ona też znieruchomiała, nie chcąc go przepłoszyć. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem lis opuścił głowę, ciągle jednak na nią patrząc. Nie miała pojęcia, co może oznaczać ten gest: agresję, groźbę czy tylko ostrożność.

Jak się jednak za moment okazało, żadną z tych rzeczy. Zwierzak po prostu podniósł coś ze ścieżki. Coś, co najwyraźniej przed chwilą tam położył. Był to jakiś przedmiot, długi i wąski, wielkości mniej więcej tuszu do rzęs. Wystawał z pyska lisa tylko z jednej strony. Zapewne było to coś do jedzenia. Biedne zwierzę zatrzymało się tu na posiłek, a ona bezceremonialnie wkroczyła mu do jadalni. Było to nieuprzejme, postanowiła więc się wycofać. Widziała, jak mięśnie lisa napinają się, szykując jego ciało do ucieczki.

Po chwili dostrzegła jednak coś jeszcze. Coś, co spowodowało, że została mimo wszystko na miejscu. Na końcu tego przedmiotu – ściemniałego, brudnego od ziemi, przypominającego zagięty kawałek gałęzi – była charakterystyczna, owalna, jasna plama. Okrągła, matowa przestrzeń sprawiająca, że przedmiot ten już nie wyglądał jak grubszy nieco patyk, tylko coś zupełnie innego. Coś, na co jej prokuratorskie spojrzenie, nawykłe do oglądania rzeczy, których inni ludzie zazwyczaj nie mieli szans zobaczyć, od razu zwróciło uwagę. Zmrużyła oczy, próbując ujrzeć to wyraźniej. Od lisa dzieliło ją parę metrów, zbyt dużo, by widzieć dobrze. Powoli nachyliła ciało w jego stronę, starając się choć w ten sposób zmniejszyć dystans i się upewnić.

Nie na wiele to się jednak zdało. Lis naprężył się jeszcze bardziej. Jeszcze chwila i wystrzeli jak strzała, znikając jej na zawsze z oczu. Zamrugała kilka razy, by nawilżyć spojówkę. To też nie przyniosło spektakularnych efektów.

Sytuacja była patowa. Człowiek i zwierzę zastygli uwięzieni w tej chwili, która tak nieoczekiwanie ich ze sobą skonfrontowała. Seredyńska spróbowała przemieścić się nieco do przodu. Jeśli wysunie nogę o kilka centymetrów, będzie mogła przenieść na nią ciężar ciała i w ten sposób znaleźć się bliżej obserwowanego przedmiotu. Jeśli nie był on tym, czym się wydawał, wszystko, co właśnie robiła, było kompletnie absurdalne i mogła się tylko cieszyć, że nikt jej w tej chwili nie obserwuje.

Powoli, ostrożnie, niemal niezauważalnie zaczęła przesuwać prawą stopę w kierunku lisa. Potem, gdy uznała, że wyciągnęła ją już wystarczająco daleko, pozwoliła podążyć za nią całej reszcie siebie. Przypominało to jakieś nadzwyczaj powolne tai-chi albo grubo przesadzone slow motion. Lis obserwował ją bacznie. Nie wydawał się zaniepokojony, tylko po prostu ostrożny. Może to jej rude włosy sprawiły, że nie odbierał jej jako jednoznacznego zagrożenia? Byli w końcu podobnie umaszczeni.

Miała ochotę zagadać do niego, tak jak się mówi do psa lub kota, powiedzieć: „Spokojnie, lisku, nic się nie bój, nie zrobię ci krzywdy. Co tam masz w pyszczku? Pokaż mi to”. Wiedziała jednak, że ma przed sobą dzikie zwierzę, jej głos prędzej je przepłoszy, niż uspokoi. Może gdyby miała coś do jedzenia, mogłaby zaproponować mu wymianę. W jej torebce jednak prócz gum do żucia nie było nic, co choć przypominałoby posiłek. Chyba że lis połaszczyłby się na jej ochronną pomadkę do ust o zapachu malin.

Z braku innych pomysłów kontynuowała więc swoją powolną podróż do przodu. Miała nieodparte wrażenie, że zwierzę patrzy na nią z pewnym rozbawieniem i zainteresowaniem. I że gdyby nie ta ciekawość, już dawno by uciekło. Pomyślała też nagle, że może to wcale nie jest lis, tylko lisica, i że gdyby była Indianką, taką z powieści Szklarskich o Dakotach, które czytała w dzieciństwie, to mogłoby być jej zwierzę totemowe. Jej duch-przewodnik, który właśnie jej się objawił.

Była już nieco bliżej. Jeszcze raz wytężyła wzrok. Przedmiot wydawał się pomarszczony, ale inaczej niż gałąź lub patyk. Skupiła się na owalnej, jasnej przestrzeni na końcu. Na jej brzegu, tym od zewnętrznej strony, była ciemniejsza obwódka. Szkoda, że nie widziała drugiego krańca. Jego zakończenie mogłoby naprawdę sporo wyjaśnić.

Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy, wibrujący dźwięk. Jej napięte do granic możliwości zmysły zareagowały na niego, jakby ktoś polał je wrzątkiem. Dopiero po chwili zrozumiała, że to pieprzona komórka dała właśnie sygnał do powrotu. Gdy ochłonęła nieco, lisa już jednak nie było. Ścieżka przed nią była pusta. Zniknął też dziwny, niepokojący przedmiot.

Seredyńska spojrzała w las, gdzie prawdopodobnie uciekło zwierzę. Nie miałaby szans go dogonić, nawet gdyby spróbowała. Nigdy więc już się nie dowie, co ze sobą zabrało.

Czy był to odcięty ludzki palec? Czy może jej skrzywiony oglądaniem dziesiątków trupów umysł zobaczył coś, czego tam nigdy nie było?

Jedno wiedziała na pewno: musiała wracać.

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

 

Trumna już stała nad wykopanym grobem, lecz żałobnicy wciąż jeszcze nie dotarli. Widocznie przyspieszona stypa okazała się zbyt zajmująca i sam pogrzeb nie mógł z nią konkurować. Seredyńska znowu czekała, lecz tym razem miała towarzystwo tego lśniącego czernią, długiego przedmiotu. W jego wnętrzu podobno znajdował się człowiek, który podzielił się z nią połową swojego zestawu chromosomów. Z tego, co wiedziała, zrobił to z dobrej woli, niestety później nieco mu tej dobrej woli zabrakło.

Ludzie wreszcie powoli zaczęli się schodzić. Rozbawione, hałaśliwe grupki pojawiły się przed bramą cmentarza, by niemal natychmiast milknąć po jej przekroczeniu. Jakby znajdowała się tam jakaś niewidzialna, tłumiąca głosy zasłona. Nie całkiem skuteczna zresztą, gdyż pojedyncze ściszone śmiechy słychać było też na cmentarnych alejkach.

W końcu wszyscy stanęli naokoło grobu, a świecki prowadzący rozpoczął swoją żałosną imitację religijnego obrzędu. Jego czerwona twarz i kropelki potu tuż pod krawędzią włosów świadczyły, że ktoś zdołał już tchnąć w jego ciało ducha, którego ewidentnie z kolei brakowało w słowach. Oblicza innych uczestników sprawiały podobne wrażenie. Zamiast bladości smutku kwitły na nich wesołe kolory, przybierające gdzieniegdzie chorobliwe odcienie. Z odsłoniętych głów biły w niebo opary z przerwanego w połowie bankietu. Dosięgło ją nawet w pewnej chwili z tego powodu coś w rodzaju absurdalnego poczucia winy. Pogrzeb jej ojca, za który w końcu sama zapłaciła, więc czuła się za niego w jakiś sposób odpowiedzialna, zepsuł tym ludziom zabawę, oderwał ich od stołu, gdzie na pewno woleliby teraz siedzieć. Było to w jakiś sposób nieuprzejme i w tym momencie zupełnie nie na miejscu.

Jeszcze przed tym wszystkim ktoś podszedł do niej i spytał, czy nie zechciałaby, jako córka, powiedzieć nad trumną kilku słów pożegnania. Odparła, że nie, nie zechciałaby. Gdyby uczciwie chciała spełnić tę prośbę, zapewne nieco zepsułaby atmosferę. Gładkie, okrągłe bzdury równie dobrze mógł wygłosić ktoś inny.

I rzeczywiście ktoś taki się znalazł. Podchmielony mistrz ceremonii, zacinając się i plącząc, zaczął mówić, jaką stratą jest ta śmierć dla rodziny i członków lokalnej społeczności. Próbował też pocieszyć jednych i drugich, co bez perspektywy, złudnej chociażby, życia wiecznego w niebie nie brzmiało ani trochę przekonująco. „Będzie żyć w naszych sercach”, rzucił na koniec, nie dodał tylko, że w niektórych jako zadra.

Musiała skrzywić się nieświadomie na te słowa, bo poczuła na sobie czyjś wzrok. Przyjaciel jej ojca, ten, który zapraszał wszystkich na stypę, stał w pierwszym rzędzie i patrzył na nią, jak jej się wydało, z dezaprobatą. Spojrzała mu hardo w oczy. Nie zamierzała przepraszać za swoją ocenę leżącego między nimi człowieka. Ani za swój stosunek do niego. Mężczyzna spokojnie wytrzymał jej spojrzenie. Potem odwrócił się, dając znak, że on również chciałby powiedzieć kilka słów.

– Człowiek, którego dzisiaj chowamy – zaczął, kiedy już przejął mikrofon – znany był nam od dawna, mimo to nie jest łatwo nam go ocenić. Jak każdy, miewał momenty wzniosłości, i jak każdy – ocierał się o upadek. Popełniał błędy, jak my wszyscy. I czynił dobro, też jak czasem każdy. Jaki jest bilans jego życia? Nie wiem. Żył tu z nami i zostawił ślad. Będziemy go pamiętać bardziej niż innych. Z dobrego czy ze złego – to jak zawsze zależy również od pamiętającego, nie tylko od tego, który jest pamiętany. Wiem jedno: zmienił rzeczywistość, w której funkcjonował. To trudne i niewdzięczne zadanie, bo nasze dzieła, tak jak i nasze dzieci – tu spojrzał na Seredyńską – często nas przerastają i odwracają się od nas. Lecz więź, która między nami jest, nigdy nie może zostać przerwana, bo nie tworzy jej tylko uczucie. Jest to związek przyczynowo-skutkowy, najsilniejsze z istniejących powiązań. Ten, kto stworzył, zawsze będzie twórcą, nawet gdy później porzuci swoje dzieło albo gdy dzieło wyrzeknie się go i odtrąci. Musimy o tym pamiętać, cokolwiek byśmy o nim nie myśleli. Dziś, gdy widzieliśmy jego ciało po raz ostatni, prosimy, by przebaczył nam nasze winy – wyrządzenia niektórych nie byliśmy w stanie uniknąć – i przebaczamy mu te, które uczynił nam, nawet jeśli do dziś odczuwamy ich skutki. Teraz i tak nie ma to żadnego znaczenia. Mamy nadzieję, że w jego pustym, nieistniejącym, ateistycznym niebie odnajdzie spokój, którego my nie zaznajemy tutaj.

Oddał mikrofon, po czym gestem nakazał grabarzom, by zaczęli ostatnią część pogrzebu. Mistrz ceremonii stał z boku – teraz już zupełnie niepotrzebny. Czterech krzepkich, ubranych na czarno mężczyzn w białych rękawiczkach przeciągnęło dwie grube liny pod trumną i uniosło ją na nich. Piąty szybko wyciągnął spod spodu dwie drewniane belki, na których trumna do tej pory spoczywała. Czarne, polakierowane na wysoki połysk pudło zaczęło znikać powoli w ciemnej dziurze. Nie było śpiewów ani muzyki, tylko niezręczna, zakłócana dobiegającymi zza cmentarnego parkanu odgłosami normalnego życia cisza. Żadna modlitwa nie nadała temu, co się dzieje, choćby pozoru sensu. Seredyńska patrzyła na to z pustką w sercu, bez najmniejszego, najsłabszego nawet uczucia. Jakby obserwowała coś, co w żaden sposób jej nie dotyczyło.

Gdy trumna opadła już na dno grobu, liny zostały wyciąg­nięte, a grabarze dyskretnie usunęli się na bok. Przyjaciel jej ojca pochylił się i nabrał nieco ziemi z usypanego obok kopca. Później obszedł grób i podał łopatkę Seredyńskiej, która w pierwszej chwili nie zrozumiała za bardzo, o co chodzi, potem jednak ujęła ją w swoją dłoń. No tak, pomyślała, jeszcze i to. Jakieś elementy rytuału muszą jednak być. Bez tego nie obejdzie się nawet świecki pogrzeb. Podeszła dwa kroki i sypnęła ziemią na widoczne w dole wieko trumny. Pomyślała z sarkazmem, że dostąpiła właśnie jednej z niewielu korzyści wynikających z bycia córką tego człowieka – mogła to zrobić jako pierwsza.

Oddała łopatkę starszemu mężczyźnie, który po chwili wykonał tę samą czynność. Potem po kolei pozostali uczestnicy pogrzebu podchodzili i powtarzali ich ruchy. Obserwowała z pewnego typu wyabstrahowaną z kontekstu ciekawością, jak lśniący głęboką czernią lakier pokrywa się powoli szarymi grudami gliny. Jeszcze tylko dwa miejsca pozostawały niezasypane. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, powiedział ktoś półgłosem. „A im szybciej to zrobisz, tym lepiej dla wszystkich”, dodał tuż potem.

Seredyńska podniosła wzrok zaskoczona. Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, nie tylko swoją bezceremonialnością wyróżniał się spośród innych przybyłych. Ubrany był w sposób daleko odbiegający od tradycyjnego, żałobnego dress code’u. Zielona, wojskowa kurtka, którą miał na sobie, była brudna i mocno sfatygowana. Zanim ktokolwiek się zorientował, wyjął coś z jej kieszeni i rzucił to w głąb grobu.

Rozległ się głuchy, ale donośny dźwięk. Spojrzenia wszystkich zanurkowały w stronę trumny. Na jej wierzchu leżał kamień. Wystarczająco duży, by pod wpływem impetu uderzenia na czarnym wieku pojawiło się białe, wyraźnie widoczne nawet pod warstwą ziemi pęknięcie.

 

ROZDZIAŁ 4

 

 

 

 

 

 

Chwila konsternacji nie trwała długo. Czterech grabarzy podeszło do mężczyzny i chwytając go pod ramiona, odciągnęło na bok. Człowiek w wojskowej kurtce nie bronił się ani nie opierał. Nic też nie mówił. Po chwili wszystko było jak przedtem. O tym, że cokolwiek się wydarzyło, świadczył tylko leżący na środku trumny szary, polny głaz.

– Mamy go stamtąd wyciągnąć? – spytał piąty z grabarzy, najstarszy z nich wszystkich. Pytanie skierowane było do przyjaciela jej ojca, nie do niej, mimo że to ona mu zapłaciła. I zabrzmiało trochę, jakby mówił o jej ojcu.

– Nie róbmy już zamieszania – odparł mężczyzna. – Zasypujcie.

Grabarze wrócili i chwycili za łopaty. Jeden z nich, co nie umknęło uwadze Seredyńskiej, miał na białej rękawiczce czerwony, krwawy ślad, świadczący o tym, że nie tylko słowami uspokajali człowieka w wojskowej kurtce.

Powietrze wypełniły dźwięki żelaza trącego o ziemię, świst lecących w powietrzu pryzm gliny i głuche dudnienie, gdy upadały na wieko. Mężczyźni znali się na swojej robocie, pracowali szybko, ich ruchy przypominały balet. Już za moment trumna całkowicie zniknęła pod warstwą gleby.

Zebrani ludzie patrzyli na to z uwagą i w ciszy. Po ich ostatnim rozbawieniu nie było już nawet śladu. Był w tej chwili jakiś majestat, nawet ona go poczuła. Jej ojciec, Wiktor Seredyński, już na zawsze będzie przysypany tą gliną. Wszelkie fazy rozkładu jego ciała pozostaną ukryte. Nikt nie będzie widział, jak rozpada się i gnije. Wiele rzeczy możemy robić wspólnie, lecz ten proces musimy przejść w samotności.

W końcu grób został zasypany, a powstały na górze kopczyk uklepany łopatami. Jeden z grabarzy chwycił trzonek łopaty i odcisnął go w ziemi, chcąc w ten sposób wykonać na wierzchu tradycyjny symbol krzyża, drugi jednak go powstrzymał. Mężczyzna cofnął się, pozostawiając na wzgórku pojedyncze wgłębienie, niedokończony emblemat religii, którą jej ojciec odrzucił. Przypominało to nieco znak minus i było zdaniem Seredyńskiej bardzo na miejscu. Minus idealnie opisywał całą tę sytuację: brak życia w ciele ukrytym już przed ich oczami, brak metafizycznego pocieszenia w tej kalekiej ceremonii i brak jakiejkolwiek więzi, którą czułaby z pochowanym człowiekiem.

Potem złożono wieńce. Ziemisty kopiec pokryły kwiaty i wstęgi. Nawet nie wiedziała, który jest od niej. To również, tak jak wszystko inne, załatwiła przez internet, nie kłopocząc się nawet, by samej wybrać napis. W odpowiednim polu w zamówieniu wpisała po prostu „coś konwencjonalnego”. Przez długi czas zastanawiała się, czy w ogóle przyjechać.

Dzieło zwieńczyła tabliczka z imieniem i nazwiskiem jej ojca oraz datami jego urodzin i śmierci. Z braku krzyża położono ją wprost na grobie. I to już było chyba tyle. Mogła iść. Mistrz ceremonii wygłaszał właśnie końcowe podziękowania, lecz nie musiała przecież czekać, aż skończy.

– Ładny wieniec – usłyszała nagle, gdy odblokowywała telefon, chcąc sprawdzić, czy w czasie jego wyciszenia nie przyszło do niej coś ważnego.

Uniosła wzrok. Stał przed nią przyjaciel jej ojca, siwy człowiek w czarnym garniturze.

– Dziękuję – odpowiedziała, wbijając z powrotem spojrzenie w ekran komórki.

– Bardzo ciekawy napis. – Mężczyzna najwyraźniej nie zamierzał dać się zbyć. – Śmiem twierdzić, że bardzo à propos.

Obrzuciła wzrokiem grób. Jej wieniec, jakżeby inaczej, stał na samym środku. Poznała go po szarfie, na której czarnymi literami wydrukowano jej słowa: „coś konwencjonalnego”.

– Też tak myślę – odparła, nie dając po sobie poznać zmieszania. – Cały dzień go wybierałam.

Mężczyzna się uśmiechnął.

– Sam bym tego lepiej nie ujął – skomentował. – Nie po to jednak podszedłem, żeby o tym rozmawiać. Mam pytanie: może zachciałaby pani dołączyć do naszego małego pożegnania, które przygotowaliśmy dla pani ojca? Tu, w restauracji naprzeciwko urzędu gminy. Byłoby nam bardzo miło. Zaczęliśmy co prawda, jak pani wie, nieco wcześniej, lecz obiad wydawany będzie dopiero teraz.

Jasne. O niczym innym teraz nie marzyła. Wyobraziła sobie tych wszystkich ludzi pijących wódkę, jedzących flaki albo rosół i gapiących się na nią swoimi coraz bardziej przekrwionymi oczyma.

– Mimo wszystko nie nienawidziłam mojego ojca aż tak, by świętować jego odejście – odparła. – Więc nie, dziękuję.

Przyjaciel ojca nie dał poznać po sobie, czy zdziwiła go jej odpowiedź.

– No cóż, rozumiem. – Skinął głową. – Nie jest łatwo sprostać oczekiwaniom własnych dzieci. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach.

– I zwłaszcza, gdy ktoś się w ogóle o to nie stara. – Nie potrafiła się powstrzymać przed tym komentarzem. – Poza tym nie mam czasu – dodała, chcąc zakończyć już tę rozmowę. – Jestem umówiona, a pogrzeb dość znacznie się opóźnił.

– Nawet wiem, z kim – odpowiedział. – Z agentką z biura nieruchomości. To ja jestem tym klientem, który chce kupić dom pani ojca. Janusz Zagoński – przedstawił się.

Rzeczywiście, tak nazywał się człowiek, który złożył ofertę kupna domu. I tak samo nazywał się przyjaciel jej ojca, dopiero teraz to sobie przypomniała.

– Dzwoniłem już do niej i przełożyłem nasze spotkanie o godzinę. Sama pani rozumie, że nie mogę zostawić uroczystości, którą sam zorganizowałem. Może więc jednak pani wpadnie?

Świetnie, pomyślała. Stawała na głowie, by zdążyć załatwić wszystkie sprawy związane z domem i pogrzebem w ciągu jednego dnia i móc na wieczór wrócić do Warszawy, a ten gość przekłada sobie ich spotkanie o godzinę. To dlatego zapewne dzwoniła do niej agentka. Miała od niej nieodebrane połączenie.

– Po raz drugi jestem zmuszona odmówić – odparła nieco już oschłym tonem. – Nie tylko z nią jestem umówiona. I bardzo bym prosiła, by nie spóźnił się pan więcej niż godzinę.

 

ROZDZIAŁ 5

 

 

 

 

 

 

Dziwnie było zobaczyć ten dom po tylu latach. I wiedzieć, że widzi się go prawdopodobnie po raz ostatni. Sprawy spadkowe załatwiła jeszcze w Warszawie. Była jedyną spadkobierczynią, więc wystarczyła zwykła wizyta u notariusza. Jeśli dziś podpisze umowę z Zagońskim, nie będzie miała powodu, by po raz drugi tu przyjeżdżać. I bardzo dobrze, o to jej właśnie chodziło. O szybkie, ostateczne i formalne zamknięcie tego etapu w swoim życiu. Etapu, który tak naprawdę zamknęła przecież już wiele lat temu.

Wysiadła z samochodu. Duży kontener stał już na podjeździe. Zamówiła go, by opróżnić dom ze wszystkich rzeczy, które w nim były – mebli, ubrań i czego tam jeszcze. Mogła to zostawić następnemu właścicielowi, ale chciała to zrobić sama. Chciała symbolicznie wyczyścić swoją przeszłość, odciąć się od niej, a potem wyrzucić. Do niczego już więcej nie była jej potrzebna.

Obok kontenera czekała już ekipa, która miała jej w tym pomóc. Pięciu mężczyzn w ubraniach roboczych, z których dwóch paliło papierosy. Podeszła do nich, przywitała się i otworzyła im drzwi. Zadziwiające, że jej stary klucz jeszcze pasował.

– Wszystko mamy wyrzucić? – spytał jeden z mężczyzn. – Nic pani nie chce sobie zostawić?

– Wszystko – odpowiedziała. – Do gołych ścian. Co się nie zmieści do kontenera, zostawcie pod garażem i przyjedźcie po to jeszcze raz. Jeśli znajdziecie jakieś pieniądze lub biżuterię, są wasze.

Mężczyźni spojrzeli na siebie zdziwieni, lecz z tym większą ochotą wzięli się do pracy. Nie weszła razem z nimi do środka.

Dom był stary, jeszcze poniemiecki. Niezbyt duży, z czerwonej cegły. Dach nigdy nie był zmieniony, tylko naprawiany. Ciemne, bardziej brunatne już niż czerwone dachówki gdzieniegdzie porośnięte były mchem. Tylko okna wymieniono na nowe. Brzydki, biały plastik nieprzyjemnie kontrastował z nobliwym wyglądem całości.

Odwróciła się od tego widoku. Jeszcze chwila i pojawią się wspomnienia, a do niczego nie było jej to potrzebne. Wolała patrzeć na jezioro. Rozciągało się w dole, jakieś sto metrów od niej. Tego krajobrazu też jej brakowało w Warszawie.

Seredyńska słyszała za sobą rumor wyrzucanych do kontenera przedmiotów. Meble były wcześniej rąbane na kawałki, by zajmowały mniej miejsca. Większość z nich miała mniej więcej tyle lat, co ona. Coś mimo wszystko ściskało ją w dołku, gdy to słyszała. Dziś, gdy wieczorem wróci do domu, do swojego nowego, warszawskiego mieszkania, z którym łączą ją tylko dobre wspomnienia i które kupiła dzięki własnej ciężkiej pracy, napije się wina. Być może nawet opróżni całą butelkę. Jutrzejszy kac będzie ostateczną cezurą oddzielającą ją od tego wszystkiego.

Tak, to był dobry plan.

Na razie z braku lepszego zajęcia wodziła wzrokiem po panoramie, która rozciągała się przed nią, a którą tak dobrze przecież znała. Za jeziorem, przypominającym stąd bardziej rzekę, wznosiły się morenowe wzgórza porośnięte lasem. Z prawej strony widać było ujście rzeki, tej samej, nad którą dziś spacerowała. Z drugiej strony, na lewo, lecz tego nie dało się już z tego miejsca dostrzec, rzeka wypływała z powrotem z jeziora i znikała między lasami. W ogóle znacznie mniej było stąd teraz widać niż kiedyś. Gdy była nastolatką, mogła ogarnąć spojrzeniem ze swojego okna na poddaszu całą okolicę. Dziś byłoby to już niemożliwe. Drzewa, także te, które rosły na skarpie opadającej łagodnie od domu w stronę jeziora, rozrosły się i zasłoniły większość widoku. Poczuła nagle złość i chęć wykarczowania tych wybujałych chwastów, lecz po chwili zreflektowała się, że to już nie jest i nigdy nie będzie jej problem.

Hałasy dobiegające z tyłu sprawiły, że usłyszała samochód dopiero, gdy podjechał niemal przed dom. Duży terenowy nissan zatrzymał się tuż przy niej. Wysiadł z niego Zagoński.

Wiedziała przecież, że przyjedzie, lecz mimo wszystko zareagowała na jego widok czymś w rodzaju podskórnej niechęci. Ten człowiek irytował ją, choć nie do końca zdawała sobie sprawę dlaczego. Może chodziło po prostu o to, że był przyjacielem jej ojca. To wystarczało, by go nie lubiła.

– Naprawdę szkoda, że nie zechciała pani uczestniczyć w naszym małym pożegnaniu – zaczął, gdy podszedł do niej. – Było bardzo miło.

– Nie wątpię – odparła. – Lecz zbyt wiele widziałam już w swoim życiu trupów, by czerpać przyjemność ze styp.

Zagoński uniósł brwi.

– Można wiedzieć, gdzie się pani aż tyle tych trupów naoglądała? – spytał.

– Jestem prokuratorem – odparła. – Specjalizuję się w sprawach dotyczących zabójstw. Ojciec panu nie mówił?

Po twarzy Zagońskiego przemknął wyraz zaskoczenia. Odniosła przy tym wrażenie, że nie było to zaskoczenie zbyt przyjemne.

– Nie, nie wspominał o tym – odparł. – Rzadko o pani mówił. Podobnie jak o innych osobistych sprawach – dodał po chwili, jakby zrozumiał, że jego słowa mogły sprawić jej przykrość. Albo jakby chciał ją zranić świadomie i próbował zamaskować potem swoją intencję.

– Ja również nie rozpowiadałam o nim na prawo i lewo. – Wzruszyła ramionami. – Jak się pan zapewne zdążył domyślić, relacje między nami nie były nadmiernie rozbudowane. Pan jednak był podobno jego przyjacielem, i to dość bliskim, skoro zorganizował mu pan to pożegnanie w zastępstwie, że się tak wyrażę, mnie. Nie spytał pan go nigdy o to, co porabia jego jedyna córka?

Zagoński uciekł spojrzeniem w kierunku jeziora.

– Mężczyźni nie mają w zwyczaju, tak jak wy, kobiety, plotkować wciąż o rodzinie – odpowiedział z nutą złośliwości. – Poza tym wiedziałem, że to dla niego drażliwy temat, więc wolałem go nie poruszać.

Poczekała, aż znów na nią spojrzy, i uśmiechnęła się chłodno.

– Dobrze, skoro więc jestem kobietą i lubię plotkować, proszę dać ujście mojej plotkarskiej naturze. O czym więc wy, mężczyźni, rozmawiacie, skoro już zostajecie przyjaciółmi?

Popatrzył na nią uważnie. Niemal widziała, jak zmienia się jego nastawienie do niej. Nie on pierwszy dał się nabrać na jej dziewczęcy ciągle wygląd. I zdaje się właśnie zrozumiał, że ta szczupła, młoda kobieta o długich rudych włosach jest przeciwnikiem, w stosunku do którego warto być co najmniej ostrożnym.

– Nie będę ukrywał, że nasza zażyłość nie była już ostatnio tak wielka, jak kiedyś. Odkąd pani ojciec wrócił tu po przejściu na emeryturę, spotykaliśmy się tylko okazjonalnie.

– A jednak zdecydował się pan wyprawić mu stypę. Co więcej, z tego, co wiem, próbował pan wcześniej zorganizować mu też pogrzeb. Z pewnym zdziwieniem dowiedziałam się o tym, gdy sama się tym zajęłam. To nieco dziwne, biorąc pod uwagę to, co właśnie mi pan powiedział.

– Och, zrobiłem to przez wzgląd na stare czasy – odparł. – Te, o których, z tego, co ja z kolei wiem, woli pani nie pamiętać.

Ubodły ją jego słowa. I to bardziej, niż mogła się tego spodziewać. Właśnie takie wspomnienia nie były jej do niczego potrzebne.

 

ROZDZIAŁ 6

 

 

 

 

 

 

Całe szczęście przed dom podjechały właśnie kolejne dwa samochody. Z pierwszego, starego opla astry, wysiadła agentka biura nieruchomości; z drugiego, czarnego lexusa, ubrany w ciemny garnitur mężczyzna po czterdziestce.

– Świetnie, widzę, że wszyscy są już na miejscu. – Agentka przywitała się z nimi uściskiem dłoni. – Możemy więc, po pewnych perturbacjach, przejść w końcu do rzeczy. Może wejdziemy do domu? Będzie nam wygodniej.

– Wolałabym zostać tutaj – odparła Seredyńska. – Podpisać papiery można i na dachu samochodu.

– Jak pani woli – odpowiedziała kobieta. – Tak jak żeśmy ustalali, rezygnujemy z umowy przedwstępnej i od razu podpisujemy akt notarialny. Ściągnięcie tu pana Marka nie było łatwe – wskazała na stojącego obok mężczyznę w garniturze – lecz jak się okazało, nie ma rzeczy niemożliwych.

Mężczyzna skłonił głowę w geście przywitania.

– Z prawnego punktu widzenia nie ma oczywiście przeciwwskazań dla takiej formy podpisania aktu, choć przyznam się, że po raz pierwszy z czymś takim się spotykam – powiedział. – Ale skoro śluby można już brać poza urzędem stanu cywilnego, w hotelu albo nawet na łące… – Uśmiechnął się, wciąż jednak zachowując urzędniczą powagę. – W każdym razie przygotowałem stosowny akt na podstawie dostarczonych przez państwa uprzednio dokumentów. – Wyciągnął ze skórzanej aktówki teczkę opatrzoną godłem państwowym. – Procedura przewiduje odczytanie go w obecności wszystkich zainteresowanych stron. Jeśli nie zgłoszą państwo żadnych zastrzeżeń do jego treści, dokument zostanie podpisany i nabierze mocy prawnej. Po odpisy muszą się już państwo zgłosić do kancelarii, chyba że zlecimy ich wysyłkę pocztą.

– Od razu poproszę o wysyłkę – stwierdziła Seredyńska. Nie miała zamiaru tu przyjeżdżać po raz drugi.

– Oczywiście. – Notariusz ponownie skłonił głowę. – A zatem przystępuję do odczytania aktu…

Wyćwiczonym głosem, z nienaganną dykcją zaczął czytać treść dokumentu. Słuchała tego jednym uchem, zwróciła tylko uwagę, czy cena się zgadza. Po chwili jej myśli ukołysane monotonnym potokiem słów odpłynęły. Przypomniała sobie księżyc w pełni krążący nad jeziorem i siebie w oknie swojego pokoju na poddaszu, przyglądającą mu się przez myśliwską lornetkę ojca. Wielka, srebrna, wykrzywiona bólem twarz odbijała się od czarnej tafli wody. Odczuła nagle ogromny żal, że nigdy już nie będzie mogła tego zobaczyć.

Odwróciła się i rzuciła okiem na tamto okno. Cień firanki za szybą przypominał ludzką sylwetkę. Jakby ona sama tam ciągle stała i patrzyła na siebie tutaj.

Kurwa, pomyślała. Zrobiła właśnie dokładnie to, czego tak bardzo starała się uniknąć. Pozwoliła sobie być sentymentalna. Musi wziąć się w garść.

– Przepraszam, że przerywam – usłyszała nagle głos Zagońskiego.

– Coś się nie zgadza? – spytał wybity ze swego rytmu notariusz.

– Nie, nie, w akcie jest wszystko w porządku – odparł Zagoński. – Chodzi mi o to. – Wskazał palcem w stronę kontenera. Mężczyźni wyrzucający śmieci ułożyli właśnie na ich samej górze dwa poroża jeleni przytwierdzone do drewnianych tableau.

– W czym jest problem? – spytała. Usłyszała we własnym głosie wrogość. Napięcie, które odczuwała w związku z tym niechcianym powrotem do przeszłości, naciągnęło ją jak strunę.

– Chciałbym je zatrzymać – odpowiedział Zagoński. – Te trofea myśliwskie. To piękne okazy, szkoda by było je wyrzucać. Pamiętam, jak pani ojciec je upolował. Dwa byki w jedną noc. Jeden z nich to czternastak. Wspaniałe osiągnięcie.

– Nie – odparła stanowczo. – Wszystko z domu ma zostać wywiezione. Kupuje pan tylko ściany.

Je też najchętniej by zburzyła.

Spojrzał na nią z rodzajem twardego błysku w oku. Nie wydawał się człowiekiem nawykłym do sprzeciwu.

– Dobrze – odparł po chwili. – Nie ma sprawy. W takim razie podpiszmy wreszcie ten akt.

Wiedziała, o co mu chodzi. Gdy to zrobią, on stanie się właścicielem budynku, działki i wszystkiego, co na niej jest, a kontener ze śmieciami wciąż znajdował się w jej obrębie. Zirytowało ją to. Teraz tym bardziej nie miała zamiaru oddać mu tych poroży.

– Nie – powtórzyła. – Poczekamy, aż to wywiozą. Panowie zdaje się niedługo już kończą. – Mężczyźni rzeczywiście uwijali się wyjątkowo szybko. – Ogłaszam pół godziny przerwy.

I nie czekając na ich reakcję, ruszyła w stronę domu.

Zrobiła to, by nie musieć tam z nimi stać, ale też dlatego, że wbrew wszystkiemu, co sobie wcześniej postanowiła, poczuła nagle trudny do opanowania impuls, żeby tam wejść po raz ostatni. Zapewne gdyby Zagoński nie wyskoczył nagle z tymi głupimi porożami, nie byłoby problemu. Wysłuchałaby do końca recytacji, złożyła podpis i odjechała spokojnie do Warszawy. Dałaby radę to powstrzymać. Ale nie, musiał to zrobić. Jakby trącił rękę trzymającą pistolet z palcem zbyt mocno naciskającym na spust. No to sobie teraz poczeka.

Weszła do domu.

W pierwszej chwili pożałowała tego pochopnego gestu. W powietrzu unosił się gruby kurz. Poczuła, że nie może oddychać. Pomieszczenia były puste, przypominały wypatroszone klatki piersiowe gigantycznych zwierząt. Na ścianach widać było cienie po obrazach i meblach, na podłodze walały się śmieci. Jedno było dobre, że nie przypominało to już domu, który zapamiętała z dzieciństwa i młodości. Ledwo rozpoznawała pomieszczenia, zupełnie inne bez wypełniających je wcześniej przedmiotów.

Szła dalej przez kolejne pokoje, czuła się trochę jak we śnie. W domu panował półmrok, jakby nagle zaszło słońce. Szyby były brudne, chyba niemyte od lat.

Jeszcze chwila i spotka tu cienie swojego ojca i matki, odbite na ścianach obok obrysów szaf i regałów. Naprawdę niepotrzebnie tu wchodziła, lecz teraz nie mogła już się cofnąć.

Weszła na poddasze. Drewniane schody pod jej stopami skrzypiały i jęczały; odgłos tego niósł się po pustych pomieszczeniach. Tu, na górze, wszystko było z drewna: podłoga, ściany, belki konstrukcji dachu. Odpadający gdzieniegdzie tynk odsłaniał trzciny z pobliskiego jeziora użyte przez budowniczych w charakterze izolacji.

Dotarła wreszcie do swojego pokoju. On też był już pusty. W tej odsłonie przypominał bardziej celę lub klatkę. Nawet nie mogła sprawdzić, czy ojciec zachował jej stare meble, czy jej łóżko, jej regał na książki, jej biurko dosunięte aż pod samo okno, wciąż tu dziś rano jeszcze stały, zanim rozprawiła się z nimi wynajęta przez nią ekipa.

Podeszła do okna. Szyby były tu brudniejsze nawet niż na dole. Sięgnęła do klamki i rozchyliła jego skrzydła na oścież, rozrywając oblepiające je pajęczyny. Do środka wtargnęło świeże, ciepłe, wiosenne powietrze. Odetchnęła nim głęboko.

Widok był, tak jak się tego spodziewała, nie tak spektakularny jak kiedyś. Większość jeziora zasłaniały korony drzew. Spojrzała w dół, na ogród. Nigdy nie był specjalnie zadbany, lecz teraz zarósł jeszcze bardziej. Soczysta, czerwcowa zieleń buchała z każdego jego kąta. Zagoński będzie musiał włożyć sporo pracy w uporządkowanie tego szaleństwa.

Nagle jej wzrok spoczął na skrawku wolnej od krzewów ziemi niedaleko płotu. Zieleń zdziczałego trawnika była w tym miejscu wyraźnie inna, jakby o odcień jaśniejsza. Przyjrzała się temu uważniej. Ten fragment ogrodu znajdował się w samym rogu posesji. Od strony drogi zasłaniał go dawno nieprzycinany żywopłot, a od sąsiedniej działki oddzielał duży i rozrośnięty krzak leszczyny. Zaciszne miejsce ukryte przed wzrokiem postronnych. Plama innego koloru była długa i wąska, przypominała kształtem coś, co niedawno widziała.

Zeszła na dół i ruszyła do ogrodu, zatrzymując po drodze gestem dłoni próbującą do niej podejść agentkę biura nieruchomości. Odnalazła miejsce, które widziała z okna na poddaszu. Odwróciła się i rozejrzała. Stojąc tu, była zupełnie niewidoczna dla ludzi patrzących z zewnątrz. Można ją było dostrzec tylko od strony domu. Podeszła bliżej. Jaśniejszy kolor trawy był nieco gorzej widoczny, lecz wciąż można go było zobaczyć. Obejmował obszar o długości około dwóch metrów. Po chwili zrozumiała, dlaczego różnica odcieni była stąd słabiej rozpoznawalna. Brała się ona nie tylko z odmiennego nasycenia źdźbeł zielenią, lecz też z innego kąta padania na nie promieni słonecznych. Trawa o jaśniejszym kolorze rosła bowiem w płytkim zagłębieniu.

Niemal wstrzymała oddech, gdy to sobie uświadomiła. Była prokuratorem, wiedziała, co to jest.

Zapadnięty, stary grób.

 

ROZDZIAŁ 7

 

 

 

 

 

 

Do stojących już na poboczu samochodów dołączył radiowóz. Policjant, któremu pokazała miejsce w rogu działki, wydawał się sceptyczny.

– Jest pani pewna? – spytał. – Może to po prostu zwykłe wgłębienie? Ludzie w ogródkach różne rzeczy robią.

– Kształt i rozmiar odpowiadają wymiarom ludzkiego ciała – wytłumaczyła. – Inny odcień roślinności świadczy o tym, że warstwy gleby zostały przemieszane i ta trawa rośnie teraz na innym podłożu niż ta obok. Musi pan wezwać prokuratora i ekipę techniczną.

Jezu, jak żałowała, że jest poza swoim rejonem i nie może sama tym pokierować…

– Naprawdę jest inny? – Policjant przekrzywił głowę, jakby chciał lepiej się przyjrzeć.

– Jest. – Seredyńską zaczynała już ogarniać irytacja. – Z góry to widać jeszcze wyraźniej.

– Miała już pani kiedyś z czymś takim do czynienia? – spytał.

– Nie, nie miałam – musiała przyznać. Coś takiego o dziwo ją dotychczas ominęło. – Lecz literatura kryminalistyczna pełna jest opisów i zdjęć tego typu miejsc.

– Może ktoś, nie wiem, zakopał tu psa? – Policjant wciąż nie był przekonany.

– Musiałby to być wyjątkowo ogromny pies – odpowiedziała już niemal przez zęby. – Nie sądzę, by żyły gdzieś na świecie takie. Ale być może ma pan rację. Nie dowiemy się jednak tego, jeśli tego nie sprawdzimy.

– Przepraszam… – usłyszała głos agentki biura nieruchomości. Odwróciła się. Kobieta stała w bezpiecznej odległości kilku metrów od nich.

– Słucham? – prawie warknęła.

– Pan Marek musi już jechać. Ma umówione kolejne spotkania. Moglibyśmy dokończyć to, co zaczęliśmy? Zostało już bardzo niewiele…

Przymknęła powieki. Bardzo nie chciała powiedzieć tego, co za chwilę powie, lecz chyba nie miała wyjścia. Cały jej plan załatwienia wszystkiego szybko i równie szybkiego powrotu do normalnego życia szedł się właśnie paść na obsrane łąki.

– Nie sądzę, by w obecnej sytuacji było to możliwe – powiedziała. – Musimy przełożyć podpisanie aktu do czasu wyjaśnienia tej sytuacji.

Teoretycznie nie było żadnego przepisu zabraniającego sprzedaży miejsca ujawnienia zwłok, lecz w obecnych okolicznościach wolała jednak wciąż pozostawać jego właścicielką.

– Oczywiście, rozumiem – odpowiedziała agentka. – Czy w takim razie możemy już jechać? Ja też mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia.

Powinien być tu miejscowy prokurator i to on powinien podjąć tę decyzję. Ci ludzie byli w końcu świadkami, choć trzeba przyznać, że nie mieli wielkich szans, by widzieć zbyt dużo.

– Możecie. – Kiwnęła głową. – Proszę zostawić tylko policji namiary na siebie.

Kobieta odeszła. Po chwili dał się słyszeć odgłos odjeżdżającego samochodu.

Teraz zamiast niej pojawił się szef ekipy sprzątającej.

– Tak, wy też możecie już jechać – odpowiedziała na niezadane jeszcze pytanie. – Kontener oczywiście zostaje.

Policjant spojrzał na nią, jakby nie sądził, by było to konieczne.

– To jak, starszy aspirancie? – Teraz z kolei to ona spojrzała na niego. – Wzywamy techników czy mam sama rozkopać ten grób, niszcząc przy okazji wiele cennych śladów?

Policjant przeniósł znowu spojrzenie na prostokątny kawałek gruntu. Widać było, że nie wie za bardzo, co zrobić.

– Ma pani jakiś inny dowód, że leżą tam ludzkie zwłoki? – spytał. – Ktoś pani o tym powiedział albo może, nie wiem, znalazła pani jakąś wskazówkę w tym domu?

– Nie – odpowiedziała. – Lecz jestem pewna, że to grób.

– Bo, jak pani twierdzi, trawa ma inny kolor?

– Bo tak wyglądają miejsca, w których ktoś zakopał ludzkie ciało. – Starała się bardzo, by trzymać nerwy na wodzy. Gdyby to był jej rejon i jej śledztwo, po prostu by go opierdoliła, wiedziała jednak, że w tej sytuacji nie bardzo jest to wskazane. – Zwłoki po mniej więcej roku ulegają rozkładowi, grunt osiada i tworzy się bardzo charakterystyczne wgłębienie. Roślinność ma inny odcień, bo wierzchnia, bogata w składniki odżywcze warstwa, została naruszona, więc jej korzenie korzystają z uboższego zestawu składników odżywczych. Wiem, że nie musi się pan na tym znać, lecz ja jestem prokuratorem, badałam już sprawy zabójstw i mam sporą wiedzę na ten temat.

– Hm. – Policjant odsunął czapkę na tył głowy. – Zróbmy w takim razie tak: zabezpieczymy teren i powiadomimy prokuraturę. Niech oni podejmą decyzję, co dalej.

Westchnęła z mieszaniną ulgi i rezygnacji. Dobre i to, choć wolałaby natychmiast ruszyć sprawę.

– Ale to dopiero jutro – dodał. – Bo jest już po siedemnastej. – Spojrzał wymownie na zegarek.

– Nie macie tu, kurwa, dyżurów prokuratorskich?! – Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

– Mamy – odparł spokojnie. – I gdyby faktycznie ujawniła tu pani zwłoki, na pewno natychmiast ktoś by do tego przyjechał. Ale pani co najwyżej zgłasza takie podejrzenie, a to moim zdaniem może spokojnie poczekać.

Zabezpieczenie terenu oznaczało po prostu odgrodzenie rogu posesji za pomocą policyjnej taśmy.

– Nie zostawi tu pan nikogo? – spytała policjanta, który ładował się już do radiowozu.

Spojrzał na nią, jak się patrzy na brzęczącą muchę.

– Jest nas tylko dwóch na komisariacie – odpowiedział. – Więc sama pani rozumie, że nie bardzo mam taką możliwość.

– Ktoś jednak powinien tego pilnować. – Seredyńska nie odpuszczała.

Policjant miał zdaje się ochotę westchnąć, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał.

– Pani prokurator – odparł. – Nie wiem, czego naoglądała się pani w Warszawie, na pewno widziała pani straszne i spektakularne zbrodnie, ale to jest spokojna okolica i szczerze powiedziawszy, nie sądzę, by ten kawałek gruntu skrywał cokolwiek więcej poza kamieniami. Sam mam taki dom i taką działkę, więc wiem, że podobne wgłębienie mogło powstać z dziesiątków przeróżnych powodów, a zakopanie ludzkich zwłok jest najmniej prawdopodobnym z nich. Sprawdzimy to oczywiście, skoro się pani tak bardzo upiera, ale jutro i na spokojnie, okej? A jak pani chce, niech pani sama tego pilnuje – dodał już mniej uprzejmie i wsiadł do radiowozu.

– Chwileczkę! – Chwyciła za drzwi samochodu. Omal jej szlag nie trafił na tę arogancką przemowę, lecz powstrzymała się przed adekwatną odpowiedzią. – Mam jeszcze jedno pytanie.

– Słucham? – Nie patrzył na nią. Jego ton głosu i mowa ciała świadczyły wyraźnie, że chciałby, by już mu dała wreszcie spokój.

– Czy w tej pana spokojnej okolicy zaginął ktoś ostatnio? – Nie mogła się powstrzymać przed tą lekką złośliwością.

– Jak bardzo ostatnio? – spytał.

– W ciągu, powiedzmy, ostatniego miesiąca – odpowiedziała.

– Mówiła pani, że to hipotetyczne ciało leży tam co najmniej od roku – zauważył.

– Nie mówimy teraz o nim – odparła.

– Znalazła pani jeszcze jakieś zwłoki? – Uniósł ironicznie brew. – Nie, nie otrzymaliśmy takiego zgłoszenia.

– Może był jakiś wypadek, ktoś umarł lub zginął w lesie lub w jego pobliżu, a ciało, gdy je odkryto, było niekompletne? – drążyła dalej.

Popatrzył na nią jak na wariatkę.

– Sugeruję, by wróciła już pani do naszej pięknej stolicy – rzucił z nutą sarkazmu w głosie. – Tam pani kompetencje, dociekliwość i wyobraźnia na pewno bardziej się przydadzą. Nie, nic takiego nie miało u nas miejsca.

Zatrzasnął drzwi i odjechał.

 

ROZDZIAŁ 8

 

 

 

 

 

 

Została sama. Zbliżał się wieczór. Do zachodu słońca zostały chyba jeszcze z dwie godziny, lecz ciężkie chmury sprawiały, że już robiło się ciemno. Znad niedalekiego jeziora dochodził odgłos kumkania żab. Było burzowo i duszno.

Zamrugała powiekami. Co tu się w ogóle wydarzyło? Dopiero teraz miała szansę spróbować to jakoś ogarnąć. Przyjechała tu przecież tylko na pogrzeb, miała załatwić wszystko i odjechać. I na zawsze zapomnieć o tym miejscu. Ewidentnie się to nie udało.

Spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Mogła jeszcze wsiąść w samochód i wrócić do Warszawy. Popatrzyła na prostokątne miejsce pod płotem. Może ten policjant miał rację? Może to wcale nie był zapadnięty grób? Może tyle się naoglądała zwłok i miejsc zbrodni, że już zaczęła widzieć je tam, gdzie ich wcale nie było? Muzycy wszędzie słyszą melodie, a ona wszędzie widziała poszlaki. Pewnie tak samo było z tamtym niby palcem. Przecież nie była nawet pewna, czy go naprawdę widziała.

Odwróciła się i spojrzała na dom. Wybebeszony, z pustymi, ciemnymi oczodołami okien sam wyglądał jak trup. Zrobiło jej się go żal, jak człowieka. Chciała go sprzedać, pozbyć się go, a teraz coś ściskało ją w dołku na ten widok. Kurwa mać.

Poczuła się nagle straszliwie samotna i nie bardzo wiedziała, co z tym zrobić. Jej ojciec umarł, dopiero teraz to do niej dotarło. Zniknął z jej życia już bardzo dawno, lecz przecież wciąż był jej ojcem. Jednym z dwójki ludzi, którzy złożyli się na jej życie. A teraz nie żył. Gdy twój rodzic umiera, ty jesteś następny w kolejce. Następny w kolejce do grobu.

Odegnała od siebie te bezproduktywne rozważania. Musi znowu zacząć myśleć rozsądnie. Podjąć jakąś decyzję. Ma wracać czy zostać, by tu wszystkiego dopilnować? Jutro nie musiała iść do pracy. Urlop okolicznościowy z powodu śmierci krewnego pierwszego stopnia wynosi dwa dni, a ona wykorzystała na razie tylko jeden. Co prawda planowała spędzić go w nieco inny i nie do końca związany z tą okolicznością sposób, ale trudno.

Jeszcze jedną rzecz poczuła. Głód. Ostatni posiłek spożyła przecież jeszcze w Warszawie. Przez chwilę wręcz pożałowała, że nie poszła na tę całą stypę. Myśl o gorącym rosole i dymiącym schabowym z ziemniakami nie była już taka odstręczająca.

Tak, gdy nie wiadomo, co zrobić, zawsze można przecież coś zjeść. Czy ma dziś wracać, czy nie, powinna wcześniej zaspokoić głód. Może ta restauracja przy cmentarzu była jeszcze czynna.

Wsiadła do samochodu. Ruszyła, starając się już nie patrzeć na ten przeklęty dom. Nagle przed maską jej auta przemknął jakiś rudy kształt. Wcisnęła odruchowo hamulec. Jakieś zwierzę przebiegło przez ulicę i zniknęło w krzakach po jej drugiej stronie. Lis? To była jej pierwsza myśl, pierwsze skojarzenie. Czy to możliwe? Wyglądało to, jakby uciekał z terenu działki, na której stał dom.

Szlag by to trafił. Znowu nie była pewna. Ledwo to zarejestrowała, nie zdążyła się przyjrzeć. Lis, tutaj? Niby było to możliwe, zwierzęta leśne czasem tu zaglądały, ale żeby teraz, znowu? Myśl, że był to ten sam lis, którego spotkała nad rzeką, była absurdalna, lecz mimo to przegalopowała jej po głowie, zanim zdążyła ją spacyfikować. Może to był kot? Koty też przecież bywają rude. I w okolicy musi ich być dość sporo.

Poczuła, że wciąż wciska nogą pedał hamulca. Kłykcie jej dłoni zaciśniętych na kierownicy aż zbielały od kurczowego jej trzymania. Całe ciało miała napięte. Tak, to kot, na pewno kot. Musi przestać wariować. Zwolniła hamulec i rozluźniła uścisk rąk. Potem odetchnęła głęboko. Naprawdę niepotrzebnie tu przyjeżdżała.

Ruszyła z powrotem do przodu. Powoli, jakby wciąż uczyła się jeździć. Zdecydowanie musi sobie zrobić przerwę, zresetować jakoś myśli. Solidna kolacja może w tym pomóc. Szkoda, że bez wina, ale samo jedzenie też powinno wystarczyć. Krew odpłynie z mózgu do żołądka i tak dalej. Może jej obecne rozedrganie brało się między innymi stąd, że nie dostarczała dziś swojemu organizmowi prawie żadnych składników odżywczych.

Po kilku minutach zajechała pod restaurację. Za jej dużymi oknami paliło się światło, lecz w środku było całkiem pusto. Wysiadła z samochodu i weszła do środka.

Przywitała ją cisza. Na złączonych stołach stały jeszcze niesprzątnięte pozostałości niedawnego posiłku. W powietrzu unosił się zapach wystygłego jedzenia. Coś ponownie ścisnęło ją w żołądku, i to nie z głodu. Jakoś nie pomyślała, że trafi tu na resztki stypy po swoim ojcu, choć przecież mogła się była tego spodziewać.

– Tak? – Niewysoka i dość korpulentna kobieta wyszła do niej z zaplecza. Wycierała sobie ręce ścierką.

– Chciałabym coś zjeść – powiedziała Seredyńska, choć w zasadzie już wcale nie miała na to ochoty.

– Dziś już mamy zamknięte. – Kobieta zrobiła zbolałą minę. – Przykro mi, kochana. Mieliśmy tu małą uroczystość i teraz już tylko sprzątamy.

– W porządku – odparła. – Nie ma sprawy.

Poczuła nawet pewną ulgę, że nie będzie musiała tu siedzieć. Wśród tych wszystkich resztek martwych zwierząt złożonych w ofierze jej martwemu ojcu.

– Zaraz, zaraz. – Kobieta przyjrzała jej się uważniej. – A pani nie jest córką naszego nieboszczyka? – spytała. – Pamiętam panią jeszcze ze szkoły. Chodziłam dwa lata wyżej. – Naprawdę ta stateczna matrona była od niej tylko o dwa lata starsza? – Dlaczego nie była pani na stypie? Było naprawdę bardzo miło.

Znowu to samo pytanie. Powoli zaczynała żałować, że nie przyszła. Przynajmniej nie musiałaby wciąż na nie odpowiadać.

– Musiałam załatwić jeszcze parę spraw związanych z pogrzebem – skłamała. – Jechałam prosto z Warszawy i nie zdążyłam wszystkiego zrobić przed.

– A, rozumiem. – Restauratorka pokiwała głową z nie do końca przekonaną miną. – Ale to nic straconego – ożywiła się nagle. – Siadaj, kochana, zaraz ci coś odgrzeję. Mam pyszne roladki z dzika nadziewane boczkiem i cebulką, zostało mi jeszcze parę.

I nie czekając na odpowiedź, zniknęła w kuchni.

 

ROZDZIAŁ 9

 

 

 

 

 

 

Seredyńska została z powrotem sama. Powiodła spojrzeniem po półmiskach pełnych niedojedzonych sałatek i wędlin, po pustych butelkach, szklankach i kieliszkach z resztkami różnych alkoholi. Nie tak wyobrażała sobie ten wieczór. Miała go spędzić przy czerwonym winie, siedząc na swojej kanapie i jedząc przywiezione przez kuriera indyjskie albo tajskie żarcie. Cóż, teraz jednak głupio byłoby stąd wyjść. Poza tym była naprawdę głodna. Znalazła stolik przy oknie położony jak najdalej od tego gastronomicznego pobojowiska na środku sali i usiadła przy nim twarzą do szyby.

Kobieta wróciła po chwili z zaplecza i postawiła przed panią prokurator talerz dymiącego jedzenia. Dwie roladki z ciemnego mięsa w sosie, odsmażone ziemniaki i surówkę z kiszonej kapusty. Wyglądało to naprawdę dobrze. Pachniało też nie najgorzej.

– Tego dzika przekazało koło łowieckie – powiedziała i usiadła na krześle przy stoliku obok. – Wędliny też są od nich. Pani ojciec był ich członkiem przez wiele lat, ale to pewnie pani wie. To bardzo miły gest z ich strony, nie sądzi pani? Zwłaszcza że ostatnio nie byli chyba w najlepszych stosunkach.

– Tak, niewątpliwie – odparła Seredyńska. Nie miała ochotę na rozmowy, zwłaszcza teraz. Chciała zjeść w spokoju i zebrać myśli.

– Lubi pani dziczyznę? – Kobieta najwyraźniej miała zupełnie inny pomysł na jej posiłek. – Ja bardzo. Jak się ją odpowiednio przyrządzi, jest naprawdę świetna. Tylko trzeba do niej dodać coś tłustego, boczek albo słoninę, bo mięso dzikich zwierząt jest dość chude. I śmietana też się przydaje.

Nie odpowiedziała, mając nadzieję, że to milczenie zniechęci w końcu jej towarzyszkę. Zamiast tego odkroiła kawałek roladki i włożyła go sobie do ust. Rzeczywiście była bardzo dobra. Mięso było intensywne w smaku, nieco jakby dymne, lecz boczek i śmietanowy sos łagodziły jego suchość i wyrazistość.

– Pyszne – powiedziała wbrew swojemu wcześniejszemu postanowieniu.

– Prawda? – Kobieta ucieszyła się z tej pochwały. – Zawsze mówiłam, że dziczyzna to najlepsze mięso, szlachetne. Trzeba tylko umieć się z nim obchodzić.

Teraz już pilnowała się, żeby nie odpowiedzieć.

– Szkoda, że pani ojciec umarł tak szybko po przeprowadzce w rodzinne strony – ciągnęła niezrażona kobieta. – Niecałe dwa lata tu pomieszkał. Nie nacieszył się tą swoją emeryturą, oj, nie nacieszył…

Zamilkła zadumana własnymi słowami. Seredyńska wykorzystała to, by zjeść kolejny kawałek roladki. Gdyby tylko ta baba tu nie siedziała… Mogłaby wtedy na spokojnie zastanowić się, co dalej.

– Ale to dziwna sprawa z tym pogrzebem. – Kobieta uruchomiła się znowu. – Nie sądzi pani? Pierwszy raz o czymś takim słyszałam… Żeby pomylić dni?

Seredyńska znowu nie odpowiedziała. Raz, że nie miała zamiaru zachęcać swojej rozmówczyni do dalszych wywodów, a dwa, że miała usta pełne jedzenia. Choć gdyby chciała, mogłaby zauważyć, że nie takie rzeczy się zdarzały. Zakłady pogrzebowe myliły nie tylko dni, ale i nieboszczyków. Jeden z jej znajomych prokuratorów zajmował się kiedyś podobną sprawą.

– Tym bardziej, że ciało pani ojca podobno było już przygotowane w zakładzie – ciągnęła dalej kobieta. – To jak mogli pomylić dni?

Seredyńska przestała nagle jeść. Spojrzała na kobietę.

– Skąd pani o tym wie? – spytała.

– Ci grabarze też tu byli – odpowiedziała. – Siedzieli nawet przy tym samym stoliku, co pani teraz. Muzyków na weselach też przy nim sadzam, bo jest najbardziej na uboczu. Jeden z nich coś takiego powiedział.

– Mówił coś jeszcze? – spytała Seredyńska, dopiero teraz przełykając.

– Na pewno nie przy mnie – odpowiedziała kobieta. – Ja to tylko tak, w biegu usłyszałam. Jak jest taka impreza, to człowiek nie wie, w co ręce włożyć.

– Skąd jest ten zakład pogrzebowy? – spytała. – Stąd?

Nie wiedziała tego, bo kiedy zadzwoniono do niej z informacją o śmierci ojca, jego ciało już w nim było, a ona miała wtedy zbyt dużo do załatwienia, by się tym interesować. Uznała po prostu, że jeden kłopot ma z głowy.

– A stąd, miejscowy. – Kobieta kiwnęła głową. – „Hades” się nazywa. Dziwna nazwa na coś takiego, nie sądzi pani? Może nie byłam orłem w szkole, ale pamiętam, że Hades to coś w rodzaju piekła, prawda?

Seredyńska zignorowała te rozważania.

– Zna pani szefa? – spytała.

– A pewnie, tu się wszyscy znają. Nazywa się Lewczuk. Też należy do koła łowieckiego. Tu zresztą prawie wszyscy należą.

– Wszyscy mężczyźni?

– No, może trochę przesadziłam. W każdym razie ci najważniejsi. On, lekarz, Zagoński, właściciele różnych firm i zakładów. Nawet poprzedni proboszcz należał, bo ten nowy to już nie. Wykłada w seminarium w Olsztynie i jest z tych bardziej delikatnych. Ale ten poprzedni to żadnego zbiorowego polowania nie odpuścił. A na hubertusie to nawet mszę odprawiał. W Anglii mają pola golfowe, a u nas jest koło łowieckie. To taki nasz klub dla elit.

– I oni to wszystko zorganizowali? – spytała.

– Tak, oni. Chociaż zapłacił mi Zagoński. Ale na przykład alkohol i napoje były od właściciela sklepu, Nieradkiewicza.

Zapamiętała te wszystkie nazwiska.

– Mówiła pani, że mój ojciec nie był z nimi w najlepszych stosunkach. Dlaczego?

– To może trochę za dużo powiedziane – odpowiedziała kobieta. – Po prostu nie widywałam go z nimi ostatnio. Zawsze jak mają jakieś imprezy, zebrania koła czy bale, to robią je u mnie, bo niby gdzie? A jego na nich nie było. Jak tu przyjechał zaraz na początku, to jeszcze na jedną przyszedł, ale potem już nie.

– Pokłócił się wtedy z kimś? – drążyła.

– No coś tam było nieprzyjemnego, jakiś dym – przyznała kobieta. – Ale ja to niewiele widziałam – zastrzegła zaraz. – Ciągle tylko z kuchni i do kuchni, tak mi tylko mignęło.

– A mignęło pani, z kim konkretnie był ten dym?

– Z Zagońskim. O mało się nie pobili. Zwróciłam uwagę, bo wszyscy mówili, że oni kiedyś byli najlepsi przyjaciele. Ale o co chodziło, to nie mam pojęcia.

– I nie zdziwiło pani, że to Zagoński zorganizował mu teraz tę stypę?

– Trochę zdziwiło, ale czy ja tam wiem o wszystkim? – Restauratorka wzruszyła ramionami. – Może się przed śmiercią pogodzili, a może Zagoński przypomniał sobie w chwili ostatecznej ich dawną przyjaźń i puścił wszystko w niepamięć? Kto to może wiedzieć?

 

ROZDZIAŁ 10

 

 

 

 

 

 

Spojrzała na leżące przed nią na talerzu ledwo napoczęte roladki. Trochę jej się odechciało jeść. Za dużo myśli kłębiło się teraz w jej głowie.

– Dobrze – powiedziała. – Dziękuję za pyszny posiłek. Ile płacę?

– A nie. – Kobieta machnęła ręką. – To już przecież zapłacone, nie będę drugi raz za to samo pieniędzy brać. – Uśmiechnęła się. – Ale chyba nie za bardzo smakowało, bo niewiele pani zjadła… – zatroskała się.

– Smakowało bardzo, ale w taki dzień jak dziś trudno się zmusić do jedzenia, sama pani rozumie.

– Tak, tak, oczywiście – zgodziła się skwapliwie kobieta. – Chociaż muszę pani powiedzieć, że na stypach bywają czasami najlepsze zabawy. Jak już się ludzie nasmucą porządnie na cmentarzu, to potem przy jedzeniu i wódeczce zaczynają się cieszyć, że oni jednak, w odróżnieniu od tego, co go właśnie pochowali, żyją. Ale rozumiem, że każdy to ma indywidualnie.

– Właśnie. – Seredyńska podniosła się z krzesła.

– A pani to gdzie w tej Warszawie pracuje? – Kobieta nie zamierzała jej najwidoczniej jeszcze wypuszczać. – Bo tu się wszyscy zastanawiali.

– W budżetówce – odparła wymijająco. – Jestem urzędnikiem państwowym. No dobrze, będę już lecieć – ucięła temat. – Nie wie pani, czy można się tu gdzieś zatrzymać na noc? Czy muszę jechać do Olsztyna?

– A można, pewnie. Mamy tu pensjonat nad jeziorem. Przed mostem musi pani skręcić w lewo. Sezon się jeszcze nie zaczął, więc na pewno są wolne pokoje.

Wyszła. Odetchnęła świeżym powietrzem. Było wciąż bardzo ciepło, niemal jak wieczorem we Włoszech czy w Grecji. Mimo iż lato oficjalnie jeszcze nie nadeszło, pogoda panowała iście wakacyjna. Na pobliskim urzędzie gminy Seredyńska dostrzegła wykonany z lampek bożonarodzeniowy napis „Wesołych świąt”. Nie świecił się, lecz był na tyle duży, że doskonale było go widać. Widocznie włodarze gminy uznali, że nie ma sensu za każdym razem go demontować. W połączeniu z tą upalną aurą sprawiało to nieco surrealistyczne wrażenie.

Wsiadła do auta. Położyła dłonie na kierownicy. A więc tak to wszystko wyglądało. Grób w ogrodzie, palec nad rzeką, kłótnia jej ojca z Zagońskim i niewyjaśnione opóźnienie na pogrzebie. Nawet jeśli dwa pierwsze punkty tej listy nie były jeszcze potwierdzone, a dwa ostatnie nie musiały o niczym świadczyć, było tego nieco za dużo, by dało się to zbyć i pominąć. Tak więc nie, nie wróci dziś wieczorem do Warszawy. Musi tu zostać choćby do jutra i przekonać się, co kryje się na posesji domu jej ojca.

Uruchomiła silnik, samochód ruszył z miejsca. Wieczór powoli zapadał, właśnie włączyły się lampy. Ich żółte światło nadało przestrzeni nieco chorobliwy odcień. Było kompletnie pusto, nie dostrzegła ani jednego człowieka. Teraz wyglądało to wszystko dokładnie tak, jak to zapamiętała z dzieciństwa. Jakby nie minęło tych dwadzieścia lat. Jakby wracała z nabożeństwa czerwcowego w pobliskim kościele i postanowiła jeszcze zajść po drodze do sklepu.

Otrząsnęła się z tych wspomnień. Za urzędem gminy skręciła w lewo i ruszyła drogą w stronę rzeki.

Po niecałych dziesięciu minutach zobaczyła napis „Pensjonat Damian. Pokoje nad jeziorem. 50 metrów”. I strzałkę w lewo. Skręciła zgodnie z tą wskazówką.

Droga była wysypana żużlem. Taka sama wiodła kiedyś do ich domu, dopóki gmina nie położyła tam kostki. Opony samochodu chrzęściły, małe kamyczki obijały się o nadkola. Po chwili zobaczyła budynek. Pamiętała go, choć za czasów jej młodości nie było w nim pensjonatu. Stał pusty, nawet bez okien. Wybudowany, ale niewykończony. Widocznie ktoś go odkupił i zamienił na hotel.

Stanęła na parkingu przed wejściem. Okna były ciemne, świeciła się tylko lampa nad drzwiami. O tym, że ktoś tu jednak żyje, świadczyła jeszcze blada, niebieska poświata widoczna za jednym z okien na poddaszu. Zdawała się pulsować, jakby jej źródłem było jakieś urządzenie – telewizor albo monitor.

Wysiadła z samochodu i podeszła do drzwi. Wcisnęła dzwonek i przytrzymała go długo. Jeśli ktoś był w środku, zapewne nie czekał w gotowości na jej przybycie.

Po dłuższej, naprawdę dłuższej chwili w środku zapaliło się światło. Usłyszała za drzwiami kroki i szczęk otwieranego zamka. Cofnęła się nieco. Drzwi się otworzyły.

– Słucham?

Człowiek, który wypowiedział to słowo, niezbyt przyjaznym do tego i nie bardzo pasującym do witającego z