Dobry potwór nie jest zły - Anna Onichimowska - ebook + audiobook + książka

Dobry potwór nie jest zły ebook i audiobook

Anna Onichimowska

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowe wydanie bestsellerowej książki Anny Onichimowskiej.

Zbiór opowiadań z pogranicza realności i bajki. Ich bohaterami są zakatarzone krasnoludki, niewidzialne psy, łakome smoki i bezdomne hipopotamy. I oczywiście dzieci, które cały ten świat ożywiają siłą swojej wyobraźni.

Książka zdobyła liczne nagrody:

Nagroda Literacka im. Kornela Makuszyńskiego (1996).

Wyróżnienie w konkursie PTWK "Najpiękniejsze Książki Roku 2000".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 24 min

Lektor: Kaja Walden

Oceny
3,0 (23 oceny)
6
5
4
0
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona redakcyjna

redakcja i korekta

Elżbieta Cichy

skład i łamanie

Mariola Cichy

tekst © copyright by Anna Onichimowska

ilustracje © copyright by Maria Ekier

© copyright by Agencja Edytorska „Ezop”

wydawca

Agencja Edytorska „Ezop”

01-829 Warszawa

Al. Zjednoczenia 1/226

tel. 22 834 17 56

e-mail: [email protected]

www.ezop.com.pl

ISBN 978-83-89133-75-5

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

To się może przytrafić i Tobie! Niekoniecznie we śnie.

Jeśli postaci z Twojej gry komputerowej zaczną żyć własnym życiem, daj im spokój, to strasznie nudne robić w kółko to samo. Jeśli zapuka do Twoich drzwi dobrze wychowany smok, nie rób zbędnego hałasu. Może być samotny albo głodny, albo spragniony towarzystwa. To się zdarza nawet smokom. Naprawdę.

W tej książce przeczytacie różne historie, które przydarzyły się Waszym koleżankom i kolegom. Ktoś mi powiedział, że są to historie niezwykłe. Nie zgadzam się z tym. Bo cóż jest znów takiego niezwykłego w ufoludkach albo w tym, że do przeziębionej dziewczynki przychodzi równie przeziębiony krasnoludek? Sami przyznacie, że nic!

Wszystko może się zdarzyć.

Życzę Wam wielu takich historii na co dzień. Bo najważniejsze to się nie nudzić!

Odwiedziny

– Cześć – przywitał się ze mną krasnoludek, gramoląc mi się na kołdrę. – Apsik! – kichnął głośno i mruknął przez nos: – Pożycz chusteczkę.

Podałam mu różową, ligninową. Mógłby się nią przykryć.

– Oderwać ci kawałek? – spytałam.

– Nie fatyguj się – mruknął i wytarł nos. Bardzo głośno. Spojrzałam niespokojnie na drzwi. Co będzie, jeśli mama usłyszy? Ja już prawie nie miałam kataru.

– Zarazisz mnie – obruszyłam się. – Powinieneś leżeć w łóżku.

– Masz rację – zgodził się od razu. – Właśnie się kładę. – I wsunął się koło mnie pod kołdrę.

– Tutaj? Tutaj nie możesz chorować. – Aż zatkało mnie z oburzenia. Krasnoludek był trochę bezczelny.

– Ja nie potrzebuję dużo lekarstw. Ani dużo miejsca. Sama widzisz, że jestem niewielki. Będę ci opowiadał różne historie, gdyby ci się nudziło. Co ci szkodzi…

– Może ja mam wysoką gorączkę – zmartwiłam się nagle. – Przecież ciebie tak naprawdę nie ma. Więc jak ja mogę z tobą rozmawiać?

– Och… – Krasnoludek wydawał się przestraszony. – Masz rację. Muszę mieć wysoką gorączkę. Mama zawsze powtarzała mi, że małych dziewczynek nie ma. Dużych zresztą też nie.

– To ciebie nie ma – zdenerwowałam się.

– A właśnie że ciebie – odparował krasnoludek i znów sążniście kichnął. – A teraz – sapnął – nie kłóć się ze mną, bo czuję się osłabiony i muszę się przespać.

– A co będzie, jeśli ja już będę zdrowa, a ty wciąż chory? – spytałam, ale odpowiedziało mi tylko pochrapywanie. Krasnoludek spał w najlepsze.

W dodatku chrapie, pomyślałam niechętnie, przyglądając mu się. Był dokładnie taki, jak krasnoludki na obrazkach w książkach. Nic nadzwyczajnego. Czerwona czapeczka, biała broda do pasa, czerwony kubraczek, jednym słowem nuda. Włączyłam komputer. Po chwili weszła mama z obiadem na tacy.

– Mamo – szepnęłam. – Nie wywalaj go stąd. Niech sobie pochoruje. Może nie ma gdzie. Nie powiedział mi jeszcze, dlaczego przyszedł właśnie tutaj…

– Ale kto? – zdziwiła się mama.

– Krasnoludek – powiedziałam z zawstydzeniem. Czułam, że brzmi to niepoważnie.

– Dobrze, dobrze – roześmiała się mama, ale kiedy go zobaczyła, wydała okrzyk przerażenia, upuściła tacę i wybiegła z pokoju.

– Ojej – jęknął krasnoludek. – Moja głowa. Co za hałasy? – Wyjrzał spod kołdry. – Ooo – zdziwił się. – Obiad na podłodze. Porozlewany. Nie lubię pomidorowej – zaczął marudzić.

W tym momencie wpadli do pokoju mama z tatą.

– A widzisz, widzisz – powtarzała mama – że nie zwariowałam.

– Co się stało? – spytał krasnoludek.

– Krasnoludek – stwierdził tato. – Czy mógłby pan… – zająknął się – czy mógłbyś… trochę tu posiedzieć? Ja tylko zadzwonię… skoczę… po telewizję, dobrze? Przyjadą, zrobią zdjęcia… To potrwa najwyżej dwie godziny.

– Przez dwie godziny na pewno nie wyzdrowieję – przyrzekł krasnoludek i dodał: – Grypa z powikłaniami.

Ale taty nie było już w pokoju.

– Przyczesz się trochę, córeczko – powiedziała mama. – Zaraz tu będą panowie z kamerami.

– Nic z tego – powiedział tata, wpadając jak bomba do pokoju. – Nie uwierzyli. Wyobraźcie to sobie. Mnie nie uwierzyli. Śmiali się ze mnie. Pukali w czoło. A taka jedna smarkula zapytała, czy czasem nie piłem. A to wszystko przez pana… przez ciebie… – Tata spojrzał na krasnoludka z niechęcią.

– Nie czuję się najlepiej – poskarżył się krasnoludek – i właśnie udało mi się trochę zdrzemnąć, a pan mnie obudził. To nieładnie. – Spod kołdry wystawała mu tylko czerwona czapeczka i kawałek nosa. – Mnie telewizja jest na plaster.

– Na co? – zdziwił się tata.

– Na plaster – wyjaśniłam – to znaczy, że niepotrzebna. Tak się mówi.

– A właśnie, że się tak nie mówi – zaprotestował tata.

– Daj im spokojnie pochorować – powiedziała mama, wnosząc na tacy gorącą herbatę z sokiem malinowym. Dla krasnoludka przygotowała do picia naparstek.

– W domu mam ładniejszy kubeczek – pochwalił się krasnoludek. – Są na nim namalowane małe ładne dziewczynki.

– Chodź – powiedziała mama do taty – musimy się zastanowić, co z tym fantem zrobić. – I wyszli z pokoju.

– Oni chyba mówili o mnie – mruknął krasnoludek. – To mnie nazwali „fantem”. Zamiast się zapytać, jak się nazywam.

– A jak się nazywasz? – spytałam.

– A – powiedział krasnoludek i sięgnął po naparstek. – Trudno pić takie gorące w kubeczku bez ucha.

– Pytałam, jak się nazywasz – zniecierpliwiłam się troszeczkę.

– Przecież odpowiedziałem – zdziwił się krasnoludek. – Nazywam się „A”. Podoba ci się?

– Nie wiem – zastanowiłam się. – To trochę krótkie imię…

– Ale za to ładne – odparował A. – I praktyczne.

Kichnął, potem ziewnął i zamierzał znów zasnąć. Zamknął oczy, naciągnął kołdrę na uszy, czapeczka przekrzywiła mu się śmiesznie.

– Miałeś mi opowiadać różne historie – przypomniałam. Nie odpowiedział. – Hej, A! – potarmosiłam go lekko za brodę. – Jest u was telewizja?

Ożywił się na chwilę.

– Satelitarna. Sterowana komputerami. Kompatybilna z każdym systemem – wymruczał, otwierając jedno oko. – Czterdzieści sześć programów.

– Kompa… co? – wybąkałam oszołomiona. – Myślałam, że mieszkasz gdzieś w lesie, pod muchomorem – zwierzyłam mu się, nie czekając na odpowiedź. – Spytałam o telewizję tylko tak… dla śmiechu… Ale, A, ty wyglądasz tak… – zastanowiłam się, jak to określić – tak… tradycyjnie…

– Kwestia mody. – Krasnoludek otworzył drugie oko. – W naszych bajkach małe dziewczynki mieszkają w chatkach krytych słomą.

– Niektóre mieszkają – przyznałam.

Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, aż niebezpiecznie zachybotała stojąca na półce daktylowa palma.

– Krasnoludka prosi się o odkrycie – zakomenderował tata, mierząc w naszym kierunku z aparatu fotograficznego.

– Nie mogę. Jestem przeziębiony i wziąłem na poty – zapro testował krasnoludek. – A jeśli jest panu potrzebne moje zdjęcie, to prześlę potem, na pamiątkę.

– Potem gęś z kompotem – powiedział, zupełnie od rzeczy, tatuś i zwrócił się do stojącej obok niego mamy: – Zabierz im na chwilę kołdrę.

– Ale tylko na chwileczkę – zastrzegła mama. – Przygotuj się.

Potem mama odkryła nas, błysnął flesz i tata powiedział z zadowoleniem:

– Gotowe. Dziękuję. A mama przykryła nas kołdrą.

– Bardzo niezwykła historia – westchnęłam, gdy A skończył opowieść. – Nasze bajki są zupełnie inne. Jeśli chcesz, mogę ci jakąś opowiedzieć – zaproponowałam i zaczęłam przypominać sobie bajkę o królewnie Śnieżce.

Krasnoludek słuchał uważnie, przerywając tylko od czasu do czasu dziwnymi pytaniami, jak na przykład co zwykle jadała zła macocha na śniadanie albo czy myśliwy, który miał zabić Śnieżkę, wyprowadził ją do lasu liściastego czy iglastego i jaki to był miesiąc. Nigdy się nad tym wszystkim nie zastanawiałam, wydawało mi się to nieważne. Ale A uważał, że wszystko jest ważne i że każda opowieść powinna być precyzyjna.

Kiedy doszłam do momentu zawierania znajomości z siedmioma krasnoludkami, najpierw zaczął się gwałtownie wiercić, a potem chichotać w zupełnie nieodpowiednich miejscach.

– Ale krasnoludki! – Śmiał się już zupełnie głośno. – Nie wytrzymam!

Umilkłam speszona.

– Nie interesuje cię zakończenie tej historii? – spytałam w końcu obrażonym tonem.

– Nie złość się – zachichotał A – ale niespecjalnie. Wszystkie takie bajki dobrze się kończą. Na pewno Śnieżkę ktoś uratował, a macochę spotkała kara. Tak czy nie?

– Tak – burknęłam. – A jak byś chciał? Tak chyba być powinno?

– Tak być powinno – zgodził się. – Ale w naprawdę zajmującej opowieści nie umie się przewidzieć końca.

– E tam – wzruszyłam ramionami. – Wiesz – powiedziałam po chwili – ja już chyba jestem zdrowa.

– Ja też – przyznał krasnoludek. – Czas w drogę.

– Jak to? – przestraszyłam się. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że sobie idziesz?

– Właśnie dokładnie to chcę powiedzieć – uśmiechnął się A. – Ale nie martw się, wpadnę jeszcze kiedyś. Kiedy już znam adres… – dodał nie bardzo zrozumiale. – Może nawet będę wtedy całkiem zdrowy. To zupełnie możliwe. Wtedy będę zdrowy. Na pewno. Przyrzekam ci. A ty?

– Co ja? – Nie nadążałam za krasnoludkiem. – Przecież nie wiem, kiedy będę chora. Tego nie można przewidzieć.

– U nas można – zmartwił się. – Postaraj się wobec tego być zawsze zdrowa, a wtedy na pewno spotkanie nam się uda.

– Nie możesz teraz odejść – zaprotestowałam. – Zaraz tu przyjdzie tatuś z dziennikarzami. Zdjęcie wyszło podobno znakomicie. Mamusia mówiła, że jesteś fotogeniczny.

– Jestem tutaj prywatnie – powiedział krasnoludek surowo – i ani myślę udzielać wywiadów. Jeśli się pewnego dnia na to zdecyduję, dam wam znać i wtedy zwołacie prasówkę. A na razie pa, pa, dzięki za wszystko, co złego to nie ja, już mnie nie ma.

I zniknął.

– No, jesteśmy! – W drzwiach stał rozpromieniony tatuś, a koło niego dwaj panowie, rozglądający się uważnie po pokoju. – Gdzie on jest?

– Poszedł sobie – wybąkałam. Czułam, że tatuś będzie się na mnie gniewał.

– Jak to poszedł?! Gdzie poszedł?! – wykrzyknął.

– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Po prostu powiedział, że jest już zdrowy, że na niego czas i zniknął. Aha, powiedział jeszcze, że wpadnie kiedyś – dodałam na pocieszenie.

– To było do przewidzenia – roześmiał się jeden z panów.

– Ale bardzo zręczny fotomontaż to zdjęcie. Bardzo. Ja się prawie dałem nabrać – przyznał drugi.

– Szkoda, że właściwie można było przewidzieć koniec tej historii – powiedział pierwszy i panowie wyszli z pokoju.

Wydało mi się, że całkiem niedawno słyszałam podobne słowa, ale nie byłam pewna. Wzięłam pod pachę miśka.

– Chodź, pójdziemy na podwórko – szepnęłam mu do naderwanego odrobinę ucha. – Co złego to nie my – powiedziało mi się jeszcze. – Już nas nie ma.

Złota Rzeka

Słońce stało wysoko nad horyzontem, blade i nieruchome. Brnęliśmy przez pustynię, nasz wielbłąd był coraz bardziej zmęczony, my też, kończyły nam się zapasy jedzenia i wody, a do Złotej Rzeki musiało być wciąż jeszcze daleko.

– Nie martw się – pocieszałem Kluseczkę. – Za tamtą wydmą powinniśmy już ją zobaczyć – wskazałem wznoszącą się w oddali górę.

– Czy to nie mogłoby być bliżej? – Kluseczka kucnęła, grzebiąc patykiem w piachu. – Na przykład tu? – spojrzała na mnie błagalnie.

Wielbłąd zatrzymał się koło niej i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Jak to: tu? Nawet garbus się z ciebie śmieje – powiedziałem, a wielbłąd schował zęby i popatrzył na mnie z obrażoną miną.

– Tu jest dobrze – upierała się Kluseczka. – Zobacz – pokazała mi garść żółtej ziemi – ja już znalazłam złoto.

– To wcale nie jest złoto! – Rozzłościłem się, ocierając pot z czoła. – Dobrze o tym wiesz. Jak będziesz marudzić, nie zabiorę cię więcej na żadną wyprawę.

Nad nami przeleciało stado białych ptaków. Pomyślałem sobie, że nieźle byłoby mieć skrzydła. Już dawno dolecielibyśmy do Złotej Rzeki.

– Na przyszłość postaraj się lepiej o skrzydła, zamiast tego garbu – powiedziałem surowo do wielbłąda. – Wcale nie jesteś taki przydatny, jak myślałem – burknąłem niechętnie i uszczypnąłem go w ogon.

Wielbłąd opluł mnie piaskiem i rozciągnął się na ziemi z wywalonym językiem.

– Sam sobie idź do tej rzeki. – Kluseczka odwróciła się ode mnie i gwizdnęła. – Chodź, Bury, wracamy.

Wielbłąd poderwał się natychmiast, merdając ogonem.

– Chociaż jego mogłabyś mi zostawić. Wielbłąda – powiedziałem.

Kluseczka wyrzuciła za siebie garść żółtej ziemi.

– Jak to nie jest złoto, to Bury nie jest wielbłądem! – krzyknęła. Pies stał koło niej, przyglądając mi się spode łba.

– Szkoda – westchnąłem. – Tym razem już naprawdę było blisko.

Nie odpowiedziała. Brnęła przed siebie z wysiłkiem, widziałem, jak piasek przesypuje jej się przez sandały, a mysie warkoczyki wiszą zmęczone. Obok niej sunął pies. Ruszyłem za nimi.

Kompot był taki, jaki lubię najbardziej – było w nim dużo słodko-kwaśnej wody i trochę owoców na dnie. Wypiłem duszkiem cztery kubki i położyłem się na trawie.

Była wyschnięta, kłująca, pachniała końcem lata. Muszę dojść do Złotej Rzeki, postanowiłem. Zostawię Kluskę w domu i pójdę. Jutro. Z samego rana.

Kroczyłem na czele długiej karawany. Wielkie białe słonie objuczone były workami ze złotem i drogimi kamieniami. Po obu stronach drogi rosły puszyste palmy, a z nich zwieszały się wszystkie południowe owoce naraz: banany, pomarańcze, cytryny, figi, daktyle.

– Obudź się! – dotarło do mnie wołanie.

No tak, pomyślałem, jeszcze z zamkniętymi oczami, przecież na jednym drzewie nie mogą rosnąć różne owoce…

– Obudź się! – usłyszałem znowu i uchyliłem powieki.

Była ciemna noc. Coś mi się wydawało, przemknęło mi przez głowę i w tym samym momencie okiennica załomotała niespokojnie. Rzuciłem okiem na sąsiednie łóżko. Kluseczka spała smacznie, obejmując jasieczek.

– Wstawaj! – dobiegło zza okna.