Dotyk śmierci - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Dotyk śmierci ebook

Nora Roberts

4,7

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwszy thriller z bestsellerowego cyklu OBLICZA ŚMIERCI

W luksusowym nowojorskim apartamentowcu zostaje zastrzelona licencjonowana prostytutka, Sharon DeBlass, wnuczka wpływowego konserwatywnego senatora. Śledztwo w tej sprawie prowadzi porucznik Eve Dallas - młoda, zdolna i energiczna policjantka wydziału zabójstw. Pierwsze ślady prowadzą do Roarke'a - tajemniczego miliardera, o którym nie wiadomo nic, poza tym, że jest oszałamiająco bogaty, przystojny i inteligentny i że lekceważy wszelkie zasady i nakazy.

Jakie skutki będzie miało spotkanie tych dwojga? Tymczasem zostaje znalezione ciało kolejnej prostytutki, a morderca zapowiada, że zabójstw będzie sześć. Czy Eve uratuje pozostałe kobiety?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (15 ocen)
12
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwonkakpp

Nie oderwiesz się od lektury

To dla mnie powtórka po ponad 20 latach. Wydaje mi się że nowe tłumaczenie. Jakżeż dobrze mi się czytało - pochłonęłam w 1 dzień. Pierwsze spotkanie Eve Dallas i Roarke'a podczas śledztwa którego wątki sięgają najwyższych kręgów władzy. Na początku roku ukazał się tom, bodajże 52. Przez te lata przeczytałam stopniowo wszystkie tomy, jednak pierwszą dziesiątkę wspominam z największym sentymentem. Wątki kryminalne były najlepsze a jednocześnie główni bohaterowie budowali swój związek odkrywając po drodze traumatyczne tajemnice ze swojej przeszłości.
10
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Nora Roberts od prawie trzydziestu lat tworzy powieści kryminalne pod pseudonimem J.D. Robb w serii Oblicza śmierci z Eve Dallas, która na ten moment (maj 2024) na rynku amerykańskim liczy 58 tomów! A teraz Wydawnictwo Świat Książki zrobiło nam tę przyjemność i zaczęło wydawać serię od początku! Tom pierwszy “Dotyk śmierci” to powieść z 1995 (u nas z 1997) i jeśli pamięta się o tym w czasie lektury, to ta wydaje się jeszcze ciekawsza! Jest to debiut kryminalny autorki, w którym połączyła to, z czego czytelnicy ją już znali - małe wątki romansowe - z solidną intrygą kryminalną skupioną na śledztwie, na samej zagadce. Mamy pracowitą i skupioną śledczą, Eve Dallas, dla której oddanie sprawiedliwości ofiarom jest najwyższym priorytetem. Ta kreacja to jeden z największych plusów powieści, solidna, twarda babka, która inteligencją pokonuje niejednego mężczyznę, nie boi się też czasem komuś przyłożyć. Intryga oparta jest na trzech motywach wywołujących zawsze ogromne emo...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Obu­dziła się w ciem­no­ści. Przez szpary w okien­nych żalu­zjach sączył się świt, rzu­ca­jąc uko­śne cie­nie na łóżko. Miała wra­że­nie, że znaj­duje się w wię­zien­nej celi.

Przez chwilę po pro­stu leżała, drżąca, uwię­ziona, pró­bu­jąc otrzą­snąć się ze snu. Po dzie­się­ciu latach służby wciąż mie­wała kosz­marne sny.

Sześć godzin wcze­śniej zabiła czło­wieka; patrzyła, jak śmierć prze­sła­nia mu oczy mgłą. Nie po raz pierw­szy użyła broni i nie po raz pierw­szy maja­czyły jej się kosz­mary. Nauczyła się akcep­to­wać wła­sne czyny i ich kon­se­kwen­cje.

Prze­śla­do­wał ją obraz dziecka. Dziecka, któ­rego nie zdą­żyła ura­to­wać. Dziecka, któ­rego roz­pacz­liwe woła­nie powra­cało w snach echem jej wła­snego krzyku.

I ta krew, pomy­ślała, ocie­ra­jąc pot z czoła. Taka mała dziew­czynka, a miała tak dużo krwi. Wie­działa jed­nak, że koniecz­nie musi odsu­nąć od sie­bie to wspo­mnie­nie.

Zgod­nie z obo­wią­zu­jącą w wydziale pro­ce­durą Eve przez cały ranek będzie pod­da­wana testom. Wyma­gano, by każdy poli­cjant, który zabił czło­wieka, prze­szedł bada­nia psy­chia­tryczne i psy­cho­tech­niczne, zanim na nowo podej­mie swoje obo­wiązki. Tro­chę iry­to­wały ją te testy.

Wyj­dzie zwy­cię­sko z tej próby, tak samo jak z poprzed­nich.

Kiedy wstała, refleksy świa­tła prze­su­nęły się auto­ma­tycz­nie w dół, roz­ja­śnia­jąc jej przej­ście do łazienki. Skrzy­wiła się, widząc swoje odbi­cie w lustrze. Oczy miała zapuch­nięte z braku snu, a twarz pra­wie tak samo bladą jak ciała, które prze­ka­zała leka­rzowi sądo­wemu.

Nie zasta­na­wiała się nad tym dłu­żej i weszła pod prysz­nic, zie­wa­jąc.

– Odkręć na full – powie­działa i prze­su­nęła się tak, by stru­mień wody padał pro­sto na jej twarz.

Pozwo­liła, by łazienkę wypeł­niła para, po czym namy­dliła się, prze­bie­ga­jąc myślą wyda­rze­nia ostat­niej nocy. Testy miały się roz­po­cząć dopiero o dzie­wią­tej, więc następne trzy godziny wyko­rzy­sta na uspo­ko­je­nie ner­wów i cał­ko­wite uwol­nie­nie się od kosz­mar­nego snu.

Wąt­pli­wo­ści i wyrzuty sumie­nia czę­sto wycho­dziły na jaw, a to mogło ozna­czać powtórną, bar­dziej inten­sywną sesję z maszy­nami i obsłu­gu­ją­cymi je tech­ni­kami o sowich oczach.

Nie miała zamiaru być poza wydzia­łem dłu­żej niż dwa­dzie­ścia cztery godziny.

Wło­żyła szla­frok, poszła do kuchni i zapro­gra­mo­wała auto­ma­tycz­nego kucha­rza na czarną kawę i lekko opie­czoną grzankę. Zza okna docho­dził gło­śny war­kot samo­lo­tów wio­zą­cych pierw­szych pra­cow­ni­ków do biur, a ostat­nich do domów. Wybrała to miesz­ka­nie, ponie­waż wio­dła nad nim trasa powietrzna, a Eve lubiła hałas i widok zapcha­nego samo­lo­tami nieba. Ziew­nęła ponow­nie, wyj­rzała przez okno i powio­dła wzro­kiem za sta­rym auto­bu­sem, z grze­cho­tem prze­wo­żą­cym robot­ni­ków, któ­rzy nie mieli tyle szczę­ścia, by pra­co­wać w mie­ście czy też korzy­stać z połą­czeń miej­sco­wych.

Wywo­łała na moni­to­rze „New York Timesa” i prze­bie­gła wzro­kiem nagłówki, cze­ka­jąc, aż pod­ra­biana kofe­ina pobu­dzi jej sys­tem ner­wowy. Auto­ma­tyczny kucharz znowu przy­pa­lił grzankę, ale i tak ją zja­dła, myśląc bez prze­ko­na­nia, że powinna wymie­nić zepsutą część.

Marsz­czyła czoło, czy­ta­jąc arty­kuł o pla­dze dro­idal­nych coc­ker spa­nieli, kiedy zami­go­tało tele­łą­cze. Eve prze­łą­czyła się na odbiór i zoba­czyła na ekra­nie twarz szefa.

– Panie komen­dan­cie.

– Porucz­nik Dal­las. – Kiw­nął jej krótko głową, zauwa­ża­jąc, że Eve ma mokre włosy i zaspane oczy. – Wypa­dek przy Dwu­dzie­stej Siód­mej West Broad­way, osiem­na­ste pię­tro. Obej­mu­jesz sprawę.

Tro­chę się zdzi­wiła.

– Jesz­cze nie prze­szłam testów. Tam­ten męż­czy­zna zgi­nął o dwu­dzie­stej dru­giej trzy­dzie­ści pięć.

– Ta sprawa ma pierw­szeń­stwo – powie­dział sta­now­czo komen­dant. – Jadąc na miej­sce wypadku, pro­szę ode­brać odznakę oraz broń. Kod Piąty, porucz­nik Dal­las.

– Tak jest. – Gdy jego twarz znik­nęła z ekranu, Eve odsu­nęła się od kom­pu­tera. Kod Piąty ozna­czał, że ma mel­do­wać się bez­po­śred­nio u prze­ło­żo­nego, nie będzie jaw­nych rapor­tów mię­dzy­wy­dzia­ło­wych ani współ­pracy z prasą.

Co w isto­cie zna­czyło, że dano jej wolną rękę.

***

Na Broad­wayu pano­wał tłok i zgiełk niczym na przy­ję­ciu, któ­rego ni­gdy nie opusz­czają hała­śliwi goście. Ulice i chod­niki były zapchane ludźmi i pojaz­dami. Pamię­tała z daw­nych cza­sów, kiedy peł­niła jesz­cze służbę patro­lową, że w tej oko­licy czę­sto docho­dziło do wypad­ków samo­cho­do­wych oraz potrą­ceń tury­stów, któ­rzy byli zbyt zaab­sor­bo­wani gapie­niem się na uliczne wido­wi­sko, by w porę zejść z jezdni.

Nawet o tak wcze­snej godzi­nie uno­siła się para z zain­sta­lo­wa­nych na stałe budek i prze­no­śnych stra­ga­nów z jedze­niem, które prze­wa­la­ją­cym się tłu­mom ofe­ro­wały wszystko, od maka­ronu ryżo­wego po hot dogi z soi. Musiała skrę­cić w bok, by omi­nąć namol­nego sprze­dawcę sma­żo­nych kieł­ba­sek, a gdy męż­czy­zna poka­zał jej środ­kowy palec zgięty w wul­gar­nym geście, uznała to za rzecz zupeł­nie natu­ralną.

Zapar­ko­wała na ulicy, obok innych sto­ją­cych rów­no­le­gle do kra­węż­nika samo­cho­dów, i minąw­szy męż­czy­znę, który śmier­dział gorzej od swo­jej butelki z piwem, weszła na chod­nik. Naj­pierw obej­rzała dokład­nie budy­nek, pięć­dzie­siąt pię­ter błysz­czą­cej stali, który wystrze­lał w niebo ze swej beto­no­wej pod­stawy. Zanim dotarła do wej­ścia, zacze­piono ją dwa razy.

Nie była tym zasko­czona, ponie­waż tę skła­da­jącą się z pię­ciu prze­cznic część Broad­wayu nazy­wano piesz­czo­tli­wie Pasa­żem Pro­sty­tu­tek. Bły­snęła odznaką umun­du­ro­wa­nemu poli­cjan­towi, który pil­no­wał wej­ścia.

– Porucz­nik Dal­las.

– Tak jest. – Uru­cho­mił kom­pu­te­rową blo­kadę drzwi, by powstrzy­mać cie­kaw­skich, po czym zapro­wa­dził Eve do wind. – Osiem­na­ste pię­tro – powie­dział, gdy drzwi kabiny zamknęły się za nimi.

– Pro­szę wpro­wa­dzić mnie w sprawę. – Włą­czyła magne­to­fon i cze­kała.

– Nie byłem pierw­szy na miej­scu zbrodni, pani porucz­nik. To, co wyda­rzyło się na górze, jest utrzy­my­wane w tajem­nicy. Obo­wią­zuje Kod Piąty. W miesz­ka­niu numer osiem­na­ście zero trzy czeka na panią ofi­cer.

– Kto zawia­do­mił nas o zabój­stwie?

– Nie dys­po­nuję taką infor­ma­cją.

Pozo­stał na miej­scu, gdy drzwi windy się otwo­rzyły. Eve wyszła z kabiny i zna­la­zła się sama w wąskim kory­ta­rzu. Zain­sta­lo­wane ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa kamery były skie­ro­wane pro­sto na nią; nie­mal bez­sze­lest­nie ruszyła po mięk­kim, nieco wytar­tym dywa­nie do apar­ta­mentu 1803. Nie zawra­ca­jąc sobie głowy puka­niem, oznaj­miła gło­śno swoje przy­by­cie, po czym pod­su­nęła odznakę pod oko kamery i pocze­kała, aż drzwi się otwo­rzą.

– Dal­las.

– Feeney. – Uśmiech­nęła się zado­wo­lona z widoku zna­jo­mej twa­rzy. Ryan Feeney był jej sta­rym przy­ja­cie­lem i eks­part­ne­rem, który zamie­nił ulicę na biurko i wysoką pozy­cję w Wydziale Roz­po­zna­nia Elek­tro­nicz­nego. – Więc teraz przy­sy­łają spe­ców od kom­pu­te­rów.

– Chcieli star­szego ofi­cera, i to naj­lep­szego. – Uśmiech roz­ja­śnił jego sze­roką, pomarsz­czoną twarz, ale oczy pozo­stały poważne. Był niskim pulch­nym męż­czy­zną z małymi gru­bymi rękami i ruda­wymi wło­sami. – Wyglą­dasz na wykoń­czoną.

– Mia­łam ciężką noc.

– Sły­sza­łem. – Z torby, którą zawsze nosił ze sobą, wyjął paczkę orzesz­ków w cukrze i poczę­sto­wał nimi Eve. Przy­glą­dał się jej, pró­bu­jąc oce­nić, czy jest przy­go­to­wana na to, co zoba­czy w sypialni.

Ta młoda, jak na swój sto­pień, zale­d­wie trzy­dzie­sto­let­nia kobieta o dużych brą­zo­wych oczach ni­gdy nie miała oka­zji patrzeć na świat z mło­dzień­czą naiw­no­ścią. Jasno­brą­zowe włosy nosiła krótko obcięte, raczej dla wygody niż z chęci hoł­do­wa­nia modzie, ale paso­wały do jej trój­kąt­nej twa­rzy o ostro zary­so­wa­nych kościach policz­ko­wych i małym dołeczku w policzku.

Wysoka, dłu­go­noga Eve Dal­las spra­wiała wra­że­nie szczu­płej, ale Feeney wie­dział, że pod skó­rzaną kurtką kryje się musku­larne ciało. Co wię­cej, miała nie tylko mię­śnie, ale też serce i rozum.

– Czeka cię przy­kry widok, Dal­las.

– Wiem. Kim jest ofiara?

– Sha­ron DeBlass, wnuczka sena­tora DeBlassa.

Nic jej to nie mówiło.

– Feeney, poli­tyka nie jest moją mocną stroną.

– To dżen­tel­men z Wir­gi­nii, skrajny pra­wi­co­wiec, wywo­dzący się ze sta­rej boga­tej rodziny. Kilka lat temu jego wnuczka opu­ściła nie­spo­dzie­wa­nie dom, prze­nio­sła się do Nowego Jorku i została licen­cjo­no­waną damą do towa­rzy­stwa.

– Pro­sty­tutka. – Eve rozej­rzała się po apar­ta­men­cie. Został urzą­dzony w natręt­nie nowo­cze­snym stylu – szkło i chrom, sygno­wane holo­gramy na ścia­nach, barek w kolo­rze ostrej czer­wieni. Za bar­kiem wisiała ogromna zasłona wyma­lo­wana w zle­wa­jące się ze sobą róż­no­rodne wzory w zim­nych paste­lo­wych kolo­rach.

Schludna jak dzie­wica, pomy­ślała Eve, i zimna jak dziwka.

– Nic dziw­nego, bio­rąc pod uwagę miej­sce, w jakim zde­cy­do­wała się zamiesz­kać.

– To deli­katna sprawa ze wzglę­dów poli­tycz­nych. Ofiarą jest dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia biała kobieta. Umarła w łóżku.

Eve tylko unio­sła brew.

– Wydaje się to dość zna­czące, skoro była kupo­wana w łóżku. Jak zmarła?

– To kolejny pro­blem. Chcę, żebyś sama zoba­czyła.

Gdy prze­szli przez pokój, każde z nich wyjęło mały pojem­ni­czek; spry­skali sobie dokład­nie ręce, by je natłu­ścić i nie zosta­wiać odci­sków pal­ców. Na progu sypialni Eve spry­skała też pode­szwy butów, nie chcąc, by przy­cze­piły się do nich włókna, zabłą­kane włosy czy frag­menty naskórka.

Musiała zacho­wać ostroż­ność. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach na miej­scu zabój­stwa byłoby już dwóch innych ofi­ce­rów śled­czych, reje­stru­ją­cych wszystko i robią­cych zdję­cia. Leka­rze sądowi cze­ka­liby, jak zwy­kle nie­cier­pli­wie, żeby zabrać się do roboty. Fakt, że tylko ona i Feeney zostali przy­dzie­leni do tej sprawy, ozna­czał, że trzeba uwa­żać na każdy krok.

– Kamery w holu, win­dzie i na kory­ta­rzach – zauwa­żyła.

– Już ozna­czy­łem dys­kietki. – Feeney otwo­rzył drzwi i prze­pu­ścił ją przo­dem.

Nie wyglą­dało to ład­nie. Zda­niem Eve śmierć rzadko była spo­koj­nym meta­fi­zycz­nym prze­ży­ciem. Na ogół ozna­czała bru­talny koniec, który nie miał nic wspól­nego ze świę­tym i grzesz­ni­kiem. Ale to, co tutaj zoba­czyła, szo­ko­wało jak teatralna deko­ra­cja, którą stwo­rzono spe­cjal­nie po to, by wywo­łać zgor­sze­nie.

Ogromne łóżko było nakryte gład­kimi atła­so­wymi prze­ście­ra­dłami w kolo­rze doj­rza­łej brzo­skwini. Małe reflek­tory rzu­cały mięk­kie świa­tło na śro­dek, gdzie w łagod­nym zagłę­bie­niu rucho­mego mate­raca leżała naga kobieta.

Mate­rac falo­wał z nie­przy­zwo­itym wdzię­kiem w takt muzyki, prze­pły­wa­ją­cej cicho przez wez­gło­wie łóżka.

Kobieta wciąż była piękna; miała pro­fil jak z kamei, kaskadę zmierz­wio­nych, pło­mien­nie rudych wło­sów, szma­rag­dowe oczy, spo­glą­da­jące teraz ze szkla­nym wzro­kiem na wyło­żony lustrami sufit. Białe jak mleko członki przy­wo­dziły na myśl scenę z Jeziora łabę­dziego, gdy poru­sza­jące się łóżko koły­sało nimi deli­kat­nie.

Teraz nie były arty­stycz­nie uło­żone, tylko roz­rzu­cone zmy­słowo, tak że ciało mar­twej kobiety two­rzyło literę X pośrodku łóżka.

Miała dziurę w czole i w piersi, a jesz­cze jeden maka­bryczny otwór wid­niał mię­dzy jej roz­ło­żo­nymi udami. Krew obry­zgała poły­sku­jące prze­ście­ra­dła, wycie­kła na łóżko, utwo­rzyła kałużę i zakrze­pła.

Popla­miła także ściany, które przy­po­mi­nały barwne obrazy nama­zane przez jakieś złe dziecko.

Tak ogromna ilość krwi była rzad­kim zja­wi­skiem, a poprzed­niej nocy Eve widziała jej o wiele za dużo, by patrzeć na to miej­sce zbrodni ze spo­ko­jem, jakiego by sobie życzyła.

Musiała prze­łknąć ślinę i zmu­sić się do wyrzu­ce­nia z pamięci widoku tam­tego dziecka.

– Masz tę sypial­nię na taśmie?

– Tak.

– Więc wyłącz to cho­ler­stwo. – Ode­tchnęła z ulgą, gdy Feeney odna­lazł urzą­dze­nie regu­lu­jące gło­śno­ścią i przy­ci­szył muzykę. Łóżko znieu­cho­miało.

– Dziwne rany – mruk­nęła Eve, pod­cho­dząc bli­żej, by je obej­rzeć. – Zbyt kształtne jak na nóż. Zbyt krwawe jak na laser. – Nagle doznała olśnie­nia; przy­po­mniała sobie dawne filmy szko­le­niowe, dawne kasety wideo, dawne zbrod­nie. – Rany boskie, Feeney, to wygląda jak rany postrza­łowe.

Się­gnął do kie­szeni i wyjął opie­czę­to­waną prze­zro­czy­stą torebkę.

– Ten, kto to zro­bił, zosta­wił nam upo­mi­nek. – Podał ją Eve. – Taki antyk musi ofi­cjal­nie kosz­to­wać osiem, dzie­sięć tysięcy, a na czar­nym rynku dwa razy tyle.

Z zacie­ka­wie­niem obró­ciła rewol­wer w ręku.

– Jest ciężki – powie­działa na wpół do sie­bie. – I duży.

– Trzy­dziest­ka­ó­semka – odparł. – Pierw­szy, jaki widzę poza muzeum. To smith & wesson, model dzie­siątka, nie­bie­sko­szary. – Popa­trzył na niego z pewną czu­ło­ścią. – Praw­dziwa kla­syczna broń uży­wana przez poli­cję aż do lat dwu­dzie­stych. Prze­stali ją pro­du­ko­wać w dwa tysiące dwu­dzie­stym dru­gim czy dwu­dzie­stym trze­cim, kiedy wydano zakaz posłu­gi­wa­nia się bro­nią.

– Masz bzika na punk­cie histo­rii. – Co tłu­ma­czyło, dla­czego jest teraz z nią tutaj. – Wygląda jak nowy. – Pową­chała rewol­wer przez torebkę; poczuła zapach oliwy i spa­le­ni­zny. – Ktoś bar­dzo dbał o niego. Wystrze­lił od razu – powie­działa z zadumą, odda­jąc torebkę Feeney­owi. – Brzydka śmierć, w ciągu mojej dzie­się­cio­let­niej służby w wydziale pierw­szy raz spo­ty­kam się z tego typu zabój­stwem.

– Ja po raz drugi. Jakieś pięt­na­ście lat temu, w Lower East Side, na przy­ję­ciu sytu­acja wymknęła się spod kon­troli. Facet zastrze­lił pięć osób z dwu­dziest­ki­dwójki, zanim zro­zu­miał, że to nie zabawka. Urzą­dził nie­złą jatkę.

– Dow­cip­niś – mruk­nęła Eve. – Spraw­dzimy kolek­cjo­ne­rów broni, zorien­tu­jemy się, ilu z nich może mieć coś takiego. Któ­ryś z nich mógł zgło­sić kra­dzież.

– Mógł.

– Bar­dziej praw­do­po­dobne, że został kupiony na czar­nym rynku. – Spoj­rzała przez ramię na zwłoki. – Jeśli trud­niła się tym fachem przez kilka lat, to musi mieć dys­kietki, rejestr klien­tów, notesy, w któ­rych zapi­sy­wała daty i miej­sca spo­tkań. – Zmarsz­czyła brwi. – Przy Kodzie Pią­tym będę musiała sama spraw­dzić wszyst­kie adresy. To nie jest zwy­kły mord na tle sek­su­al­nym – powie­działa z wes­tchnie­niem. – Ten, kto to zro­bił, dopra­co­wał każdy szcze­gół. Archa­iczna broń, rany zadane tak, jakby przy­ło­żono do ciała linijkę, świa­tła, uło­że­nie ciała. Feeney, kto wezwał poli­cję?

– Zabójca. – Pocze­kał, aż Eve na niego spoj­rzy. – Stąd. Zadzwo­nił na poste­ru­nek. Widzisz to urzą­dze­nie przy łóżku, skie­ro­wane na jej twarz? Tak to zała­twił. Przez wideo, sam nic nie powie­dział.

– Lubi maka­bryczne efekty. – Gło­śno wypu­ściła powie­trze. – Inte­li­gentny, aro­gancki, pewny sie­bie skur­wy­syn. Naj­pierw się z nią kochał, mogę się zało­żyć o swoją odznakę. Potem wstał i zro­bił to. – Pod­nio­sła rękę, wyce­lo­wała i obni­ża­jąc dłoń, liczyła: – Raz, dwa, trzy.

– To zimne wyra­cho­wa­nie – mruk­nął Feeney.

– Bo on jest wyra­cho­wany. Po zabój­stwie wygła­dza prze­ście­ra­dła. Widzisz, że nie ma na nich żad­nej zmarszczki? Układa jej ciało, roz­chyla nogi, tak by nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, jak zara­biała na życie. Robi to sta­ran­nie, nie­mal z linijką w ręku, więc jest ide­al­nie upo­zo­wana. Pośrodku łóżka, ręce i nogi roz­ło­żone pod tym samym kątem. Nie zatrzy­muje łóżka, ponie­waż jego falo­wa­nie jest czę­ścią wido­wi­ska. Zosta­wia rewol­wer, gdyż chce, byśmy od razu wie­dzieli, że nie jest prze­cięt­nym czło­wie­kiem. Ma sil­nie roz­wi­nięte ego. Nie zamie­rza tra­cić czasu na cze­ka­nie, aż ktoś znaj­dzie ciało. Pra­gnie natych­mia­sto­wej nagrody.

– Pro­po­no­wała swoje usługi zarówno męż­czy­znom, jak i kobie­tom – zauwa­żył Feeney, ale Eve potrzą­snęła głową.

– To nie kobieta. Kobieta nie zosta­wi­łaby jej w pozie, w któ­rej wygląda zarówno pięk­nie, jak i nie­przy­zwo­icie. Nie, nie sądzę, żeby to zro­biła kobieta. Zobaczmy, co uda nam się tu zna­leźć. Czy wsze­dłeś już do jej kom­pu­tera?

– Nie. To twoja sprawa, Dal­las. Ja jestem upo­waż­niony tylko do tego, żeby ci asy­sto­wać.

– Sprawdź, czy możesz się dostać do pliku z nazwi­skami jej klien­tów. – Pode­szła do komody i zaczęła prze­glą­dać uważ­nie szu­flady.

Kosz­towny gust, pomy­ślała. Zna­la­zła parę rze­czy z czy­stego jedwa­biu tak wyso­kiej klasy, że żadne pod­ra­biane tka­niny nie mogłyby mu dorów­nać. Sto­jące na komódce eks­klu­zywne per­fumy kosz­to­wały z pew­no­ścią for­tunę i pach­niały jak kosz­towny seks.

W szu­fla­dach pano­wał wzo­rowy porzą­dek, bie­li­zna była sta­ran­nie zło­żona, swe­try poukła­dane w zależ­no­ści od koloru i gru­bo­ści. Szafa wyglą­dała podob­nie.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ofiara kochała stroje, miała pociąg do tego, co naj­lep­sze, i że bar­dzo dbała o swoją gar­de­robę.

A umarła nago.

– Pro­wa­dziła dokładne zapi­ski! – wykrzyk­nął Feeney. – Wszystko tu jest. Lista jej klien­tów, spo­tkań – włącz­nie z wyma­ga­nymi comie­sięcz­nymi bada­niami lekar­skimi i coty­go­dnio­wymi wizy­tami w salo­nie pięk­no­ści. Pierw­sze zała­twiała w Tri­dent Cli­nic, dru­gie w Para­dise.

– Obie na topie. Mam kole­żankę, która od roku oszczę­dza, żeby móc spę­dzić tylko jeden dzień w Para­dise. Można tam spró­bo­wać wszyst­kich przy­jem­no­ści.

– Sio­stra mojej żony wybrała się do Para­dise z oka­zji swo­ich dwu­dzie­stych pią­tych uro­dzin. Kosz­to­wało to wię­cej niż ślub mojego dzie­ciaka. Coś podob­nego, mamy jej pry­watny notes z adre­sami.

– Świet­nie. Sko­piuj to wszystko, dobrze? – Sły­sząc jego cichy gwizd, zer­k­nęła przez ramię i ujrzała minia­tu­rowy kom­pu­ter o pozła­ca­nych kra­wę­dziach. – Co?

– Mamy tu nazwi­ska wielu wpły­wo­wych ludzi. Poli­tyka, roz­rywka, pie­nią­dze, pie­nią­dze, pie­nią­dze. Cie­kawe, nasza dziew­czyna ma pry­watny numer Roarke’a.

– Jakiego Roarke’a?

– Po pro­stu Roarke’a, z tego, co wiem. Nie­sa­mo­wi­cie nadziany facet. To jeden z tych, któ­rzy potra­fią zamie­nić gówno w sztabki złota. Dal­las, powin­naś czy­tać nie tylko rubrykę spor­tową.

– No wiesz, czy­tam nagłówki. Sły­sza­łeś o tej histo­rii z coc­ker spa­nie­lami?

– Roarke cią­gle jest na pierw­szych stro­nach gazet – wyja­śnił cier­pli­wie Feeney. – To wła­ści­ciel jed­nej z naj­więk­szych na świe­cie kolek­cji sztuki. Zbiera dzieła sztuki i antyki – kon­ty­nu­ował, widząc, że Eve przy­słu­chuje mu się z zain­te­re­so­wa­niem. – Ma pozwo­le­nie na kolek­cjo­no­wa­nie broni. Krążą plotki, że potrafi się nią posłu­gi­wać.

– Złożę mu wizytę.

– Będziesz miała szczę­ście, jeśli zbli­żysz się do niego na milę.

– Czuję, że będę je miała. – Pode­szła do łóżka i wsu­nęła ręce pod mate­rac.

– Ten czło­wiek ma wpły­wo­wych przy­ja­ciół, Dal­las. Nie możesz sobie pozwo­lić na naj­mniej­szą wzmiankę o jego związku z tą sprawą, dopóki nie zdo­bę­dziesz jakichś kon­kret­nych dowo­dów.

– Feeney, wiesz, że nie­po­trzeb­nie mi o tym mówisz. – W chwili gdy się uśmiech­nęła, jej palce dotknęły cze­goś, co leżało mię­dzy zim­nym cia­łem a zakrwa­wio­nymi prze­ście­ra­dłami. – Coś jest pod nią. – Unio­sła ostroż­nie ramię mar­twej kobiety i wsu­nęła głę­biej rękę.

– Papier – mruk­nęła. – Wodo­od­porny. – Natłusz­czo­nym kciu­kiem starła z kartki plamę krwi i prze­czy­tała: „Pierw­sza z sze­ściu”.

– Wygląda na pismo ręczne – powie­działa, poda­jąc papier Feeney­owi. – Nasz chłop­taś jest wyjąt­kowo inte­li­gentny i nie­zwy­kle pewny sie­bie. I to jesz­cze nie koniec.

***

Przez resztę dnia Eve robiła to, co w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zosta­łoby zle­cone innym funk­cjo­na­riu­szom. Prze­słu­chała oso­bi­ście sąsia­dów ofiary, spi­su­jąc zezna­nia, domy­sły, podej­rze­nia.

Udało jej się kupić w biegu kanapkę od tego samego ulicz­nego sprze­dawcy, któ­rego o mały włos nie roz­je­chała, kiedy parę godzin wcze­śniej mknęła przez mia­sto. Po nocy i poranku, jakie miała za sobą, nie zdzi­wiła się, kiedy recep­cjo­nistka w Para­dise popa­trzyła na nią tak, jakby Eve przed chwilą wstała z trumny.

Kaskady wody szu­miały har­mo­nij­nie wśród wspa­nia­łej roślin­no­ści zdo­bią­cej salę recep­cyjną naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nego salonu pięk­no­ści w mie­ście. Klient­kom sie­dzą­cym w nie­dba­łych pozach na wygod­nych kana­pach i fote­lach poda­wano kawę w malut­kich fili­żan­kach oraz gazo­waną wodę albo szam­pana w wąskich szkla­necz­kach. Słu­chawki na uszach i dyski z maga­zy­nami mody dopeł­niały przy­jem­no­ści.

Recep­cjo­nistka miała wspa­niały biust, który był naj­lep­szą reklamą umie­jęt­no­ści chi­rur­gów pla­stycz­nych pra­cu­ją­cych w salo­nie. Dziew­czyna była ubrana w krótki wygodny strój w kolo­rze służ­bo­wej czer­wieni i miała nie­sa­mo­witą figurę, a czarne jak heban włosy były poskrę­cane niczym węże.

Eve była zachwy­cona.

– Przy­kro mi – powie­działa kobieta sta­ran­nie modu­lo­wa­nym, pozba­wio­nym emo­cji gło­sem, przy­po­mi­na­ją­cym głos kom­pu­tera. – Przyj­mu­jemy tylko na zapisy.

– W porządku. – Uśmiech­nęła się i nie­mal z żalem zmu­siła recep­cjo­nistkę do porzu­ce­nia lek­ce­wa­żą­cego tonu. Nie­mal. – To powinno wystar­czyć. – Poka­zała swoją odznakę. – Kto zaj­muje się Sha­ron DeBlass?

Recep­cjo­nistka rozej­rzała się po sali z prze­ra­że­niem.

– Życze­nia naszych klien­tek są oto­czone ści­słą tajem­nicą.

– Z pew­no­ścią. – Nie­źle się bawiąc całą tą sytu­acją, Eve oparła się po przy­ja­ciel­sku o wycięty w kształ­cie litery U blat. – Mogę roz­ma­wiać miło i cicho, tak jak teraz, rozu­miemy się, Denise? – Bły­ska­wicz­nie opu­ściła wzrok na iden­ty­fi­ka­tor przy­pięty dys­kret­nie na piersi dziew­czyny. – Albo mogę mówić gło­śno, żeby wszy­scy mnie usły­szeli. Jeśli ta pierw­sza pro­po­zy­cja bar­dziej ci się podoba, to zapro­wadź mnie do miłego cichego pokoju, w któ­rym nie będziemy prze­szka­dzały żad­nej z two­ich klien­tek, i przy­ślij mi sty­li­stę Sha­ron DeBlass. Czy jak go tam nazy­wa­cie.

– Kon­sul­tanta – sła­bym gło­sem rze­kła Denise. – Pro­szę pójść za mną.

– Z przy­jem­no­ścią.

I rze­czy­wi­ście była to przy­jem­ność.

Tylko w kinie i na kase­tach wideo widziała taki prze­pych. Dywan przy­po­mi­nał czer­woną poduszkę, w któ­rej z bło­go­ścią zanu­rzało się stopy. Z sufitu zwi­sały krysz­ta­łowe kro­ple, rzu­ca­jące krążki świa­tła. Powie­trze pach­niało świe­żo­ścią i zadba­nymi cia­łami.

Nie mogła sobie wyobra­zić, że spę­dza tu cały dzień, pozwa­la­jąc, by ją sma­ro­wano kre­mami, natłusz­czano oliw­kami, maso­wano i popra­wiano man­ka­menty figury, ale gdyby z próż­no­ści zde­cy­do­wała się to zro­bić, to tra­ce­nie czasu w tak luk­su­so­wych warun­kach byłoby z pew­no­ścią cie­ka­wym doświad­cze­niem.

Recep­cjo­nistka wpro­wa­dziła ją do małego pokoju, w któ­rym na jed­nej ze ścian wid­niał holo­gram przed­sta­wia­jący zie­loną łąkę. Cichy śpiew pta­ków i szum wia­tru roz­brzmie­wały słodko w powie­trzu.

– Zechce pani tu pocze­kać.

– Nie ma pro­blemu. – Eve zacze­kała, aż drzwi się zamkną, po czym opa­dła na nie­sły­cha­nie wygodny fotel. Gdy tylko usia­dła, sto­jący z boku moni­tor włą­czył się i poja­wiła się na nim uśmiech­nięta twarz dro­ida.

– Dzień dobry. Witamy w Para­dise. Pani uroda i dobre samo­po­czu­cie są naszą jedyną tro­ską. Czy cze­ka­jąc na kon­sul­tanta, mia­łaby pani ochotę cze­goś się napić?

– Jasne. Kawy, czar­nej kawy.

– Oczy­wi­ście. Jaką pani pre­fe­ruje? Pro­szę wci­snąć przy­cisk C na pani kla­wia­tu­rze, aby zapo­znać się z wszyst­kimi pro­po­zy­cjami.

Tłu­miąc chi­chot, wypeł­niła pole­ce­nie. Przez następne dwie minuty ana­li­zo­wała wszyst­kie moż­li­wo­ści, po czym zawę­ziła wybór do Riwiery Fran­cu­skiej i Kremu Kara­ib­skiego.

Drzwi otwo­rzyły się, zanim zdą­żyła pod­jąć decy­zję. Wstała zre­zy­gno­wana i sta­nęła twa­rzą w twarz z wyszu­ka­nie ubra­nym stra­szy­dłem.

Na nie­bie­sko­fio­le­tową koszulę i śliw­kowe spodnie miał narzu­cony długi roz­pięty kaftan w obo­wią­zu­ją­cym w Para­dise czer­wo­nym kolo­rze. Włosy, zacze­sane do tyłu i odsła­nia­jące nie­przy­jem­nie szczu­płą twarz, przy­po­mi­nały odcie­niem spodnie, które nosił. Uści­snął lekko rękę Eve i popa­trzył na nią łagod­nym wzro­kiem.

– Bar­dzo mi przy­kro, pani ofi­cer. Czuję się zakło­po­tany.

– Potrze­buję infor­ma­cji o Sha­ron DeBlass. – Po raz drugi Eve wyjęła odznakę i poka­zała ją swo­jemu roz­mówcy.

– Aha, porucz­nik Dal­las. Pro­szę mnie zro­zu­mieć. Zapewne pani wie, że karty naszych klien­tów są ści­śle tajne. Salon Para­dise znany jest zarówno ze swej dosko­na­ło­ści, jak i dys­kre­cji.

– A pan zapewne wie, że mogę dostać nakaz rewi­zji, panie…?

– Och, Seba­stian. Po pro­stu Seba­stian. – Mach­nął szczu­płą, błysz­czącą od pier­ścieni ręką. – Nie kwe­stio­nuję pani wła­dzy, pani porucz­nik. Ale czy mogłaby mi pani podać powód tego śledz­twa?

– Pro­wa­dzę śledz­two w spra­wie mor­der­stwa Sha­ron DeBlass – prze­rwała na chwilę, widząc po oczach i pobla­dłej twa­rzy Seba­stiana, że wia­do­mość wywo­łała u niego szok. – Nic wię­cej nie mogę panu powie­dzieć.

– Mor­der­stwo. Boże drogi, moja śliczna Sha­ron nie żyje? To musi być jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. – Opadł na fotel, odchy­lił do tyłu głowę i zamknął oczy. Kiedy auto­mat zapro­po­no­wał mu coś do picia, ponow­nie mach­nął ręką. Świa­tło odbiło się od jego pier­ścieni. – Tak, na Boga. Potrze­buję brandy, kocha­nie. Kie­li­sze­czek Tre­valli.

Eve usia­dła obok niego i wyjęła magne­to­fon.

– Niech pan mi opo­wie o Sha­ron.

– Cudowna istota. O osza­ła­mia­ją­cej uro­dzie, oczy­wi­ście, ale cho­dziło nie tylko o jej wygląd. – Brandy wje­chało bez­sze­lest­nie do pokoju na auto­ma­tycz­nym wózku. Seba­stian wziął kie­li­szek i pocią­gnął duży łyk alko­holu. – Miała nie­ska­zi­tel­nie dobry gust, wspa­nia­ło­myślne serce, cięty dow­cip. – Znowu popa­trzył na Eve swymi łagod­nymi oczami. – Widzia­łem ją zale­d­wie dwa dni temu.

– Tutaj?

– Miała stały ter­mi­narz wizyt. W jed­nym tygo­dniu spę­dzała tu pół dnia, w następ­nym – cały. – Szyb­kim ruchem wyjął kre­mo­wo­żółty sza­lik i przy­ło­żył go do oczu. – Sha­ron bar­dzo o sie­bie dbała, głę­boko wie­rzyła w sku­tecz­ność pre­zen­to­wa­nia wła­snego ja.

– To poma­gało jej w pracy.

– Natu­ral­nie. Pra­co­wała wyłącz­nie dla zabawy. Mając tak bogatą rodzinę, nie musiała zara­biać na życie. Lubiła seks.

– Z panem?

Jego twarz arty­sty zmarsz­czyła się, różowe usta wykrzy­wił wyraz gniewu albo bólu.

– Byłem jej kon­sul­tan­tem, powier­ni­kiem i przy­ja­cie­lem – oświad­czył ozię­błym tonem, nie­dba­łym gestem prze­rzu­ca­jąc szal przez lewe ramię. – Byłoby to nie­roz­ważne i sprzeczne z etyką zawo­dową, gdy­by­śmy zostali part­ne­rami sek­su­al­nymi.

– Więc nie pocią­gała pana sek­su­al­nie?

– Żaden męż­czy­zna nie mógł pozo­stać obo­jętny na jej wdzięki. Ona… – Roz­ło­żył sze­roko ręce. – Pach­niała sek­sem, tak jak inne kobiety dro­gimi per­fu­mami. Mój Boże. – Pocią­gnął kolejny łyk brandy. – Teraz to już wszystko prze­szłość. Nie mogę w to uwie­rzyć. Nie żyje! Została zamor­do­wana! – Jego wzrok znowu spo­czął na Eve. – Powie­działa pani, że to było mor­der­stwo?

– Zga­dza się.

– Miała okropne sąsiedz­two – oświad­czył ponuro. – Nikt nie mógł jej namó­wić, żeby prze­nio­sła się do lep­szej dziel­nicy. Podo­bało się jej takie życie pod nosem ary­sto­kra­tycz­nej rodziny.

– Nie zga­dzała się ze swymi bli­skimi?

– Zde­cy­do­wa­nie nie. Uwiel­biała ich szo­ko­wać. Czuła się wolna jak ptak, a oni byli tacy… prze­ciętni. – Powie­dział to takim tonem, jakby uwa­żał prze­cięt­ność za więk­szy grzech niż mor­der­stwo. – Jej dzia­dek bez­u­stan­nie przed­kła­dał Kon­gre­sowi pro­jekty ustaw, które miały dopro­wa­dzić do uzna­nia pro­sty­tu­cji za nie­le­galną. Tak jakby minione stu­le­cie nie udo­wod­niło, że takie sprawy powinny być tylko ure­gu­lo­wane praw­nie, by wyeli­mi­no­wać nie­bez­pie­czeń­stwo zara­że­nia się cho­robą i zmniej­szyć liczbę prze­stępstw popeł­nio­nych na tle sek­su­al­nym. Wystę­po­wał także prze­ciwko regu­la­cji uro­dzin, dobo­rowi płcio­wemu oraz zaka­zowi uży­wa­nia broni.

Eve nad­sta­wiła uszu.

– Sena­tor prze­ciw­sta­wiał się zaka­zowi uży­wa­nia broni?

– To jego konik. Sha­ron mówiła mi, że jej dzia­dek ma sporo tych nie­bez­piecz­nych sta­rych zaba­wek i regu­lar­nie wygła­sza bez­myślne i nie­od­po­wie­dzialne mowy, w któ­rych domaga się przy­wró­ce­nia prawa do han­dlo­wa­nia bro­nią. Gdyby dopiął swego, byli­by­śmy z powro­tem w dwu­dzie­stym wieku, mor­du­jąc się nawza­jem na prawo i lewo.

– Mor­der­stwa wciąż się zda­rzają – mruk­nęła Eve. – Czy kie­dy­kol­wiek wspo­mi­nała o przy­ja­cio­łach albo klien­tach, któ­rzy byli z niej nie­za­do­wo­leni czy też zacho­wy­wali się agre­syw­nie?

– Sha­ron miała dzie­siątki przy­ja­ciół. Przy­cią­gała do sie­bie ludzi jak… – Szu­ka­jąc w myśli odpo­wied­niej meta­fory, znowu przy­ło­żył rąbek sza­lika do oczu. – Jak egzo­tyczny i wonny kwiat. Z tego, co wiem, wszy­scy klienci byli nią zachwy­ceni. Dobie­rała ich sobie bar­dzo uważ­nie. Wszy­scy part­ne­rzy sek­su­alni Sha­ron musieli spro­stać pew­nym wyma­ga­niom. Brała pod uwagę wygląd, inte­lekt, maniery i bie­głość w sztuce kocha­nia. Jak powie­dzia­łem, lubiła seks we wszyst­kich for­mach. Była… ryzy­kantką.

To by się zga­dzało z akce­so­riami zna­le­zio­nymi w jej miesz­ka­niu. Kaj­danki i bicze, wonne olejki i środki halu­cy­no­genne. To, co Eve usły­szała w dwóch heł­mach do odbioru rze­czy­wi­sto­ści wir­tu­al­nej, zaszo­ko­wało ją, cho­ciaż była dosyć odporna na rewe­la­cje takiego typu.

– Czy spo­ty­kała się z kimś na grun­cie oso­bi­stym?

– Od czasu do czasu, ale męż­czyźni szybko ją nudzili. Ostat­nio opo­wia­dała o Roarke’u. Poznała go na przy­ję­ciu i przy­padł jej do gustu. Była z nim umó­wiona tego samego dnia, kiedy przy­szła tu na kon­sul­ta­cję. Pro­siła o coś egzo­tycz­nego, bo mieli zjeść kola­cję w Mek­syku.

– W Mek­syku. To było przed­wczo­raj wie­czo­rem.

– Tak. Nie mogła prze­stać o nim mówić. Ucze­sa­li­śmy ją na Cygankę, nada­li­śmy całemu ciału bar­dziej zło­ci­sty odcień. Poło­ży­li­śmy Rascal Red na paznok­cie i nary­so­wa­li­śmy na lewym pośladku małego uro­czego motyla o czer­wo­nych skrzy­dłach. I żeby rysu­nek nie starł się zbyt szybko, zasto­so­wa­li­śmy spe­cjalne kosme­tyki, które zacho­wują trwa­łość przez dwa­dzie­ścia cztery godziny. Sha­ron wyglą­dała nie­zwy­kle efek­tow­nie – zakoń­czył, zry­wa­jąc się z miej­sca. – Poca­ło­wała mnie, mówiąc, że może tym razem się zako­chała. „Życz mi szczę­ścia, Seba­stia­nie”. Tak powie­działa przed wyj­ściem. I to były ostat­nie słowa, jakie od niej usły­sza­łem.

Rozdział 2

2

Nie wykryto spermy. Eve zaklęła, czy­ta­jąc raport z sek­cji zwłok. Jeśli ofiara kochała się z zabójcą, to sto­so­wane przez nią środki anty­kon­cep­cyjne zabiły malut­kich żoł­nie­rzy­ków, gdy tylko się z nimi zetknęły, nisz­cząc wszelki ślad po nich w ciągu trzy­dzie­stu minut od chwili wytry­sku.

Testy spraw­dza­jące aktyw­ność sek­su­alną niczego nie wyka­zały, gdyż ciało Sha­ron zostało zbyt poważ­nie uszko­dzone. Mor­derca prze­strze­lił jej narządy intymne albo ze wzglę­dów sym­bo­licz­nych, albo dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa.

Nie ma spermy, nie ma krwi, z wyjąt­kiem krwi ofiary. Nie można usta­lić DNA.

Mimo dokład­nego zba­da­nia miej­sca zbrodni ni­gdzie nie zna­le­ziono odci­sków pal­ców – żad­nych: ani ofiary, ani sprzą­taczki, która przy­cho­dziła co tydzień, ani mor­dercy, oczy­wi­ście.

Wszystko zostało dokład­nie wytarte, włącz­nie z bro­nią mor­dercy.

Zda­niem Eve, naj­bar­dziej zna­czący był obraz zare­je­stro­wany przez ochronę budynku.

Jesz­cze raz puściła na swoim biur­ko­wym moni­to­rze dys­kietki z pod­glą­dem windy.

Dys­kietki były ozna­ko­wane.

Zespół Gor­ham. Winda A. 2-12-2058. 06:00.

Przy­spie­szyła obraz, patrząc na mija­jące godziny. Drzwi windy po raz pierw­szy otwo­rzyły się w połu­dnie. Zwol­niła pręd­kość, ude­rza­jąc w moni­tor kra­wę­dzią dłoni, po czym przyj­rzała się nie­spo­koj­nemu niskiemu męż­czyź­nie, który wszedł i popro­sił o piąte pię­tro.

Ner­wowy klient, pomy­ślała z roz­ba­wie­niem, kiedy przy­były szarp­nął za koł­nie­rzyk i wsu­nął do ust pastylkę odświe­ża­jącą oddech. Pew­nie ma żonę, dwoje dzieci i stałą posadę w jakimś biu­rze, dzięki któ­rej raz w tygo­dniu może wymy­kać się na małe bara-bara w połu­dnie.

Wysiadł na pią­tym pię­trze.

Przez kilka następ­nych godzin nie­wiele się wyda­rzyło, jakaś pro­sty­tutka zje­chała do holu, kilka innych ze znu­dzo­nymi minami wró­ciło z zaku­pów. Paru klien­tów przy­szło i wyszło. Ruch oży­wił się koło ósmej. Nie­któ­rzy miesz­kańcy wycho­dzili w szy­kow­nych stro­jach na kola­cję, inni wra­cali do domu, by zdą­żyć na umó­wione spo­tka­nie.

O dzie­sią­tej do windy wsia­dła ele­gancka para. Kobieta pozwo­liła męż­czyź­nie roz­chy­lić poły dłu­giego futra, oprócz niego nie miała nic oprócz szpi­lek na wyso­kim obca­sie i wyta­tu­owa­nego kwiatu róży z łodyżką zaczy­na­jącą się w kro­czu i pącz­kiem arty­stycz­nie draż­nią­cym jej lewą pierś. Męż­czy­zna zaczął ją pie­ścić, choć prawo zabra­niało tego na tere­nie strze­żo­nym przez kamery. Gdy winda zatrzy­mała się na osiem­na­stym pię­trze, kobieta owi­nęła się futrem i oboje wyszli, roz­ma­wia­jąc o sztuce, którą wła­śnie obej­rzeli.

Eve zapi­sała sobie, żeby następ­nego dnia prze­słu­chać tego męż­czy­znę. Był sąsia­dem i zna­jo­mym ofiary.

Prze­rwa w odbio­rze nastą­piła dokład­nie o 12:05. Obraz zanikł nie­mal cał­ko­wi­cie, na ekra­nie pozo­stał tylko nie­wielki punk­cik. Ponowna inwi­gi­la­cja windy roz­po­częła się o 02:46.

Dwie godziny i czter­dzie­ści jeden minut stra­cone.

To samo stało się z zapi­sem obrazu zare­je­stro­wa­nego w kory­ta­rzu na osiem­na­stym pię­trze. Wyma­zano pra­wie trzy godziny. Eve zasta­na­wiała się nad tym, popi­ja­jąc wysty­głą kawę. Sprawca orien­to­wał się w sys­te­mie zabez­pie­czeń, pomy­ślała, i wystar­cza­jąco dobrze znał budy­nek, by wie­dzieć, gdzie i jak spre­pa­ro­wać dyski. I nie spie­szył się. Sek­cja zwłok wyka­zała, że zgon nastą­pił o dru­giej nad ranem.

Spę­dził z nią pra­wie dwie godziny, zanim ją zabił, i pra­wie dwie godziny po jej śmierci. A mimo to nie zosta­wił żad­nego śladu.

Mądry chło­pak.

Jeśli Sha­ron DeBlass zano­to­wała, że ma się z kimś spo­tkać na grun­cie pry­wat­nym czy też zawo­do­wym, to ta wzmianka rów­nież została usu­nięta.

Więc był z nią na tyle bli­sko, by wie­dzieć, gdzie trzy­mała swoje pliki i jak się do nich dostać.

Nabraw­szy pew­nych podej­rzeń, znowu pochy­liła się do przodu.

– Gor­ham Com­plex, Broad­way, Nowy Jork, Wła­ści­ciel.

Zmru­żyła oczy, gdy dane wyświe­tliły się na ekra­nie.

Gor­ham Com­plex, wła­sność Roarke Indu­stries, sie­dziba zarządu: Piąta Aleja, numer 500, Roarke, pre­zes i dyrek­tor gene­ralny. Miej­sce zamiesz­ka­nia: Nowy Jork, Cen­tral Park West, numer 222.

– Roarke – mruk­nęła Eve. – Cią­gle się poja­wiasz, prawda? Roarke – powtó­rzyła. – Wszyst­kie dane, pro­jek­cja i wydruk.

Nie zwa­ża­jąc na wezwa­nie na sąsied­nim łączu, czy­tała dalej, popi­ja­jąc kawę.

Roarke – imię nie­znane – uro­dzony 10-06-2023, Dublin, Irlan­dia. Numer iden­ty­fi­ka­cyjny 3392-ABR-50. Rodzice nie­znani. Stan cywilny – kawa­ler. Pre­zes i dyrek­tor gene­ralny przed­się­bior­stwa Roarke Indu­stries, zało­żo­nego w 2042. Główne oddziały: Nowy Jork, Chi­cago, New Los Ange­les, Dublin, Lon­dyn, Bonn, Paryż, Frank­furt, Tokio, Medio­lan, Syd­ney. Filie poza­ziem­skie: Sta­cja 45, Brid­ge­stone Colony, Vegas II, Free-Star Jeden. Sfery zain­te­re­so­wań: nie­ru­cho­mo­ści, import-eks­port, flota mor­ska, roz­rywka, pro­duk­cja prze­my­słowa, far­ma­ceu­tyka, trans­port. Sza­cun­kowa war­tość całego przed­się­bior­stwa trzy biliony osiem­set milio­nów.

Zajęty facet, pomy­ślała, uno­sząc brew, gdy lista jego filii wyświe­tliła się na ekra­nie.

– Wykształ­ce­nie? – spy­tała.

Nie­znane.

– Noto­wany?

Brak danych.

– Wywo­łaj: Roarke, Dublin.

Brak dodat­ko­wych danych.

– Cho­lera. Pan Tajem­ni­czy. Opis i zdję­cie.

Roarke. Czarne włosy, nie­bie­skie oczy, sto osiem­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów wzro­stu, osiem­dzie­siąt sześć kilo­gra­mów.

Eve chrząk­nęła, gdy kom­pu­ter podał jego opis. Musiała przy­znać, że w wypadku Roarke’a zdję­cie było warte obszer­niej­szego komen­ta­rza.

Jego podo­bi­zna patrzyła na nią z ekranu. Był nie­mal absur­dal­nie przy­stojny; wąska, asce­tyczna twarz; ostro zary­so­wane kości policz­kowe i usta tak kształtne, jakby zostały wyrzeź­bione. Tak, miał czarne włosy, ale kom­pu­ter nie powie­dział, że są grube, gęste i zacze­sane do tyłu, dzięki czemu odsła­niają wyso­kie czoło i spły­wają pra­wie do samych ramion. Jego oczy były nie­bie­skie, ale to jedno słowo nie mogło oddać inten­syw­no­ści ich koloru ani siły spoj­rze­nia.

Nawet z tego zdję­cia zorien­to­wała się, że jest to czło­wiek, który po tru­pach dąży do celu.

Tak, pomy­ślała, ten czło­wiek może zabić, jeśli – i kiedy – ma na to ochotę. Zro­biłby to obo­jęt­nie, meto­dycz­nie i ani jedna kro­pla potu nie wystą­pi­łaby mu na czole.

Zgar­nia­jąc wydruki z danymi, posta­no­wiła, że poroz­ma­wia z tajem­ni­czym panem Roar­kiem. I to wkrótce.

***

Gdy Eve opu­ściła poste­ru­nek, z ciem­nego nieba padał już drobny, ostry śnieg. Pogrze­bała bez więk­szej nadziei w kie­sze­niach i prze­ko­nała się, że ręka­wiczki rze­czy­wi­ście zosta­wiła w domu. Bez czapki, bez ręka­wi­czek, w skó­rza­nej kurtce, będą­cej jej jedyną ochroną przed mroź­nym wia­trem, jechała przez całe mia­sto do domu.

Naprawdę zamie­rzała oddać auto do naprawy, tylko nie miała czasu. Ale gdy teraz stała w korku i drżała z zimna z powodu popsu­tego ogrze­wa­nia, miała mnó­stwo czasu, by tego żało­wać.

Przy­się­gła sobie, że jeśli doje­dzie do domu, nie zamie­niw­szy się przed­tem w bryłę lodu, umówi się z mecha­ni­kiem.

Ale gdy dotarła na miej­sce, myślała już tylko o jedze­niu. Otwie­ra­jąc drzwi, marzyła o tale­rzu gorą­cej zupy, furze fry­tek, jeśli jesz­cze jakieś jej zostały, i kawie, która nie sma­ko­wa­łaby tak, jakby ktoś spu­ścił do wodo­cią­gów ścieki.

Od razu zauwa­żyła paczkę, małe kwa­dra­towe pudełko leżące tuż za drzwiami. Broń natych­miast zna­la­zła się w jej ręce. Prze­szu­ku­jąc hol wzro­kiem i wyma­chu­jąc bro­nią, zatrza­snęła kop­nię­ciem drzwi. Pozo­sta­wiła paczkę na miej­scu i spraw­dziła pokój po pokoju, dopóki nie upew­niła się, że jest sama.

Scho­wała broń do fute­rału, ścią­gnęła kurtkę i odrzu­ciła ją na bok. Schy­liła się i pod­nio­sła ostroż­nie owi­niętą folią dys­kietkę. Nie było na niej żad­nej nalepki, żad­nej wia­do­mo­ści.

Eve zanio­sła ją do kuchni, wyjęła deli­kat­nie z opa­ko­wa­nia i wło­żyła do kom­pu­tera.

Kom­plet­nie zapo­mniała o jedze­niu.

Obraz był naj­wyż­szej jako­ści, podob­nie jak dźwięk. Usia­dła wolno, wpa­tru­jąc się w moni­tor.

Żywa Sha­ron DeBlass leżała naga w non­sza­lanc­kiej pozie na ogrom­nym falu­ją­cym łożu, sze­lesz­cząc atła­so­wymi prze­ście­ra­dłami. Unio­sła rękę i wsu­nęła ją we wspa­niałą potar­ganą grzywę rudych wło­sów.

– Kocha­nie, chcesz, żebym zro­biła coś spe­cjal­nego? – Zachi­cho­tała i pod­nio­sła się na kolana, ujmu­jąc piersi w dło­nie. – Dla­czego tu nie przyj­dziesz… – Zwil­żyła języ­kiem usta. – Zro­bimy to wszystko jesz­cze raz. – Popa­trzyła przed sie­bie w dół i obli­zała się jak kotka. – Wygląda na to, że jest cał­ko­wi­cie gotowy. – Znowu się zaśmiała i odrzu­ciła do tyłu włosy. – Och, chcemy się zaba­wić. – Wciąż się uśmie­cha­jąc, Sha­ron pod­nio­sła ręce. – Nie skrzywdź mnie – popro­siła płacz­li­wym gło­sem, drżąc na całym ciele, mimo że jej oczy błysz­czały z pod­nie­ce­nia. – Zro­bię wszystko, co chcesz. Wszystko. Chodź tu i zmuś mnie. Chcę cię. – Opu­ściła ręce i powoli wycią­gnęła się na łóżku. – Celuj do mnie z tego dużego cięż­kiego rewol­weru i gwałć mnie. Chcę, żebyś to zro­bił. Chcę, żebyś…

Gło­śny huk spra­wił, że Eve zadrżała. Żołą­dek pod­szedł jej do gar­dła, gdy zoba­czyła, że kobieta opa­dła do tyłu niczym popsuta lalka, a krew try­snęła z jej czoła. Drugi strzał nie był już takim szo­kiem, lecz musiała się prze­zwy­cię­żyć, by na­dal patrzeć na ekran. Po ostat­nim wystrzale ciszę mąciły tylko przy­ci­szona muzyka i ury­wany oddech. Oddech zabójcy.

Kamera zbli­żyła się do ciała, poka­zu­jąc je ze wszyst­kimi maka­brycz­nymi szcze­gó­łami. Za sprawą fil­mo­wego triku Sha­ron DeBlass leżała znowu w tej samej pozy­cji, w któ­rej Eve zoba­czyła ją po raz pierw­szy – roz­po­starte na krwa­wych prze­ście­ra­dłach ciało two­rzyło ide­alną literę X. Scena koń­czyła się napi­sem: „Pierw­sza z sze­ściu”.

***

Drugi raz łatwiej było na to patrzeć. Albo Eve wmó­wiła to sobie. Teraz zauwa­żyła lek­kie zachwia­nie kamery po pierw­szym wystrzale i usły­szała krót­kie ciche sap­nię­cie. Puściła film jesz­cze raz, wsłu­chu­jąc się w każde słowo i przy­glą­da­jąc się uważ­nie każ­demu ruchowi, mając nadzieję, że wpad­nie na jakiś ślad. Ale on był na to za sprytny. I oboje o tym wie­dzieli.

Chciał, żeby zoba­czyła, jaki jest dobry. Jaki zimny.

I pra­gnął jej powie­dzieć, że wie, gdzie ją zna­leźć, gdyby tylko zechciał.

Wście­kła, że nie może opa­no­wać drże­nia rąk, pod­nio­sła się z miej­sca. Zamiast napić się kawy, tak jak zamie­rzała, wyjęła z małej zim­nej szafki butelkę wina i nalała pół kie­liszka.

Opróż­niła go jed­nym hau­stem, obie­cu­jąc sobie dolewkę, po czym wło­żyła do kom­pu­tera per­fo­ro­waną kartę z kodem komen­danta poli­cji.

Odpo­wie­działa żona szefa; widząc, że ma w uszach błysz­czące kol­czyki, a także świeżo uło­żone włosy, Eve doszła do wnio­sku, że prze­rwała jedno z jej słyn­nych przy­jęć.

– Porucz­nik Dal­las, pani Whit­ney. Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam w kola­cji, ale muszę poroz­ma­wiać z sze­fem.

– Mamy gości, pani porucz­nik.

– Tak, madam. Pro­szę mi wyba­czyć. – Pie­przona poli­tyka, pomy­ślała Eve, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. – To pilne.

– Jak zawsze.

Zatrzy­mana apa­ra­tura szu­miała jed­no­staj­nie – szczę­ściem kosz­marna muzyka ani roz­mowy o ostat­nich wyda­rze­niach nie docho­dziły z głębi domu – przez całe trzy minuty, zanim Whit­ney poka­zał się na ekra­nie.

– Słu­cham, Dal­las.

– Panie komen­dan­cie, muszę panu coś prze­słać zako­do­waną linią.

– Mam nadzieję, że to pilne, Dal­las. Moja żona każe mi za to drogo zapła­cić.

– Tak jest, pro­szę pana. – Gli­nia­rze, pomy­ślała, przy­go­to­wu­jąc prze­sła­nie infor­ma­cji wizyj­nej do jego kom­pu­tera, powinni pro­wa­dzić samotne życie.

Splo­tła ner­wowo ręce i poło­żyw­szy je na stole, cze­kała. Gdy obrazy zaczęły się prze­su­wać po ekra­nie, obej­rzała je ponow­nie, nie zwra­ca­jąc uwagi na ści­ska­nie w żołądku. Po skoń­cze­niu nagra­nia na moni­to­rze znowu poja­wiła się twarz Whit­neya.

– Skąd to masz?

– Sam mi przy­słał. Dys­kietka była w moim miesz­ka­niu, kiedy wró­ci­łam z pracy. – Powie­działa to spo­koj­nym, bez­barw­nym gło­sem. – Wie, kim jestem, gdzie jestem i co robię.

Whit­ney mil­czał przez chwilę.

– Numer mojego biura zero sie­dem­set. Jutro rano pro­szę przy­nieść dys­kietkę.

– Tak jest, panie komen­dan­cie.

Kiedy trans­mi­sja została zakoń­czona, Eve sko­pio­wała dys­kietkę i nalała sobie kie­li­szek wina.

***

Obu­dziła się o trze­ciej nad ranem, drżąca i spo­cona, pró­bu­jąc zła­pać oddech, by móc krzy­czeć. Chry­pią­cym gło­sem pole­ciła, żeby zapa­liły się świa­tła. Sny zawsze wyda­wały się bar­dziej prze­ra­ża­jące w ciem­no­ściach.

Dygo­cząc cała, zwi­nęła się na łóżku. Ten był gor­szy, o wiele gor­szy od wszyst­kich kosz­ma­rów, które do tej pory drę­czyły ją po nocach.

Zabiła czło­wieka. Jaki miała wybór? Był za bar­dzo nafa­sze­ro­wany pro­chami, żeby mogła prze­mó­wić mu do roz­sądku. Chry­ste, pró­bo­wała, ale on tylko szedł i szedł, i szedł z dzi­kim spoj­rze­niem w oczach i zakrwa­wio­nym nożem w ręce.

A dziew­czynka już nie żyła. Eve nie mogła nic zro­bić, by temu zapo­biec. Pro­szę Cię, Boże, nie pozwól, by się oka­zało, że można było coś zro­bić.

Małe ciałko pocięte na kawałki, sza­le­niec z nożem ocie­ka­ją­cym krwią. Potem spoj­rze­nie jego oczu, kiedy wystrze­liła pro­sto w niego, i malu­jąca się w nich śmierć.

Ale to nie było wszystko. Nie tym razem. Tym razem męż­czy­zna szedł dalej. A ona, kom­plet­nie naga, klę­czała na atła­so­wych prze­ście­ra­diach. Nóż zamie­nił się w rewol­wer trzy­many przez męż­czy­znę, któ­rego twa­rzy przy­glą­dała się parę godzin temu. Męż­czy­zna nazy­wał się Roarke.

Uśmiech­nął się, a ona go zapra­gnęła. Jej ciało drżało z prze­ra­że­nia i pożą­da­nia, nawet kiedy do niej strze­lił. W głowę, serce i mię­dzy uda.

A gdzieś w tle biedna mała dziew­czynka krzy­czała o pomoc.

Zbyt zmę­czona, by wal­czyć z kosz­ma­rem, Eve prze­krę­ciła się po pro­stu na brzuch, wtu­liła twarz w poduszkę i załkała.

***

– Sia­daj, Dal­las. – Punk­tu­al­nie o siód­mej rano komen­dant Whit­ney wska­zał jej krze­sło w swoim gabi­ne­cie. Mimo że, a może dzięki temu, że sie­dział za biur­kiem od dwu­na­stu lat, miał prze­ni­kliwe spoj­rze­nie.

Zauwa­żył, że Eve źle spała i sta­rała się ukryć pod maki­ja­żem ślady cięż­kiej nocy. Bez słowa wycią­gnął do niej rękę.

Wło­żyła dys­kietkę i opa­ko­wa­nie do torby z dowo­dami. Whit­ney zer­k­nął na dys­kietkę, po czym poło­żył ją na biurku.

– Zgod­nie z prze­pi­sami muszę zapy­tać, czy chcesz, abym cię zwol­nił z pro­wa­dze­nia tej sprawy. – Odcze­kał chwilę. – A więc będziemy uda­wali, że dopeł­ni­łem wymo­gów regu­la­minu.

– Tak jest, panie komen­dan­cie.

– Czy twoje miesz­ka­nie jest bez­pieczne?

– Tak mi się wyda­wało. – Wyjęła z teczki wydruk. – Po skon­tak­to­wa­niu się z panem jesz­cze raz przej­rza­łam dyski ochrony. Jest w nich dzie­się­cio­mi­nu­towy poślizg. Jak pan się prze­kona z mojego raportu, ten czło­wiek potrafi prze­chy­trzyć ochronę, zna się na kase­tach wideo, kom­pu­te­rach i na sta­rej broni, oczy­wi­ście.

Whit­ney wziął jej raport i odło­żył na bok.

– To nie bar­dzo zawęża pole dzia­ła­nia.

– Nie­stety. Mam jesz­cze kilka osób, które muszę prze­słu­chać. W wypadku tego prze­stępcy elek­tro­niczne metody śled­cze nie są naj­waż­niej­sze, cho­ciaż pomoc kapi­tana Feeneya jest nie­oce­niona. Sprawca dosko­nale zaciera za sobą ślady. Nie mamy żad­nego punktu zacze­pie­nia poza rewol­we­rem, który posta­no­wił zosta­wić na miej­scu zbrodni. Feeney niczego się o nim nie dowie­dział nor­mal­nymi kana­łami. Musimy zało­żyć, że został kupiony na czar­nym rynku. Zaczę­łam prze­glą­dać notesy, w któ­rych denatka zazna­czała spo­tka­nia z klien­tami oraz z innymi oso­bami. Lubiła się uma­wiać i miała spory krąg zna­jo­mych, więc zaj­mie mi to tro­chę czasu.

– Czas nie jest tu bez zna­cze­nia. Pierw­sza z sze­ściu, Dal­las. Co to ozna­cza?

– Że zamie­rza zamor­do­wać jesz­cze pięć i chce, byśmy o tym wie­dzieli. Lubi to robić i pra­gnie być w cen­trum uwagi. – Zaczerp­nęła ostroż­nie powie­trza. – To za mało, by okre­ślić jego psy­chikę. Nie potra­fimy prze­wi­dzieć, jak długo będzie się roz­ko­szo­wał tym mor­der­stwem i kiedy poczuje potrzebę popeł­nie­nia następ­nej zbrodni. To może nastą­pić dzi­siaj. Albo za rok. Nie możemy liczyć na to, że będzie nie­ostrożny.

Whit­ney kiw­nął tylko głową.

– Masz poczu­cie winy?

Nóż zalany krwią. Drobne oka­le­czone ciałko u jej stóp.

– Pora­dzę sobie.

– Na pewno, Dal­las? Przy tak deli­kat­nej spra­wie nie­po­trzebny mi funk­cjo­na­riusz, który będzie się mar­twił, czy miał prawo użyć broni.

– Z pew­no­ścią.

Była jego naj­lep­szym detek­ty­wem i nie mógł sobie pozwo­lić na to, żeby jej nie dowie­rzać.

– Jesteś gotowa poba­wić się tro­chę w poli­tykę? – Lekki uśmiech wykrzy­wił mu wargi. – Sena­tor DeBlass już tu jedzie. Przy­le­ciał do Nowego Jorku wczo­raj w nocy.

– Dyplo­ma­cja nie jest moją mocną stroną.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale będziesz musiała sta­nąć na wyso­ko­ści zada­nia. Sena­tor chce roz­ma­wiać z detek­ty­wem pro­wa­dzą­cym sprawę i zwró­cił się z tą sprawą do mojego szefa. Roz­kazy przy­szły z góry. Masz oka­zać sena­to­rowi jak naj­da­lej idącą pomoc.

– To śledz­two objęte jest Kodem Pią­tym – odparła sta­now­czym tonem Eve. – Nie obcho­dzi mnie, czy roz­kazy przy­szły od samego Pana Boga, nie zamie­rzam prze­ka­zy­wać taj­nych danych żad­nej oso­bie cywil­nej.

Whit­ney uśmiech­nął się sze­rzej. Miał dobro­duszną pospo­litą twarz, pew­nie już z taką się uro­dził. Ale kiedy się uśmie­chał i naprawdę było mu wesoło, błysk bia­łych zębów na tle śnia­dej skóry nada­wał jego pospo­li­tym rysom wygląd zupeł­nie wyjąt­kowy.

– Nie sły­sza­łem tego. A ty nie sły­sza­łaś, jak powie­dzia­łem, żebyś zapo­znała go wyłącz­nie z oczy­wi­stymi fak­tami. Sły­szysz nato­miast teraz, Dal­las, że ten dżen­tel­men z Wir­gi­nii jest natręt­nym aro­ganc­kim dup­kiem. Na nie­szczę­ście ten dupek ma wła­dzę. Więc uwa­żaj.

– Tak jest, panie komen­dan­cie.

Zer­k­nął na zega­rek, po czym wsu­nął raport i dys­kietkę do szu­flady, którą zamknął na klucz.

– Jesz­cze zdą­żysz wypić kawę… i, Dal­las – dodał, wsta­jąc. – Jeśli nie możesz spać, niech lekarz prze­pi­sze ci środki uspo­ka­ja­jące. Chcę, żeby moi pra­cow­nicy zacho­wali bystrość umy­słu.

– Pro­szę się nie oba­wiać.

***

Sena­tor Gerald DeBlass był nie­wąt­pli­wie nadęty i bez­sprzecz­nie aro­gancki. A po spę­dze­niu minuty w jego towa­rzy­stwie Eve uznała, iż jest dup­kiem.

Ten postawny zwa­li­sty męż­czy­zna miał ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i ważył około stu dzie­się­ciu kilo­gra­mów. Jego jasne włosy były ostrzy­żone na jeża, przez co głowa wyda­wała się duża i okrą­gła. Miał ciemne oczy, nie­mal tak czarne jak krza­cza­ste brwi, duży nos i grube usta.

Kiedy wycią­gnął ogromną rękę na powi­ta­nie, Eve zauwa­żyła, że dłoń jest gładka i miękka jak u dziecka.

Przy­pro­wa­dził ze sobą asy­stenta. Der­rick Rock­man, ener­giczny męż­czy­zna po czter­dzie­stce, miał ponad metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i Eve uznała, że jest szczu­plej­szy od DeBlassa o jakieś dzie­sięć kilo­gra­mów. Wyglą­dał na schlud­nego, zadba­nego; na jego prąż­ko­wa­nym gar­ni­tu­rze i sza­ro­nie­bie­skim kra­wa­cie nie dostrze­gła ani jed­nej zmarszczki. Miał poważną twarz o atrak­cyj­nych har­mo­nij­nych rysach, a gdy poma­gał swemu napu­szo­nemu pra­co­dawcy zdjąć kasz­mi­rowy płaszcz, jego ruchy były powścią­gliwe i opa­no­wane.

– Co, do dia­bła, zro­bi­li­ście, żeby zna­leźć tego potwora, który zabił moją wnuczkę? – zapy­tał DeBlass.

– Wszystko, co w naszej mocy, sena­to­rze. – Komen­dant Whit­ney wciąż stał.

Choć popro­sił DeBlassa o zaję­cie miej­sca, ten prze­cha­dzał się po pokoju, tak jakby spa­ce­ro­wał po swo­jej ulu­bio­nej Gale­rii Senac­kiej w Waszyng­to­nie.

– Mie­li­ście na to dwa­dzie­ścia cztery godziny, a nawet wię­cej – oświad­czył tubal­nym gło­sem DeBlass. – Dowie­dzia­łem się, że wyzna­czył pan tylko dwóch funk­cjo­na­riu­szy do pro­wa­dze­nia śledz­twa.

– Ow­szem, ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Dwóch moich naj­lep­szych ofi­ce­rów – odparł Whit­ney. – Porucz­nik Dal­las nad­zo­ruje docho­dze­nie i składa mel­dunki jedy­nie mnie.

DeBlass skie­ro­wał swe czarne surowe oczy na Eve.

– Jakie postępy pani poczy­niła?

– Ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy broń, usta­li­li­śmy godzinę śmierci. Zbie­ramy dowody i prze­słu­chu­jemy loka­to­rów domu, w któ­rym miesz­kała panna DeBlass, a także spraw­dzamy nazwi­ska zna­le­zione w jej note­sach. Poza tym, pra­cuję nad zre­kon­stru­owa­niem ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin jej życia.

– To powinno być oczy­wi­ste nawet dla naj­bar­dziej powol­nego umy­słu, że została zamor­do­wana przez jed­nego ze swo­ich klien­tów – zasy­czał.

– W jej ter­mi­na­rzu nie ma wzmianki o żad­nym spo­tka­niu. Z ostat­nim klien­tem, który udo­wod­nił swoje alibi, spo­tkała się parę godzin przed śmier­cią.

– Pro­szę prze­stać! – zażą­dał DeBlass. – Męż­czy­zna, który płaci za usługi sek­su­alne, nie będzie miał wyrzu­tów sumie­nia z powodu popeł­nie­nia mor­der­stwa.

Choć Eve nie mogła dostrzec współ­za­leż­no­ści mię­dzy tymi dwoma fak­tami, przy­po­mniała sobie, na czym polega jej zada­nie, i kiw­nęła głową.

– Pra­cuję nad tym, sena­to­rze.

– Chcę dostać kopie jej ter­mi­na­rzy spo­tkań.

– To nie­moż­liwe, sena­to­rze – odrzekł Whit­ney łagod­nym tonem. – W spra­wie o zabój­stwo wszyst­kie dowody są tajne.

DeBlass tylko prych­nął i poka­zał ręką na Rock­mana.

– Panie komen­dan­cie. – Rock­man się­gnął do lewej kie­szeni i wyjął zło­żoną kartkę papieru, opa­trzoną holo­gra­ficzną pie­czę­cią. – Ten doku­ment został wysta­wiony przez głów­nego komi­sa­rza poli­cji. Umoż­li­wia panu sena­to­rowi dostęp do wszyst­kich dowo­dów i infor­ma­cji, jakie zgro­ma­dzono w śledz­twie.

Whit­ney zer­k­nął na ofi­cjalne pismo, zanim odło­żył je na bok. Zawsze uwa­żał poli­tykę za grę tchó­rzy i był zły, że musi brać w niej udział.

– Oso­bi­ście poroz­ma­wiam z sze­fem. Jeśli pod­trzyma swoje sta­no­wi­sko, kopie będą gotowe jesz­cze dziś po połu­dniu. – Zbyw­szy Rock­mana, powró­cił wzro­kiem do DeBlassa. – Utrzy­ma­nie pouf­nego cha­rak­teru dowo­dów ma pierw­szo­rzędne zna­cze­nie w postę­po­wa­niu śled­czym. Jeśli pan nalega na ich odtaj­nie­nie, ryzy­kuje pan dobro sprawy.

– Ta sprawa, jak pan to ujął, to krew z mojej krwi i kość z mojej kości.

– I dla­tego mam nadzieję, że przede wszyst­kim będzie pan chciał nam pomóc w uję­ciu mor­dercy.

– Służę spra­wie­dli­wo­ści od ponad pięć­dzie­się­ciu lat. Chcę dostać te infor­ma­cje do połu­dnia! – Wziął płaszcz i prze­rzu­cił go przez swe musku­larne ramię. – Jeśli dojdę do wnio­sku, że nie robi­cie wszyst­kiego, co w waszej mocy, by zła­pać tego sza­leńca, dopil­nuję, żeby usu­nięto pana z tego gabi­netu! – Odwró­cił się w stronę Eve. – I żeby pani następ­nym razem pro­wa­dziła śledz­two w spra­wie smar­ka­czy, któ­rzy kradną w super­mar­ke­tach!

Gdy prze­stał wrzesz­czeć, Rock­man popa­trzył na nich prze­pra­sza­jąco swoim spo­koj­nym, poważ­nym wzro­kiem.

– Pro­szę wyba­czyć sena­to­rowi, jest pode­ner­wo­wany. Choć był w nie naj­lep­szych sto­sun­kach z wnuczką, to prze­cież nale­żała do rodziny. A sena­tor przed­kłada rodzinę ponad wszystko na świe­cie. Ta śmierć, taka gwał­towna i bez­sen­sowna, dopro­wa­dziła go do sza­leń­stwa.

– To widać – mruk­nęła Ewa. – Złość się w nim gotuje.

Rock­man uśmiech­nął się; potra­fił spra­wiać wra­że­nie jed­no­cze­śnie roz­ba­wio­nego i zasmu­co­nego.

– Dumni męż­czyźni czę­sto ukry­wają ból pod maską agre­syw­no­ści. Mamy pełne zaufa­nie do pań­stwa kom­pe­ten­cji i wytrwa­ło­ści w dąże­niu do celu. Pani porucz­nik, panie komen­dan­cie. – Ski­nął głową. – Ocze­ku­jemy wszyst­kich danych dziś po połu­dniu. Dzię­kuję, że poświę­cili nam pań­stwo tyle czasu.

– Jaki uprzejmy – mruk­nęła Eve, gdy Rock­man zamknął cicho drzwi. – Chyba nie ule­gnie pan naci­skowi, panie komen­dan­cie.

– Zro­bię, co będę musiał. – W gło­sie Whit­neya brzmiała tłu­miona furia. – A teraz bierz się do roboty.

Praca w poli­cji zbyt czę­sto bywa nużąca. Po pię­ciu godzi­nach wpa­try­wa­nia się w moni­tor i spraw­dza­nia nazwisk umiesz­czo­nych w note­sach zamor­do­wa­nej Eve była bar­dziej zmę­czona, niż gdyby wzięła udział w biegu mara­toń­skim.

Nawet z fachową pomocą Feeneya, który dys­po­nu­jąc lep­szym sprzę­tem, wziął na sie­bie znaczną część nazwisk, wciąż pozo­stało ich zbyt wiele jak na jed­nego ofi­cera śled­czego.

Sha­ron była bar­dzo popu­larna.

Czu­jąc, że jeśli zagwa­ran­tuje roz­mów­com dys­kre­cję, zyska wię­cej, niż gdyby ich stra­szyła, Eve kon­tak­to­wała się za pomocą łącza z poszcze­gól­nymi klien­tami i przed­sta­wiała im sprawę. Tych, co nie chcieli się zgo­dzić na roz­mowę, zapra­szała wesoło do odwie­dze­nia głów­nego gma­chu poli­cji, uprze­dza­jąc, że zostaną oskar­żeni o utrud­nia­nie śledz­twa.

Do popo­łu­dnia udało się jej poroz­ma­wiać z pierw­szą dwu­nastką klien­tów i posta­no­wiła poje­chać do Gor­ham.

Sąsiad zamor­do­wa­nej, ele­gancki męż­czy­zna z windy, nazy­wał się Char­les Mon­roe. Eve zastała go z klientką.

Nie­zwy­kle przy­stojny w czar­nym jedwab­nym szla­froku i pach­nący ponęt­nie sek­sem Char­les uśmiech­nął się ujmu­jąco.

– Okrop­nie mi przy­kro, pani porucz­nik. Byłem umó­wiony o trze­ciej i do końca spo­tka­nia bra­kuje jesz­cze pięt­na­stu minut.

– Pocze­kam. – Eve bez zapro­sze­nia weszła do środka. W prze­ci­wień­stwie do miesz­ka­nia Sha­ron DeBlass, w tym apar­ta­men­cie nie bra­ko­wało wygod­nych skó­rza­nych foteli i gru­bych dywa­nów.

– Ach… – Char­les, naj­wy­raź­niej roz­ba­wiony, zer­k­nął przez ramię na dys­kret­nie zamknięte drzwi do sypialni. – Pani rozu­mie, intym­ność i dys­kre­cja odgry­wają zasad­ni­czą rolę w moim zawo­dzie. Moja klientka może się zde­ner­wo­wać, jeśli zoba­czy poli­cjantkę na progu miesz­ka­nia.

– Nie ma sprawy. Jest tu kuch­nia?

Z jego piersi wyrwało się cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Jasne. Za tam­tymi drzwiami. Pro­szę się roz­go­ścić. Nie­długo przyjdę.

– Niech pan się nie spie­szy. – Prze­szła do kuchni. W prze­ci­wień­stwie do ele­ganc­kiego salonu, urzą­dzona była po spar­tań­sku. Char­les chyba rzadko jadał w domu. Mimo to stała tu duża lodówka, w któ­rej zna­la­zła taki rary­tas jak schło­dzona pepsi. Zado­wo­lona usia­dła, by ją wypić i pocze­kać, aż gospo­darz zakoń­czy swoje spo­tka­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki