Egzekucja w dobrej wierze - Aleksandra Marinina - ebook + audiobook + książka

Egzekucja w dobrej wierze ebook i audiobook

Aleksandra Marinina

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Seria tajemniczych zabójstw, psychologiczna rozgrywka i major Kamieńska w zupełnie nowej odsłonie. Czy jej wieloletnie doświadczenie pozwoli wyprzedzić ruchy przeciwnika i powstrzymać egzekucje niewinnych osób?

Rok 2015. Nastia Kamieńska po przejściu na emeryturę pracuje w agencji detektywistycznej swojego dawnego przyjaciela – Władisława Stasowa. Kolejne zlecenie, które ma wykonać w syberyjskim Wierbicku, z początku wydaje się nieskomplikowane. Na miejscu okazuje się jednak, że rosyjska prowincja postawi przed nią zupełnie inne zadanie.
Kamieńska trafia w sam środek lokalnych zatargów. W Wierbicku zbliżają się wybory na mera miasta. W szczytowym momencie przedwyborczych zmagań eskalację napięcia wywołuje fala zagadkowych zabójstw ekologów. Cień podejrzenia pada na władze miasta, tym bardziej że mer i jego przyjaciele zawzięcie bronią fermy zwierząt ukrytej w głuchej tajdze. Kamieńska rozpoczyna własne śledztwo, a to, co odkrywa, przechodzi jej najśmielsze wyobrażenia.

Aleksandra Marinina w swojej najnowszej powieści mistrzowsko kreśli ponury obraz rosyjskiej prowincji i po raz kolejny udowadnia, że nie bez powodu nazywana jest „carycą rosyjskiego kryminału”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 1 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,3 (87 ocen)
41
32
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
REBUS101

Dobrze spędzony czas

Książka typowa dla Marininej ale główna bohaterka jako emerytka i zakończenie bez sądu takie nie dokończone w obecnej sytuacji jak najbardziej prawdziwe ale dla serii i typu kryminału policyjnego nie zbyt naturalne.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Казнь без злого умысла

Copyright © Aleksandra Marinina, 2015

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2016

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2016

Redaktor prowadzący: Filip Karpow

Redakcja: Magdalena Wójcik

Korekta: Magdalena Ciszewska

Pro­jekt okład­ki: Mariusz Banachowicz

Kon­wer­sja: Grze­gorz Ka­li­siak

ISBN 978-83-7976-434-1

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Prolog

Torba z książkami wypożyczonymi z biblioteki była niesłychanie ciężka, ale Nina Laszenko wcale się tym nie przejmowała. Mąż doszedł do siebie po udarze, jutro jedzie do sanatorium, żeby nabrać sił, i poprosił ją, by przyniosła kilka książek. To znaczy, że znowu poczuł chęć do życia. Wszystko, co było w domu, przeczytał już parę razy. Wolną ręką Nina wstukała kod, pchnęła drzwi wejściowe, w myślach przeklęła łobuzów, którzy po raz kolejny rozbili albo wykręcili żarówkę, po omacku włożyła kluczyk do zamka skrzynki pocztowej, po czym ledwie zdążyła złapać gazetki lokalne, ulotki reklamowe i listy, które się z niej wysypały. Wsunęła całą korespondencję pod pachę i ucieszyła się, że nie musi wysoko się wspinać – jedynie na pierwsze piętro. Niegdyś, zaraz po otrzymaniu mieszkania ze spółdzielni, Nina się martwiła. Hałas, wąski chodnik, samochody jeżdżą niemal pod oknami, a oni z mężem przyzwyczajeni byli spać przy otwartym oknie. Natomiast teraz się cieszy. Mąż ma jeszcze kłopoty z chodzeniem, ale zejście z pierwszego piętra to wysiłek, któremu potrafi podołać, podobnie jak powrót do domu. Z drugiego czy trzeciego piętra raczej nie dałby rady. W domu nie ma przecież windy. Z wiekiem coraz trudniej dźwigać również ciężkie siatki. Pierwsze piętro ma jednak pewną przewagę…

W przedpokoju Nina zrzuciła krótkie kozaczki i nie zdejmując płaszcza, udała się do pokoju, żeby sprawdzić, co u męża. Na szczęście wszystko było w porządku, siedział w fotelu i oglądał telewizję. Teraz mogła odetchnąć i się rozebrać. Od udaru minął prawie rok, ale Nina wciąż nie umiała pozbyć się strachu, że po powrocie z pracy znajdzie męża leżącego na podłodze. Jak wtedy…

– Tu masz książki – postawiła torbę koło fotela. – A tu pocztę. Znowu pełno reklam, nie wiadomo, co z nimi począć. Chciałam je wyrzucić na dole, jest tam teraz specjalne pudełko, widziałeś. Ale są też jakieś koperty, pewnie rachunki albo pisma z funduszu emerytalnego… Żarówka znów rozbita, ciemno, nic nie widać. Bałam się, że razem z tą makulaturą wyrzucę przypadkiem coś potrzebnego. Przejrzyj wszystko, dobrze? A ja pójdę przygotować kolację.

– Oczywiście, Ninoczko – mąż skinął głową. – Rachunkami sam się zajmę… Rachunki to poważna sprawa.

Nina uśmiechnęła się z satysfakcją. Co prawda jego lewa ręka i noga są jeszcze bezwładne, ale i tak widać wyraźny postęp. Nie ma porównania z tym, co było. Koperty można otwierać jedną ręką, mąż nieźle się w tym wyćwiczył.

Pół godziny później kolacja była gotowa. Nina weszła do pokoju z tacą i zabrała się do nakrywania stołu.

– No i co tam? – zapytała. – Rachunki? Dużo się nazbierało?

– Jak zwykle. Telefon, rozliczenie za mieszkanie. Myślałem, że podniosą nam czynsz, bo się odgrażali, słyszałem w telewizji. Tymczasem nie, na razie wciąż tyle samo. Tylko pogratulować merowi, że dotrzymuje obietnic. Solidny z niego facet. Jeden list jest w ogóle nie do nas, przez pomyłkę wrzucono go nam do skrzynki. Kto tam pracuje na tej poczcie? Nie rozumiem! Przecież na kopercie jest wyraźnie napisane: „Siewiernaja szesnaście, mieszkanie numer pięć”. A my mieszkamy w bloku numer osiemnaście. Gdzie oni mają oczy? Ninula, jutro po drodze do pracy zanieś list do domu obok, dobrze? Wrzuć do skrzynki. Nie możemy tego tak zostawić, pewnie ktoś na niego czeka…

– Ale jak ja tam wejdę? – zaoponowała. – Drzwi się otwierają na kod cyfrowy, jak u wszystkich, a kodu nie znam. Musiałabym zaczekać na któregoś z mieszkańców albo odnieść na pocztę.

Niespodziewanie mąż się stropił.

– Nie, na pocztę nie trzeba… Mieszkańcom też nie… Nie spojrzałem od razu na adres i rozerwałem kopertę… byle jak…. a później przeczytałem. Niczego nie zrozumiałem, zwątpiłem i dopiero wtedy uważniej zerknąłem na kopertę. Widzę, że ulica ta sama, mieszkanie też numer pięć, jak nasze, ale dom nie nasz, sąsiedni. Tylko ta koperta… Wstyd ją komukolwiek pokazywać, Ninula.

– Ale przecież osoba, do której jest list, i tak zobaczy rozerwaną kopertę i domyśli się, że ktoś go czytał – rozsądnie zauważyła Nina. – Nie ma więc czego się wstydzić… A co jest w środku? Coś bardzo osobistego? Może o miłości?

– Ależ skąd, chodzi o jakąś sprawę… związaną z ekologią. Nic osobistego.

– Z ekologią? – Nina się zaniepokoiła.

Przecież tamten mężczyzna, którego niedawno zabito, mieszkał akurat w sąsiednim bloku. Może list jest do niego? Jakże mu tam było? W zasadzie nikt o nim nic nie wiedział, mówiono, że był odludkiem, nie rozmawiał z sąsiadami, nawet nie wiedzieli, jak się nazywa. Ale w gazecie lokalnej dużo pisano o tym zabójstwie, wymieniono również jego nazwisko. Boże, jakże ono brzmiało…?

Niecierpliwie chwyciła kopertę, wygładziła palcami porozrywane części i przeczytała nazwisko adresata. No proszę, Siomuszkin. Wszystko się zgadza. Właśnie o nim pisano w gazetach. Nina bez wahania wyjęła list i zabrała się do czytania:

„Nie mogę się z Tobą skontaktować. Telefon nie odpowiada, a maile wracają z adnotacją, że Twoja poczta nie działa. Skończyłem swoją część sprawozdania, teraz wyłania się pełny obraz ekologiczny. To sprawa kryminalna, wszyscy zostaną postawieni w stan oskarżenia, możesz mi wierzyć. Jak najszybciej zamelduj się w laboratorium. Czyżbyś gdzieś wyjechał? Drzwi nie otwierasz, telefonu nie odbierasz, więc musiałem wysłać list jak w zamierzchłych czasach. Nie zwlekaj, sprawa jest pilna”.

– A więc to tak – cicho wycedziła Nina, przysiadając na skraju kanapy. – Trzeba iść nie na pocztę, tylko na policję.

– Dlaczego na policję? – mąż się przestraszył. – Przecież ja nieumyślnie… Tak wyszło. Przypadkiem.

– To list do Siomuszkina. Tego, którego zabito. Z listu wynika, że zajmował się ekologią. Rozumiesz, co to znaczy?

– O mój Boże! – jęknął mąż. – No to pięknie… Myślisz, że znowu?

Poniedziałek

Z kuchni, oddzielonej od przestronnego salonu rozsuwanymi drzwiami, dobiegł rumor – coś się tam stłukło. Chyba talerz. Anastazja Kamieńska rzuciła szybkie spojrzenie najpierw w stronę brata, a później Korotkowa. Przecież to ich żony są w kuchni i musiały coś rozbić. Korotkow ledwie zauważalnie drgnął, a brat Sasza nawet się nie skrzywił. Wiedział, że tłuczenie naczyń jest specjalnością jego ukochanej żony. Podobnie jak gotowanie. Zdążył się przyzwyczaić.

– Sania, dziewczyny coś tam potłukły – ostrożnie zauważyła Nastia.

– Zgadza się – niewzruszenie odparł Aleksander. – Ale to w żaden sposób nie zmienia sprawy, którą musimy rozważyć. Zebrałem was specjalnie, żeby można było wszystko omówić, podjąć decyzję i nie bawić się w głuchy telefon. Stasow, co masz do powiedzenia?

Władisław Nikołajewicz Stasow, dawny przyjaciel Nasti, a przez ostatnie lata również szef, wzruszył tylko potężnymi ramionami.

– Nie zgłaszam sprzeciwu. Co za różnica, gdzie będzie pracował mój podwładny? Zawrzemy umowę z twoim bankiem, a jeśli chcesz, to z tobą jako osobą prywatną, i zapiszemy w niej, że pokryjesz koszty administracyjne i wypłacisz diety za delegację. To żaden problem. Jako szef uwielbianej przez ciebie siostry nie mam powodu, żeby nie puścić jej do tego twojego, no…

– Wierbicka – podpowiedział Kamieński, powściągając uśmiech.

Nastia posłała szefowi mordercze spojrzenie. No dlaczego Władik tak łatwo ją puszcza?! Można by pomyśleć, że ona nie marzy o niczym innym, tylko o gratisowym pobycie w tym Wierbicku, położonym gdzieś w obwodzie pierowskim, na zachodzie Syberii, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. A najważniejsze, że Nastia nie ma zielonego pojęcia, na czym będzie polegała jej robota. Jurka Korotkow to co innego, i tak pracuje u Saszki Kamieńskiego jako dyrektor pensjonatu pod Moskwą. Kto, jak nie on, ma wiedzieć, jakie warunki są niezbędne do budowy i organizacji podobnej bazy wypoczynkowej. W ciągu ostatnich lat bank Saszki otworzył wiele filii na całej Syberii, więc Kamieński postanowił zbudować jeszcze jeden pensjonat, w którym pracownicy jego filii będą mogli wygodnie i komfortowo spędzać urlopy, święta i wolne dni. Tu wszystko jest oczywiste. Ale co ona, Nastia, ma do tego? Co będzie tam robiła? Samo słowo „komunikacja” przyprawiało ją o dreszcze!

Błagalnie spojrzała na męża. Może chociaż Czistiakow ją obroni? Niechby przynajmniej teraz przestał milczeć i napomknął, że jest przeciwny albo coś w tym stylu… Chociaż dlaczego miałby mieć jakieś „ale”? Po tylu latach wspólnego życia słowa „nie chcę się na długo rozstawać” albo „będę tęsknił” wywołają śmiech. Jeszcze bardziej niedorzecznie zabrzmiałaby jego uwaga, że nie może mieszkać sam i nie poradzi sobie z prowadzeniem domu. Kto jak kto, ale Czistiakow poradzi sobie lepiej niż jakakolwiek kobieta. Można oczywiście wytoczyć działo zwane zazdrością, powołując się na to, że żona udaje się w daleką podróż… w dodatku z obcym facetem… i nie wiadomo, czym się tam będą zajmowali… Nie, to się nie trzyma kupy. Nastia zna Jurkę Korotkowa od trzydziestu lat, tak samo długo i doskonale zna go również Czistiakow. Nikt tego nie kupi… Boże, jak jej się nie chce jechać!

– Dobrze. – Nastia westchnęła z rezygnacją. – I co będę musiała tam robić?

Aleksander już miał odpowiedzieć, ale jego uwagę przyciągnęły nowe odgłosy zza drzwi dzielących salon i kuchnię. Nastia zaniepokoiła się, słysząc czyjś płacz.

– Moje panie! – krzyknął na cały głos gospodarz domu. – Co tam się u was wyprawia?

Skrzydło drzwi się rozsunęło, z kuchni wyjrzała Irina, żona Korotkowa, atrakcyjna ślicznotka o obfitych kształtach.

– Sasza, Daszka stłukła twój ulubiony kubek i rozpacza. Mówi, że sam go wybierałeś podczas podróży, w jakiś pamiętny dla was dzień, że kubek jest dla ciebie czymś w rodzaju talizmanu, że nie możesz bez niego żyć i że po prostu zabijesz Daszkę. Mógłbyś to zrobić? Serio? – Irina mrugnęła porozumiewawczo do Kamieńskiego i podbiegła do męża, żeby cmoknąć go w czoło.

Korotkow nie potrafił się powstrzymać i z widoczną przyjemnością złapał żonę za pośladki. Gest był nieprzystojny i „seksistowski”, ale emanował takim ciepłem, czułością i nieskrywanym męskim zainteresowaniem, że wszyscy mimo woli się uśmiechnęli.

– Sasza, kiedy wyślesz z Moskwy moją drugą połowę? – zapytała Irina. – Bo za dwa tygodnie muszę jechać na zdjęcia do Mińska i musimy załatwić dla Anieczki opiekę.

– Możliwe, że nawet jutro – obiecał Aleksander.

– Na długo? Zdąży wrócić przed moim wyjazdem?

– Nie mam pojęcia. – Bankier rozłożył ręce. – To zależy. Może poradzą sobie w ciągu trzech dni, a może przesiedzą nawet miesiąc na syberyjskim zesłaniu.

– Jasne – Irina westchnęła. – To na wszelki wypadek zacznę wszystko organizować. Na szczęście mamy rozgarniętą nianię. Będziemy tylko musieli więcej zapłacić, żeby u nas zamieszkała.

– O to się nie martw – od razu zareagował Kamieński. – Pokryję wszystkie wydatki. A jeśli chcesz, przywieź nianię z dziewczynką tutaj, niech pobędą na świeżym powietrzu. Miejsca jest dużo, nikt nikomu nie przeszkadza. Oczywiście, rejon podmoskiewski to nie Alpy, ale i tak jest lepszy niż zadymiona Moskwa.

– Dziękuję, Saszeńka, zastanowimy się – Irina skinęła głową i zniknęła w kuchni, skąd nadal dobiegało pochlipywanie Daszy.

Przy dużym owalnym stole znowu zapadło wieloznaczne milczenie. Korotkow milczał z błogim spokojem, Aleksander Kamieński w skupieniu, Stasow z roztargnieniem, a Nastia z niepokojem i niezadowoleniem. Natomiast jej mąż, Aleksiej… Nastia pomyślała, że gdyby musiała opisać milczenie Czistiakowa, powiedziałaby, że milczy kpiąco. Ciekawe, co go tak rozbawiło? Czyżby to, że Jurka Korotkow do tej pory jest zakochany jak młokos w swojej drugiej żonie? Czy może to, że Daszeńka, matka dwójki dzieci, dorosła i samodzielna kobieta, która przekroczyła wiek balzakowski, potrafi rozpaczliwie szlochać, gdy stłucze „tak wiele znaczący dla męża” kubek? To rzeczywiście śmieszne! A może Losza po cichu cieszy się z perspektywy zostania przynajmniej na krótko słomianym wdowcem? Ta myśl z jakiegoś powodu sprawiła jej przykrość.

Niechże sam powie! W końcu przez całe trzydzieści lat Losza był pełnoprawnym członkiem ich zespołu.

– A ty czemu milczysz, Czistiakow? – zapytała gniewnie. – Wiesz, po co Sania wysyła mnie do tego Wierbicka?

– Oczywiście – Aleksiej się uśmiechnął. – Ja, Asieńko, w odróżnieniu od ciebie mam głupi zwyczaj czytania wszystkich wiadomości, więc jako tako się orientuję. Po prostu dałem Sańce możliwość, żeby sam wszystko wyjaśnił.

Pochlipywania w kuchni nie ustawały, więc Aleksander Kamieński z westchnieniem wstał od stołu.

– Losza, bądź tak dobry i powiedz mojej niesfornej siostrze, co i jak. Ja pójdę uspokoić Daszkę.

– No właśnie – Stasow się zapalił. – Powiedz, bo też jestem ciekaw, dla jakich profitów zabiera mi się najlepszego pracownika na bliżej nieokreślony czas.

– Nie podlizuj się – odparowała Nastia. – Zrobiłeś ze mnie niewolnicę za trzy kopiejki… I targowałeś się, nawiasem mówiąc, bardzo sprytnie. Wszyscy słyszeliśmy. Ani razu nie wspomniałeś przy tym o najlepszym pracowniku. Zdrajca z ciebie, Stasow!

W odróżnieniu od Aleksandra, który był świetnym finansistą i wprawnym organizatorem, ale raczej kiepskim mówcą, Aleksiej Czistiakow, mający wieloletnie doświadczenie w wygłaszaniu wykładów dla różnych grup słuchaczy, wyłożył istotę problemu krótko i zrozumiale. Drogi w Rosji były zawsze słabym punktem, to rzecz wiadoma. Dzisiaj magistrala federalna „Syberia” dociera jedynie do obwodu kiemierowskiego, ale federalny program budownictwa drogowego zakłada sfinansowanie przedłużenia magistrali przez sąsiedni, pierowski, obwód. Projekt nie został jeszcze zatwierdzony, rozpatrywane są dwa warianty budowy magistrali, lecz oba przewidują, że droga z pewnością przetnie duże miasto Wierbick. Znajduje się ono w środku tajgi, wokół są gęste lasy i jeziora, więc miejscowość jest wyjątkowo atrakcyjna dla wszelkiego rodzaju przedsięwzięć rekreacyjnych – pensjonatów, domów wypoczynkowych, sanatoriów, klinik rehabilitacyjnych. I oczywiście dla prywatnego budownictwa jednorodzinnego. Ale tylko pod warunkiem istnienia dobrej magistrali, to znaczy szlaku komunikacyjnego. Problem polega na tym, z której strony Wierbicka będzie przebiegać magistrala. Znając odpowiedź na to pytanie, można już teraz kupić po całkiem dogodnej cenie teren pod zabudowę. W chwili oficjalnego zatwierdzenia projektu cena ziemi wzrośnie parokrotnie, a gdy magistrala zostanie ukończona, to nawet dziesiątki razy. Toteż kupować należy teraz.

Sytuację komplikuje to, że mer Wierbicka zamierza kandydować na drugą kadencję, a wybory odbędą się za kilka miesięcy. Wspiera go grupa biznesmenów zainteresowanych tym, żeby magistrala przebiegała po południowej stronie miasta. Natomiast główny rywal mera w wyborach jest protegowanym innej grupy, której interesy finansowe leżą po drugiej stronie, północnej. Każde z tych ugrupowań ma dość znaczne zaplecze administracyjne na poziomie obwodu, pozwalające i jednym, i drugim przeforsować korzystny dla nich projekt budowy magistrali.

W tych okolicznościach przed Korotkowem i Kamieńską stoją dwa zadania: pierwsze – zorientować się, które ugrupowanie ma większe szanse na zwycięstwo i który w związku z tym wariant projektu zostanie przedstawiony do zatwierdzenia komisji rządowej; drugie – na terenie sąsiadującym z potencjalną trasą budowy drogi znaleźć miejsce odpowiadające wszystkim niezbędnym wymogom z punktu widzenia zarówno komunikacji, jak i infrastruktury.

Słysząc znienawidzone słowa „komunikacja” i „infrastruktura”, Nastia się skrzywiła.

– Ale ja się na tym w ogóle nie znam.

– Za to ja się znam – pogodnie odparł Korotkow. – I to doskonale. Nie bój się, Pawłowna, damy radę!

Nastia nie podzielała optymizmu Jurki… Merowie, wybory, finanse, biznes, ugrupowania i w ogóle cała ta polityka… Jakże to wszystko jest jej obojętne! Nastia Kamieńska nigdy nie przepadała za podobnymi zadaniami.

– Bo ja wiem… – wymamrotała przygnębiona. – Wolałabym zwłoki… zabójstwo… to jest mi bliskie. Na zabójstwach przynajmniej trochę się znam. Może niezbyt dobrze, ale przynajmniej trochę. A o waszych wodociągach czy sieciach elektrycznych nie mam najmniejszego pojęcia. O wyborach zresztą też.

– Specjalnie dla ciebie – Czistiakow się roześmiał – zgodnie z zapotrzebowaniem klasy pracującej, by tak rzec, informuję, że elektorat Wierbicka jest poważnie zaniepokojony problemami ekologicznymi…

– Nie! – Nastia z przerażeniem zamachała rękami. – Tylko nie to! Ekologii już nie zniosę!

– Nie zarzekaj się zawczasu, tylko posłuchaj – niewzruszenie ciągnął Aleksiej. – Wierbick to duże miasto, prawie milionowe, w swoim czasie jego rangę podniósł kombinat metalurgiczny, a później dołączyły duże zakłady chemiczne. Następnie wszystko popadło w ruinę, później podzielono to na nowo i wykupiono, a teraz produkcja znowu ruszyła, chociaż już nie na taką skalę jak przedtem. Jednakże sytuacja ekologiczna w mieście zawsze była skomplikowana. Mieszkańcy od dawna przywykli, żeby o niej dyskutować, i rozumieją jej znaczenie. W takich miastach zwykle pojawia się prężna inicjatywa obywatelska w tym zakresie. No i wyobraź sobie, co za pech, w Wierbicku ktoś zaczął mordować ekologów…

Nastia, aż do tej chwili wyraźnie znudzona słowami męża, ożywiła się i utkwiła wzrok w Czistiakowie.

– W Internecie wciąż pojawiają się nowe materiały demaskujące bezczynność lokalnej administracji i samego mera, a także naczelnika miejskiego UWD1 w sprawie wyjaśnienia zabójstw.

– A dużo jest tych zabójstw? – z ciekawością zapytała Nastia.

– Już trzy. I żadne nie zostało wyjaśnione. Wspomniane materiały zupełnie niedwuznacznie sugerują, że mer nie jest zainteresowany znalezieniem sprawcy, ponieważ zabici ekolodzy przeprowadzili jakieś badania i zamierzali ogłosić wyniki, które miały przeszkodzić w przyjęciu projektu popieranego przez mera. Mer zaś cieszył się niekwestionowanym poparciem mieszkańców w ciągu czteroletniej kadencji, bardzo dużo zrobił dla miasta, no i w ogóle miły z niego facet pod każdym względem. Nikt nie wątpił, że bez trudu obejmie urząd na drugą kadencję, a jego rywale są tylko po to, żeby zachować pozory procedury, bo realnych i wiarygodnych kandydatów na stanowisko mera nie było. Jednakże przez tych zabitych ekologów pozycja mera mocno się zachwiała, mieszkańcy przestają mu wierzyć, więc jego zwycięstwo w nadchodzących wyborach stoi pod dużym znakiem zapytania.

W tym momencie Aleksiejowi udało się całkowicie zawładnąć uwagą żony. Nastia nawet nie zauważyła, że brat wrócił i znowu usiadł przy stole. Na jego śnieżnobiałym swetrze widniały ciemne zacieki i plamy. Widocznie Dasza szlochała z twarzą wtuloną w mężowskie ramię i zostawiła na swetrze ślady rozmazanego tuszu.

– Ale ja nie mogę przecież zająć się sprawą zabójstw – niepewnie stwierdziła Nastia. – Nie mam do tego prawa. I w ogóle…

– Nikt cię o to nawet nie prosi – odparł Aleksander. – Po prostu powinnaś mieć to na uwadze, gdy będziesz oceniała prawdopodobieństwo przyjęcia tego czy innego wariantu budowy magistrali. I w ogóle, Aśka, muszę wiedzieć, jak wysoka jest w mieście przestępczość i czy warto prowadzić tam jakiekolwiek inwestycje. Syberia jest duża, a tajga ogromna, więc mogę w zasadzie wybudować się gdziekolwiek. Problem w tym, że tam, gdzie magistrala federalna już istnieje, ziemia jest bardzo droga, a tam, gdzie w najbliższym czasie jej nie będzie, nie ma sensu się budować. Pod tym względem obwód pierowski jest dla mnie optymalny. Magistrala wkrótce się pojawi, a ceny na ziemię, dopóki projektu nie zatwierdzono, są całkiem przyzwoite. Ale przecież obwód pierowski to nie tylko Wierbick, są tam też inne miasta, może nie tak duże i bogate, ale też niezłe. Oczywiście duże i bogate miasto ma dla mnie jako właściciela większą wartość, ponieważ chcę zbudować duży, pięciogwiazdkowy pensjonat. Dla pracowników banku skierowania będą tanie, ale to, co pójdzie drogą komercyjną, będzie o wiele droższe. Mieszkańcy pobliskiego miasta to akurat potencjalna klientela. Jeżeli jednak trzeba będzie budować się w innym miejscu, muszę zweryfikować cały plan biznesowy i zaplanować pensjonat mniej okazały i tańszy. To nie jest sprawa życia i śmierci, tylko kwestia finansowa.

Dasza przestała w końcu opłakiwać przedwczesny zgon „pamiętnego” kubka i dalsza rozmowa przebiegała przy herbacie. Korotkow zadawał dodatkowe pytania, a Sasza udzielał szczegółowych instrukcji. Pod koniec wieczoru Nastia Kamieńska ostatecznie doszła do wniosku, że jej niechęć do wyjazdu do dalekiego Wierbicka na Syberii nie zyskała u nikogo z obecnych ani zrozumienia, ani poparcia. Nawet Irina nie stanęła po jej stronie, chociaż na dobrą sprawę powinna była kategorycznie sprzeciwić się długiej nieobecności Korotkowa. Odkąd Jura wyprocesował od swojego syna alkoholika i jego wykolejonej żony prawo do wychowywania wnuczki, a także doprowadził do pozbawienia ich praw rodzicielskich, Irina stale musiała dopasowywać harmonogram wyjazdów na plan filmowy do zajęć męża. Babcia Anieczki, pierwsza żona Korotkowa, zawsze chętnie zgadzała się wziąć dziewczynkę do siebie, ale podczas procesu sądowego stosunki między dawno rozwiedzionymi małżonkami tak się popsuły, że ani Korotkow, ani tym bardziej Irina nie mieli ochoty na dodatkowe kontakty z Lalą. Zatrudniali oczywiście nianię, co innego jednak, gdy mąż wraca wieczorem, wprawdzie późnym, do domu, a zupełnie co innego, gdy przebywa w delegacji nie wiadomo jak długo. Stasow też jest niezły… Zdrajca! Sania specjalnie zaprosił i jego jako przełożonego i pracodawcę Nasti, i Czistiakowa, i Irinkę, żeby wysłuchać protestów i od razu rozwiązać wszystkie problemy, jeżeli się pojawią, a tymczasem nikt się nawet nie zająknął, nikt nie zaoponował! Można by odnieść wrażenie, że wszyscy oprócz niej wprost marzyli, żeby wyjazd doszedł do skutku. Cały batalion maszeruje dziarskim krokiem, tylko ona gubi rytm… Jak zwykle zresztą.

– Czemuś się tak zasmuciła, kochanie? – zapytał Czistiakow, gdy wracali do Moskwy. – Aż tak bardzo nie chce ci się jechać?

– Owszem – przyznała z westchnieniem.

– Dlaczego? Temat nieciekawy?

– Nie wiem – odparła Nastia z roztargnieniem i w tym momencie zrozumiała, że powiedziała szczerą prawdę.

Naprawdę nie wie, dlaczego nie ma ochoty jechać. Po prostu nie chce jej się i tyle. Nie potrafi tego wyjaśnić. Nie chce siedzieć na lotnisku, lecieć samolotem, mieszkać w hotelu, jeździć nie wiadomo jakim samochodem z nie wiadomo jakim kierowcą… Chce siedzieć w swoim małym, przytulnym mieszkanku, spać na swojej wygodnej kanapie, myć się w swojej łazience i z zamkniętymi oczami znajdować wszystkie wyłączniki.

– No dobrze – Losza kiwnął głową. – Przyjmijmy, że ci się nie chce. Że nawet nie wiesz dlaczego. Ale Sańka jest twoim bratem, kochasz go, zrobił dla ciebie tyle dobrego, więc nie możesz mu odmówić. Będziesz więc musiała jechać. No to jak, kochanie?

– Gdy człowiek nie ma chęci, musi znaleźć motywację – pochmurnie odparła Nastia, po czym poprosiła żałośnie: – Znajdź mi motywację, Losza, dobrze? Bo ja jakoś nie potrafię.

– Żaden problem! – Czistiakow roześmiał się, nie odrywając oczu od drogi. – Nawet dwie, wybierz jedną albo zaakceptuj obydwie. Pierwsza: ciekawość. Nowe miejsce, inna przyroda, inni ludzie, inne zwyczaje, inna architektura, inny akcent, miejscowy żargon. Nigdy przecież tam nie byłaś, niczego nie widziałaś, nie słyszałaś. W ogóle nie jesteś ciekawa?

– W ogóle – Nastia pokręciła głową. – Ani trochę.

– No to wariant drugi. Korotkow nie poradzi sobie bez ciebie. Pracuje dla Sani, Sania mu za to płaci, w dodatku sporo, więc Korotkow powinien być użyteczny. Sam nie podoła zadaniu. Nie dlatego, że Jurka jest głupi, bynajmniej, jest bardzo mądry, nawet mądrzejszy od ciebie – uściślił Aleksiej, powściągając uśmiech. – Ale sama wiesz, kochanie, że każda sprawa wymaga dwóch par oczu, a najlepiej trzech albo i czterech. Gdy człowiek sam patrzy, istnieje duże ryzyko, że coś przeoczy. W każdym razie Jurka potrzebuje wspólnika. Kogo możesz zaproponować do tej roli?

Nastia milczała. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.

– No właśnie – podjął Losza po chwili. – Jurka potrzebuje osoby o podobnym doświadczeniu i kwalifikacjach, w dodatku takiej, z którą będzie czuł się swojsko, której może zaufać i, najważniejsze, która może tak po prostu, ni z tego, ni z owego spakować się i pojechać nie wiadomo dokąd i nie wiadomo na jak długo. Kto inny prócz ciebie spełnia te kryteria? Pomożesz i swojemu bratu, i staremu przyjacielowi, i koledze. Czy to nie jest wystarczająca motywacja?

– Jesteś nieprzyzwoicie mądry, Loszka – Nastia się uśmiechnęła. – Nie rozwiałeś moich wątpliwości, ale obudziłeś poczucie obowiązku. Przekonałeś mnie. Muszę zadzwonić.

– Do kogo?

– Do kogo, do kogo… Najpierw do ukochanego brata, a później zobaczymy. Jeżeli chce, żebyśmy mu pomagali, niech przedtem sam nam pomoże.

Wyjęła z kieszeni kurtki telefon i z listy kontaktów wybrała jego numer.

– Jutro nie polecimy – oznajmiła Aleksandrowi bez długich wstępów. – Polecimy pojutrze. Jutro musisz uruchomić swoje kontakty i sprawić, żeby do naczelnika UWD w Wierbicku zatelefonował ktoś wyższy od niego rangą z obwodu. A najlepiej z Moskwy. Jak ci się uda. I jeszcze jedno: obejrzę w Internecie hotele w Wierbicku i  wybiorę coś dla siebie i Jurki… Nie, Sanieczka, sama wybiorę… Nie, sama. Nikt lepiej od mnie nie wie, czego potrzebuję. Trzeba też wynająć samochód, ale taki, jaki wskażę. Mam w nosie te wasze wypasione mercedesy! Potrzebuję samochodu, którym będę mogła sama jeździć w razie potrzeby. Co z tego, że Korotkow poprowadzi każdy… Ale ja nie dam rady. Korotkow ma ze sto lat stażu jako kierowca, a ja raptem trzy lata ciągłej praktyki. No więc, Sania, jeżeli chcesz, żebyśmy pracowali, bądź tak miły i zrób to, o co proszę.

– Ostro sobie poczynasz z braciszkiem – zauważył Czistiakow, gdy skończyła rozmowę.

– Naprawdę? Moim zdaniem byłam nad wyraz uprzejma.

– Jasne. Mówiłaś takim tonem… Niczym laureat konkursu na najokropniejszego szefa.

– Coś podobnego… – wymamrotała Nastia. – Nawet nie zauważyłam.

Przez chwilę się zastanawiała, po czym znowu chwyciła telefon. Gdy Czistiakow parkował auto przy domu, Nastia Kamieńska już uzyskała obietnice jakichś dziesięciu osób, że poszukają znajomych w Wierbicku albo przynajmniej w stolicy obwodu.

Pierwszy oddzwonił Nazar Zacharowicz albo po prostu wujek Nazar, jak się do niego zwracali wszyscy dawni koledzy i uczniowie, stary doświadczony wywiadowca, pierwszy mentor Nasti w wydziale kryminalnym, który do dziś prowadził zajęcia w katedrze działalności operacyjno-rozpoznawczej. Wujek Nazar spełnił swoją obietnicę najszybciej i przekazał Nasti namiary znajomego wywiadowcy z UWD w Wierbicku.

– Tam jest już środek nocy, więc nie zadzwoniłem, tylko wysłałem SMS z prośbą, żeby się ze mną skontaktował. Myślałem, że może odezwie się jutro, a okazuje się, że ten stary piernik ma całodobowy dyżur. Powiedziałem mu o tobie i Jurce, jest oczywiście gotów udzielić pomocy w miarę możliwości, ale specjalnie na niego nie licz – mówił wujek Nazar. Nastia słuchała dobiegającego ze słuchawki głosu swojego nauczyciela, jedną ręką trzymając telefon, a drugą próbując rozwiązać sznurówki. – Facet często zagląda do kieliszka. Odniosłem nawet wrażenie, że raczej niewiele go teraz obchodzi. Cała jego rodzina zginęła w wypadku samochodowym – żona, dwoje dzieci i teściowa. Okropnie się wtedy rozpił, wyleciał ze stanowiska naczelnika sekcji zabójstw i skończył jako zwyczajny wywiadowca. Ze względu na staż i dawne zasługi ma rangę starszego oficera, ale tak naprawdę… Wybacz, Nastazjo, ale w tamtych stronach nie znam nikogo innego. W obwodzie kiemierowskim są fajni chłopcy, w omskim i w nowosybirskim też, ale akurat w pierowskim nikogo nie mam. Jeżeli to ważne, mogę poszukać znajomych w sąsiednich obwodach, może znają kogoś w Wierbicku. Znają na pewno, bo Sybiracy stanowią zgraną drużynę, nie to co my, moskwianie.

– Dziękuję, wujku Nazarze! Jeżeli zajdzie potrzeba, zadzwonię jeszcze raz. Mogę?

– Jasne. Wyślę ci nazwisko i numer telefonu. Szczęśliwej drogi, dziecko, życzę powodzenia.

Przygotowania do wyjazdu zajęły Anastazji Kamieńskiej cały następny dzień. Najpierw porządnie się wyspała, później pogrzebała w Internecie, znalazła informacje na temat hoteli w Wierbicku, uważnie je przeczytała, obejrzała zdjęcia, przeanalizowała mapę miasta, zadzwoniła w parę miejsc i w końcu dokonała wyboru. Później zaczęła czytać wszystko jak leci. O charakterystyce geograficznej regionu, uprzemysłowieniu i gospodarce, administracji, polityce socjalnej, zbliżających się wyborach mera, przestępczości, życiu kulturalnym. Jednym słowem przeczytała wszystko, co znajdowało się w sieci o Wierbicku.

Pod wieczór zaczęły ją z przemęczenia boleć oczy, ale czuła, że jest gotowa do wyjazdu. Oczywiście niezupełnie, na tyle, na ile było możliwe przygotowanie się do pracy w ciągu jednego dnia.

1 UWD (Uprawlenije wnutriennich dieł) – Wydział Spraw Wewnętrznych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Wtorek

Konstantin Kiriłłowicz Smiełkow nie lubił latać helikopterem. Ale jeszcze bardziej nie lubił tłuc się pięć godzin do stolicy obwodu, choćby i bardzo dobrym samochodem, za to kiepską drogą, a później tyle samo z powrotem. Zresztą nawet nie znalazłby wolnych dziesięciu godzin na podróż. Gdy zajmuje się stanowisko mera w takim mieście jak Wierbick, każda minuta jest na wagę złota. Zwłaszcza w okresie przedwyborczym, gdy do codziennej pracy związanej z zarządzaniem miastem dochodzą konieczne, ale nudne zajęcia mające na celu mobilizację elektoratu.

Po podróży helikopterem zawsze ogarniały go mdłości i zaczynała boleć głowa, toteż droga z lotniska do centrum miasta zwykle wprawiała Konstantina Kiriłłowicza w paskudny nastrój. Najbliższe otoczenie o tym wiedziało i pamiętało. Nie żeby ukochanego mera oszczędzano i starano się uchronić w takich chwilach przed koniecznością rozwiązywania bieżących problemów. Co to, to nie. Nikt nie zamierzał oszczędzać mera. Po to jest merem, wybrańcem ludu, po to zajmuje swój fotel, żeby rozwiązywać problemy. Urzędnicy dbali o własne interesy. Starali się nie pchać niepotrzebnie do gabinetu mera, żeby się nie narazić na nieprzyjemności.

Z wyjazdu do Pierowa mer Wierbicka wracał podenerwowany i niezadowolony. Właściwie celem wizyty w prominenckich gabinetach było kolejne „wybadanie” procesu przygotowania projektu magistrali federalnej. Zatwierdzi go komisja rządowa w Moskwie, ponieważ środki na budowę zostaną wyłożone z federalnego funduszu drogowego, ale projekt jest opracowywany tutaj, na miejscu, w obwodzie. Obecnie istnieją dwa warianty projektu. A do zatwierdzenia w Moskwie zostanie skierowany jeden. Który? W tym cały problem.

Smiełkow ma dość dobre kontakty w obwodzie i wśród najbliższego otoczenia gubernatora, ale kontakty jego przeciwników, zainteresowanych drugim projektem, są równie szerokie. Toczy się wyrównana walka. Obecnie najważniejszą sprawą jest wygranie wyborów w Wierbicku i zatrzymanie fotela włodarza miasta na drugą kadencję, ponieważ mer dysponuje jednak większą siłą nacisku niż ten, kto przegra wybory. Na razie nie wiadomo, kto będzie rządził miastem przez najbliższe cztery lata. Smiełkow i jego główny rywal Gorczewski cieszą się wśród działaczy obwodowych podobnym autorytetem. Natomiast po wyborach sytuacja się zmieni. Kto zostanie merem, ten będzie miał rację. Jeżeli zwycięży Smiełkow, uda mu się przeforsować projekt budowy magistrali, na którym mu zależy. Jeżeli zwycięży Gorczewski, do zatwierdzenia w Moskwie wpłynie zupełnie inny projekt. I wtedy wszystko się bardzo skomplikuje. Sytuacja stanie się niebezpieczna. I w ogóle niewesoła. Według projektu, którym zainteresowani są oponenci mera, magistrala miałaby przebiegać po północnej stronie Wierbicka i przecinać miejsce, w którym znajduje się teraz ferma norek, jedna z dwóch w obwodzie. Ferma zostanie zlikwidowana, a pogłowie sprzedane za bezcen gospodarstwu zwierząt futerkowych w Pierowie, które już od dawna ostrzy sobie zęby na wyhodowane w Wierbicku wyselekcjonowane okazy zarodowe. Smiełkow nie może dopuścić do zniszczenia fermy zwierząt. Za nic. Pod żadnym pozorem. Natomiast Gorczewski i przedstawiciele biznesu, którzy za nim stoją, mają fermę w nosie. Potrzebują ziemi na północ od Wierbicka, wszystko już tam wykupili i podzielili, a teraz niecierpliwie zacierają łapki, czekając, aż zacznie się budowa magistrali federalnej. Magistrala to niezły interes. Od razu pojawią się chętni, żeby wykupić działki pod sklepy i centra handlowe, restauracje, magazyny, przydrożne kafejki i stacje benzynowe. A co dopiero mówić o zabudowie mieszkalnej. Pod względem ekologicznym Wierbick od dawna jest miastem nieciekawym. Przez całe dziesięciolecia zakłady chemiczne i metalurgiczne miały niebagatelny udział w zanieczyszczaniu otaczającego środowiska, więc każdy mieszkaniec pragnie zbudować daczę albo dom za miastem. To tylko kwestia pieniędzy. Kto je ma, ten kupi ziemię. I to właśnie tam, gdzie da się dojechać. A nie w środku tajgi.

Konstantin Smiełkow był gotów walczyć o fermę zwierząt do upadłego. I walczył, na nic się nie oglądając. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że sprawa ruszyła z martwego punktu i jego płomienne wypowiedzi o wiekowych tradycjach rosyjskiej hodowli zwierząt futerkowych, o czołowym miejscu rosyjskich futer w światowym biznesie futrzarskim, które utraciliśmy po pieriestrojce i które teraz należy odzyskać, w końcu zostały usłyszane. Wezwano go do obwodu, do wydziału transportu i budownictwa drogowego, a zaproszeniu towarzyszyły słowa: „Pojawiła się opinia, że waszą fermę zwierząt należy uratować”. Konstantin Kiriłłowicz nabrał otuchy, poleciał do Pierowa, ale od wysokich urzędników usłyszał wcale nie to, czego się spodziewał i czego chciał. Magistrala będzie przebiegała przez teren fermy zwierząt. A fermę należy przenieść w inne miejsce. Jakieś dziesięć kilometrów na wschód.

Takie rozwiązanie sprawy absolutnie mu nie odpowiadało.

Smiełkow siedział z tyłu, przymknąwszy oczy, i próbował nie koncentrować się na nasilającym się bólu głowy. Z przodu, na siedzeniu koło kierowcy, podskakiwały w takt wybojów na drodze potężne ramiona ochroniarza Saszy, który w podróżach pełnił również funkcję asystenta.

– Połącz mnie z Dieriewianko – powiedział Konstantin Kiriłłowicz, ledwie poruszając wargami.

Zoja Grigorjewna Dieriewianko była dyrektorem naczelnym fermy zwierząt w Wierbicku. Pokonała wszystkie szczeble kariery zawodowej od prostej robotnicy – hodowcy zwierząt futerkowych do brygadzistki, później zdobyła wykształcenie i została starszym zootechnikiem, następnie głównym, a teraz stała na czele gospodarstwa. Chyba nikt w całym Wierbicku nie rozumiał problemu lepiej niż ona.

Parę minut później asystent-ochroniarz odwrócił się i podał Smiełkowowi telefon.

– Dieriewianko na linii.

Smiełkow głęboko westchnął i wziął słuchawkę.

– Zoju Grigorjewno, czy mogłaby pani wpaść do mnie dzisiaj? Nie, jeszcze nie jestem u siebie, będę za jakieś dwadzieścia minut. Później? Dobrze, czekam na panią o dziewiętnastej. Ale koniecznie dzisiaj, to sprawa niecierpiąca zwłoki. Tak, chodzi o fermę.

Skończywszy rozmawiać, Smiełkow się skrzywił, wyjął z etui blister tabletek od bólu głowy, wsunął do ust dwie pastylki, rozgryzł je, połknął i popił kilkoma łykami wody z butelki stojącej w specjalnym stojaku. W zamyśleniu popatrzył na telefon i sam wybrał następny numer.

– Zapisz, Olesiu, Dieriewianko na dziewiętnastą i wezwij do mnie Bajewa. Tak, teraz. Będę za piętnaście minut. Jest ktoś w sekretariacie? Niech nie czeka, dzisiaj nikogo nie przyjmę. Zapisz wszystkich na jutro. Kto? Łajewicz? Niech przyjdzie na dziewiętnastą, będę go potrzebował razem z Dieriewianko.

Giennadij Łajewicz był szefem sztabu wyborczego Smiełkowa. Młody, kreatywny, często znajdował oryginalne rozwiązania, które na pierwszy rzut oka wydawały się głupie albo bezsensowne, ale w rezultacie, ku ogólnemu zdziwieniu, przynosiły niezłe wyniki. Niech pomyśli razem z Zoją, co jeszcze można zrobić, żeby wyborcy zrozumieli, że pod żadnym pozorem nie wolno ruszać fermy norek. Tylko wybór Konstantina Smiełkowa na nową czteroletnią kadencję pozwoli ją ocalić. Jeżeli wybrany zostanie Gorczewski, koniec fermy jest nieuchronny.

Podobnie jak w wielu innych miastach merostwo w Wierbicku znajdowało się w budynku, w którym niegdyś mieściły się obok siebie miejski komitet wykonawczy i partyjny. Odremontowane wnętrza nabrały oczywiście nowocześniejszego wyglądu, ale sam budynek i ładny skwer przed wejściem pozostawały wciąż takie, jakie zapamiętał Smiełkow z młodości. Co prawda na środku skweru wznosił się kiedyś pomnik Lenina, jak było wówczas w modzie. Pomnik usunięto, ale cokół pozostał. Długo debatowano, jak go wykorzystać, czyje popiersie na nim umieścić, ale nie osiągnięto konsensusu i widok pustego cokołu, który początkowo kłuł w oczy, w końcu przestał kogokolwiek razić.

Konstantin Kiriłłowicz lekko wbiegł po stopniach prowadzących do budynku i bez najmniejszego wysiłku wspiął się po schodach na piętro, gdzie znajdował się jego gabinet. Pomimo bólu głowy, który go jednak nie opuścił, uśmiechnął się szeroko i czarująco do sekretarki Olesi. Chociaż dziewczyna jest młoda, nie brak jej rozumu, pomyślał, wszystkich odprawiła, sekretariat jest pusty. Chociaż… Prosił przecież, żeby wezwać naczelnika UWD, pułkownika Bajewa. Więc gdzie on jest?

– Wszystko w porządku? – zapytał Smiełkow.

– Tak, zgodnie z pańskim życzeniem. Wszystkich, którzy mieli coś pilnego, zapisałam na jutro, z mniej pilnymi sprawami na pojutrze, niektórych przyjęli pańscy zastępcy, to leży w ich kompetencjach. Igor Walerjewicz będzie za trzy minuty, wyszedł zapalić – sumiennie zameldowała Olesia. – Co panu przygotować? Herbatę, kawę, kanapki, ciasto?

– Bądź tak miła i zrób mi mocnej i słodkiej herbaty. A Igorowi Walerjewiczowi to, o co poprosi. Poczęstuj też herbatą Saszę – kiwnął głową w stronę barczystego ochroniarza, który wszedł w ślad za nim i stanął z boku.

– Oczywiście – Olesia się uśmiechnęła.

Konstantin Kiriłłowicz wiedział, że Olesia ma słabość do nowego ochroniarza, i patrzył przez palce na ich niewinny flirt. A zresztą opieka nad młodymi ludźmi, patronowanie ich uczuciom to taka demokratyczna, swojska i ojcowska postawa! Demokracja, dostęp i czar – oto trzy filary, na których opiera się miłość mieszkańców do mera Smiełkowa. Musi więc o nie dbać, odnawiać je i nie pozwolić, żeby się rozsypały. A kto jest pierwszym i najważniejszym źródłem informacji o szefie? Ma się rozumieć, że sekretarka, wszyscy to wiedzą.

Naczelnik UWD, korpulentny mężczyzna o niezdrowo nalanej twarzy, wszedł do gabinetu, gdy Smiełkow już siedział przy biurku. W ślad za pułkownikiem Bajewem wpłynęła Olesia z tacą: herbata dla mera, mocne espresso dla gościa, ciasto dla obu.

– Źle wyglądasz – zauważył mer, uważnie przyglądając się swojemu staremu przyjacielowi. – Nie jesteś przypadkiem chory?

– Nic mi nie dolega – odparł krótko Bajew. – Co się stało? Co powiedzieli w obwodzie?

– Zaproponowali, żeby przenieść fermę w inne miejsce. Sam rozumiesz, że to nie wchodzi w rachubę. Coś tam naplotłem, chcę przycisnąć do muru departament transportu, za dzień czy dwa będę znał wynik. Wiceminister jest mi coś winien, bo to przez jego ludzi Gorczewski się tak rozpanoszył. Ale wezwałem cię w innej sprawie. Poradzisz sobie w końcu z tymi ekologami czy nie? Jeszcze wczoraj była mowa o trzech zabójstwach, a dzisiaj są już cztery! Co się w ogóle dzieje? Kogo znowu zabito? Dlaczego muszę dowiadywać się o tym z radia, a nie od ciebie osobiście?

– Chcesz, żebym ci przekazywał informacje operacyjne? – Igor Walerjewicz uśmiechnął się krzywo. – Nie było nowych zabójstw. Pojawiła się jedynie informacja, że niejaki Siomuszkin, znaleziony martwy na ulicy prawie dwa tygodnie temu, był również ekologiem i przeprowadzał jakieś badania w nieznanym nam laboratorium. Do dzisiaj nikt nie łączył jego śmierci z ekologią.

– Co to za informacja operacyjna, która przeciekła do radia? – odparł Smiełkow z niezadowoleniem. – Co się tam u ciebie wyprawia?

– Zbadam to. Już nie pierwszy raz ktoś przekazuje informacje dziennikarzom.

– Dziwi mnie twój spokój, Igorze. Całe miasto stanęło na głowie z powodu zabitych ekologów. Tracę przez to wizerunek w oczach mieszkańców, moje notowania gwałtownie spadają. Wszędzie aż huczy od plotek na temat zabójstw. Że niby istnieje jakieś laboratorium, w którym przeprowadzono badania potwierdzające, że ferma zwierząt wyrządza ogromną szkodę mieszkańcom. A mer, to znaczy ja, chce, żeby magistrala przebiegała nie na północy, ale na południu, ponieważ ma w tym swój interes. Że niby na samej fermie mi nie zależy, ale zasłaniam się nią, żeby nie dopuścić do budowy magistrali z północnej strony – nieświadomie Smiełkow zaczął stopniowo podnosić głos. – Musisz – rozumiesz? – musisz jak najszybciej wyjaśnić te parszywe zabójstwa i znaleźć to parszywe laboratorium! Bo dopóki przestępstwa nie zostaną wyjaśnione, dziennikarze i cała reszta będą trąbili na prawo i lewo, że to ja, właśnie ja, a nie ty, pomagam przestępcom uniknąć sprawiedliwości, ponieważ w moim interesie jest ukrywanie prawdy o zagrożeniu, jakie stanowi ferma dla ekologii. Skoro nie możesz znaleźć zabójców, znajdź przynajmniej laboratorium! Sami zobaczymy, co oni tam mają. Jestem przekonany, że wyniki badań można zinterpretować dowolnie. Zawsze wszystko można pchnąć w odpowiednią stronę. Ale ludzi trzeba uspokoić, Igor. Do wyborów zostały trzy miesiące. Sam przecież rozumiesz.

Pułkownik jednym łykiem opróżnił małą filiżankę mocnej kawy i odstawił ją na spodek. Choć Smiełkow przyjaźnił się z Bajewem od przedszkola i dobrze go znał, przez całe życie nie mógł pojąć, jak ruchy postawnego i muskularnego, a z biegiem lat ociężałego i tęgiego mężczyzny mogą być tak precyzyjne, łagodne i płynne. Zetknięcie się filiżanki ze spodkiem nie wywołało żadnego, nawet najlżejszego odgłosu.

– Kostia, wszystko wygląda o wiele gorzej, niż przypuszczasz – przyciszonym głosem odparł pułkownik. – Wierz mi, że moi ludzie robią wszystko, co do nich należy i co tylko możliwe, żeby wyjaśnić zabójstwa. Nie śpią po nocach, nie mają czasu nawet na jedzenie. Nie znaleźli jednak żadnego punktu zaczepienia. Żadnego! Żadnej informacji ani o samych zabójstwach, ani o tym przeklętym laboratorium. Jeżeli jest tak, jak podejrzewamy, mamy do czynienia z dobrze zakonspirowaną organizacją. A to, jak sam rozumiesz, nie jest możliwe bez znacznego wsparcia finansowego. To znaczy, że ktoś ma w tym żywotny interes.

– Nie powiedziałeś nic nowego – burknął Smiełkow pogardliwie. – Rozmawialiśmy o tym zarówno trzy dni temu, jak i tydzień temu. Co się zmieniło? Nic! Więc dlaczego mówisz, że wszystko wygląda gorzej, niż przypuszczam?

– Ponieważ pojawił się list adresowany do tego Siomuszkina, którego zabójstwo wisi nam nad głową już prawie od dwóch tygodni, ale którym na razie w ogóle się nie zajmowaliśmy, bo wszystkie siły skierowaliśmy na zabójstwa ekologów. Z listu jasno wynika, że Siomuszkin również zajmował się problemami ekologii, podobnie jak autor listu, że zakończyli w laboratorium jakieś badania, których wyniki pozwolą, cytuję: „postawić wszystkich w stan oskarżenia”.

– Co to znaczy „wszystkich”? – zapytał stropiony Konstantin Kiriłłowicz. – Czyżbyś i ty wierzył, że nasza ferma zwierząt stanowi zagrożenie ekologiczne? Przecież to nonsens! To niemożliwe! Hodowla klatkowa zwierząt futerkowych nigdy nie wyrządziła szkody! Nikomu!

Bajew się uśmiechnął.

– Jesteś pewien, Kostia? A znasz może dokument zatytułowany „Normy projektowania technologicznego ferm hodowlanych zwierząt futerkowych”? Nie chodzi o jakieś zamierzchłe normy, ale o te, które wprowadzono po pieriestrojce, w dwutysięcznym roku. No pewnie, jesteś przecież merem, wielkim bossem, nie będziesz zawracał sobie głowy głupstwami. Ale ja, prosty urzędnik, niższy od ciebie rangą, nie zlekceważyłem dokumentu i go przeczytałem. Wiesz, co tam jest napisane?

Bajew wyjął z teczki wydrukowany dokument, przekartkował go i znalazł fragment zaznaczony kolorowym markerem.

– Proszę, przeczytam ci dosłownie. „Podstawowymi źródłami zanieczyszczenia powietrza atmosferycznego są wyziewy systemów wentylacji z budynków o regulowanym mikroklimacie oraz spaliny z kotłowni. Wyziewy z przewodów wentylacyjnych zawierają szkodliwe gazy o przykrym zapachu (amoniak, siarkowodór), kurz i bakterie, a także parę wodną i gaz węglowy. Szkodliwość spalin z kotłowni zależy od rodzaju opału i zastosowanego systemu oczyszczania”. Powtórzę, jeżeli słuchałeś nieuważnie: szkodliwe gazy o przykrym zapachu – amoniak i siarkowodór. Wiesz, jaki opał jest stosowany na fermie Zoi? Interesowałeś się? A jaki system oczyszczania tam działa, pytałeś? A co z ochroną powierzchniowych i podziemnych wód przed zanieczyszczeniem? Nawiasem mówiąc, ścieki zawierają fosforany, chlorki i sole amoniaku. Więc o nieszkodliwości hodowli zwierząt futerkowych opowiedz swojej wnuczce za jakieś pięćdziesiąt lat. A o tym, jak w naszym kraju przestrzega się technologii oczyszczania, nie będę ci opowiadał, nie jesteś dzieckiem.

– Mącisz mi tylko w głowie! – oburzył się Smiełkow. – Zoja jest przyzwoitym człowiekiem, przez całe życie zajmuje się hodowlą zwierząt, więc jeżeli gwarantuje, że na jej fermie wszystko jest jak należy, to jej wierzę.

– Wierz sobie, na miłość boską – naczelnik UWD wzruszył ramionami. – Na wszelki wypadek miej tylko na uwadze, że wszystko się może zdarzyć. I szkodliwe wyziewy, i nieprawidłowy system oczyszczania. Jednym słowem, nie zapominaj o tym, co mówi list: są podstawy do wszczęcia sprawy karnej. Jeżeli wszystko się potwierdzi, ludzie staną na uszach, żeby ferma została zlikwidowana raz na zawsze. Przeciwko zakładom chemicznym i hucie nikt słowa nie piśnie, to miejsca pracy dla mieszkańców i ogromne pieniądze dla budżetu. Zobacz, ile podatków odprowadza Pietka ze swojego przedsiębiorstwa! A z tej naszej fermy tyle dla miasta pożytku, co kot napłakał, więc nikt nie będzie jej bronił. Nie to jednak jest najgorsze.

– A co?

– Z Moskwy jadą jacyś podejrzani osobnicy. Podobno byli pracownicy MWD2, od dawna w stanie spoczynku. I podobno przysyła ich bank APK3, żeby przeanalizowali kwestię możliwości zakupu ziemi w naszym rejonie pod budowę pięciogwiazdkowego pensjonatu.

– Nie za dużo tych podobno? – mer pokręcił głową.

– To dlatego, Kostia, że nie wierzę w ani jedno słowo tej historyjki. Zaledwie wczoraj pojawił się list, w którym mówi się o laboratorium i o wynikach badań, a już dzisiaj odebrałem telefon z Moskwy z zapowiedzią, że przyjadą dwie osoby i że należy udzielić im pomocy. Rozumiesz, co to wszystko może oznaczać?

– Niedobrze – szepnął Smiełkow. – Wygląda na to, że mamy kłopoty. Myślisz, że to FSB4?

– Wszystko możliwe – wymijająco odparł naczelnik UWD.

– Może poprosimy Pietkę o pomoc?

– Będziemy musieli. Chociaż nie miałeś racji, dystansując się od niego, teraz jest to nam na rękę. Dobra, pójdę już, bo mam pełno roboty.

I znowu Smiełkowa uderzyło, jak bezszelestnie pułkownik odsunął krzesło. Żadnego skrzypienia ani szurania. Jak on to robi?

A jednak Igor źle wygląda, pomyślał Konstantin Kiriłłowicz, spoglądając na zamykające się za przyjacielem drzwi. Jesteśmy przecież rówieśnikami, ten sam rocznik. A ja w porównaniu z nim jestem po prostu młodzikiem. Nie mam nadwagi ani tylu zmarszczek, a zdrowie wyraźnie mi dopisuje.

Do czasu przyjścia dyrektor naczelnej Zoi Grigorjewny Dieriewianko mer przeglądał dokumenty, które nagromadziły się przez cały dzień, bo przecież do obwodu wyjechał, a raczej wyleciał, z samego rana.

Zoja Grigorjewna, pulchna, energiczna, siwowłosa kobieta nieco po sześćdziesiątce, z oburzeniem odrzuciła wszystkie sugestie dotyczące naruszeń przepisów na fermie zwierząt. Smiełkow jej uwierzył. Zresztą nigdy nie cechowała go nadmierna podejrzliwość, tak mu się łatwiej żyło. Gdy tylko podjął temat możliwego przeniesienia fermy dziesięć kilometrów na wschód, Zoja poprosiła o mapę okolicy. Wierna Olesia (z przyjemnością spędzająca czas w sekretariacie w towarzystwie nowego ochroniarza Saszy), która nie opuszczała biura przed szefem, natychmiast przyniosła mapę i rozłożyła ją na stole konferencyjnym.

– Po pierwsze, nie da się tutaj przenieść fermy – Zoja Grigorjewna wskazała ołówkiem miejsce na mapie, zakreślając obszar, gdzie miała powstać nowa ferma. – Wydział ochrony środowiska nam nie pozwoli, bo to teren rezerwatu. Po drugie, na fermie muszą pracować ludzie, a to znaczy, że będą tutaj musieli jakoś przyjeżdżać i wracać do domu. Jak? Chyba na skrzydłach. Wyłoży pan pieniądze na budowę drogi z miasta na fermę? Lasy są tutaj przecież pod ochroną, człowiek może się przemieszczać tylko pieszo. Magistrali jeszcze nie będzie, bo zanim powstanie, trzeba zlikwidować fermę. Dokąd ją jednak przenieść, skoro nowa nie jest zbudowana? Tak więc najpierw budujemy nową fermę, a dopiero później magistralę federalną, a nie na odwrót. Jak pan zamierza dowieźć tu sprzęt budowlany? No dobrze, wyrąbie pan las, można się tego po panu spodziewać. Zrobi pan przesiekę. I co dalej? Zbuduje pan fermę, tylko jak na niej pracować? Potrzebne są drogi, którymi można będzie dostarczać karmę. To nieodzowny wymóg. Karmy zaś nie wozi się samochodami osobowymi ani nawet nie gazelami, tylko olbrzymimi furgonami, które nie przejadą polnymi drogami. Potrzebna jest również ściśle określona róża wiatrów, żeby odór nie docierał do domów mieszkalnych. Tutaj kierunek wiatrów jest taki, że nikt nie wyda zgody na budowę fermy zwierząt. Krótko mówiąc, Konstantinie Kiriłłowiczu, całe to gadanie o przeniesieniu fermy to po prostu dziecinne mrzonki. Projekt nie przejdzie przez żadną instancję.

Smiełkow po raz pierwszy słyszał o róży wiatrów i konieczności istnienia dróg pozwalających na dostarczanie karmy, co nie umknęło uwadze Łajewicza, szefa sztabu wyborczego. Łajewicz słuchał uważnie dyrektor naczelnej fermy i w ogóle się nie odzywał, od czasu do czasu rzucał jedynie badawcze spojrzenia na mera.

– Konstantinie Kiriłłowiczu, dawno pan był na fermie? – zapytał niespodziewanie.

– Przecież ja ją budowałem tymi oto rękami! – zawołał Smiełkow.

Była to szczera prawda. W 1979 roku skończył szkołę, oblał egzaminy do instytutu i czekając na jesienne powołanie do wojska, Kostia Smiełkow rzeczywiście pracował na budowie fermy zwierząt w Wierbicku. Jako prosty robotnik. Ten fakt stał się jednym z kluczowych argumentów mera w obronie fermy. Występując przed wyborcami i udzielając wywiadów dziennikarzom, ciągle powtarzał: „Wiem, jak cierpi człowiek, jakie ma poczucie niesprawiedliwości, gdy dla czyjejś korzyści albo niezrozumiałych demagogicznych haseł niszczy się to, co stworzył własnymi rękami, co kochał i z czego był dumny. Jestem dumny z tego, że zaczynałem karierę jako zwykły robotnik na budowie, i nie pozwolę skrzywdzić naszej fermy, którą budowałem razem z innymi mieszkańcami miasta”. Zazwyczaj ta wypowiedź robiła dobre wrażenie na słuchaczach…

– Budował pan – przyznał Łajewicz, młody mężczyzna lekko po trzydziestce, niepozorny z wyglądu, z nieco zbyt długimi, ale bardzo czystymi, lśniącymi włosami, które opadały mu na twarz, niemal zakrywając jedno oko. – Ale od tamtej pory był pan choć raz na fermie?

Mer wzruszył ramionami.

– Nie byłem. A co miałbym tam robić?

– Musimy to naprawić.

– W jaki sposób? Krzyczeć na prawo i lewo, że byłem tam wczoraj?

– Ależ skąd – Łajewicz się uśmiechnął. – Kłamstwo to brzydka rzecz. Nieetyczna. To nie jest nasza strategia. Nasza strategia to prawda, w dodatku łatwa do sprawdzenia. Tym właśnie nasza polityka prowadzenia kampanii wyborczej korzystnie wyróżnia się na tle polityki Gorczewskiego. Będzie pan musiał pojechać na fermę razem z telewizją, żeby całe miasto to zobaczyło. I musi pan zachowywać się jak gospodarz na swojej ziemi. Rozumie pan, Konstantinie Kiriłłowiczu?

– Niezupełnie…

Mer wyczekująco popatrzył na młodego mężczyznę. Czyżby się pomylił, mianując go szefem sztabu wyborczego? Może powinien był powierzyć stanowisko komu innemu, bardziej doświadczonemu, temu, kto kierował sztabem podczas poprzednich wyborów i zapewnił Konstantinowi Smiełkowowi zwycięstwo? Łajewicza polecono jako osobę, która potrafi wdrożyć nietypowe rozwiązania, mieszczące się w granicach etyki, a tym bardziej prawa. Początkowo mer zamierzał uczynić go członkiem sztabu, ale później wszystko inaczej się potoczyło… Poprzedni szef, sprawdzony, wyraził już zgodę, że stanie na czele sztabu, lecz nagle ciężko zachorował i nie mógł pracować, a wśród osób, które były wówczas pod ręką, Łajewicz wydawał się najbardziej rzeczowy, zorganizowany i bystry. Z ręką na sercu Smiełkow musiał przyznać, że nie ma żadnych pretensji do młodego mężczyzny, ponieważ żadne z zaproponowanych przez niego rozwiązań nie okazało się chybione. A jednak gdy człowiek ma pięćdziesiąt trzy lata, trudno mu się pogodzić z myślą, że trzydziestolatki mogą pracować nie gorzej niż jego rówieśnicy. No i ten pomysł z fermą… Pół biedy, jeśli to pomoże. Smiełkow jest gotów nie tylko pojechać na fermę, ale i zeżreć zdechłą mysz. Co to jednak znaczy, że powinien zachowywać się jak gospodarz na swojej ziemi? Ma tam czyścić klatki? No bo co innego?

– Ja, Konstantinie Kiriłłowiczu, w odróżnieniu od pana bywałem na fermie – spokojnie wyjaśnił Łajewicz. W tym momencie Zoja Grigorjewna cicho parsknęła i z trudem powściągnęła uśmiech. – No proszę, Zoja Grigorjewna śmieje się, bo pamięta, jak to było za pierwszym razem. Gdy zjawiłem się u niej w garniturze i lakierkach i poprosiłem, żeby mnie oprowadzono po fermie i pokazano, jak wszystko działa. Pani dyrektor od razu mnie wyprosiła, wymierzając kolanem kopniaka w tyłek. A wie pan dlaczego?

– No dlaczego? – zapytał mer z ciekawością.

O tym, że szef jego sztabu wyborczego pojechał na fermę zwierząt, słyszał rzeczywiście po raz pierwszy. Ciekawe, czego chłopak tam szukał?

– Dlatego że na fermie, tam, gdzie znajdują się zwierzęta, nikt nie chodzi w swoim ubraniu, wszyscy się przebierają i zmieniają obuwie. Odór jest wszędzie taki, że momentalnie przesiąka nim wszystko, co człowiek ma na sobie, i bardzo długo nie można go się pozbyć. W prywatnym ubraniu można wejść tylko do budynku administracyjnego, tam gdzie urzęduje kierownictwo. A wizyta u zwierząt wymaga odzieży ochronnej. I wysokich butów. Oraz rękawic. Bez rękawic nie wolno brać zwierzaka na ręce, a bez obrazka „Mer wyjmuje z klatki piękną norkę” nie osiągniemy pożądanego efektu. Poza tym z organizacją hodowli zwierząt wiąże się specjalistyczna terminologia. Jeżeli nie będzie się pan nią posługiwał, w reportażu od razu da się zauważyć, że nigdy pan tam nie bywał. Odróżni pan wejście główne od bocznego w pawilonie? Wie pan w ogóle, co to jest pawilon? Przyjedzie pan, przebierze się, dziennikarz zada panu pytanie: Czy może pan pokazać, Konstantinie Kiriłłowiczu, co pan tu budował? Rozpozna pan budynek? Potrafi pan podać jego prawidłową nazwę? Paszarnia? Czy ubojnia? A może podgrzewalnia karmy? Hala wstępnej obróbki skór? Wejdzie pan do środka i będzie pan musiał powiedzieć i pokazać dziennikarzom, co gdzie się znajduje: gdzie jest chłodnia, gdzie pomieszczenie, w którym zdejmuje się skórę, odtłuszcza ją, garbuje i suszy; gdzie jest pomieszczenie, w którym zdejmuje się skóry z ramek, dokonuje ich odwłosienia, mizdrowania i je oczyszcza; gdzie jest sortownia i wreszcie magazyn wyrobów gotowych. Wszystko wymieniłem, Zoju Grigorjewno? Niczego nie pominąłem?

– Niczego nie pominąłeś – ze śmiechem przyznała Dieriewianko. – Brawo, Giena, pojętny z ciebie uczeń.

– Opisałem panu tylko halę wstępnej obróbki skór – ciągnął Łajewicz. – A jeżeli pójdzie pan do paszarni? Tam również jest wiele pomieszczeń, które mają swoje przeznaczenie i różne nazwy. Jeżeli będzie pan, Konstantinie Kiriłłowiczu, operował terminami z łatwością, sprawi pan wrażenie człowieka, któremu los fermy zwierząt rzeczywiście nie jest obojętny. A jeżeli będzie pan tam spacerował jak gość, który wszystko widzi po raz pierwszy i zna tylko ze słyszenia, nikt nie uwierzy w pańską chęć uratowania fermy.

– Do tej pory mi wierzono – gniewnie burknął Smiełkow, któremu perspektywa wizyty na fermie nie wydawała się już tak bezproblemowa jak w pierwszej chwili.

– Jak pokazują ostatnie sondaże, ta wiara znacznie się zachwiała. Wyraźnie zaszkodził jej skandal z zabójstwami ekologów. Sprawę trzeba wyprostować – twardo oznajmił Łajewicz. – Jednocześnie może pan porozmawiać przed kamerami z Zoją Grigorjewną o ekologii. Niech pani dyrektor powie, jaki opał jest wykorzystywany, jak wygląda sprzęt do oczyszczania, innymi słowy, niech profesjonalista sam zdezawuuje pogłoski o zagrożeniu ekologicznym ze strony fermy. Specjaliście ludzie uwierzą chętniej niż merowi, który nigdy nie bywał na fermie.

Nie trzeba się popisywać przed kamerami, tylko wyjaśnić zabójstwa i wytłumaczyć w końcu ludziom, kto i za co zabił ekologów. Wtedy wszyscy rzeczywiście uwierzą, pomyślał z rozdrażnieniem Smiełkow. A jeszcze lepiej, namierzyć laboratorium, udowodnić, że wszystkie wnioski zostały sfałszowane, znaleźć tych, którzy opłacili ten proceder, i ujawnić ich machinacje. Jednakże na głos mer nic nie powiedział. Nie powinien przy Zoi okazywać niezadowolenia z pracy naczelnika UWD. On, mer Wierbicka, sam zrobił Igora Bajewa, swojego dawnego, bliskiego przyjaciela, naczelnikiem miejskiego wydziału. W oczach mieszkańców stanowią zgraną drużynę. Co zresztą w pełni odpowiada rzeczywistości. Nie może pozwolić, żeby zalęgły się podejrzenia o panującej między nimi niezgodzie. W dodatku o żadnej niezgodzie nie ma mowy, są tylko chwilowe trudności w pracy.

W głowie Smiełkowa włączyła się kontrolka z napisem „demokrata”, więc opanował niezadowolenie i rozdrażnienie, po czym obdarzył towarzystwo jednym ze swoich najbardziej ujmujących uśmiechów.

– Jak się pani podoba ta propozycja, Zoju Grigorjewno?

– Giena ma słuszność – od razu odparła dyrektor naczelna fermy zwierząt. – Niech się pan nie martwi, Konstantinie Kiriłłowiczu, wszystko zorganizujemy. Przyjedzie pan do nas parę razy w trakcie zmiany, a ja przydzielę panu najbardziej doświadczonego hodowcę zwierząt, który zna się na wszystkim lepiej ode mnie. On panu wszystko pokaże i wytłumaczy. Zapisze pan sobie jego słowa, jeżeli trudno je będzie zapamiętać. A jeżeli nie będzie pan miał na to ochoty, sama pana wszędzie zaprowadzę. Zrobimy, jak pan sobie zażyczy. Żeby tylko to coś dało! Gotowa jestem sama napisać panu ściągę, byleby tylko pomogła!

– Dobrze – podsumował mer, zdając sobie sprawę, że od pomysłu z fermą zwierząt i reportażu telewizyjnego raczej nie uda mu się wykręcić. – Tak zrobimy. Giena, dopasuj termin wizyty do rozkładu zajęć Zoi Grigorjewny i mojego harmonogramu. Gdy będę gotów do spotkania z dziennikarzami, Walentina ich powiadomi.

Walentina była rzecznikiem prasowym mera. Kontrolka „demokrata” wciąż jeszcze się paliła, toteż Smiełkow najpierw wymienił Zoję Grigorjewnę, a dopiero potem swój harmonogram. Robił to machinalnie, bez żadnego wysiłku. Konstantin Smiełkow od dawna zajmował się zarządzaniem, więc uświadomiona konieczność pewnych rzeczy weszła mu w krew.

2 MWD (Ministierstwo wnutriennich dieł) – Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

3 APK (agrarno-promyszlennyj kompleks) – kompleks rolniczo-przemysłowy.

4 FSB (Fiedieralnaja służba biezopasnosti) – Federalna Służba Bezpieczeństwa.

Środa

Jurij Korotkow z rozkoszą wyciągnął nogi, ulokowawszy się w wygodnym fotelu, który znajdował się w klasie biznes.

– Ile tu miejsca – zauważył z satysfakcją, rozglądając się po pomieszczeniu wypełnionym pasażerami. – Nigdy nie podróżowałem w takich warunkach. A ty?

Nastia kiwnęła głową schylona. Zdejmowała adidasy, żeby włożyć grube skarpety wydawane przez linie lotnicze razem z zestawem podróżnym.

– Miałam okazję – powiedziała, kończąc operację związaną ze zmianą obuwia – ale niezbyt często. Gdy klient żądał mojej obecności poza Moskwą, Stasow zawsze uzgadniał rider. To takie modne słówko, używa się go teraz nie tylko w odniesieniu do gwiazd show-biznesu.

– A teraz dzięki twojemu braciszkowi, który nie żałuje pieniędzy na swoje fanaberie – Korotkow się uśmiechnął. – No dalej, opowiadaj, podziel się informacjami.

Nastia otworzyła teczkę, którą wyciągnęła z torby, i prawie przez cały czas lotu przekazywała Korotkowowi to, czego zdążyła się dowiedzieć w ciągu dnia poświęconego na przygotowania.

– Zatem właściwie nie mamy na kim się oprzeć w Wierbicku – skonstatował Korotkow. – Bank Saszki, a raczej jego filia, naczelnik UWD i jakiś stary trunkowy wywiadowca – oto cała rezerwa kwatery głównej. W banku nam oczywiście pomogą w kwestiach organizacyjnych i udzielą informacji o miejscowym biznesie, naczelnik UWD będzie nas miał w głębokim poważaniu i w niczym nie pomoże, to jasne. Ale stary wywiadowca to cenna kadra, najważniejsze, żeby nie wpadł w pijacki ciąg. Tyle że jest sam… Przydałby się jeszcze ktoś z OBEP-u5 i jakiś specjalista do spraw przestępczości zorganizowanej, który zna układ sił w miejscowym światku przestępczym. No ale trudno, musimy pracować z tym, co jest.

– W razie potrzeby poszukamy, wujek Nazar obiecał popytać w sąsiednich obwodach.

Samolot wylądował w rzęsistym deszczu.

– Masz parasol? – zapytał Korotkow z niepokojem.

– W bagażu.

– Do diabła! Ja też. Jeżeli nie będzie rękawa, tylko autobus, dostaniemy za swoje… Brakuje nam jeszcze tylko przeziębienia i choroby!

– A może przepuścimy wszystkich i wyjdziemy ostatni? – zaproponowała Nastia. – Zaczekamy, aż wszyscy zejdą po trapie, i szybko zbiegniemy na dół. Tak będzie szybciej, niż wlec się w tłumie. Tłum przecież posuwa się wolno, są tam i ludzie starsi, i pasażerowie z dziećmi albo z dużymi torbami.

Jednakże pasażerów klasy biznes poproszono o opuszczenie samolotu jako pierwszych, o czym Nastia jak zwykle zapomniała. Chociaż miała doświadczenie, było ono niewielkie. Przy trapie stały dwa autobusy i bus z napisem VIP. Przed busem czekała dziewczyna z parasolem i z tabliczką, na której pod logo sali dla VIP-ów widniały nazwiska Korotkowa i Kamieńskiej.

– Popatrz – z radością zauważył Jura – to po nas. Niezły jest ten twój braciszek!

Przez kilka sekund, które zajęło im zejście po trapie i dotarcie do busa, zdążyli przemoknąć do suchej nitki w ulewnych, zimnych strugach deszczu.

– Kierowca czeka na państwa w sali dla VIP-ów – wdzięcznie zaszczebiotała pracownica lotniska. – Poproszę o państwa kwity bagażowe.

– Bagaże też nam przyniosą? – szeptem zapytał Korotkow Nastię.

– No pewnie – uśmiechnęła się w odpowiedzi.

W oczekiwaniu na bagaże zdążyli wypić w sali dla VIP-ów po filiżance kawy i zawrzeć znajomość z kierowcą, sympatycznym, dobrodusznym mężczyzną o imieniu Wołodia, który oznajmił, że przysłał go bank APK6, że samochód został wynajęty i że mogą z niego korzystać przez całą dobę, a on, Wołodia, wszędzie ich zawiezie, ponieważ dorastał w tym mieście, przez wiele lat pracował jako taksówkarz i zna tutaj każdą ulicę i każdy dom, natomiast kierownik filii banku APK czeka na nich w biurze, gotów spełnić w miarę możliwości wszelkie ich prośby i życzenia.

Jednym słowem, zaczynało się całkiem nieźle…

Aleksander Kamieński wiedział, że nie ma sensu naciskać na siostrę, żeby zmieniła zdanie, więc zarezerwował hotel, który znalazła, a nie ten, który sam by wybrał. On zdecydowałby się oczywiście na mały, ale drogi i luksusowy pensjonat z apartamentami gdzieś w otoczeniu zieleni na skraju miasta. Jednakże Nastia poprosiła go o wynajęcie pokojów w największym hotelu w centrum Wierbicka.