Egzorcyzmy księdza Wojciecha - Krzysztof Varga - ebook + książka

Egzorcyzmy księdza Wojciecha ebook

Krzysztof Varga

3,7

Opis

Krzysztof Varga idzie ze śmiercią na udry

Dziesięć opowieści, których bohaterowie wystawieni są na ciężkie próby. Trudno powiedzieć, która z nich jest trudniejsza – próba życia, czy próba śmierci.

Nieunikniony koniec zrównuje mieszkańców blokowisk, pracowników korporacji, bywalców modnych knajp, duchownych i wróżbitów. Nie chronią przed nim zasobne konta, uciechy cielesne, tarot, ani tym bardziej współczesny pęd do posiadania. Muszą się z nim zmierzyć biurowe androidy zaprogramowane na realizację celów, córki wiecznie pokłócone z matkami i zawsze za późno za nimi tęskniące, statystyczne polskie rodziny przy świątecznych stołach i niespełnieni kochankowie. A wszystkiemu towarzyszy natrętne uczucie, że to mogło wydarzyć się naprawdę.

Krzysztof Varga (ur. 1968 r.), pisarz, felietonista. Autor m.in. powieści: Tequila, Nagrobek z lastryko, Trociny, Masakra i zbioru felietonów Setka. Wydał także książki eseistyczne o Węgrzech: Gulasz z turula, Czardasz z mangalicą i Langosz w jurcie. Trzykrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike, laureat Nike Czytelników 2009 roku za Gulasz z turula. Mieszka w Warszawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (23 oceny)
6
7
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ŚWIĘTO ZMARŁYCH

Zawsze nienawidziłem Bożego Narodzenia. W dzieciństwie oczywiście o wiele mniej ze względu na prezenty, których nie mogłem się doczekać; nie tylko samego momentu ściągania kolorowego, błyszczącego papieru z paczki, gdzie ukrywała się wyczekiwana niespodzianka spod choinki, ale napawania się owymi prezentami, choć dziś nie pamiętam ani jednego. Jakie to były zabawki? Samochodziki, kolejki, gry planszowe, książki, a może prezenty większego kalibru – sanki, narty? Nic, nic zupełnie nie przychodzi mi do głowy, a przecież dobrze pamiętam, co dostałem na komunię – radziecki zegarek. I zazdrościłem kolegom, którzy dostali rowery. Może pamiętam to dlatego, że jest pewna perwersja w tym zestawieniu: katolicka komunia święta i radziecki zegarek.

Samej Wigilii nie znosiłem – tego rodzinnego wzdęcia, tego religianctwa w świeckiej jak najbardziej wspólnocie, gdzie przywiązanie do katolickich wartości objawiało się wyłącznie w jadłospisie, obowiązkowym opłatku na talerzyku pośrodku stołu oraz – tak, to niebywałe – w garści siana pod obrusem, choć oczywiście bez dodatkowego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca. Brzydziło mnie nade wszystko postne jedzenie: ohydny karp, do którego zawsze czułem zrozumiały przecież wstręt, ciężkostrawne pierogi z kapustą i grzybami, słodko-mdły kompot z suszu, wreszcie zupa grzybowa – to wszystko było odstręczające. Niepojęte, że najobrzydliwsze jedzenie, jakie można sobie wyobrazić, podaje się najradośniejszego podobno dnia w roku – nigdy nic mi nie smakowało w Boże Narodzenie, z wyjątkiem makowca. Owszem, makowiec lubiłem, choć najbardziej lubiłem wydłubywać orzechy i rodzynki z tej czarnej masy zmielonych ziarenek wciskających się między zęby. Zatem ze wszystkich Wigilii mojego życia zapamiętałem potrawy, lecz nie zapamiętałem żadnych prezentów. No i wbił mi się w pamięć ten straszliwy świąteczny nastrój – tandetne, kiczowate kolędy wylewające się z telewizora oraz składanie sobie życzeń i łamanie się opłatkiem.

Przyjemniejszy był poranek pierwszego dnia świąt, gdy umilkły ckliwe pieśni, słodsze niż bezy i eklerki, gdy ciemność wigilijnego wieczoru ustępowała mroźnemu, śnieżnobiałemu porankowi, a raczej przedpołudniu, bo wszak w dzieciństwie lubiłem się wysypiać. A wspominam tu czasy, gdy święta naprawdę były białe jak w amerykańskiej piosence, śnieg padał nieprzerwanie, lekki mróz nie odpuszczał, a blade słońce, nie grzejąc, oświetlało świat. Można było rzucać śnieżkami, zjeżdżać na sankach z niewielkiej osiedlowej górki usypanej ze śmieci, wszystko jeśli nawet nie było bajkowe, to jednak jakoś powieściowe, literackie. Z wiekiem mój ortodoksyjnie nienawistny stosunek do świąt się wzmagał, prezenty przestawały mnie interesować, bo wiedziałem, co pragnąłbym mieć, i sam mogłem to sobie kupić. Robienie sobie samemu prezentów bardziej mnie cieszyło niż dostawanie prezentów nietrafionych i zbędnych, a nade wszystko wydawanie własnych ciężko zarobionych pieniędzy na prezenty dla rodziny, które też nikogo przecież nie radowały i lądowały w odmętach szafy czy kredensu nawet nie do końca rozpakowane. Mnie nie obchodziło, co dostanę, rodzice nie kryli braku zainteresowania prezentami, które ja im sprawiałem, moja siostra ostentacyjnie demonstrowała rozczarowanie tym, że kupiłem jej książkę zamiast kosmetyków albo ubrań, jakbym mógł wiedzieć, jakie perfumy i jakie stroje zadowolą jej kapryśny gust. Rozeznanie w damskiej modzie miałem zawstydzająco koślawe, nie znałem wymiarów mojej siostry, nie wiedziałem, czy nosiła rozmiar trzydzieści cztery czy trzydzieści sześć, a może trzydzieści osiem – nie miałem pojęcia, bo byłem zupełnym ignorantem w kwestiach mody oraz rozmiarów ubrań. Tyle wiedziałem, że noszę spodnie w rozmiarze trzydzieści sześć na trzydzieści dwa i koszule z kołnierzykiem numer czterdzieści dwa; na tym kończyło się moje rozeznanie w tych sprawach, choć przecież zawsze potrafiłem, mimo indolencji, docenić stroje mojej siostry. Najładniej jej było w obcisłych bluzkach i sweterkach niby skromnych, przyzwoitych, bez dekoltu, ale opinających i eksponujących doskonale krągłe piersi, nie wielkie cycki, nie wstrętne stożki, ale zupełnie naturalne kule na oko idealnie mieszczące się w szeroko rozwartej dłoni. Kiedy spoglądałem na jej piersi, to potem bezwiednie przesuwałem wzrok na swoje rozcapierzone palce.

O ile więc jeszcze w dzieciństwie, a nawet we wczesnej młodości, umiałem znaleźć w Bożym Narodzeniu jakieś pozytywne aspekty, to z czasem mój stosunek do świąt stał się wręcz nienawistny. Najbardziej nienawidziłem tak zwanej świątecznej atmosfery, choinki błyskającej tandetnymi lampkami jak wejście do sex-shopu, kiczowatych bombek i twardych niczym kamienie niejadalnych cukierków, ozdabiających nieszczęsny świerczek od całych dekad. Nie znosiłem galopujących w zakupowym amoku tłumów w centrach handlowych, po których ja też w amoku biegałem, dokonując niezbędnych zakupów na ostatnią chwilę, a najbardziej, najszczerzej nienawidziłem kolęd i pastorałek, wylewających się ohydną wymiociną ze wszystkich stacji radiowych, telewizyjnych, ze sklepów, stacji benzynowych, zewsząd. Nie ma bardziej żałosnej muzyki niż kolędy, a najgorsze, co może człowieka spotkać, to zebranie wigilijne w pracy, zwane „gwiazdką” albo „rybką”, od czego gorsze może być wyłącznie wielkanocne „jajeczko”, oraz włączony w rodzinnym domu telewizor z transmisją koncertu świątecznego, gdzie niedorobione gwiazdki jazzu, popu i piosenki chodnikowej wyjękują, wystękują jak w ciężkim zaparciu: Bóg się rodzi,   W żłobie leży, Przybieżeli do Betlejem, Gdy się Chrystus rodzi, Dzisiaj w Betlejem, Lulajże Jezuniu, Oj, maluśki, maluśki i inne nieśmiertelne przeboje, przynoszące mnie cierpienie, a ich wykonawcom i aranżerom – chałturnicze srebrniki.

Pod blok na Ursynowie zajechałem świeżo po wizycie w myjni, ponieważ przyzwoitość kazała mi wymyć obsrany przez ptactwo samochód. W Wigilię należy jeździć czystym, a nie obsranym samochodem, tak uważam. Owszem, może to drobnomieszczański złóg myślowy, ale jednak: czysty samochód, czysta koszula i wyprasowane spodnie, a nawet marynarka, choć bez krawata, muszą być, bo mężczyzna w marynarce i pod krawatem, ale w skarpetkach – buty koniecznie trzeba było zdjąć po wejściu do mieszkania rodziców – wygląda żałośnie. Pierwsze słowa matki po moim wejściu do mieszkania zawsze brzmiały: „Zdejmij buty”. Nigdy nie mówiła: „Dzień dobry”, „Cześć”, „Jak się masz?”, ale nieodmiennie, już w momencie przekraczania progu mieszkania, słyszałem: „Zdejmij buty”.

Zatem w Boże Narodzenie, w Wielkanoc i przy każdej innej okazji po ursynowskim mieszkaniu pałętałem się w skarpetkach, podobnie jak mój szwagier, a siostra stąpała z gracją w rajstopach, bo musiała zostawić przy drzwiach eleganckie kozaki. Wyglądaliśmy żałośnie, zwłaszcza przy rodzicach – matce w klapkach na niewysokim obcasie i ojcu w eleganckich skórzanych laczkach, zakładanych na specjalne okazje, gdyż na co dzień szurał po domu filcowymi bamboszami. Oczywiście moglibyśmy przynosić własne kapcie, ale zdawało mi się to skrajnie kretyńskie – do rodziców z kapciami w worku jak do przedszkola albo podstawówki? W bawełnianym bądź lnianym worku z wyhaftowanym muchomorem lub jabłuszkiem? Czy też w plastikowej reklamówce z supermarketu? Myślałem o tym, żeby kupić wielkie żółte holenderskie chodaki i nimi stukać po całym mieszkaniu na złość rodzicom, ale nigdy tego nie zrobiłem, nie mając sił na spór, jaki musiałby się wywiązać: Dlaczego tak stukasz, przestań stukać! – mówiłaby matka. – Od tego stukania głowa pęka, zdejmij te drewniaki, nie możesz chodzić w skarpetkach albo w tych kapciach, które ci kiedyś kupiłam? W istocie, matka kupiła nam, to znaczy mnie i mojej siostrze, kapcie, które mieliśmy wkładać po wejściu do mieszkania rodziców i których nigdy nie włożyliśmy. Były to bowiem ni mniej ni więcej tylko góralskie kierpce, najobrzydliwsze bodaj obuwie na świecie, coś tak ohydnego, że nie obejmuje tego ludzki rozum. Prędzej zdecydowałbym się chodzić boso po rozżarzonych węglach, niż włożyć coś tak brzydkiego. Tym bardziej moja siostra, która do obuwia przywiązywała zawsze sporą wagę i nosiła kozaki w cenie równej moim miesięcznym zarobkom, a nawet jeśli przychodziła w kaloszach, to były to eleganckie kalosze firmy Hunter za niemal tysiąc złotych. I ona miałaby zgodzić się na upokorzenie i chodzić po przetartych ursynowskich dywanach i starej klepce w kierpcach? Tak więc defilowaliśmy u rodziców w skarpetkach i rajstopach, czując, jakbyśmy chodzili bez majtek – przecież nie szło o zachowanie sterylnej czystości w tym chylącym się ku upadkowi mieszkaniu z wielkiej płyty, ale o przypomnienie nam, że wciąż jesteśmy dziećmi, które mają słuchać poleceń starszych.

Kiedy zajęliśmy miejsca przy stole w dużym pokoju, a więc w pomieszczeniu, które należałoby nazwać salonem, a tak naprawdę salą telewizyjną, bo jedynym jego przeznaczeniem było oglądanie telewizji, nie mieliśmy już na stopach obuwia. Matka zazwyczaj siedziała w kuchni, a ojciec w swoim pokoju, gdzie oddawał się majsterkowaniu, w salonie zaś spotykali się wyłącznie, by oglądać telewizję i podejmować rodzinę w czasie świąt. To znaczy mnie i moją siostrę wraz z mężem, bowiem z resztą rodziny, czyli z cierpiącym na demencję bratem ojca i bigoteryjną do granic obłędu siostrą matki, nie utrzymywali kontaktu. Ja też zresztą nie pamiętałem już, kiedy po raz ostatni widziałem wuja, a kiedy ciotkę, i nie interesowało mnie, co się z nimi dzieje, podobnie jak moja siostra nie była tym zainteresowana. Nie obchodziło mnie, czy żyją, a gdyby mieli umrzeć, to nie sądzę, bym znalazł czas, aby pójść na pogrzeby. Jestem dość zajętym człowiekiem podobnie jak moja siostra.

Matka wstała i wyprężyła więdnące ciało w sukience koloru zupy z botwiny. Nieodmiennie tę właśnie botwinkową sukienkę ze zmechaconego materiału wkładała na wszystkie uroczystości rodzinne, a więc na Wielkanoc i Boże Narodzenie także. Sięgnęła po talerzyk, na którym leżała mała sterta starych opłatków – jako osoba zapobiegliwa zakupiła kiedyś większą partię od harcerzy, handlujących Ciałem Chrystusa zawsze przed świętami, i tak ów zakup sprzed kilku lat wciąż nam służył. Opłatki były już twarde i kruche, a nie miękkie i rozpływające się w ustach jak te serwowane na mszach. Co w zasadzie niczego nie zmienia, bo nie szukamy w opłatku smaku – dzielenie się opłatkiem jest wyłącznie obrządkiem, formą symbolicznego kanibalizmu – i nie czekamy, aż nam się rozpłynie na języku, ale gryziemy szybko, połykamy bezsmakową katolicką macę i zabieramy się do prawdziwego jedzenia.

– No, to podzielmy się teraz tradycyjnie opłatkiem i złóżmy sobie życzenia – powiedziała matka i uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem, trzymając oburącz talerzyk z suchymi bladymi plasterkami.

Wstaliśmy wszyscy jak w szkole, gdy nauczycielka wchodzi do sali lekcyjnej, i wbiliśmy wzrok w stół. Matka podsuwała każdemu po kolei talerzyk, a my, podnosząc głowy i wyciągając ręce, ułamywaliśmy po kawałku opłatka. Nie braliśmy po całym, mając świadomość, że musi wystarczyć na przyszły rok i na jeszcze następny, jedynie szwagier zagarnął cały i nie zmieszał się wcale, gdy w jego kierunku poleciały serie pocisków z oczu matki i mojej siostry. Ojciec zaś nie zareagował, bo nie podniósł wzroku, wciąż świdrował nim obrus, jakby chciał wywiercić w blacie stołu dziurę. Ja zaś ucieszyłem się w duchu z tej bezceremonialności szwagra; nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby wziął dwa całe opłatki, a jeden z nich schował do kieszeni na później.

Matka najpierw przełamała się opłatkiem z moją siostrą, milcząco, a potem ze mną – ja skubnąłem malutki kawałeczek jej opłatka, ona nie większy mojego, a potem wygłosiła krótką mowę:

– Drogie moje dzieci, życzę wam przede wszystkim zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze. I żebyście wreszcie jakoś sobie ułożyli życie, tego wam też najbardziej życzę; byście w końcu byli szczęśliwi, bo zdrowie i szczęście są najważniejsze.

Potem zamilkła i przełamała się z ojcem. Nic sobie nie życzyli, tylko sztywno pocałowali się w policzki. Ojciec znów wbił wzrok w stół, potem nagle podniósł głowę, jakby się gwałtownie przebudził, przyszurał do mnie, nie wypowiadając ani słowa, ułamał malutki kawałek mojego opłatka, ja odłamałem malutki kawałek jego, a potem podszedł do siostry i szwagra i z nimi także milcząco się podzielił Ciałem Chrystusa. Ucałował córkę, a jej męża poklepał po plecach, nie przyjacielsko, ale z jakimś smutkiem. Moja siostra przełamała się z mężem, pocałowali się w usta, a potem mocno objęli niczym ludzie na lotnisku, których poinformowano właśnie, że samolot z ich krewnymi spadł do morza i nikt z pasażerów nie przeżył. Potem, gdy już się rozdzielili, podszedłem do siostry i przełamałem się z nią. Wycałowaliśmy się, nie życząc sobie nawzajem niczego, podałem rękę szwagrowi, który mocno ją ścisnął i potrząsał nazbyt długo jak na mój gust, a gdy puścił, wróciłem na swoje miejsce, zasiadłem na powrót za stołem i czekałem, aż wreszcie będzie się można zabrać do jedzenia.

Zaczęło się naturalnie od śledzia w oleju z cebulą, takiego samego jak co roku, odkąd pamiętam. Żadnych ekstrawagancji, żadnych eksperymentów, żadnych nowych wersji i smaków, nieodmiennie taki sam śledź, w takim samym oleju, z taką samą cebulą. Do śledzi miałem zawsze ambiwalentny stosunek, tak to ujmę. Nie mówię, że ich nienawidzę, ale nie mówię też, że je lubię. Jestem w stanie je przełknąć, zagryzając obficie chlebem i mając świadomość, że będzie mi się potem przez resztę dnia i całą noc odbijać śledziem, olejem, a najbardziej cebulą. Chcę jednak uświadomić wszystkim, że jedzenie śledzi w oleju było z mojej strony gestem dobrej woli wobec rodziców, moją wyciągniętą ku nim ręką. Jadłem zatem takie same śledzie jak rok wcześniej, mimo że przecież można zrobić je na tysiąc sposobów; od banalnych śledzi w śmietanie, poprzez śledzie w pikantnej salsie, po śledzie w zielonym pesto, z orzechami i kolendrą; no, ale nie u nas w rodzinnym domu. Zmierzam do tego, że zestaw wigilijnych potraw był niezmiennie taki sam: śledzie, sałatka jarzynowa z majonezem, zupa grzybowa, karp smażony, pierogi z kapustą i grzybami, makowiec. Nigdy żadnej dobrej zmiany, nigdy nowego elementu, nie było mowy, by coś przemodelować w jadłospisie, wprowadzić zamiast karpia – jedyny pozytyw, że był smażony, a nie w galarecie, czego bym już nie zniósł – zwykłego łososia, dorsza atlantyckiego, miętusa, nie mówiąc o tuńczyku. Mieszczańska tradycja lokatorów bloku na Ursynowie wymagała karpia i koniec. No i słodki, mulący kompot z suszu, który na mojej liście najbardziej pobudzających perystaltykę jelit deserów sytuował się bardzo blisko kisielu i budyniu.

Siedziałem zatem w skarpetkach i koszuli, marynarkę powiesiwszy wcześniej na krześle, przełykałem śledzia, popijając kompotem i spoglądając na moją siostrę, która ze stężałą twarzą gmerała widelcem w rybie. Szwagier zaś pałaszował łapczywie, jakby nie jadł od kilku dni, ale wiedziałem, że to jego strategia przetrwania. Z pełnymi ustami nie musiał brać udziału w rytualnym wigilijnym small talku, choć po prawdzie nikt tego od niego nie wymagał. Panowała raczej tradycyjna niezręczna cisza, przerywana wyłącznie chrząknięciami, stukiem talerzy i brzękiem sztućców.

– Cicha noc, święta noc... – zaintonował nagle fałszywie ojciec, niezbyt głośno, bo zaśpiewał te strofy nieomal szeptem, z niezrozumiałych bowiem powodów, kiedy chciał wypowiedzieć się zasadniczo, poważnie, koturnowo nawet, to zawsze mówił szeptem. Nieodmiennie doprowadzało mnie do furii to obrzydliwe szeptanie. Ojciec przeszeptał całe swoje życie, tak jak matka swoje życie przemilczała – nasz dom, mój i mojej siostry – był domem szeptów i zamilknięć, domem nieznośnej ciszy i jeszcze bardziej nieznośnego szeptania. Tak więc i my, jako dzieci, czuliśmy się zmuszeni do milczenia, względnie komunikowania się ze sobą głosem ściszonym, miast radośnie wrzeszczeć, krzyczeć, śmiać się, kłócić i skarżyć na siebie nawzajem. Dopiero gdy opuściliśmy to hospicjum komunikacji językowej, mogliśmy rozedrzeć się, rozkrzyczeć, rozwydrzyć. Kiedy spotykaliśmy się z siostrą na mieście, co nam się zdarzało i na pewno byliśmy sobie wówczas bliżsi niż na rodzinnych świątecznych spotkaniach, to na siebie nieomal wrzeszczeliśmy i nie były to wcale kłótnie, ale po prostu głośna rozmowa. Tak samo głośno zacząłem rozmawiać ze znajomymi, przyjaciółmi, a nawet współpracownikami, a kiedy zwracali mi uwagę, że podnoszę głos, to przepraszałem, tłumacząc się częściową głuchotą, konsekwencją przebytej w dzieciństwie choroby, chronicznego zapalenia ucha środkowego. Bynajmniej nie mową wysoką się posługiwałem, ale mową głośną, lecz kiedy nadchodziły takie upiorności jak Boże Narodzenie, jak Wielkanoc, znów trzeba było zniżyć głos do pieprzonego piano.

Tym razem rozpoczęty nieomal szeptem śpiew ojca wszedł w zaskakujące crescendo i zdawało się, że zaraz zagrzmi na podobieństwo arii wielkiego tenora, jednak urwał się gwałtownie niczym dźwięk trąbki strażaka na wieży kościoła Mariackiego. Nikt bowiem z pozostałych biesiadników czy też wigilijników, bo tak by chyba trzeba nas nazwać analogicznie do weselników bądź żałobników, nie podążył za podaną przez ojca melodią. Wszyscy pochylili się nad talerzami, względnie sięgali po półmiski, skąd nabierali nieporadnie pierogi, bo ryba dochodziła wciąż w kuchni. Matka wstała, przewiązała botwinkową sukienkę kuchennym fartuszkiem, i poszła sprawdzić, jak się mają sprawy z karpiem, a ojciec zamilkł zawstydzony i począł niezbornie stukać widelcem w talerz. Ja sięgnąłem po kompot i pociągnąłem kilka łyków, rzucając okiem w kierunku siostry i szwagra – jej usta były zaciśnięte tak mocno, że to musiało sprawiać ból, natomiast na ustach szwagra, gdy je zamykał, by przeżuć jedzenie, pętał się złośliwy półuśmiech. Zawsze podejrzewałem, że nasze tradycyjnie nieprzyjemne świąteczne spotkania sprawiają mu satysfakcję. Zazwyczaj milczał, mówił wyłącznie wówczas, gdy został wywołany do tablicy przez teścia bądź teściową. Ojciec chętnie pytał go o pracę i samochody, ponieważ mój szwagier był wysoko postawionym pasożytem w warszawskiej centrali wielkiego międzynarodowego koncernu motoryzacyjnego, a moją matkę czasami ciekawiło, jak wyglądają jego zagraniczne podróże służbowe, ponieważ świat znała jedynie z telewizji i niebywale jej imponowało, że zięć podróżuje nieraz do egzotycznych miejsc, jak Dubaj (co mu się raz zdarzyło) bądź Pekin (dwa razy), choć najczęściej jeździł służbowo do Czech, na Słowację bądź do Rumunii, gdzie odbywały się szkolenia i konferencje dla pracowników z Europy Środkowej. Nie wiem, czy go lubili, ale na pewno się go bali i imponował im, co zresztą na jedno wychodzi – boimy się ludzi, którzy nam imponują, a właściwie to imponują nam ludzie, których się boimy.

Moja matka wróciła z kuchni, niosąc triumfalnie półmisek z wyjątkowo nieapetycznym karpiem; zdawało mi się, że przez smród smażeniny przebija obleśny odór błota.

– Nie macie jeszcze dość? – zapytała filuternie, tak jak pytała dwa razy w roku, w Boże Narodzenie i Wielkanoc.

W tym pytaniu zawierała się cała jej kokieteria, bowiem odpowiedź miała być z grubsza taka: O Jezu, już nie mogę, ale się objadłem, przepyszne było to wszystko, śledzie fenomenalne, pierogi fantastyczne, zupa zaś – mistrzostwo świata, ale karpia na pewno spróbuję!

Milczałem wyniośle, całą nadzieję pokładając w ojcu i szwagrze, i jak zwykle się nie zawiodłem. Pierwszy odezwał się szwagier:

– Przepyszne było wszystko – powiedział dobitnie, jakby wygłaszał niepodważalny wyrok. – Takich pierogów nawet moja babcia nie robiła, a robiła przecież najlepsze pierogi na świecie, a takiej zupy grzybowej nigdy jeszcze nie jadłem, mógłbym ją jeść, a właściwie pić, przez całe życie.

Moja matka pojaśniała, pokraśniała i uniosła się wręcz kilka centymetrów nad podłogą, co jej się zdarzało nie częściej niż dwa razy w roku.

– Przecież twoja babcia zmarła, jak miałeś dwa lata; skąd możesz pamiętać, jakie robiła pierogi? – zapytała przytomnie moja siostra. A po chwili mroźnej ciszy, która opadła na wigilijny stół, dodała: – A grzybowa jest dokładnie taka sama jak rok temu i dwa lata, i trzy lata temu, taka sama, od kiedy tu ze mną przychodzisz.

– Pierogi naprawdę fantastyczne – wyszeptał z zapałem ojciec. – Ciasto cienkie, a farszu dużo, nie to co te gotowe z garmażerii; Krysia robi najlepsze pierogi na ziemi – zwrócił się do zięcia.

– A ciebie kto pytał? – Matka podniosła głos, jakby ją obraził.

– No właśnie mówię, że najlepsze pierogi na świecie – odparł zdziwiony ojciec.

– Lepiej jedzcie karpia, bo wystygnie – powiedziała matka i zaczęła nakładać każdemu po kawałku paskudnej ryby.

Na moim talerzu wylądował wyjątkowo nieapetyczny ochłap; wzdrygnąłem się i sięgnąłem po dzbanek z kompotem. Nalałem do szklanki i pociągnąłem dwa solidnie łyki, myśląc tylko o tym, że gdy wrócę do domu, natychmiast otworzę butelkę wina, a pewnie i tak skończy się na dwóch butelkach, by wypłukać z siebie osad obrzydlistwa, jaki gęsto wyściełał moje wnętrzności. U rodziców nigdy nie było alkoholu nie tylko na świątecznym stole, ale w ogóle; po prostu całe ich życie upłynęło w doskonałej abstynencji. Nie zadeklarowanej, nie będącej efektem ślubów, postanowień, ale najzwyczajniej w świecie nie pili alkoholu; żadnego. W przeciwieństwie do mnie. I do mojej siostry. Zadziwiające, że dzieci abstynentów tak chętnie sięgają po alkohol, jak sięgaliśmy my z siostrą. Czułem wyraźnie, że ona też by miała ochotę się napić, ale żadne z nas nie mogło nie tylko dlatego, że u rodziców nie było ani butelki, ale przyjechaliśmy samochodami – ja z domu swoją toyotą, a siostra z mężem z wcześniejszej wigilii swoim wielkim jak stodoła samochodem terenowym, wprost stworzonym do zadawania szyku na stołecznych ulicach. Przyjechali z imprezy firmowej dla pracowników wielkiego międzynarodowego koncernu motoryzacyjnego, gdzie szwagier musiał coś wypić, bo nie wypadało inaczej, więc moja siostra robiła tego dnia za kierowcę.

– Dlaczego nie jesz? – zapytała matka, wskazując na mojego stygnącego karpia, jakby demaskowała złodzieja złapanego na gorącym uczynku z ukradzionym fantem w dłoniach.

– Jestem potwornie najedzony, nie dam już rady – skłamałem, mówiąc jednocześnie prawdę: nie byłem w stanie wcisnąć w siebie już nic. W brzuchu nieprzyjemnie zaczynało mi bulgotać, zapewne kompot z suszu wszedł w niebezpieczną reakcję ze śledziem i pierogami.

– To zjedz przynajmniej kawałek, a resztę zapakuję ci do domu – powiedziała matka.

– Świetny karpik, pyszniutki, skóreczka chrupiąca, a mięsko delikatne – wyszeptał ojciec pochylony na rybim truchłem, udając, że pożera je z pasją.

– Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia – natychmiast odparowała matka.

– No przecież mówię, że pyszniutki i skóreczka taka chrupiąca jak herbatnik – bronił się ojciec nieporadnie.

Nienawidziłem tych jego zdrobnień, zawsze dokonywał plugawego gwałtu na języku, zdrabniając wszystko, jak popadnie. Mówił „pieniążki”, mówił „obiadek” i mówił „śniadanko”. Nie mówił „kolacyjka”, bo kolacji nie jadał, żeby lepiej spać; był starym gastrykiem, którego przemiana materii była oporna, powolna i mozolna, stąd jego długie posiedzenia w toalecie oraz ciężkie noce, jeśli pozwolił sobie na wieczorny posiłek. Wieczorem zamiast kolacji parzył ziółka, bo tak kazała mu matka. Dobrze, że nie pił alkoholu, boby mówił: „wódeczka”, „piweczko” i „winko”.

– Lepiej byś namówił swojego syna, żeby zabrał się do jedzenia karpia, bo ryba zaraz będzie zimna, to znaczy można zjeść rybę na zimno z chrzanem, ale lepiej na ciepło – zwróciła się do męża matka, a do mnie powiedziała: – Zapakuję ci resztę karpia do domu, to sobie odsmażysz, chcesz też pierogów i zupy w słoik, prawda? – zadała pytanie retoryczne.

Naturalnie, że nie chciałem i oczywiście, że się zgodziłem.

– Nam nic nie pakuj – na wszelki wypadek wypaliła siostra, a szwagier, oderwawszy się od karpia, z którego zadziwiająco sprawnie wydobywał ości i pochłaniał z determinacją poszarzałe mięso, wybałuszył oczy, jakby jednak jakąś ość połknął i ta stanęła mu w przełyku. Powiódł tymi oczyma wielkości piłeczek pingpongowych po wszystkich wigilijnikach i nic nie powiedziawszy, powrócił do pochłaniania ryby, a ja już wiedziałem, że kompulsywnym jedzeniem rekompensuje sobie niemożność napicia się alkoholu.

No a potem był makowiec oczywiście. Kiedy na stół wjechała patera z ciastem, poszedłem do kuchni zrobić kawę. Na szczęście znalazłem rozpuszczalną, bo obawiałem się, że do picia będzie wyłącznie mięta, dziurawiec, względnie herbata owocowa, której wręcz nie znoszę. Jednak uchowała się kawa rozpuszczalna wielkiego kawowego koncernu, dzięki Bogu nie zdrowa kawa z cykorii ani zbożowa, czego przecież mogłem się spodziewać.

– Komu kawy?! – zawołałem z kuchni.

– Dla nas nie rób! – odkrzyknęła matka. – My nie chcemy!

– Ale ja chcę! – krzyknęła moja siostra.

– Ja też! – zabulgotał głośno szwagier.

Wyjąłem zatem z szafki trzy stare, lekko obtłuczone kubki i wsypałem do każdego z nich kopiastą łyżeczkę granulatu, słysząc, jak matka woła z pokoju:

– Picie kawy na noc jest niezdrowe, nie będziecie mogli zasnąć i dostaniecie palpitacji! Lepiej, żebyście sobie naparzyli dziurawca, jak już chcecie coś pić!

Aż się zdziwiłem, że pośród ziółek nie było trujących lekarstw, na przykład: lulka, ciemierzycy, bielunia, liści wilczej jagody, a jedynie poczciwe: dziurawiec, mięta, kocimiętka i krwawnik na wzdęcia, niestrawności i skurcze jelit. Woda się zagotowała, zalałem granulki i zajrzałem do lodówki, by sprawdzić, czy jest mleko; nie było.

– Nie ma mleka! – zawołałem rozczarowany w kierunku dużego pokoju.

– Niech będzie czarna! – odkrzyknęła siostra.

– Czy wy musicie tak wrzeszczeć?! – krzyknęła matka. – Nie możesz tu przyjść i powiedzieć normalnie?!

Ekwilibrystycznie ująłem trzy gorące kubki i uważnie, aby nie rozlać i nie musieć się tłumaczyć z poplamienia dywanów, poszurałem do pokoju. Postawiłem delikatnie kawę przed siostrą i szwagrem, a sam zasiadłem nad talerzem, na którym już leżał wielki kawał makowca. Kawa z mlekiem byłaby lepsza, ale nie warto narzekać, makowiec z naparem z dziurawca albo kocimiętki byłby zdecydowanie mniej akceptowalny. Odkroiłem widelczykiem kawałek ciasta i wepchnąłem go do ust, popijając natychmiast kawą; sprawiło mi to przyjemność. Najważniejsze, że udało się uniknąć karpia; mój przydział błotnej ryby znów leżał na półmisku; matka musiała go zabrać z mojego talerza i tam położyć. Siostra siorbała nerwowo kawę, a szwagier rozparty na krześle z kretyńskim uśmiechem obstukiwał paznokciem parujący kubek. Siostra oderwała usta od naczynia i powiedziała:

– Będziemy się niedługo zbierać. Prawda, kochanie? – Tu zwróciła głowę ku mężowi.

– Ma się rozumieć – powiedział szwagier z lekceważącym uśmiechem i sięgnął po kubek z kawą. – Dziękujemy za wszystko. – Wstał nagle i ukłonił się moim rodzicom. – Wszystko było pyszne i atmosfera wspaniała, prawdziwa świąteczna, jak za dawnych lat, że tak powiem.

Wciskając w usta kolejny kawałek makowca i popijając kawą, zacząłem się zastanawiać, czy mój szwagier jest kretynem, czy też sztukę mimikry doprowadził do doskonałości i tylko rewelacyjnie kretyna udaje. Skłaniałem się ku drugiej ewentualności. Będąc organicznym kretynem, jednak by chyba nie zrobił kariery w wielkim międzynarodowym koncernie motoryzacyjnym, natomiast przekonująco udając kretyna, z pewnością takie sukcesy w korporacji mógł osiągnąć. Jeśli był cynicznym graczem, udatnie odgrywającym rolę idioty przed przełożonymi, tak jak odgrywał ją przed moimi rodzicami, to należał mu się szacunek.

– Zapakuję ci jedzenie do domu – powiedziała do mnie matka. – Karpia do odsmażenia, pierogi też możesz sobie podsmażyć na oleju, tylko na małym ogniu, zupę ci też dam.

– Dobrze, dziękuję bardzo.

– Nam nic nie dawaj – wtrąciła się moja siostra – bo my musimy na jeszcze jedną wigilię do znajomych pojechać.

– Wcale wam nie proponowałam – odparła matka, nawet na nich nie patrząc, bo właśnie podźwignąwszy się znad stołu, szła do kuchni pakować mi prowiant.

– I może jeszcze poproszę kawałek makowca! – zawołałem.

Moja siostra spojrzała z politowaniem, a może z pogardą; oportunistyczny maminsynek, pomyślała pewnie, a szwagier wręcz zaczął się śmiać; prawdopodobnie miał mnie za ciężkiego frajera i buca. Takie jego prawo, był przecież posiadaczem ładnej żony, dobrej pracy i dużego samochodu. Ja z tych trzech rzeczy miałem tylko samochód, ale i tak trzy razy mniejszy od jego terenówki.

Oboje zbierali się już do wyjścia; przeciskali się między mną siedzącym za stołem a ścianą, na której wisiała reprodukcja obrazu Wojciecha Kossaka Piłsudski na Kasztance. Siostra przesunęła się za moimi plecami, nie dotykając mnie; nie odwróciłem ku niej głowy, ale czułem, jak wciąga powietrze i brzuch, żeby się o mnie nie otrzeć, chociaż przecież wcale nie miała wystającego brzucha. Była szczupła, zgrabna, proporcjonalna, może dlatego, że nie urodziła dziecka, o co matka miała do niej pretensje. Szwagier idący za żoną klepnął mnie protekcjonalnie w ramię i podążył do przedpokoju, gdzie siostra już wkładała kozaki – widziałem to, bo poderwałem się nerwowo z krzesła i ruszyłem za nimi. Chciałem się pożegnać, ucałować siostrę, podać rękę szwagrowi i też już uciekać z tego mieszkania do siebie, otworzyć butelkę wina i wreszcie się zrelaksować: włączyć muzykę albo puścić film, najlepiej: gangsterski, szpiegowski, sensacyjny, coś, co będzie tematyką i nastrojem jak najdalsze od świątecznej atmosfery.

Moja siostra wzuła już eleganckie kozaki, dzięki czemu prezentowała się teraz olśniewająco i zmysłowo. Jak wiele potrafią w człowieku zmienić buty – pomyślałem, widząc, że w tych kozakach nie tylko jest wyższa i dostojniejsza niż w samych rajstopach, ale nabiera też godności, siły, swego rodzaju niezłomności, swoistej monumentalności nawet. Włożenie butów przez mojego szwagra nic w zasadzie nie zmieniło – nadal wyglądał jak kretyn i miał minę kretyna. Najprawdopodobniej był geniuszem.

W tym momencie z kuchni wychynęła matka ze sklepową reklamówką, w którą spakowała mi jedzenie – zawiniętego w folię aluminiową karpia, w takim samym srebrnym wdzianku makowiec, pierogi z kapustą i grzybami w emaliowanym białym w koślawe kwiatki pojemniku oraz duży słój, chyba po ogórkach kiszonych albo konserwowych, z jeszcze ciepłą grzybową.

Z ulgą wróciłem do domu, nie zdejmując butów, poszedłem do lodówki, włożyłem paczkę żywnościową do środka, nie przejmując się, że zupa jest wciąż ciepła, mimo iż matka zawsze powtarzała, że gorącego jedzenia nie wstawia się do lodówki, trzeba poczekać, aż wystygnie. Wyjąłem z szafki butelkę caberneta, odkorkowałem, z drugiej szafki wyjąłem kieliszek, odstawiłem go z powrotem i sięgnąłem po szklankę; tak będzie wygodniej, uznałem. Dopiero kiedy nalałem wina do szklanki i pociągnąłem na stojąco pierwszy rozluźniający łyk, zdjąłem kurtkę, marynarkę, koszulę, spodnie, buty i włożyłem szlafrok, by poczuć się swobodniej. Włączyłem Casino Royale, mój ulubiony film z Jamesem Bondem, mimo że widziałem go już trzy razy, ale tego wieczoru nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w coś, czego jeszcze nie oglądałem. Zresztą od lat w święta oglądałem filmy z Bondem, nawet te stare; nie było nic bardziej odprężającego niż wino i niedorzeczny film. Poza tym kochałem się w Evie Green grającej w  Casino Royale Vesper Lynd, złą kobietę, która w pewnym momencie staje się dobra i przez tę przemianę umiera; nieomal płakałem, gdy tonęła w weneckiej otchłani. Eva Green od tego czasu podobała mi się bezgranicznie, choć zwróciłem na nią uwagę już w  Marzycielach Bertolucciego, gdy miała dwadzieścia lat. Była piękna, pragnąłem jej i cierpiałem, wiedząc, że to pragnienie nigdy nie będzie spełnione, a jednocześnie cieszyłem się z tego, bo nie groziły mi rozczarowanie i smutek, jakie towarzyszą temu momentowi, gdy potrzeba zostaje zaspokojona. Żałowałem, że moja siostra nie wygląda jak Eva Green, wtedy kochałbym ją jeszcze bardziej; o ile piękniejsze byłyby święta, gdyby przy stole obok mnie siedziała siostra w skórze Evy Green. Skończyłem pierwszą butelkę wina. Było mi dobrze, lekko szumiało w głowie, ale na pewno nie byłem pijany, potężny posiłek wigilijny zniwelował działanie alkoholu, może stałem się nieco senny. Jednak nie tak, żeby nie otworzyć drugiej butelki wina. Napięcie poświąteczne jeszcze nie puściło, na szczęście nie musiałem iść następnego dnia do rodziców na obiad, tak jak wielu moich znajomych, którzy pielgrzymowali do rodzin nie tylko w Wigilię, ale też w pierwszy i drugi dzień świąt. Miałem jedzenie od matki, miałem pod domem niewielki rodzinny sklep, otwarty nawet w Nowy Rok, i pierwsze dni świąt, zatem nie groziło mi, że zostanę bez jedzenia i alkoholu. Otworzyłem drugą butelkę i wygodnie rozsiadłem się na kanapie, jednocześnie myśląc, jak tam koniec dnia spędza siostra. Pewnie wyszli już z kolejnej wigilii i były dwa scenariusze: mój szwagier obżarty i opity jak wieprz zwalił się na łóżko i teraz chrapie potężnie, podczas gdy siostra zmywa przed lustrem makijaż i smutnym, zmęczonym wzrokiem spogląda w taflę zwierciadła, które nie odpowiada na jej pytanie, kto jest najpiękniejszy w świecie. A potem moja siostra, spędziwszy cały wieczór na trzeźwo, wreszcie może się napić, tak jak ja się napiłem, więc siedzi na kanapie z podwiniętymi nogami i upija się metodycznie. Druga zaś możliwość była gorsza – moja siostra i szwagier pieprzą się teraz jak szaleni, wcale nie delikatnie i czule, ale maniakalnie jak zwierzęta, choć wyrafinowanie jednocześnie, czy raczej wymyślnie, fantazyjnie. To znaczy moja siostra robi to fantazyjnie i wymyślnie, bo żadnego wyrafinowania, także w łóżku, po moim szwagrze się nie spodziewałem. Nigdy nie miałem wątpliwości, że siostra musi być świetna w łóżku; mój szwagier nie zasługiwał na nią, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Myśl o tym, że ona robi mu loda, była wręcz nie do zniesienia, tym bardziej że miałem pewność, iż uwielbia to robić i robi fantastycznie. Widziałem, jak obejmuje ustami jego członek, palcami jednej ręki podtrzymuje pień, jednocześnie wykonując dłonią ruchy w górę i w dół. Nie mogłem tego wytrzymać, usiłowałem odgonić te wizje, ale one wciąż pchały mi się przed oczy. Widziałem, że szwagier jest już pijany, więc nie w najwyższej formie seksualnej, i tylko mistrzowskim rękom i ustom mojej siostry zawdzięcza, że jego fiut nie opada jak nieudany omlet. Chciałby jej się spuścić do ust, ale nie może, ona przyspiesza ruchy ręką, a w końcu dosiada go i ujeżdża. Słyszałem jego stękanie i jej jęki, moja siostra najpierw jedzie przez chwilę stępa, potem cwałuje na nim, galopuje, zamykając mu usta dłonią, i wreszcie przechodzi do prawdziwej szarży jak na armaty pod Somosierrą, które wystrzeliwują tylko jedną rozpaczliwą salwę i padają zdobyte. Widziałem jej mocne uda, jej smukłe łydki, piersi wciąż twarde, ten grymas twarzy, który zarezerwowała dla rozkoszy i sarkazmu, oczy, w których zawsze błyszczy kpina albo złość. Zobaczyłem, jak z niego zsiada i kładzie się obok, odgarniając włosy z twarzy, słyszałem wyraźnie, jak oboje dyszą – on chrapliwie niczym konający gruźlik, ona jak biegaczka po minięciu linii mety w biegu na osiemset metrów.

Byłem w połowie drugiej butelki i roztrząsałem, czy ją skończyć czy też odstawić. Czułem się zrelaksowany, spokojny, obraz galopującej siostry zniknął mi sprzed oczu. Wytarłem się chusteczkami higienicznymi, poszedłem pod prysznic i biczowałem się pokutnie ostrym strumieniem wody; nie szczędząc sobie chłodzącego mentolowego żelu, dokładnie szorowałem podbrzusze i krocze. Wyszedłem z łazienki o wiele lżejszy, jakbym strawił wszystkie świąteczne dania. Rozwaliłem się na kanapie, głęboko oddychając, i sięgnąłem ponownie po butelkę; trzeba ją skończyć i pójść spać, uznałem i tak też zrobiłem. Spałem źle, nic mi się nie śniło; kilka razy rzuciłem się w pościeli, przewracając się na drugi bok jak wieloryb wyskakujący z oceanicznej toni; spałem, ale jednocześnie rejestrowałem to, co się ze mną dzieje.

Rano obudził mnie irytujący dźwięk telefonu. Już dawno powinienem był zmienić melodyjkę, bo Scotland the Brave doprowadzała mnie to furii. Ciężko zwlekając się z łóżka, postanowiłem wgrać sobie klasyczny dźwięk dzwonka telefonu stacjonarnego. W pierwszy dzień świąt zrywać udręczonego człowieka o brzasku to wyjątkowa niegodziwość. Na ekranie wyświetlało się słowo „matka”. Zawsze, gdy widziałem te pięć liter, robiło mi się słabo, teraz też poczułem, że drętwieją mi ręce, a pot płynie ze wszystkich porów. Przesunąłem palcem po ekranie dotykowym, przystawiłem aparat do ucha, sennie wystękując: „Dzień dobry, mamo” i poczułem, że wiem już, co powie. Że to wszystko przez tego sukinsyna, zawsze wiedziała, że przez niego będzie nieszczęście, że to on prowadził pijany, gdy wracali nocą do domu, straszliwa tragedia, dlaczego ona mu pozwoliła usiąść za kierownicą. Pojąłem, że nie zobaczę już nigdy siostry, ale przecież nie będę umiał przestać o niej myśleć i reszta mojego życia upłynie na rozpaczaniu. I nigdy nie pojadę już na Ursynów do tego bloku z wielkiej płyty; nigdy, choćby nie wiem co się stało.

MATKA I CÓRKA

Zawsze kiedy miała jechać na Ursynów, do matki na sobotni bądź niedzielny obiad, robiło jej się niedobrze. Mdliło ją i czuła, że zaraz zwymiotuje. Zresztą wymiotowała czasami, najczęściej po którymś z telefonów od matki, nieodmiennie zamiast: „dzień dobry”, „cześć”, „co słychać” bądź „jak się masz”, zaczynającego się od „no co się nie odzywasz” albo „dlaczego nie dzwonisz”, względnie „co się z tobą dzieje”, albo „gdzie teraz jesteś”, wszystko bez pytajników, bez wypowiadania tego słynnego znaku graficznego. Zawsze były to pytania w formie zdań oznajmujących, podmurowanych mocnym wyrzutem. Po takiej rozmowie, nieodmiennie opierającej się na jej jednostronnym tłumaczeniu, że nie miała czasu, że dużo pracy, że ciężki okres w firmie, że trzeba było pisać raport, co czasami było prawdą, a czasami nie, biegła do łazienki, klękała jak przed konfesjonałem, z niezwyczajną siłą obejmowała oburącz muszlę i wymiotowała wszystkim, co wcześniej zjadła, a nawet tym, czego jeszcze nie zdążyła zjeść. Wymiotowała tym, co zjeść w najbliższym czasie planowała, wymiotowała nierozpakowaną zawartością lodówki, wymiotowała menu restauracji, do której wybierała się ze znajomymi w najbliższy piątek, wymiotowała listą zakupów do zrobienia w delikatesach, wymiotowała nawet przepisami kulinarnymi przeczytanymi we wtorkowym wydaniu pisma „Palce lizać”, które zawsze z przyjemnością przeglądała pełna podziwu, że można robić takie ładne zdjęcia jedzenia. Wiedziała, że są nawet fotografowie, którzy w robieniu zdjęć jedzenia się specjalizują; choćby stanęła na swojej bolącej, udręczonej głowie, to nigdy żadna sałatka, makaron, zupa w jej wykonaniu nie będzie tak ślicznie się prezentować jak na zdjęciach w pismach kulinarnych, zatem wymiotowała także tymi zdjęciami.

Przyczyną torsji nie była wizja samego wchłaniania sobotniego bądź niedzielnego obiadu, bo Wiktoria nie była ani anorektyczką, ani bulimiczką, a matka gotowała dobrze, a nawet bardzo dobrze, podług starej dobrej szkoły Lucyny Ćwierczakiewiczowej, a raczej swojej matki i swojej babki, ponieważ ta alchemiczna wiedza kulinarna przechodziła na kolejne pokolenia kobiet w tej rodzinie niczym rodowe klejnoty. Aż do Wiktorii, która nie potrafiła gotować wcale, tego talentu jej zabrakło; w każdej rodzinie w pewnym momencie wymiera jakaś cecha. Wiktoria nie miała też obsesji odchudzania się, na które to schorzenie cierpiało tak wiele jej koleżanek z pracy i nie z pracy także, znajomych odżywiających się wedle modnej diety bezglutenowej, unikających węglowodanów, dostających histerii na widok pieczywa i ziemniaków. O nie, Wiktoria jadała chętnie, a najchętniej w miłym towarzystwie, w warszawskich bistrach, kawiarniach i restauracjach. Matka jej jednak do miłego towarzystwa się nie zaliczała, nie można z nią było bowiem przy jedzeniu prowadzić niezobowiązujących rozmów; każda rozmowa z matką była bardziej niż zobowiązująca, brakowało miejsca na śmiech i grzebanie w talerzu współbiesiadnika, popijanie wina do posiłku, opowiadanie głupich dowcipów i plotek z miasta czy tym bardziej wygłaszanie niewinnych ekspiacji. Wiktoria wiedziała już od dawna, że wszystko, co powie, może być użyte przeciwko niej w niekończącym się procesie cywilnym, jaki matka wytoczyła córce jeszcze w głębokim dzieciństwie, i jak to z procesami cywilnymi bywa, ten też ciągnął się długie lata i skutkował wyrokami w zawieszeniu, apelacjami, kasacjami i kolejnymi rozprawami.

Ileż to razy brałam ją na powierniczkę swoich sekretów, mówiła Wiktoria przyjaciółce z biura na Służewcu, kiedy wyskakiwały przed budynek na szybkiego papierosa, a ona wszystko świetnie zapamiętywała i wyciągała mi to zawsze wtedy, kiedy byłam najbardziej bezbronna, obolała, nieszczęśliwa. Wówczas niczym sprytny prokurator wygrzebywała kolejny dowód mojej winy, swoich zaś przewinień nigdy nie pamiętała, nigdy, nigdy, wyparła wszystko, podnosiła głos Wiktoria i ze złością zgniatała niedopałek w przepełnionej popielniczce.

Starała się zatem nieustannie i desperacko wykręcać od tych wycieczek z Młocin na Ursynów pierwszą linią metra, od jednego jej krańca po prawie kraniec drugi, bo nie na Kabatach, w udzielnym księstwie nowych bloków udających apartamentowce, lecz dwie stacje wcześniej, na Imielinie, trzeba było wysiąść i iść kilka minut do szarego jak nagrobek bloku z wielkiej płyty przy ulicy Cynamonowej, gdzie wcale cynamonem nie pachniało.

To był najgorszy etap upodlającej wycieczki weekendowej, kiedy Wiktorii było najbardziej niedobrze, najsilniej słabo i czuła psychosomatyczne bóle całego ciała, mulenie w żołądku i łupanie w głowie. Usiłowała stępić panikę dwoma cienkimi mentolowymi papierosami z rzędu, a potem szybko żuła mocno miętową gumę, gdyż matka prowadziła od zawsze swoją antynikotynową krucjatę i Wiktoria, mimo że skończyła już trzydzieści pięć lat, wciąż z tym paleniem ukrywała się przed matką niczym w licealnych czasach.

Jechała zatem, gdy już nie jechać nie mogła. Gdy wszystkie prawdziwe i zmyślone wymówki straciły termin przydatności do użycia, jechała i liczyła stacje: Wawrzyszew, Stare Bielany, Słodowiec, Marymont, i czuła się coraz gorzej, nieuchronnie zbliżając się do stacji Imielin, choć jeszcze tyle stacji było po drodze – Plac Wilsona, Dworzec Gdański, Ratusz-Arsenał. Ale pociąg metra jechał szybko i płynnie, zwłaszcza że tak zwane potoki pasażerskie w soboty i niedziele były małe, a więc nieliczni tylko wsiadali i wysiadali. Świętokrzyska, tutaj często myślała, żeby przesiąść się do drugiej linii i pojechać na praską stronę Wisły, wysiąść na stacji Stadion Narodowy albo Dworzec Wileński i powłóczyć się jeszcze gdzieś nad Jeziorem Kamionkowskim, po parku Skaryszewskim albo i nawet po ulicy Targowej, by odwlec wizytę na ulicy Cynamonowej, zadzwonić do matki i powiedzieć, że przeprasza, ale będzie trochę później, bo nagle jej coś wypadło.

I