El Roi - Skrzypczak Beata - ebook + audiobook + książka

El Roi ebook i audiobook

Skrzypczak Beata

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Estera, młoda Żydówka, dorasta w Nowym Sączu, który przed wojną był miastem wielu kultur. Po śmierci babci postanawia poznać przeszłość swojej rodziny.

 

Jakub, dziennikarz i podróżnik, poznaje w Urugwaju tajemniczą kobietę i dla niej gotów jest odmienić całe swoje życie.

 

Adela, siedząc przy łóżku umierającego ukochanego, opowiada o wojennych losach swoich najbliższych w  cieniu Auschwitz, a także wspomina szkolne lata w Nowym Sączu.

 

Pozornie tych troje nie ma ze sobą nic wspólnego. Łączy ich jednak historia, której początków trzeba szukać jeszcze w czasach II wojny światowej. Każde z nich sięga w przeszłość, aby znaleźć w niej prawdę – i każde z nich się przed nią broni, bo ta prawda może być zarówno darem, jak i klątwą.

 

 

 

„Powieść Beaty Skrzypczak rozgrywa się w pół drogi między błogosławieństwem a przekleństwem, jak każda z historii Narodu Wybranego. Patrząc głębiej, można w historii Estery, Adeli i Jakuba dostrzec analogie do opowieści ze Starego Testamentu. Kto okaże się Abrahamem, a kto Izaakiem, kto Rachelą, a kto Leą, kto Jakubem, oszustem walczącym z samym Bogiem, a kto Kainem z krwią na rękach — tego dowiadujemy się dopiero w emocjonującym finale książki. Rodzinne historie skrywają tajemnice równie niepokojące co grobowiec starego cadyka Chaima Halberstama. Nade wszystko jednak jest to opowieść o jireh – o radości i smutku, o afirmacji życia i wszystkiego, co ono ze sobą niesie. I dobrego, i złego.”

 

Radek Rak

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 53 min

Lektor: Joanna Domańska
Oceny
4,2 (25 ocen)
10
10
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Z braku laku…

Nie odnalazłam w tej powieści, ani dobrej formy literackiej, ani ważkości tematu, ani mocnego akordu emocjonalnego. Jest to bardzo przeciętna, nie do końca wiarygodna historia, przeciętnie opowiedziana. Nazbyt egzaltowana i egotyczna w dziwnej wstydodumie z głęboko ukrywanego żydostwa. Niby o poszukiwaniu rodzinnych korzeni, w rzeczywistości o....? Debiut, jak przeczytałam w zapowiedzi, w związku z czym podwyższam nieco ocenę bo wiadomo, nie od razu Kraków zbudowano.
00
majka153

Nie oderwiesz się od lektury

warta uwagi piękna opowieść
00
dabrowskaczyta

Dobrze spędzony czas

EL Roi jest to debiut naszej kochanej Beatki. Jest mi bardzo miło, że mogłam przeczytać jej debiutancką powieść. Mimo tego, że na początku było mi bardzo ciężko wię wciągnąć w powieść to później nie chciałam jej odkładać, bo chciałam wiedzieć jak to wszystko się potoczy. Wojenne wzmianki bardzo mi przeszkadzają w książkach. Nawet jeśli jest tego nie wiele. Nie mam w sumie nawet pojęcia skąd mi się to wzieło. El Roi będę polecać każdemu, bo to pięknie napisana I piękna historia sama w sobie. Estera jest młodą Żydówką dorastającą w Nowym Sączu. Po śmierci swojej babci postanawia wrócić do korzeni aby poznać historię swojej rodziny. Andrzej jest dziennikarzem I podróżnikiem. Na wycieczce w Urugwaju wydaje mu się, że spotyka miłość swojego życia. Nie zdaje sobie sprawy, że sobie to sam wmawia. Adela siedząc przy szpitalnym łóżku ukochanego chce po raz ostatni z nim porozmawiać mimo, że on nie może się już odezwać. Chce opowiedzieć mu historie, które on pewnie już zna I te których ni...
00
jakprzezokno

Dobrze spędzony czas

Bardzo piękna i bardzo smutna, chwytająca za serce opowieść. Długo jest enigmatycznie i nie do końca wiadomo jak kilka różnych opowieści sklei się w jedną całość. Jednak kiedy już do tego dochodzi - wydaje się to logiczne i spójne. Przez całą książkę podziwiałam naprawdę piękny, literacki język, który czaruje czytelnika. Zakończenie jest świetne, chociaż złamało mi serce. Całość wypada bardzo dobrze. Warto poznać tę książkę nie tylko dla samej opowieści, ale również dla poznania kultury żydowskiej, obyczajów, a nawet Starego Testamentu. Wiele historii zupełnie nie znałam i było to dla mnie naprawdę ciekawe i ożywcze. Pod koniec kilka teatralnych wydarzeń mnie nie przekonało, moje twarde serce nie do końca to przyjęło, ale mimo to uważam tę lekturę za coś, na co warto zwrócić uwagę. Polecam, bo autorka czaruje słowem i historiami.
00
pannab

Nie oderwiesz się od lektury

52 książka, którą przeczytałam w tym roku. Pierwsza, która wywołała we mnie tyle różnych emocji i przemyśleń. Przyjemnie napisana, przez historię się płynie, a jednocześnie jest się wciągniętym jak przez wir. Polecam, sama myślę, że za jakiś czas do niej wrócę.
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Beata Skrzypczak, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © matriyoshka, © amid,

© vetre,© 9dreamstudio/123rf

Zdjęcie autorki: archiwum własne

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67915-29-8 (EPUB); 978-83-67915-30-4 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pierwszy raz ujrzałam Santa Compañę[1] w Nowym Sączu w 2001 roku, kiedy miałam trzynaście lat. Siedziałam na betonowym zadaszeniu schronu, wierząc, że jego korytarze prowadzą aż pod Ścianę Zachodnią w Jerozolimie. Zobaczyłam ją również w 2012 roku w parku San Domingos de Bonaval w Santiago de Compostela w hiszpańskiej Galicji. Od tego czasu stała się wierną towarzyszką moich kroków, choć wiedziałam, że uchodziła za zwiastun śmierci. Otoczyła mnie czule w Nowym Sączu, gdy paliliśmy wszystkie materiały związane z moim prywatnym, rodzinnym śledztwem. Santa Compaña, Procesja Dusz, otulona mrocznymi cieniami, ogrzewała się w blasku niewielkich, migocących świec, wpatrując się czarnymi źrenicami to we mnie, to w ogień. Każdego innego człowieka wysokie, mroczne postacie w jasnych togach ze szpiczastymi kapturami wystraszyłyby na śmierć. Jednak nie mnie i nie w tym mieście, gdzie po zmroku krążyły o wiele gorsze zmory, które zatraciły się w gęstwinie przerażających sekretów. Zastanawiałam się, czy mężczyźni, którzy ze mną byli, też je widzieli.

14 października 2019 roku spotkałam się z Adamem i Jonahem, by świętować nienawiść do tego, co zakłócało spokój i próbowało wskrzesić przeszłość. Ogień, który rozpaliliśmy, wznosił się niepokojąco wysoko, tak jakby wszystkie lamenty i niewypowiedziany przez ich właścicieli ból wznosiły tfila – modlitwę. Żydowskie powiedzenie mówi, że ptaka, którego uwolnisz, możesz złapać ponownie, w przeciwieństwie do słów, które wypuszczone z ust już nigdy nie powrócą. Chciałam, by przeszłość została trwale zapomniana, wchłonięta przez unoszący się popiół, którego pył pokryłby na zawsze rany i błędy. Musiałam zrobić wszystko, by nie udało się jej wskrzesić, by kolejne dni tylko zatapiały niewyraźne wspomnienia coraz głębiej w otchłani. Może właśnie dlatego Procesja Dusz stanęła tuż obok, nucąc unisono nieznane mi galisyjskie melodie. Gdyby Adam je usłyszał, z pewnością do końca życia nie przestawałby ich śpiewać. On jednak wydawał się zamyślony, jakbyśmy wraz z Jonahem stali się dla niego niewidzialnymi upiorami. Wpatrywał się w ogień, w którego blasku jego męska twarz przybierała o wiele mroczniejsze oblicze.

Pomału dorzucaliśmy kolejne kartki do płonącego stosu, nasze ręce wykonywały pewny siebie, rytualny taniec, a przecież na podstawie zebranych materiałów można by napisać niejedną książkę. O zagładzie, o mieszkańcach Małopolski żydowskiego pochodzenia, o nazistowskich katach okazujących miłosierdzie i tych, którzy zabijali bez opamiętania. Powieści o raniących dłonie owocach czernicy i cieniach podążających za naszymi melodiami. Żegnałam się z każdą z tych historii bez słów, jednocześnie wpatrując się w Kompanię Dusz, ukazującą się wyłącznie tym, którzy w niedalekiej przyszłości mieli stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. Zdziwiłam się, że przyszli dopiero teraz.

– Tutaj jest twój paszport i plan podróży. – Jonah wręczył mi szarą kopertę. Potrząsnęłam nią lekko, spoglądając zaskoczona na mężczyznę. Kąciki jego oczu charakterystycznie drżały. Nie chciał mnie zatrzymywać, choć wiem, że myślał wyłącznie o tym, bym została. – Na miejscu odbierze cię Miguel, zarządca domu.

Adam, choć słyszał jego słowa, nie zareagował wcale. Może jednak wsłuchiwał się w coś nieuchwytnego ludzkimi zmysłami. Wyjęłam z koperty dokument, spojrzałam na nazwę kraju, w którym – jeśli wszystko pójdzie dobrze – jeszcze jedna osoba otrzyma swoje długo oczekiwane zakończenie. Ja. Odczytując nazwę portu lotniczego na bilecie, uśmiechnęłam się. Urugwaj.

CZĘŚĆ 1
ESTERA

Urodziłam się w miejscu, w którym pierwsi Żydzi pojawili się w 1469 roku. W zebranym przez Archiwum Uniwersytetu Jagiellońskiego spisie kahału gminy żydowskiej w Krakowie można znaleźć wzmiankę o Abrahamie z Sącza. Do połowy XVII wieku Żydom nie wolno było przebywać na terenie miasta, co zostało zmienione przez króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego i pod koniec tego wieku było to dwadzieścia jeden osób. W okresie międzywojennym Żydzi stanowili już trzydzieści procent mieszkańców miasta. Do 2010 roku Nowy Sącz szczycił się jeszcze jedną z najjaśniejszych Gwiazd Zarannych – Jakubem Müllerem, przewodniczącym Kongregacji Wyznania Mojżeszowego, opiekunem nowosądeckiego cmentarza żydowskiego. Dzisiaj, nie licząc mnie i mojej babci, Słowianek może w dwudziestu procentach, nie pozostał już nikt.

Wychowywałam się w latach dziewięćdziesiątych, przyglądając się, jak moi rówieśnicy jeździli do Katowic na koncerty Deep Purple, Sinéad O’Connor i Dżemu. W tym czasie w Nowym Sączu największym wydarzeniem towarzyskim były mecze Sandecji, w tamtych czasach III-ligowego zespołu, mocno jednak wpisanego w serca i pięści mieszkańców. Wychowywana wyłącznie przez babcię, dojrzewałam na równi ze swoimi rówieśnikami – z tą różnicą, że oni poświęcali każdą wolną chwilę na tworzenie kultury i historii sławetnej już w mieście kibolskiej dzielnicy Kłopotów, na której najmniejszym szacunkiem cieszyli się donosiciele, a całkiem sporym kibice Stali Mielec. Gdy powstawała dzielnica Kłopotów, mnie przyzywała historia i sztuka. Miałam dwanaście lat, kiedy pierwszy raz odwiedziłam cmentarz żydowski znajdujący się niedaleko położonej w centrum Nowego Sącza Synagogi Grodzkiej. Kiedy więc moi przyjaciele, miłośnicy dresów i pokojowych rozwiązań chuliganie świętowali kolejny wygrany mecz przy akompaniamencie Wind Of Change Scorpionsów, ja z namaszczeniem wyśpiewywałam Hawa nagila[2] przy starym grobowcu Chaima Halberstama[3]. Radowałam się, ponieważ słyszałam, że planowana jest odbudowa Świątyni Jerozolimskiej, a według proroków zwiastowało to nadejście końca świata. Dla Żydów oczywiście oznaczało to pojawienie się Mesjasza, a dla mnie – że w końcu zacznie się coś na tym świecie dziać. Protestanccy mistycy zapowiadali zniknięcie, a raczej pochwycenie połowy mieszkańców tej ziemi, którzy mieli zasiadać w okręgach niebieskich, podczas gdy resztę świata czekała ostateczna walka dobra ze złem, czyli biblijny Armagedon. Byłam nawet na osiedlowej projekcji filmu Pozostawieni[4] i to był ten jeden raz, kiedy chłopaki z Kłopotowa bały się iść w czasie przerwy do łazienki z obawy, że wtedy wszyscy pozostali na osiedlu znikną, a oni jedynie, jako nieliczna garstka, pozostaną, by walczyć z siłami ciemności. Wolałam więc spędzać wolny czas, śpiewając Hawa nagila – słowa nakazywały radować się i cieszyć z powodu utworzenia państwa żydowskiego, Izraela. Choć moi znajomi nie rozumieli, jak można lubić przesiadywanie na cmentarzu bardziej niż na stadionie biało-czarnych, dogadywaliśmy się całkiem dobrze. Do momentu, kiedy poznałam El Roi. Wtedy wszystko się zmieniło.

BERLIN, 2018. ADELA

Wiesz, misiu, moja mama urodziła się w Zabawie. To mała wieś w powiecie tarnowskim, nie ma powodu, byś musiał jej szukać. Niepotrzebnie się dopytujesz. A może mówisz tak tylko dlatego, że próbujesz udawać zainteresowanego? Głuptas. Poczekaj, poprawię ci poduszkę, widzę, że ci niewygodnie. W każdym razie to właśnie tam urodziła się moja mama i wciąż żyła, kiedy Niemcy napadli na Polskę w trzydziestym dziewiątym. Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich z 1895, który pomagał jej namiętnie rozwiązywać krzyżówki, twierdził, że w Zabawie przebywało wtedy trzystu czterech mężczyzn, trzysta dwadzieścia sześć kobiet oraz dwudziestu trzech Żydów. Nie wiem, dlaczego mi przerywasz, wiem, że tak się już nie mówi. Mieszkała tam ze swoimi rodzicami, kiedy naziści zdecydowali się zaatakować Polskę. Przestań, jak mam opowiedzieć tę historię, kiedy wciąż mi przerywasz. Żyła tam, ale nigdy nie chciała o tym za bardzo opowiadać.

Kiedyś wróciłam ze szkoły i pochwaliłam się, że zostałam wyróżniona za wiedzę z religioznawstwa. Prawidłowo odpowiedziałam na pytanie, w którym kierunku ustawione są macewy na cmentarzu żydowskim. No jak to w jakim, głuptasie. W kierunku Jerozolimy. Chcesz to teraz sprawdzać? Nie dokazuj, bo wyrwiesz wenflon, a wiesz, że pielęgniarki się potem denerwują. Macewy na nowosądeckim cmentarzu ustawione są w kierunku południowo-wschodnim. Tam znajduje się Jerozolima, a to istotne dla Żydów miejsce, odkąd wybrał się do niego Abram na spotkanie kapłana Melchizedeka. Miasto nazywało się wtedy Salem i były tam cztery istotne wzgórza – Syjon, Moria, Bezetha i Akra. Wiem, że nie nadążasz, misiu. Nie musisz, odpręż się. To ciekawe, dorastałam niedaleko, sto kilometrów od Zabawy. Całą podstawówkę przeżyłam, myśląc, że po prostu mamy ciemniejszą karnację, jakby brudną, jednak nie cygańską. Moja mama, Józefa, twierdziła, że tak to już mamy, więc specjalnie się nad tym nie zastanawiałam. Przejęłam się jednak, kiedy mojego kolegę, grającego w piłkę na boisku szkoły gimnazjalnej, przezwali „Żydek”. Bo niby co było w tym słowie obraźliwego? Co w ogóle oznaczało to słowo? Miałam wtedy około jedenastu lat i zastanawiałam się nad tym intensywnie. Teraz ciężko jest mi już ukryć moją pięćdziesiątkę. Jesteś słodki, ale nie kłam, wyglądam dokładnie na tyle lat, ile mam. W każdym razie cały czas go tak przezywali. Tak, już wracam do historii.

Dwa lata po rozpoczęciu wojny, w 1941, całą rodzinę babci zmuszono do przeniesienia się z domu do stodoły – jeśli w ogóle można było tak nazwać zniszczony budynek z dziurawym dachem i kilkoma meblami, które znajdowały się tam wyłącznie dlatego, że były zbyt zniszczone, by używać ich na co dzień w domu i sieni. Wtedy jednak nie wyrzucało się niczego, co nadawałoby się choćby do spalenia w piecu. Każdy stary kawałek drewna mógł przysłużyć się rodzinie i dać odrobinę ciepła podczas mroźnych dni. W stodole słomiany dach przeciekał, kury biegały im między nogami, co było i tak dużym jireh dla całej rodziny. Nie bądź niecierpliwy, za moment ci wyjaśnię, co to oznacza. Innych ludzi we wsi pozbawiono o wiele cenniejszych rzeczy niż dom. Cała Zabawa została poświęcona na ołtarzu ludzkiej mściwości, jak wiele innych miast w Polsce. Nie będę ci opowiadać o wojnie, chodziłeś przecież do szkoły. W mojej rodzinie jej skutki objawiały się tym, iż szuflady były pełne kluczy, miedzianych drutów i innych drobiazgów, dzięki którym dałoby się przeżyć każdą możliwą apokalipsę. Kuchnia, w której się wychowałam, była niewielka, metr na trzy metry, ale wciąż pamiętam te szafki pełne dosłownie wszystkiego. Według mojego taty, Kazimierza, każda rzecz mogła się przydać, nie należało pozbywać się nawet z pozoru nic nieznaczących przedmiotów. Dzięki temu, w razie konieczności, można było samemu zrobić przewodnik elektryczny czy przetopić metale na potrzebne w danym momencie narzędzie. No wiesz, na wypadek, gdyby znów wybuchła wojna. Był w tym pewien dramatyzm – każdy z nich żył, spodziewając się, że lada moment znowu rozlegną się huki wybuchów i świst pocisków. To zmieniało ludzi, sprawiało, że ich życie było nieustającym przygotowywaniem się na kolejne nieszczęście. Z każdym dniem, pochylając się nad szklanką czarnej kawy, zaciskali na niej mocno dłoń, a ich serca zastygały w coraz większym lęku. A przecież były już lata dziewięćdziesiąte. W każdym razie mama ogólnie mało mówiła o tamtych czasach. Wolała żyć tym, co tu i teraz, bywały jednak takie momenty, że opowieści same z niej wypływały. Jakby to, co gromadziło się w jej wnętrzu od lat, ostatecznie musiało wydostać się na zewnątrz. Odkładała wtedy to, co czytała, a lubiła zatapiać się w świecie Margit Sandemo i jej Sadze o ludziach lodu, i opowiadała.

W Zabawie w czterdziestym pierwszym zaczęło pojawiać się coraz więcej Niemców. Wiem, misiu, nazistów. Gestapo wyłapywało Żydów i Polaków, małe wsie jak Zabawa były niby dmuchawce na wietrze, niczym nie osłaniane, nawet w najmniejszym stopniu nie chronione. Mama Józefa wspominała moment, w którym naziści wysłali do ich wsi generała o zgasłych oczach, jak mówiono w gminie. Rosłego, oschłego mężczyznę ulokowano w głównej części ich domu. Nie pytaj, proszę, dlaczego. Nie wiem, czy w tamtym okresie można było się doszukiwać jakiegokolwiek sensu w działaniach wroga. Może wybrali rodzinne gospodarstwo mojej mamy z uwagi na duży plac przed domem, gdzie bez problemu mógł się zmieścić czołg? Dom znajdował się na końcu wsi, panował tam względny spokój, o ile można o nim mówić, biorąc pod uwagę, że trwała wojna. Może ulokowali go w tym domu dlatego, że znajdowały się w nim dwie spore sypialne i taras z widokiem na małe jezioro. Kiedyś czytałam, że w tamtych rejonach można było znaleźć orzech wodny. Prócz tej gminy w Polsce odmiana ta występowała tylko w Azji. To taka ciekawostka, głuptasie. Do czego miałby służyć rodzinie ten botaniczny okaz, skoro nie dało się go spalić w piecu ani włożyć do piekarnika.

No więc wojsko przywiozło rosłego mężczyznę, który już samym spojrzeniem paraliżował sąsiadów i właścicieli pobliskich domostw. Wieść o nowym lokatorze szybko rozniosła się po całej wsi, na dodatek generał okazał się w usposobieniu dokładnie taki, na jakiego wyglądał. Z nikim nie rozmawiał, wymagał i srogo karał każdego, kto choćby krzywo na niego spojrzał. Żołnierze Wehrmachtu, którzy co jakiś czas do niego zaglądali, potrafili po drodze rozjechać czołgiem kozła lub małe źrebię – nie liczyli się wtedy ani z ludźmi, ani ze zwierzętami. Moja mama tylko raz opowiedziała mi o nieznośnym bólu, jaki odczuła, gdy te diabły przejeżdżały przez ich wieś. Niemiec, sterujący piekielnym monstrum, zauważył jej ukochanego kozła, który wesoło biegał dookoła. Biedne stworzenie nie zdążyło uciec, gdy czołg swym przytłaczającym ciężarem przejechał po nim. Przeraźliwe zawodzenie maltretowanego stworzenia wraz z odgłosem miażdżonych kości rozbrzmiewało tuż obok niej. Wydaje mi się, że ból, który wówczas poczuła, nigdy nie osłabł. Myślę, że jej serce pękło na widok tej okrutnej sceny, której nie mogła zrozumieć ani zapomnieć. A potem zjawił się generał.

Nikt nie wiedział, w jakim celu przyjechał i na jak długo miał zostać. Gestapo w Zabawie prowadziło intensywne działania przeciwko ludności żydowskiej, szukano również osób, które mogłyby wydawać Polaków zaangażowanych w działania partyzanckie. Generał wysyłał raporty, spisywał mieszkańców i wydawał rozkazy Niemcom, którzy w konsekwencji pozbawiali mieszkańców gminy cennych dla nich dóbr. Mama twierdziła, że był człowiekiem okrutnym, złośliwym, wymuszającym absolutną ciszę, kiedy przebywał w domu. Kota traktował lepiej niż ludzi. Mieszkał u nich ponad dwa lata, rodzina przetrwała jedynie z uwagi na to, że w tym czasie we wszystkim mu usługiwała. Tak więc mama z rodzicami zmuszeni byli żyć w zimnej i wilgotnej stajni. Jedynie kiedy temperatury stawały się minusowe, pozwalał im spać w sieni. Mama Józefa, która miała zaledwie siedem lat, gdy przybył, zanosiła mu codziennie obiad. Ze wszystkich cech fizycznych zapamiętała głównie jego ciemnoniebieskie oczy, niedostępne i pełne złości. Przez cały ten czas nie wypowiedział do nich ani słowa. Mama sprzątała, przynosiła mu jedzenie, instynktownie wiedziała, jakie obowiązki wykonywać. Niekiedy generał coś do siebie mamrotał, wykonując gwałtowne ruchy dłonią. Innym razem polecenia wydawali żołnierze, gdy przynosili mu kolejne raporty. Z uważnością obserwowała jego mimikę, gesty i ruchy, i to, jak pozwalał kotu bawić się swoim wiecznym piórem. Kota traktował lepiej od ludzi.

Daj mi spokój, nie oceniam. Sam oceniasz teraz mnie. Będę mówić to, co będę chciała. Kota traktował lepiej od nich. A teraz mnie przytul, zanim zawołam pielęgniarkę, by podała ci leki.

ESTERA

Każdego roku, w czasie menachem[5] aw, piątego miesiąca żydowskiego kalendarza, licząc od wyjścia Izraelitów z Egiptu, Żydów ogarnia zbiorowa żałoba. W tym czasie należy odmówić sobie wszelkich przyjemności, łącznie ze spaniem na miękkim podłożu. Wspomina się wtedy Hebrajczyków, którzy opuścili niewolę wraz z Mojżeszem, i ich czterdziestoletnią tułaczkę po pustyni, zniszczenie Pierwszej Świątyni przez Babilończyków w 432 roku p.n.e. oraz Drugiej przez Rzymian w 69 roku n.e. Nie trzeba jednak być Żydem, by doświadczyć w swoim życiu aw. Wystarczy przejść się po lokalnym cmentarzu i zobaczyć przebywających tam żałobników albo odwiedzić oddział onkologiczny. Milionom ludzi na świecie kończy się świat, kiedy obcy naród atakuje ich kraj, zmuszając ich do tułaczki i rozpoczęcia nowego życia w innym państwie, choć nie znają nawet języka, w jakim porozumiewają się jego mieszkańcy. Aw doświadczają ci o pokruszonych sercach, porzuceni, tęskniący za kimś tak bardzo, że już zapomnieli, co to znaczy wziąć pełny oddech. Każdy człowiek doświadczy prędzej czy później swojego miesiąca aw. Moim pierwszym okazał się okres, w którym straciłam mamę.

W 1989 roku, kilkanaście miesięcy po moich narodzinach, nieznany sprawca, najprawdopodobniej – jak twierdziła moja babcia – narkoman, zaatakował nożem moją mamę. Dramat rozegrał się na drewnianym moście wiszącym nad rzeką Kamienicą, po którym przechodziła. Napastnik zadał jej kilka śmiertelnych ran, a gdy zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, w panice wskoczył do rzeki, która w tamtym miejscu była rwąca i niebezpieczna. Wszystko zadziało się szybko i bezlitośnie. Jego ciała nigdy nie odnaleziono, tak samo jak ciała mojej mamy, która chcąc się ratować, najprawdopodobniej straciła równowagę i wpadła do wody. Znaleźli się świadkowie, którzy widzieli tę scenę z daleka. Zgodnie zeznali, że walczyła o przetrwanie, ale w końcu straciła siły i została porwana przez rwący nurt. Na brzegu znaleziono jedynie zakrwawiony fragment materiału, który przypominał ubranie, jakie miała na sobie.

Kilka miesięcy po tym zdarzeniu oficjalnie uznano zarówno nieznanego sprawcę, jak i moją mamę za zmarłych. Brak środków finansowych i wystarczającej liczby funkcjonariuszy do dalszych poszukiwań sprawił, że zeznania świadków i ekspertów przyjęto za wiarygodne i potwierdzono to, o czym od dawna się mówiło – ofiara z pewnością nie miała szans, by przeżyć. Jednakże milicja, a następnie już policja nowosądecka wraz z ważnymi urzędnikami miejskimi jeszcze przez wiele lat nie dawali za wygraną. Organizowali poszukiwania nad Kamienicą – niestety, zabrakło twardych dowodów na możliwość przeżycia mojej mamy. Często spotykałam się z podejrzliwymi spojrzeniami i denerwującymi pytaniami ze strony funkcjonariuszy, którzy byli pewni, że wiedziałam więcej, niż mówiłam. Był taki moment, że życie moje i babci Józefy stało się mocno uciążliwe pod ich nieufnym okiem – jakbym ukrywała mamę w moim pokoju i tam karmiła ją suchymi chrupkami oraz dawała do picia wodę w misce. Musiałam tłumaczyć policjantom, że nie trzymam jej również na strychu, że nie zajmuje tam małego pomieszczenia z oknem skierowanym na wschód, by móc widzieć pierwsze promienie słońca. Po latach na szczęście ich zapał osłabł.

Ojca nigdy nie poznałam, w dokumentach widniał jedynie zapis, że jest nieznany. Moim jedynym i prawowitym opiekunem stała się babcia Józefa. Od tego czasu radziłyśmy sobie we dwie.

No prawie. Do naszego domu często przychodził Daniel, przyjaciel mamy, który nigdy nie pogodził się z jej śmiercią. Nigdy nie przegapił moich urodzin ani żadnej ważnej uroczystości. Spędzał ze mną i babcią każde święta. Był przystojnym mężczyzną i nie rozumiałam, dlaczego nie chciał się ożenić z żadną zabiegającą o jego względy mieszkanką Kłopotowa. Nie narzekałam jednak na to, gdyż stał się dla mnie ojcem, którego nie miałam. Cierpiałam, widząc, że mijające lata nie wygasiły w jego oczach bólu, który pojawiał się za każdym razem, gdy spoglądał na zdjęcie mojej mamy znajdujące się na brązowej meblościance w naszym niewielkim mieszkaniu. Daniel posiadał dwie restauracje w mieście. Nad wejściem każdej z nich napisałam kredą „El Roi”. On chronił nas, więc ja chciałam w ten sposób ochronić jego – tak jak Izraelici, którzy mazali krwią odrzwia swoich domów, by śmierć omijała ich progi.

Nie licząc Daniela, żyłyśmy we dwie i dobrze sobie radziłyśmy. Babcia była niewysoką kobietą o krótkich, farbowanych blond włosach, z dużymi, orzechowymi oczami, tęższą figurą naznaczoną czasem i ciężką pracą. Piękna, o wrażliwym sercu – miała ulubionego gołębia ze zwichniętą nogą, regularnie pojawiającego się na jej parapecie, by dostać kilka ziaren. Potrafiła godzinami opowiadać o pozostałych, które podszywały się pod to biedne, małe stworzenie, które potrzebowało jej opieki i zainteresowania. Pewnego dnia jednak nie przyleciał. Babcia uznała, że jego noga już wydobrzała i pewnie szybował pod chmurami Beskidów. Nie było dla niej piękniejszego widoku niż góry, które ją otaczały.

Zawdzięczałam jej wszystko, co miałam i czego się nauczyłam. Potrafiła zamieniać żałobny aw w tiszri, miesiąc, w którym przypada Sukkot – Święto Szałasów, czyli święto radości. Babcia potrafiła oddalić każdy smutek, wokół niej gromadziło się zawsze spore grono kobiet z Kłopotowa, a następnie z całego miasta. Jej słowa koiły złamane serca, leczyły poranione emocje, jej rady jednoczyły oddalonych od siebie ludzi, a głos pozwalał choć na chwilę zapomnieć o tym, za czym tęsknimy. Dla niektórych była marą, inni uważali ją za czarownicę, która omamiała ludzkie zmysły. Jeszcze inni widzieli w niej anioła, który przynosił ulgę i pocieszenie w czasie bólu i smutku. Byli też tacy, którzy sądzili, że to tajemnicza nimfa, znana z legend i mitów, ożywiająca dawne opowieści. Bez względu na to, za kogo ją uważali, jedno było pewne – poruszała serca. Dla mnie miała po prostu jireh. Babcia Józefa znała El Roi, co sprawiało, że ja też chciałam go poznać.

URUGWAJ, 2016. JAKUB

Zaskakuje mnie, ile doświadczeń może wytrzymać człowiek, który żyje na tym świecie około dziewięćdziesięciu lat. Zawodowo oglądałem i opisywałem życie ludzi na różnych kontynentach. Dzieliło ich wszystko, łączyła determinacja w utrzymywaniu się przy życiu za wszelką cenę, jeśli nie dla siebie, to dla bliskich. Śmierć dziecka, zdrada, zawał, konflikty zbrojne i wojny. Niesprawiedliwe traktowanie, widok kobiety mówiącej „tak” innemu mężczyźnie, niespełnione oczekiwania i średnio kilka razy dziennie źle podpowiadająca intuicja. Przekonałem się o tym sam pewnego sierpniowego wieczoru, podczas całkowicie bezcelowego marszu przez południową część Ameryki Południowej, która humanitarnie miała pomóc osieroconym dzieciom ubogich gauchów[6]. W ramach doktoratu realizowałem reportaż związany z Patria Gaucha, wydarzeniem przyciągającym do Tacuarembó każdego roku ponad pięćdziesiąt tysięcy osób. Festiwal muzyki ludowej łączył historię kulturową i polityczną regionu, tak mocno obecnie podzielonego przez sytuację społeczną. Na czterdzieste piąte urodziny dałem sobie szansę przemierzenia Ameryki Łacińskiej wzdłuż i wszerz, by ostatecznie zakończyć zamówiony materiał w Tacuarembó. Ponieważ miałem typowo medialną urodę, przynajmniej z relacji moich współpracowników – byłem wysoki, postawny, o dość atrakcyjnych rysach twarzy – mogłem pozwolić sobie na realizację planów zawodowych w takiej formie, jaka mi odpowiadała. Jednak przebywanie na kanapach lokalnej telewizji szybko mnie rozleniwiało, ostatecznie i tak wracałem do pracy w terenie. Przed wylotem sponsorzy, dzięki którym mogłem wykonać realizację doktorancką poza granicami Polski, zapragnęli wykorzystać moją obecność w Urugwaju do uprawiania polityki ocieplania wizerunku firmy. Przedstawili mi pomysł, bym wziął udziału w samarytańskim akcie dobroci i zjawił się na corocznym marszu charytatywnym w Punta del Este. Okazało się, że dwudziestokilometrowy spacer po najbardziej zakurzonych ulicach Urugwaju to tak naprawdę tania przykrywka organizacji przemocowych, bo nie wierzę, że pomocowych. Nie miałem wątpliwości, że chodziło jedynie o to, by wyciągnąć od bogatych sponsorów jak najwięcej dineros[7]. Nie miało to i tak żadnego znaczenia. Znajdowałem się w Urugwaju, realizowałem niezwykle ciekawy reportaż o folklorystycznym, lokalnym wydarzeniu kulturowym, mogłem więc na zakończenie podróży po Ameryce Łacińskiej poświęcić kilka dni na zadowalanie sponsorów moich kolejnych wypraw.

Zobaczyłem ją po przebyciu zaledwie dziesięciu kilometrów. Kiedy potem, w przyszłości, wracałem do tej chwili, nie miałem wątpliwości, że to raczej ona zobaczyła mnie. Szeptała, a może nawet nuciła słowa, których z daleka nie umiałem rozpoznać. Wyglądała, jakby uciszała wszystko dookoła – i rzeczywiście, wiatr na kilka sekund ucichł, nastał spokój. Zatrzymałem się. Pozwoliłem, by inni uczestnicy marszu przeszli obok mnie. Stała na progu niewielkiej hacjendy, oddalonej o kilkadziesiąt metrów od trasy. Zdawało mi się, że patrzy wprost na mnie. Poczułem w rękach mrowienie, które przeszło przez całe ciało, mimo że tak naprawdę wcale nie musiało chodzić o mnie. Obok przechodziło kilkudziesięciu mężczyzn, trwał marsz. Moim zadaniem było napisanie raportu również i z tego wydarzenia, musiałem się więc zmobilizować i dokończyć uroczy spacer wśród kurzu i prześlizgujących się między nogami jaszczurek. Nie mogłem jednak zrobić nawet kroku. Ciepłe słońce odbijające się na jej skórze mieszało się z uderzającymi w jej włosy drobinami piasku niesionego przez niewielkie, choć dające się odczuć powiewy wiatru. Wyglądała na nie więcej niż czterdzieści lat, poprawiała zwichrzone, ciemne włosy, a wokół niej biegało kilkoro lokalnych dzieci. Żadnego mężczyzny. Zszedłem z trasy, świadomy dyskwalifikacji, jaka mnie czekała. Jakby to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie! Wpatrywała się we mnie, a do moich uszu zaczęły dochodzić melodie, przy których dźwięki symfonii wydawały się marnym zawodzeniem. Jakbym słyszał syrenę uwodzącą śpiewem samotnych żeglarzy na morzu. Mimo że z powodu odległości nie mogłem usłyszeć jej słów, byłem przekonany, że mówi, a nawet nawołuje właśnie mnie. Strzepnąłem kurz z sandałów i ruszyłem prosto w jej kierunku.

ESTERA

Jedną z popularniejszych form rozrywki dla znudzonych nastolatków w latach dziewięćdziesiątych były próby wywoływania duchów, najlepiej takich, które swoimi spektakularnymi manifestacjami dostarczą tematów do rozmów podczas szkolnych przerw. Podejmowano tę aktywność z trzech powodów. Po pierwsze: można to było robić wszędzie, nawet w zbudowanej z krzaków bazie. Nie potrzeba było zbyt dużo rekwizytów – czasem wystarczył mały, porcelanowy talerzyk, na którym kładziono ręce i wypowiadano parę wzniosłych, teatralnych zdań z zaproszeniem dla zagubionych wędrowców. Po drugie: ten jeden, jedyny raz wszyscy uczestnicy seansu byli sobie równi. Nie było żadnych szefów ekipy. Nikt nikomu nie mówił, co ma robić, prócz zjawy, która żądała krwawej ofiary. Czasami trzeba było poświęcić parę dżdżownic, to jednak musiało wystarczyć, gdyż na większe akty podwórkowego barbarzyństwa nie byliśmy gotowi. Po trzecie: seanse nie wymagały obecności mistrza ceremonii, każdy z nas mógł zaprosić jakiegokolwiek ducha chciał. A ponieważ dzieciaki z sąsiednich osiedli chwaliły się obecnością podczas ich seansów Johna Lennona i Che Guevary, nikt nie chciał być gorszy. Rosła więc popularność osiedlowych seansów spirytystycznych i staranność ich wykonywania. By jednak je przeprowadzić, potrzebny był odpowiedni moment, zazwyczaj gdzieś pomiędzy prowadzeniem osiedlowych walk, zaczepianiem pijanych kiboli wracających z meczu Sandecji, a kradzieżą roślin z ogródków sąsiadów, co doprowadzało ich do wściekłości. Jedna sąsiadka spod trójki potrafiła wrzeszczeć przez okno tak głośno, że zastanawialiśmy się, czemu nie zatrudnili jej w lokalnej straży pożarnej na wypadek awarii syren. Kiedy więc byliśmy już wystarczająco zmęczeni, a jednocześnie znudzeni siedzeniem na podwórku, zawsze ktoś ostatecznie proponował zrobienie niewinnego seansu. Znajdowaliśmy kawałek wolnego miejsca, w wyjątkowych okolicznościach spotykaliśmy się w małym pokoju u kogoś z nas, choć była to rzadkość z uwagi na to, że stale jakaś babcia przesiadywała w domu. Zawsze zaczynało się niewinnie – chwila śmiechu, żartów, wygłupiania się i zaczepiania się nawzajem. Chłopaki lubiły pociągać za włosy, zaczepiać pod stołem lub łaskotać, udając, że to oczywiście robota jakiegoś złośliwego ducha.

W pewnym momencie każdego z nas przenikał zimny dreszcz i zaczynaliśmy odczuwać przechodzący po całym ciele złowrogi prąd. Podświadomość i dziecięca wyobraźnia zaczynały swój taniec, podsycany piskami dziewczyn i tężejącymi minami chłopaków. Wierzyliśmy, że duchowy świat istnieje, a jeżeli nie duchowy, to w jakiejś formie metafizyczny. Braliśmy pod uwagę, że to jakaś nieznana energia lub wygasłe wspomnienia, które obudził nowosądecki wiatr. Odczuwaliśmy niepokój, a jako dzieci w początkowym okresie dojrzewania byliśmy wyjątkowo wrażliwi i łatwowiernie przyjmowaliśmy to, czego nie rozumieliśmy. Gotowi postrzegać świat nie jako taki, jaki był, lecz taki, w jaki chcieliśmy wierzyć. W tej tajemniczej i mrocznej rzeczywistości dziecięcej granice pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, co zmyślone, zacierały się.

Zapraszaliśmy upiora, który w danym momencie wydawał nam się atrakcyjny – aby móc pochwalić się przed kolegami z klasy. Mnie nigdy nie pozwolono wypowiedzieć imienia ducha, którego chciałabym przywołać podczas seansu w bazie. Każdy wiedział, że interesowała mnie wyłącznie rozmowa z cadykiem Chaimem Halberstamem. Ewentualnie z Mojżeszem. W chrześcijańskiej Biblii napisano, że po śmierci został on pochowany w Moabie. Żydzi jednak w to nie wierzą – uważają, że istnieje powód, dla którego jego kości nie zostały do dziś odnalezione. W Apokalipsie znajduje się fragment, który mówi o tym, że nadejdzie czas, gdy przy bramie jerozolimskiej pojawi się dwóch świadków. Będą to postacie z kart Biblii, które nie zginęły, a zostały pochwycone i wraz z ciałem przeniesione przed oblicze Jahwe. W czasach końca świata wrócą one na ziemię i po kilkudziesięciu dniach zginą przy bramie jerozolimskiej. Będzie to ich pierwsza i ostateczna śmierć. Jedną z tych osób ma być właśnie Mojżesz. Gdyby udało mi się wywołać jego ducha, miałabym ostateczny dowód na to, że jednak umarł i Żydzi się mylą. Nikt jednak nigdy nie pozwolił mi na tę próbę, bardziej interesował ich John Lennon. Babcia nie była zadowolona, kiedy słyszała o naszej podwórkowej zabawie. Uważała, że takie zajęcia burzą naturalne szalom[8] i duchowy porządek świata. Pomyślałam więc, że gdyby udało mi się porozmawiać z rabinem albo izraelskim patriarchą, zmieniłaby zdanie. Innych natomiast interesował duch przyszłego sezonu Sandecji, co pozwoliłoby skutecznie obstawić wynik meczu i wygrać trochę pieniędzy.

Pamiętam jednak seans, który okazał się tym ostatnim. Zaczęło się jak zwykle – dwunastoletni Janek zaczepiał Gośkę, łaskocząc ją po plecach giętką gałązką. Trzynastoletni Tomasz próbował udowodnić, że duchy już przybyły i podrzucał zerwane z krzaków liście. Twierdził przy tym, że gdybyśmy się dobrze przyjrzeli, to zauważylibyśmy, że tworzą na pół sekundy w locie napis „Ilona”, imię najpiękniejszej gimnazjalistki na osiedlu. Każdy marzył o tym, by się z nią umówić. Niestety, tylko Tomasz widział lewitujące liście. Byliśmy już na tyle zmęczeni całodniową aktywnością związaną z plądrowaniem bunkrów na osiedlu, że chcieliśmy tylko spędzić ze sobą jeszcze trochę czasu, zanim wrócimy do domu. Czternastoletni Dawid, nieoficjalny przywódca naszej paczki, przyniósł mały spodek od filiżanki i charakterystycznym ruchem wykonał na jego powierzchni kilka okrągłych ruchów. Teatralnym gestem, podnosząc rękę do góry, przywołał błąkającą się najbliżej nas duszę. Gośka krzyknęła. Zerwał się wiatr, nie było to jednak nic niezwykłego, w końcu byliśmy w bazie, gdzie dookoła rosły same krzaki. Dawid kontynuował mroczną przemowę, wypowiadał na przemian słowa „przybądź” i „weź, co chcesz”. Tomasz się zaśmiał i sparodiował Dawida – dokończył linijkę popularnej wtedy piosenki disco polo śpiewanej przez Shazzę. W pewnym momencie jedna z grubszych gałęzi złamała się z głośnym trzaskiem. To zupełnie zmieniło atmosferę pośród nas. Przestało nam być do śmiechu, wiatr nie był na tyle mocny, by aż łamać gałęzie, a każdy z nas siedział zbyt daleko, by zrobić to samodzielnie. Gośka zaczęła krzyczeć, że coś jej chodzi po plecach. Nie myliła się – duży pająk zmierzał wprost ku jej szyi. Tomasz jednym ruchem zmiażdżył go, rozsmarował go po całym jej karku. Mieliśmy więc wrażenie, że Dawidowi rzeczywiście udało się przywołać jakąś zmorę. Tomasz wpadł na pomysł, żeby zamiast pytać o naszą przyszłość, poprosimy ją o spełnienie jednego życzenia. I poprosił ducha, by mógł choć raz wygrać w grę w noża. To była znana i popularna zabawa na naszym osiedlu, w której nigdy nie szło mu zbyt dobrze. Scyzorykiem lub jakimkolwiek ostrym narzędziem, które przyniosło się z domu, rysowało się na ubitej ziemi wielkie koło. Następnie rzucało się nim w wyryty na ziemi okrąg i zgodnie z kierunkiem wbitego ostrza odcinało kawałek pola przeciwnika. Kolejny gracz rzucał nożem i odbierał pole innemu. Każdy z uczestników musiał stać na swoim kawałku ziemi, gra więc była utrudniona, bo nikt nie chciał stracić nogi. Wygrywał ten, któremu udało się przejąć najwięcej terytorium przeciwników. Gosia poprosiła niewidzialną zjawę, by chłopak, w którym była zakochana, osiemnastoletni Dominik, zaprosił ją na randkę. Dawid stwierdził, że w sumie to chciałby nową deskorolkę. Była jeszcze z nami trzynastoletnia Patrycja, która przestraszona widokiem rozmazanego pająka na plecach Gośki wydukała, że chciałaby, by jej ojciec przestał bić jej matkę. Jeśli chodzi o mnie, miałam wtedy dwanaście lat i przyglądałam się temu wydarzeniu z niemym zdziwieniem. Zastanawiałam się, czego tak naprawdę pragnę. Chyba tylko tego, by dzieci przestały zaczepiać Żydka Juniora. Babcia mówiła mi kiedyś, że gdy żył jego ojciec, również go tak nazywano. I że bardzo przypominałam w tych momentach swoją mamę, która chciała jedynie, by przestano go gnębić.

Wypowiedzieliśmy wszyscy nasze życzenia, po czym na potwierdzenie paktu ze zjawą zbiliśmy wspólnie talerzyk – rzuciliśmy nim o ziemię. Przez chwilę patrzyłam na drobne, porcelanowe kawałki. Na te, które wbiły się w ziemię, i na te leżące płasko na trawie. Niektóre fragmenty odbijały światło, jakby były lustrem. Mrużyłam oczy i zastanawiałam się, czy te porcelanowe drobiny przetrwają do naszego następnego spotkania. Jeszcze nie wiedziałam, że nigdy do niego nie dojdzie. W tamtym czasie nasza dziecięca wrażliwość i zainteresowanie duchowością prowadziły nas ku niebezpiecznym eksperymentom, w których przekraczaliśmy granice tego, co bezpieczne i dopuszczalne. Zauroczeni i przerażeni zarazem, zanurzaliśmy się głębiej w mroczne tajemnice, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji naszych działań. W końcu się rozeszliśmy, wróciłam do domu i przez cały wieczór myślałam o rozbitym talerzu, o Żydku, o życzeniu każdego z nas, o tym, czy rzeczywiście istniała siła, która pozwoliłaby nam zmienić bieg wydarzeń. Myślałam o całych pokoleniach ludzi próbujących walczyć ze swoim przeznaczeniem – ludzi, którzy w nie nawet nie wierzyli, a jednak byli mu bezlitośnie poddani.

Kilka dni później mieliśmy dzień wolny od szkoły. Na osiedlu ktoś zaproponował, by zagrać w noża i stało się to, o czym marzył Tomasz. Wygrał, ale kiedy odbierał pole swojemu przeciwnikowi, nóż utkwił w stopie tego chłopaka, którego imienia nawet nie znaliśmy. Przebił pas od sandała i skórę, z nogi poleciała gęsta krew.

A więc Tomasz otrzymał swoje pierwsze zwycięstwo, okraszone pozbawieniem chłopca z drugiego osiedla dużego palca u nogi. Ofiara z krwi. Zdawało się, że Gosia miała więcej szczęścia – kilka tygodni później widziano ją już w objęciach starszego o kilka lat Dominika. Nigdy nie widziałam jej tak szczęśliwej i smutnej zarazem. Jej chłopak jeździł na wysprejowanej w kolorowe pasy deskorolce. Kiedy pewnego razu Gosia przyszła na podwórko z podbitym okiem, Dawid chwycił deskorolkę Dominika i zaczął okładać go nią po głowie. Chłopak upadł na chodnik, stracił przytomność. Dawid zyskał najlepszą deskorolkę na osiedlu oraz rok w poprawczaku. Pół roku później ojciec Patrycji zapił się na śmierć, a jej mama związała się z facetem, który pił jeszcze więcej i bił jeszcze mocniej. Ostatecznie Patrycja, kiedy skończyła siedemnaście lat, związała się z mężczyzną, który robił jej to samo.

Tymczasem ja przez kolejne kilka tygodni obserwowałam, jak jeszcze bardziej zaczepiano i dręczono Żydka. Wyszło więc na to, że tylko moje życzenie się nie spełniło.

URUGWAJ, 2016. JAKUB

Włosy stanowiły jej największą ozdobę. Długością sięgały lekko poniżej łopatek, delikatnie skręcone w typowym dla urugwajskich kobiet nieładzie. Mogła cały dzień pracować, ubrana jedynie w luźną, kupioną na lokalnym mercado[9] sukience. Wystarczyło jednak, że dłonią poprawiała niesforne kosmyki – mogłem wtedy na nią patrzeć bez przerwy. Mówiła mało, czasem coś śpiewała. Gdy to robiła, miałem wrażenie, że wiatr przestaje wiać. Nastawała cisza, jakby cały świat w tym momencie nasłuchiwał tylko jej głosu. Jej szept niósł za sobą niewypowiedziane pragnienia, wszystko, co robiła, zdawało się mieć głęboki, tylko jej znany sens. Miała delikatne dłonie, nie malowała paznokci, lubiła za to nosić na nadgarstku wstążki i koraliki robione przez miejscowe rzemieślniczki. Wybierała je starannie, zawsze zamieniając z lokalnymi kobietami kilka słów. Pytała o ich samopoczucie, nie zapominała imion członków dalszej rodziny. Potrafiła sprawić, że druga osoba czuła się ważna. Na drugiej ręce nosiła złotą bransoletkę z hebrajską inskrypcją, ale nigdy nie zdradziła, co ona oznacza. Nigdy też jej nie ściągała. Po mieście poruszała się z gracją, lekko stawiała kroki, jakby ciągle tańczyła. Gdy zdecydowałem się przerwać pracę i nie kończyć charytatywnego marszu, zdziwiłem się – oznajmiła mi, że ma czterdzieści osiem lat. Na twarzy nie miała prawie żadnych zmarszczek, a ciemniejsza od promieni słonecznych skóra, pełna blasku, odejmowała jej przynajmniej kilkanaście lat. Patrzyłem na nią i nie mogłem przestać analizować każdego z jej kroków. Gdy była smutna, siadała przed toaletką, otwierała szkatułkę z biżuterią i brała do ręki broszkę w kształcie księżyca. Widziałem, że myślami oddalała się wtedy ode mnie. Była gdzie indziej, a kiedy wypowiadałem do niej słowa, by sprowadzić ją z powrotem, szybko odkładała srebrzysty drobiazg do starego pudełka i zamykała je tak, jakby schowany był w nim cały wszechświat.

Zostałem z nią rok. Kochałem ją, chociaż ona swojej miłości mi nie dawała. Za każdym razem, kiedy na nią patrzyłem, widziałem, jak bardzo tęskni. Przez cały ten czas nie zapytałem, za kim – wiedziałem, że za nim. Czytaliśmy wspólnie wiersze Pabla Nerudy, kłóciliśmy się o Mario Vargasa Llosę. Ona twierdziła, że nie zasługiwał na Nobla, ja uważałem, że to największy myśliciel XX wieku. Patrzyła na mnie tymi smutnymi oczami i wciąż powtarzała: Diosito, por qué me metes en una desgracia semejante?[10]. Brałem ją wtedy za rękę i pozwalałem być sobą. Dawałem jej przestrzeń do bycia taką, jaką potrzebowała być. To jedno mogłem dla niej zrobić, chociaż miałem wrażenie, że w ogóle na to nie zasługiwała – nie odwzajemniała przecież moich uczuć. Powinienem się złościć i zazdrośnie walczyć o jej uwagę, nie potrafiłem jednak przestać patrzeć z fascynacją w te czarne, miejscami srebrzyste oczy.

Lubiłem to, w jaki sposób mnie słuchała. Głaskała wtedy moją równo przystrzyżoną fryzurę. Nasze włosy kolorystycznie niewiele się różniły, jednak na moich zaczęły pojawiać się siwe pasma. Twierdziła, że tylko dodają mi wdzięku. Przebywanie w jej towarzystwie odejmowało mi lat. Była ode mnie trzy lata starsza, ale wyglądała na przynajmniej dziesięć mniej. Urugwajskie słońce dodawało jej tylko blasku i ciepła, w których pomału się zakochiwałem.

Opowiadałem jej o moim życiu, o rodzicach, właścicielach jednej z warszawskich kancelarii prawnych, obecnie przebywających na emeryturze. Wspominałem o dzieciństwie, udanym, choć wypełnionym dodatkowymi zajęciami z języków obcych, co przyniosło efekt choćby w postaci znajomości hiszpańskiego. Nigdy się nie ożeniłem, chociaż z jedną partnerką mieszkałem przez ponad piętnaście lat. Nie mieliśmy dzieci. Nigdy nie skupiałem się na życiu rodzinnym, skoncentrowany wyłącznie na pozostawieniu po sobie dziennikarskiego dziedzictwa. Reportaż związany z Patria Gaucha, który realizowałem w ramach doktoratu w Urugwaju, był moją dumą i ostatecznym postawieniem kropki nad i w moim zawodowym życiu. Nigdy się nie spodziewałem, że ta ciemnooka nena[11] sprawi, iż przerwę dla niej podróż. Słuchała z nieudawanym zainteresowaniem, a ja coraz bardziej nie mogłem zrozumieć, dlaczego mieszkała tutaj sama. Mówiła o sobie niewiele, więcej dowiadywałem się, przyglądając się otoczeniu, w jakim żyła, przedmiotom i książkom, jakie posiadała.

Dokończyłem zdalnie projekt związany z lokalnym wydarzeniem kulturalnym i wytłumaczyłem się mailowo z nieobecności na linii mety marszu dla gauchów. Choć nie było to na rękę mojemu zleceniodawcy, obiecałem jak najszybsze dostarczenie materiałów dla polskiej lokalnej stacji telewizyjnej, która chciała opublikować reportaż. Doktorat miałem już w garści, liczyłem jeszcze na serię wykładów dla studentów i spotkanie z wydawcą. Zebrałem na tyle obszerny materiał, że była spora szansa na to, by zainteresowała się nim ogólnopolska telewizja. Pieniądze, które dzięki mojej pracy znalazły się w kieszeni sponsorów i zleceniodawców, nie dawały im zbyt wielu argumentów, by kwestionować mój pobyt w Urugwaju chwilę dłużej, niż to było planowane. Umówiliśmy się dodatkowo na wstępną pracę nad książką i kolejny temat, który mógłbym zrealizować w Ameryce Południowej. Cieszyłem się więc czasem spędzanym z nią, ceniłem wszystkie lunatyczne chwile poświęcone czytaniu poezji i słuchaniu jej ideowych rozważań na temat realizmu magicznego i La ciudad y los perros[12]. I jeszcze te niekończące się, przepełnione żalem historie, które z trudem przyswajałem, patrząc jedynie na jej wznoszące się piersi, i nieugięte pragnienie wskrzeszenia do życia Julio Cortázara i Carlosa Fuentesa...

José Mujica, prezydent Urugwaju, który sprawował urząd od 2010 do 2015 roku, powiedział, że Urugwaj to kraj na granicy wyginięcia. Nie, kiedy moja nena tam przebywała. Była tym, czym Urugwaj mógł się szczycić. Nieskazitelna pod każdym względem, namiętna, przepełniona pasją. Im dłużej z nią przebywałem, tym częściej zastanawiałem się, dlaczego wybrała do życia właśnie to miasto. Mogłaby tworzyć z każdego miejsca na świecie. Jej charyzma i umiejętność zdobycia sobie przychylności nawet u najbardziej posępnych osób dawałyby jej nieograniczoną przestrzeń rozwoju.

Im bardziej próbowałem poznać jej historię, przeszłość i pragnienia, tym bardziej mnie od siebie odsuwała. Patrzyłem na nią bez przerwy przez kilka miesięcy, toczyliśmy nieme walki, stojąc w miejscu nie tylko z naszą relacją, lecz przede wszystkim z niewypowiedzianą tęsknotą – jej za nim, a moją za nią.

BERLIN, 2018. ADELA

Po mojego dziadka przyszli szybko. Nikt nie protestował, bo jak by mógł. Zabawa była wyludniona, zniszczona przez wojnę. Zabite zwierzęta, które niegdyś żyły w zgodzie z naturą i ludźmi, leżały teraz porozrzucane na ziemi, ich ciała starte przez wojenne buty. Z pozoru żyzna gleba była skażona i wyjałowiona, a nawet najbardziej wytrwałe rośliny nie dawały sobie rady w takich warunkach. Ci, którzy zostali, próbowali ratować bliskich, którzy jakimś cudem przetrwali. Gorzki, brudny krajobraz w miejscu, które kiedyś tętniło życiem, radością i spokojem. Wydano decyzję, by zebrać ostatnich mężczyzn, Żydów i Polaków, mieszkających w Zabawie. Jak myślisz, kto? Nowy lokator rodziny dokonał spisu wszystkich mieszkańców z imienia, nazwiska i przynależności narodowej. W Tarnowie nie było już zbyt wielu Żydów, w Zabawie kilku przetrwało, w końcu to mała wieś, zapomniana przez wszystkich, łatwiej tam pozostać niezauważonym. Komuś się jednak nie podobało, że ludzie pomimo wojny kochają, pracują, pomagają sąsiadom, wspierają się, ile mogą.

Zebrano wszystkich mężczyzn, by wzięli udział w stworzonej przez hitlerowców zabawie zwanej marszem śmierci. Dwóch Cyganów, osiemnastu Polaków, jeden Czech, jeden Żyd, mój dziadek Jan. W tej wersji odysei musieli przejść sto, nie – sto dwadzieścia kilometrów. Do gazu. Według map Google można dziś ten dystans pokonać pieszo w dwadzieścia sześć lub dwadzieścia siedem godzin – w zależności od wybranej trasy. Bez postojów. Mężczyźni już na starcie przegrali wyścig. Byli wykończeni próbą utrzymania swoich rodzin przy życiu, brakowało jedzenia, ostatnią kozę przejechał czołg. Naziści dobrze wiedzieli, że tylko nielicznym uda się dotrzeć pod bramę śmierci. Żaden z nich nie był nawet dobrze ubrany. Nie pozwolono im zabrać niczego na drogę. Józefa... Jak to kto, misiu, no moja mama, głuptasie! Razem ze swoją mamą, Karoliną, postanowiły pójść za nimi. Większość z nich była sąsiadami, krewnymi i przyjaciółmi, więc postanowienie, że trzeba im pomóc, było jedynym wyjściem. Podążając za nimi, kobiety poruszały się cicho, starały się pozostać w ukryciu, chowały się w pobliskim lesie. Wiedziały, że jeśli zostaną schwytane, czeka je kara, być może nawet śmierć. Mimo to nie poddawały się i każdego dnia podejmowały ryzykowną próbę utrzymania swoich mężczyzn przy życiu.

Pamiętam, jak mama opisywała czarny chleb, ciężki i gęsty, ale wzbogacony o siemię lniane, który poukrywały w swoich fartuszkach. Z ukrycia rzucały go w ich stronę, dając w ten sposób choć odrobinę wsparcia i siły, której potrzebowali, aby przetrwać kolejny dzień. Gdy nadchodziła noc, a mężczyznom pozwolono usiąść na gołej ziemi, wykorzystywały te chwile, by zebrać więcej jedzenia. Więźniowie, wyniszczeni tym marszem, ledwo mieli siłę, aby kontynuować swoją męczarnię, ale widok matek, żon i sióstr, które ryzykowały wszystko, sprawiał, że chcieli przeżyć. Mama Józefa wspominała moment, kiedy mężczyźni po kilkugodzinnym pochodzie położyli się pod drzewami, a wtedy ona z zarośli rzuciła tacie chleb. Od razu go przełamał i podał innym. Kilka kobiet ze wsi już zawróciło z drogi, ale jednej, która wytrzymała aż dotąd, udało się podać im trochę wody i mleka. Mojej mamie zawsze trzęsły się ręce ze stresu, gdy o tym mówiła – jakby ta sytuacja dopiero co miała miejsce. Czasami pamięć zamazuje wspomnienia, a czasem boleśnie je wyostrza. Skradając się za mężczyznami, starając się nie dać złapać nazistowskim żołnierzom i przypadkowym gapiom, przeszły jeszcze dwadzieścia kilometrów, potem skończył się chleb i zawróciły. Dziadek, w momencie gdy mama spojrzała na niego po raz ostatni, miał granatową koszulę bez środkowego guzika, szarą marynarkę i podobnego koloru spodnie na kant. Podkrążone oczy wyrażały pełną zrozumienia zgodę, by ratowały już tylko siebie. Babcia Karolina płakała. Obie ledwo wróciły do domu. Pradziadek mógł liczyć już tylko na siebie i na El Roi. Tak, możesz mnie przytulić.

Hodu L’Adonai ki tov, ki l’olam chasdo[13]

ESTERA

Przemoc domowa w latach osiemdziesiątych objawiała się cichymi łzami i niemym krzykiem, tłumionym mocnym ubijaniem ziemniaków, które trzeba było podać na czas mężowi wracającemu z pracy. Niemająca upustu rozpacz najpierw docierała do serca i łamała je tak mocno, że pozostawały tylko okruchy. Następnie szła po kolejne części ciała i duszy, bezlitośnie torowała sobie drogę do umysłu, który potrafił jedynie wykrzyczeć, że nie ma i nie będzie ucieczki. Cierpiały więc ziemniaki, ubijane raz za razem ze spadającymi z policzków łzami. Żadne słowa, żadne gesty nie były w stanie oddać głębi bólu, który przemoc domowa zakorzeniała w duszach tych, których dotykała. Z każdym kolejnym ciosem, z każdym krzykiem i poniżającym słowem, kobiety te traciły coraz więcej siebie, gubiły własną wartość i godność. Ich serca zamieniały się w lodowate, obolałe kamienie, które przestały wierzyć w miłość i współczucie. Ich dusze tonęły w głębinach rozpaczy, które zdawały się jedyną rzeczywistością.

Moja babcia zawsze twierdziła, że kiedy się dobrze przysłuchamy, usłyszymy każdą z tych goryczy. Dla niej ból, tęsknota, żądza, a nawet pożądanie były słyszalne, nie każdy jednak miał tyle wrażliwości, by zrozumieć sposób ich wybrzmiewania. Łzy miały melodię i odpowiednie imiona. Łączyły się ze sobą, tworząc srebrną symfonię. Trzeba jednak wyjątkowej odwagi, by dać im opowiedzieć swoją historię. Czasem wydawało mi się, że dobrze wiem, o czym opowiadała babcia Józefa, a czasem miałam wrażenie, że mówiła cokolwiek, byle tylko odwrócić moją uwagę od szalonych pomysłów, które kłębiły się w mojej głowie. Wizja, jaką malowała, opisując przemoc domową, nie była oczywiście obrazem całego społeczeństwa, a jedynie tego, który miała w głowie, gdy patrzyła na sąsiadów i na rodziców moich kolegów z klasy. Nauczyciele w widoczny sposób poddawali ostracyzmowi dzieci pochodzące z rozbitych rodzin. Do nich zaliczało się uczniów, których rodzice byli po rozwodzie lub nie mieszkali razem. Chwalono i dawano za przykład dzieci z dobrych domów – tych, w których rodzice żyli razem. Przyznam jednak, że na przerwach najbardziej współczułam tym uczniom, którzy choć chwaleni przez nauczycieli i podawani za wzór, jednak niewypowiedzianie cierpieli i chowali przed wszystkimi ślady pasów na rękach czy udach. Tymczasem ci ze „złych” i „rozbitych” domów mieli święty spokój – dzięki odwadze jednego z rodziców, który umiał powiedzieć: „stop”. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że w nowym stuleciu rozwój narzędzi terapeutycznych doprowadzi do zapewnienia pracy tysiącom specjalistów, którzy będą naprawiać poranione relacje i poszarpane psychiki dorosłych wychowywanych w latach, gdy przemoc wobec kobiet i dzieci była na porządku dziennym.

Tymczasem kiedy dziadek, były bokser, zaczął pogrążać się w nałogu alkoholowym, babcia Józefa nie czekała ani chwili – zmieniła hierarchię i od tego momentu to on musiał dostosowywać się do panujących zasad. Ta waleczność była swego rodzaju dziedzictwem przekazywanym następnemu pokoleniu. Żałowałam, że nigdy nie miałam okazji poznać dziadka, który zmarł, zanim się urodziłam. Czy losem każdego mężczyzny z naszej rodziny było przedwczesne spotkanie z Jahwe? Czy losem kobiet było znajdowanie w sobie szaleńczej odwagi do brania spraw w swoje ręce? Spędziłam życie, twierdząc, że nie. Nie wiem więc dlaczego w którymś momencie poczułam bezradność, przed którą tak mocno ostrzegała mnie babcia. W wieku dziewiętnastu lat zakochałam się i przez myśl mi nie przeszło, że kierując się uczuciami, można popełnić błąd, który całkowicie zepchnie nas z właściwej drogi. Czy jest inny powód, dla którego ludzie zaczynają działać przeciwko sobie – czyż nie robią tego tylko po to, by dostać odrobinę uwagi? Wówczas nie znałam jeszcze odpowiedzi.

URUGWAJ, 2017. JAKUB

Hiszpańskiego uczyłem się kilka lat – w dzieciństwie, jako zajęcia dodatkowe, potem wybrałem kastylijski jako drugi przedmiot na studiach dziennikarskich, następnie już podczas podróży po Ameryce Łacińskiej, przy okazji realizowanych reportaży, uczyłem się lokalnych dialektów. W sumie w podróży spędziłem około trzech lat, a do Polski wracałem jedynie, by zdać zebrany materiał, spotkać się ze zleceniodawcami, zerknąć na mieszkanie, które kupiłem kilka lat wcześniej w Ursusie. Nie potrafiłem jednak zagrzać miejsca w kraju na dłużej. Wzywała mnie Ameryka i coraz to nowsze projekty, których się podejmowałem.

W Punta del Este czułem się nadzwyczaj dobrze i swobodnie. Może dlatego, że stolica Urugwaju, Montevideo, leżała zaledwie półtorej godziny samochodem od naszej hacjendy, a samo miasto liczyło niewiele ponad dziesięć tysięcy mieszkańców, bardziej pełniąc funkcję uzdrowiska niż miejskiej aglomeracji. Wieczorami życie przenosiło się w okolice pobliskich plaż, a w ciągu dnia można było poczuć nieśpieszny klimat nadoceanicznej miejscowości. A może to jej obecność sprawiała, że nie potrafiłem ruszyć dalej? Była jak magnes, który nie pozwalał mi odejść dalej niż na kilka kroków. Cokolwiek ze mną zrobiła, zanurzałem się w jej woli i nie śmiałem się sprzeciwić. O Urugwaju opowiadała cały czas, z dumą, fascynacją i pasją. O tym, że karnawał tutaj świętuje się nawet czterdzieści dni. O tym, jak w latach trzydziestych XIX wieku odbyły się pierwsze mistrzostwa świata w piłce nożnej. Wszędzie, gdzie mogła, zostawiała naszkicowaną ołówkiem Erythrina crista-galli, narodowy kwiat Urugwaju. Jakby ten rysunek stanowił jej unikatowy podpis.

W ciągu dnia oboje zajmowaliśmy się swoją pracą, popołudniami przynosiła mi chivitos – kanapki z mięsem wołowym, nalewała czarną kawę i słuchała. A ja opowiadałem jej, czym się zajmowałem przed studiami, dlaczego zdecydowałem się pisać o Ameryce Południowej, pokazywałem fotografie przyjaciół, ona w zamian nie dawała mi nic. Wiedziałem tylko, że w Punta del Este mieszka od dwudziestu siedmiu lat. Milczała o tym, gdzie i z kim żyła wcześniej. Nie wiedziałem nic o jej rodzicach, ukończonych szkołach, a nawet czy to, o czym czasem mi opowiadała, było prawdą. Otworzyła przede mną drzwi i pozwoliła dzielić każdą chwilę, wszystko inne pozostało jednak zamknięte i brutalnie niedostępne.

Wieczorami zabierała mnie do lokalnego chiringuito[14], gdzie z jej znajomymi wypijaliśmy po kilka drinków. W drodze powrotnej zawsze wstępowała do lokalnej księgarni. Dotykała książek z delikatnością i czułością. Pragnąłem, by dotykała tak tylko mnie. Chciałem, by patrząc na mnie swymi ciemnymi oczami, śpiewała tę samą pieśń, którą przywołała mnie za pierwszym razem. Tymczasem gdy jej o tym mówiłem, potrafiła wyłącznie usiąść przy stoliku i wyciągnąć starą srebrną broszkę. Wpatrywała się w nią, jakby wcale nie chciała tu być, jakby nigdy nie chciała mnie słuchać.

Zawsze lubiła dramatyzm i kłóciła się, kiedy nie miała racji. Zamierzała wybrać się na długą, pieszą wędrówkę wzdłuż wybrzeża, by zobaczyć zjawisko zwane luna de sangre – księżyc miał wtedy okazać swoją wspaniałość w pełni, trzydzieści procent jaśniejszy niż zazwyczaj. Nie mogłem dać jej tej satysfakcji. Dlaczego miałaby być moim księżycem bez dania mi czegokolwiek w zamian? Ponieważ jej oczy przybierały barwy ziemi i chowały w sobie cały smutek tego świata? Myślała, że ma przewagę, bo mówiła: cariño, kochanie. Umiała schować żal w hebrajskiej pieśni, ale co mi z tego przyszło. Brak perspektyw na wspólną przyszłość, ponieważ nieprzerwanie za kimś tęskniła. Myślała, że nie dostrzegam drobnych gestów, owijania włosów wokół palców, kiedy wpatrywała się w widok za oknem. Jej serce było daleko stąd, związane z tym, kto nie był mną. Każdy jej uśmiech, każdy dotyk wydawały się tylko bladym cieniem tego, co mogłoby być, gdyby tylko była wolna od więzów, które ją ograniczały. Drobne prace w domu wykonywał Miguel, lokalny zarządca domów w dzielnicy Cerrado Alborada. Wieczorami widziałem, jak do niego szepcze – rozmawiali o tym, którego imię okazało się dla mnie nieuchwytne. Czy nosiła tę tęsknotę w sobie przez te wszystkie lata, gdy mieszkała w tym miejscu, czy może on pojawił się tu krótko przede mną? Może spał w tym łóżku zaledwie kilka dni przed moim przybyciem? A może nigdy go tu nie było? Jak więc mogłem go zastąpić...

Opuściłem ją, gdy spała. Na stole wciąż leżał nieotwarty egzemplarz Pasado en claro[15] Octavio Paza. Ruszyłem dalej z myślą, że nie wolno mi jej już nigdy zobaczyć. W innym wypadku straciłbym zmysły.

BERLIN, 2018. ADELA

Do Arbeit macht frei dotarli bez ducha i jakiejkolwiek siły do walki. Kilku Polaków zmarło z wycieńczenia już po drodze, z głodu i niezaleczonych ran. Niektórzy nie dotarli do celu, zginęli od kuli za niesubordynację – próbę zjedzenia kilku czernic rosnących przy ścieżce. Wiesz, misiu, przez Nowy Sącz prócz Dunajca płynie rzeka Kamienica. Rosło tam mnóstwo czernic, ciemnogranatowych lub prawie czarnych, przypominających maliny, w dotyku jednak twardszych i o wiele kwaśniejszych. Widzę twoją minę, nie śmiej się ze mnie, głuptasie, ta historia jest ważna. Pozwól mi poprawić ci poduszkę. Jak dzisiaj rano do ciebie przyszłam, pielęgniarki strasznie na ciebie narzekały, że buntujesz się przy braniu lekarstw. Jak mam się do ciebie przytulać przy zachodzącym słońcu na Machu Picchu, to musisz być zdrowy. Inaczej nici z naszej romantycznej wyprawy, a dobrze wiesz, jak na nią czekam.

Wracając do mojej historii – brudziliśmy sobie palce ciemnofioletowym sokiem, przypominającym krew wszystkich leśnych duchów. Zrywając te dzikie jeżyny, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy rzeczywiście przekraczali niewidzialną granicę pewnego terytorium, nienależącego do nas. Byliśmy tam jedynie gośćmi zabierającymi te owoce zmorom, które pewnego dnia postanowią nas z tej grabieży rozliczyć. Mama Józefa złościła się, bo tych rąk pobrudzonych czernicami nigdy nie dało się dobrze domyć. Prawie czarny jak smoła sok potrafił utrzymywać się na skórze do kilku tygodni. Mimo to chodziliśmy tam w każdej wolnej chwili. Rzucaliśmy do rzeki kamienie i zrywaliśmy garściami owoce czernic, wsadzaliśmy je sobie na później do kieszeni. Rosły tak dziko, że kaleczyliśmy przy tym dłonie. Czasami zadrapania były na tyle mocne, że przez kilka dni ciężko mi było ruszać palcami. To nie miało jednak znaczenia – to była namiastka wolności. Pokaleczone kolana i podrapane nadgarstki sprawiały uroczy ból, a każda osoba na osiedlu, która również mogła pochwalić się ranami wojennymi, była z automatu przyjmowana jako jedna z nas. Przestaliśmy tam chodzić, kiedy rzeka zaczęła mocno wylewać i co jakiś czas ktoś z nas do niej wpadał. Czasem nurt był tak mocny, że nie każdemu udało się wypłynąć, zmory więc odbierały swoją zapłatę.

Tymczasem ponad trzydzieści lat wcześniej niektórzy mężczyźni padali jak muchy za próbę wyciągnięcia ręki po te owoce. Relacje, które zostawił dziadek, były chaotyczne, niemal lunatyczne. Twierdził, że podczas marszu śmierci widział pochód kilkunastu postaci w jasnych kapturach, przechodzący obok niego. Podobno Niemcy zachowywali się, jakby ich nie dostrzegali. On je widział, choć nie umiał nazwać kompanii, która za nim podążała. Słuchasz mnie, misiu? Jeśli jesteś zbyt zmęczony, mogę wrócić jutro. Dobrze, potrzymam cię za rękę jeszcze chwilę. Wtedy wydarzyło się to – doszli do Oświęcimia. I już każdy z nich wiedział, co to oznacza. Zgasło ostatnie światło nadziei, które tliło się w ich sercach. Zbliżająca się noc okrywała ich ciemnością, jedynie blask księżyca rzucał na ziemię wydłużone cienie. Zebrawszy resztki sił, stanęli w kręgu i połączyli dłonie w symbolicznym geście jedności. W obliczu tragedii każdy z nich modlił się do swojego Boga, szukając oparcia i nadziei. Jedni zawierzali los Chrystusowi, który umierając samotnie na krzyżu, jako jedyny mógł współczuć w ich słabości, podczas gdy Żydzi z ufnością zwracali się do Boga, który dopiero miał się im objawić. W ten sposób, pomimo różnic, wszyscy trwali w jedności wobec wspólnego cierpienia. Ich los był przypieczętowany, a ciała miały zostać pochłonięte przez niewyobrażalne okrucieństwo, jakie kryło się za murami obozu.

Dziadek Jan, tata mojej mamy, kochanie, zobaczył wóz zaraz przy bramie. Pełny siana, broni, dziwnych paczek i innych potrzebnych Niemcom rzeczy, które z pewnością zabrali jakimś lokalnym rolnikom. Mężczyźni wciąż szli równo, lecz gdy zbliżali się do bramy Auschwitz, powstał chaos spowodowany tym, że jeden z wozów zatarasował wejście do obozu. Niemcy wydawali rozkazy, machając przy tym bronią, by mężczyzna zjechał z drogi. Ktoś pociągnął za spust. Dziadek wiedział, że i tak jest już martwy. O piecach, morderczej pracy i Mengelem słyszała już cała Małopolska. Żaden Żyd nie przeżyłby spotkania z aniołem śmierci. Nie puszczaj mojej dłoni, misiu, zaraz skończę tę opowieść. El Roi. Tata widział. Wykorzystał moment zamieszania przy przekraczaniu bramy i schował się pod wóz. Dwóch Polaków za nim również.