Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Eri pobiera lekcje u dobrej szeptuchy Maruszy. Poznaje lecznicze właściwości roślin i różne sztuki magiczne. Kiedy jej nauczycielka zostaje pilnie wezwana do zamku magów, dziewczynka wraca do swojej wsi. Rodzice powierzają jej opiekę nad braciszkiem, lecz niestety mały Misza pada ofiarą południc. Eri musi go odnaleźć. Znowu wyrusza w pełną przygód podróż, podczas której poznaje sympatycznego obieżyświata o imieniu Miko. Tylko czy na pewno nigdy wcześniej go nie spotkała?
Kontynuacja powieści „Eri i smok”.
Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.
Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zajrzyj na strony:
www.nk.com.pl
Znajdź nas na Facebookuwww.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
– Och, Eri, to zupełnie nie tak! – Marusza, niezadowolona z postępów dziewczynki, ciężko westchnęła.
Eri czuła się zmęczona ciągnącą się od rana lekcją. Prawdę mówiąc, głowa ją rozbolała od tych wszystkich ziół, których nazw musiała się nauczyć na pamięć. A każde było od czegoś innego, na coś innego pomagało lub mogło szkodzić. Na dodatek w chacie szeptuchy panował zaduch. Poprzedniego dnia zbierały na łące macierzankę. Teraz jej pęczki suszyły się u powały, wypełniając powietrze ciężkim, słodkawym zapachem.
– Chore rośliny podlewamy naparem z rumianku, a nie z mięty – pouczała Marusza. Przed nią na stole leżały zasuszone białe kwiatki z żółtym oczkiem. – Możemy też posadzić rumianek obok słabej i chorej rośliny, a wnet odzyska ona zdrowie i siły. Miętę natomiast… – tłumaczyła dalej, wskazując na zielone listki – …warto posadzić przy kapuście. Wyrośnie piękna i dorodna. Wywar z mięty pomaga ludziom na bolące brzuchy…
To akurat Eri dobrze wiedziała. Nieraz bowiem mama parzyła miętę jej ojcu i bratu, gdy zjedli za dużo na obiad czy kolację.
– Dobrze jest wtedy wypowiedzieć zaklęcie: Brzydka boleści, znikaj bez wieści.
Eri skinęła głową, starając się wszystko dokładnie zapamiętać. Od pół roku uczyła się u szeptuchy, wprowadzana w sekrety, które od pokoleń przekazywały sobie wiedźmy i zielarki. W przyszłości sama chciała zostać czarodziejką tak poważaną jak Marusza.
– A fasola do czego służy? – zapytała, wskazując kupkę ziarenek leżącą w rogu stołu.
Marusza wzięła jedno i podrzuciła na dłoni.
– To talizman chroniący przed złymi mocami. Dlatego mamy wkładają fasolę do dziecięcych łóżek, aby jej moc odpędzała niedobre sny, które przychodzą do śpiących, by im noc uprzykrzyć. Moc podobną, choć znacznie większą, posiada też czosnek, którego woń płoszy złe duchy i nocne widziadła.
Dziewczynka przyglądała się rozłożonym na stole ziołom, korzonkom i ziarnom, zbieranym w lesie i na pobliskiej łące lub w przydomowym ogródku. Spojrzała też na zawieszoną nad stołem półkę. Szeptucha trzymała tam wielkie moździerze; ucierała w nich na proszek lecznicze zioła i korzonki. Koło największego moździerza siedział kot Puszek, pupil Maruszy. Jak zwykle obserwował lekcję i nawet ją komentował głośnym mruczeniem. Na skraju półki Eri zauważyła okrągłe zielone puzderko. Wczoraj go nie było!
– Maruszo, a co to jest? – zapytała, wskazując puzderko palcem.
Wiedźma się zawahała.
– Tego ci nie wolno ruszać – oznajmiła po chwili. – To magiczny proszek z mandragory, rośliny rosnącej w dalekich krajach. Mogą go używać tylko osoby wtajemniczone w największe sekrety naszej nauki, potrafi on bowiem przemieniać jedno w drugie… – Zamilkła i wyciągnęła rękę, jakby chciała zdjąć z półki zielone puzderko, ale wtedy skrzypnęły drzwi i do chaty zajrzał skrzat Deczko, który służył u Maruszy jako odźwierny.
– Szeptucho – rzekł głośno – ze wsi przyszła stara Hana z jeszcze jedną kobietą. Przyniosły w kobiałce niemowlę, chore i ze straszną wysypką. Proszą cię o pomoc.
Rzeczywiście z dworu dobiegł płacz dziecka. Marusza szybko wyszła z chaty, gdyż nigdy nie odmawiała pomocy potrzebującym. Dziewczynka się ucieszyła, że będzie miała chwilę przerwy. Zaczęła sobie na stole układać z ziarenek fasoli różne wzorki – kółka i serduszka – ale to ją znudziło. Coraz częściej zerkała na zielone puzderko, które wydawało się jej wyjątkowo piękne i kuszące. A gdyby tak szybko coś przemienić, zanim wróci Marusza? Wzrok Eri padł na zasuszoną łodyżkę lawendy. Może przemienić ją w kwiat róży…?
Więcej się nie zastanawiała. Wspięła się na stół i sięgnęła po puzderko. Otworzyła wieczko i zajrzała do środka. Poczuła się rozczarowana, zobaczywszy szary proszek podobny do popiołu. Wcale nie wyglądał na magiczny. Sięgnęła jednak po szczyptę, zamierzając posypać lawendę… Pomyślała, że przydałoby się zaklęcie, ale go nie znała. O przemianach jeszcze się nie uczyła.
– Stań się różą – powiedziała po prostu. I sypnęła proszek.
Wtedy stało się nieszczęście. Siedzący do tej pory spokojnie Puszek niespodziewanie hycnął na stół, prosto na lawendę. I magiczny proszek, zamiast na roślinę, spadł na jego futerko.
Błysnęło i buchnęło dymem. Kiedy opar się rozwiał, przerażona Eri zobaczyła, że na stole, zamiast kotka, biega w kółko… mała szara myszka, wyraźnie przestraszona. Dziewczynka zamknęła oczy i potrząsnęła głową, mając nadzieję, że to przywidzenie. Niestety, kiedy je otworzyła, po stole wciąż kręciła się mysz. A Puszek zniknął! Eri rozejrzała się rozpaczliwie po chacie, ale ulubieńca szeptuchy nigdzie nie było.
Spojrzała znowu na myszkę. I wtedy do głowy zakradła się jej nieprzyjemna myśl: czyżby przemieniła w nią Puszka? Pochyliła się nad zwierzątkiem i przyjrzała mu się uważnie, ale nie wydawało się podobne do zaginionego kota. Choć myszka była tak samo jak on łakoma, bo przystanęła przy ułożonym z fasoli serduszku i zaczęła chrupać ziarenka.
Drzwi skrzypnęły i w izbie pojawiła się Marusza.
– Użyłam uzdrawiającego zaklęcia i dziecku już lepiej, wysypka znika – powiedziała, a widząc zmartwioną minę Eri, zapytała: – Czy coś się stało? – I spojrzała na stół.
Łakoma myszka wzięła się właśnie do pogryzania korzonków. Wzrok Maruszy padł na zielone puzderko z otwartym wieczkiem.
– Mówiłam ci, abyś go nie ruszała!
Dziewczynka ze wstydu poczerwieniała jak piwonia.
– Nnno bbo ja chcia-chciałam… – jąkała się – ale wtedddy Pu-puszszekkk…
Wiedźma kolejny raz tego dnia ciężko westchnęła i pokręciła z rezygnacją głową. Delikatnie ujęła myszkę, ułożyła sobie na dłoni i pochylając się nad nią, szepnęła kilka słów, których Eri nie dosłyszała, choć ciekawie nadstawiała ucha… Było to coś o odmianie i stawaniu się na powrót. Po wypowiedzeniu zaklęcia Marusza położyła zwierzątko na stole, wzięła odrobinę proszku z puzderka i sypnęła na mysie futerko. Tak jak poprzednio błysnęło, zadymiło… i przed nimi na stole siedział wyraźnie oszołomiony, ale cały i zdrowy Puszek. Kocisko miauknęło i skoczyło na półkę, gdzie schowało się za wielkim moździerzem.
– Zawsze słuchaj swoich nauczycieli – przykazała Marusza. Zamknęła puzderko i wrzuciła do jednej z przepastnych kieszeni w fartuchu. – Tym razem skończyło się dobrze, ale musisz się jeszcze dużo nauczyć o czarowaniu.
Zawstydzona dziewczynka spuściła oczy. Marusza jak zwykle miała rację.
– Na czym to skończyłyśmy? Aha, na czosnku… a te zielone listki przypominające nać pietruszki to lubczyk, ziele o wielkiej mocy…
*
Następnego dnia, w ramach kary za swoją nadmierną ciekawość i okazane nieposłuszeństwo, Eri musiała cały ranek pomagać skrzatowi w pracach gospodarskich. Deczko miał dla niej wiele zadań – a to wody w wiaderku przynieść, a to drewienek do paleniska dorzucić, o to zagnieść ciasto na podpłomyki. W tym czasie Marusza siedziała na zydlu w kącie izby i czytała wielką księgę oprawioną w czerwoną skórę, mocno już wytartą od częstego używania. Od czasu do czasu zerkała na Eri, aby sprawdzić, czy dziewczynka z należytą pilnością wykonuje zlecone jej zajęcia. Karty księgi były pokryte tajemniczymi znakami. Eri wiedziała już, że to są runy – za ich pomocą magowie zapisują swoją wiedzę. Miała nadzieję, że kiedyś nauczy się je odczytywać. Marusza jej to obiecała, pod warunkiem że Eri będzie czynić postępy.
Koło południa szeptucha uznała, że jej uczennica już wystarczająco odpokutowała swoje nieposłuszeństwo, zamknęła książkę i skinęła na dziewczynkę, która właśnie kończyła skrobanie marchewki na zupę.
– Zostaw to i podejdź do stołu. Co tam widzisz?
Eri wykonała polecenie. Na blacie dostrzegła kilka kolorowych kamyków ułożonych w rządek.
– To kamienie szlachetne – pouczyła ją Marusza. – Różnią się od polnych kamieni czy rzecznych otoczaków tak samo jak zioła od zwykłej trawy. Posiadają magiczne właściwości, wzmacniają też działanie czarów.
Wiedźma podeszła do stołu i podniosła krwistoczerwony, przejrzysty kamyk wielkości ziarna bobu. Błyszczał w świetle padającym od okna. Eri wydał się piękny.
– To rubin – wyjaśniła nauczycielka. – Znany jest z tego, że odbiera lękliwość i nastraja człowieka radośnie. Powinni go nosić przy sobie ludzie bojaźliwi i skłonni do smutku. Pomaga też w miłości. Jeśli chłopak wprawi go w pierścień i oferuje swej wybrance, może być pewien, że jej uczucie pozostanie silne i trwałe. Także jeśli szeptucha podczas przyrządzania lubczyku… napoju na wzniecenie miłości, już ci o nim mówiłam… położy rubin obok naczynia, wywar nabierze podwójnej mocy i skuteczności, właśnie za sprawą kamienia.
Odłożyła go na bok i sięgnęła po podłużny jasnozielony kamyk, nie większy od małego palca u dłoni. Wydawał się przeźroczysty niczym woda w leśnej sadzawce.
– A to jest szmaragd, kamień życia, wzrostu i plenności. Polecany rolnikom i ogrodnikom, pomoże w dobrych zbiorach. Noszą go także przy sobie ludzie, którym pogarsza się wzrok i pamięć…
– I co, im też pomaga? – wtrąciła Eri.
– Jeśli ma w środku skazę, to nie. Magiczne właściwości posiadają bowiem tylko najczystsze kamienie… o, takie jak ten szafir. – Marusza ujęła w palce niebieski okruch, rzeczywiście nieskazitelny jak bezchmurne niebo. – Przyniesie właścicielowi życiowe powodzenie i szczęście… a zarazem zabezpieczy przed różnymi przykrościami. Z kolei ten prążkowany, czyli agat…
W tym momencie na parapecie otwartego okna wylądował z ogłuszającym łopotem skrzydeł dorodny kruk, strącając doniczkę z bratkami. Huknęła o deski podłogi i rozpękła się na pół. Ptaszysko głośno skrzeknęło i spojrzało na Maruszę. Dziewczynka zauważyła, że kruk do prawej łapy ma przytroczony drewniany kołek pokryty tajemniczymi znakami. Poznała runy, takie same jak na kartach księgi czytanej przez Maruszę.
Kruk jeszcze raz skrzeknął, zeskoczył na stół i niezdarnie poczłapał w stronę wiedźmy. Ta nie okazała najmniejszego zdziwienia. Odwiązała kołek od jego nogi i zbliżyła do oczu. Przyglądała mu się dłuższą chwilę, odcyfrowując drobne znaki.
– Obawiam się, Eri, że na jakiś czas musimy przerwać nasze lekcje – powiedziała, ciągle z zastanowieniem przyglądając się kołeczkowi.
– Dostała wiadomość z Czterech Wież – szepnął Deczko do ucha dziewczynki. – Za pomocą kruków magowie przesyłają sobie wiadomości.
Ptak spojrzał pytająco na szeptuchę i po raz kolejny skrzeknął. Marusza skinęła głową, wtedy obrócił się i wskoczył na parapet, skąd skrzat w ostatniej chwili zabrał doniczkę z pięknie kwitnącym oleandrem. Kruk rozpostarł skrzydła i tyle go widzieli.
Deczko sapnął poirytowany i zabrał się do sprzątania po niespodziewanym gościu. Bratki na szczęście niezbyt ucierpiały i Eri miała nadzieję, że uda się je przesadzić. Spojrzała na wciąż zamyśloną wiedźmę.
– Jak długo cię nie będzie? – zapytała.
Marusza ciężko westchnęła i położyła kołek na stole.
– Trudno powiedzieć. Nie piszą, po co jestem wzywana. Mam przyjechać jak najszybciej. Może wrócę dopiero zimą.
Eri nie kryła rozczarowania. Bardzo pragnęła kontynuować naukę. Tyle ciekawych rzeczy chciała się jeszcze dowiedzieć. Zdawała sobie jednak sprawę, że wezwania od Wielkiej Rady magów nie wolno lekceważyć. Nie pozostało jej nic innego, jak pomóc skrzatowi w przygotowaniach do podróży. Szeptucha zamierzała wyruszyć wczesnym rankiem w jego towarzystwie. Uczennicy poleciła, aby opiekowała się chatą i dbała o rośliny.
„Podlewanie kwiatków to nie to samo co poznawanie zaklęć” – pomyślała Eri. Z drugiej strony, jak często mawiał jej brat Janis, lepszy rydz niż nic. Nieco tym pocieszona poszła do spiżarni po suchary i kołacze. Maruszy i Deczkowi droga do Zamku Magów zajmie co najmniej trzy dni, musieli po drodze coś jeść.
Początkowo Eri cieszyła się, że nie musi już wstawać o wschodzie słońca, aby wczesnym rankiem zdążyć do Maruszy na pierwszą lekcję. Szeptucha była pod tym względem bardzo wymagająca, twierdziła, że śpiochy to najgorsi uczniowie. „Kto się wyleguje do południa w łóżku, ten czarodziejem nie zostanie” – zwykła mawiać na widok ziewającej dziewczynki.
Po wyjeździe Maruszy Eri mogła co dzień pospać dłużej. Szybko jednak stwierdziła, że jej się zwyczajnie… nudzi. Zajmowała się przeważnie swoim małym braciszkiem Miszą. Przewijała go, karmiła i kołysała, nucąc przy tym pod nosem, co maluch bardzo lubił. Dzięki temu jej mama miała więcej czasu na pracę w gospodarstwie, a że nastał czas żniw, całe dnie spędzała w polu z tatą i Janisem. Eri zostawała w domu sama z Miszą. Już po kilku dniach zrozumiała, jak bardzo brakuje jej lekcji z szeptuchą. Zawsze dowiadywała się na nich czegoś nowego i ciekawego. Teraz przez większość dnia towarzyszył jej gaworzący chłopczyk. Opieka nad nim nie była tak zajmująca jak poznawanie zaklęć i magicznych właściwości ziół i kamieni.
Polecono jej też, aby podczas nieobecności starszych doglądała zwierząt w gospodarstwie, zwłaszcza tych mniejszych – kur i królików (krowami i świniami zajmował się Janis). Musiała dbać, aby regularnie dostawały karmę i wodę. Często brała ze sobą Miszę, chłopczyk bowiem uczył się chodzić i potrafił już samodzielnie zrobić nawet kilkanaście kroków. Musiała go pilnować, bo gdy na przykład sypała ziarno kurom, potrafił niespodziewanie odbiec i schować się w jakimś zakamarku podwórka. Kiedyś wlazł do psiej budy i siedział tam, psotnik jeden, cicho jak trusia, aż w końcu zasnął. Ileż ona się go wtedy naszukała i nawołała! W końcu go znalazła, jak spał wtulony w futro Burka, kudłatego owczarka pilnującego obejścia.
Kilka dni po tym, jak Marusza wyruszyła do Zamku Magów, ludzie we wsi zaczęli mówić o południcach.
Eri wiedziała, co to za istoty, opowiadała o nich kiedyś stara Hana, a i Marusza coś wspominała. Ci, którzy je widzieli, opisywali południce jako rodzaj zjaw, duchów jakby utkanych z mgły. Zwano je także polnymi marami. Pojawiały się latem i snuły w powietrzu skrajem pól niczym dym, czyhając na nieostrożnych i ciekawskich żniwiarzy. Nie były to bowiem istoty ludziom przyjazne – gdy południca napotkała samotnego pasterza czy oracza, przybierała postać powabnej niewiasty i przyzywała go do siebie. Gdy ten dawał się omamić, rzucała na niego czar niewolący. Nieszczęśnik, spętany zaklęciem, podążał za nią przez wiele dni i nocy, spełniając każde jej polecenie, dopóki nie omdlał ze zmęczenia. Zapadał wtedy w sen trwający tyle samo, ile niewola. Wracał potem do domu chory i wynędzniały, aby jeszcze drugie tyle w łożu odleżeć i dopiero wrócić do zdrowia.
Ale południce czyhały nie tylko na dorosłych. Stara Hana opowiedziała kiedyś inną, znacznie bardziej dramatyczną historię.
– Kilkanaście lat temu południce pokazały się na polach leżących nieopodal Lasu. Tak jakby z niego wyszły. Potem, pod wieczór, pojawiły się na skraju wsi. Ludzie rzucili się do domów po suszone liście jemioły, bo dym z nich odpędza polne mary. Rozpalili liście w kociołkach i poszli tam, gdzie widziano zjawy. A one tymczasem zakradły się do jednej chaty, gdzie w kołysce leżał mały chłopiec…
Stara kobieta przerwała i otarła łzę z policzka.
– To był syn mojej córki, Karik. Nie miał nawet roczku… Matka, podobnie jak inni, poszła na skraj wsi z garnkiem pełnym tlącej się jemioły. Gdyby została w domu i pilnowała kołyski, mogłabym widzieć, jak mój wnuk dorasta…
– A co te południce z nim zrobiły? – zapytała wówczas Eri, która wraz z innymi dziećmi słuchała opowieści Hany.
– Wcześniej, zanim przybyły, po okolicy rozeszła się wieść, że w Lesie pojawiła się Widara, zła czarodziejka. To ona nasłała południce, aby szkodziły ludziom. Powiadano, że nieraz już rozkazywała im porwać małego chłopca. Zmieniała go we włuka, stwora o głowie wilka i ciele człowieka, który stawał się jej wiernym, najwierniejszym sługą. O, jestem prawie pewna, że właśnie ten los spotkał mojego nieszczęsnego Karika… Dlatego kiedy tylko zobaczycie południce, pilnujcie kołysek – przestrzegała stara kobieta – i nawet na chwilę od nich nie odchodźcie!
Tego dnia dorośli wyszli w pole bardzo wcześnie. Ziarno dojrzewało i należało jak najszybciej skosić zboże, żeby zdążyć przed deszczem. Eri jak zwykle została w domu z Miszą. Posprzątała po śniadaniu, zamiotła izbę i wyszła na podwórko. Rzuciła kurom prosa, a królikom dała świeżej trawy, której zawczasu naciął Janis, jeszcze zanim poszedł pomagać rodzicom przy żniwach. Trochę bawiła się z Miszą, nakarmiła go kaszką z mlekiem, a gdy mały braciszek zasnął, zabrała się do przygotowywania obiadu. Rodzice i Janis mieli wrócić z pola bardzo późno i chciała, aby czekała na nich gorąca i pożywna zupa.
Na tych i innych gospodarskich zajęciach zeszło jej do popołudnia. W pewnej chwili, gdy Eri ustawiała garnek na piecu, usłyszała dobiegające z dworu podniesione głosy. Zerknęła przez okno i zobaczyła sąsiada, kowala Samsona, i jego dwóch synów. Wszyscy trzej pędzili ku polom z dymiącymi kociołkami w rękach. Ten widok przypomniał Eri słowa Hany. Zaniepokojona wyszła przed dom. W oddali, na skraju wioski, dostrzegła dwie wysokie mgliste postacie. Przypominały kobiety ubrane w przewiewne szaty utkane z pajęczyny. Niewątpliwie były to widma, prześwitywało przez nie słońce. Wyglądały, jakby na coś lub kogoś czekały. Przestraszona dziewczynka czym prędzej wróciła do chaty i usiadła przy kołysce brata. Mały psotnik Misza nadal słodko spał, uśmiechając się przez sen.
Po pewnym czasie Eri usłyszała głosy wracających sąsiadów. Rozmawiali głośno. Cieszyli się, że południce na ich widok, a zapewne również z powodu woni palonej jemioły, pierzchnęły jak niepyszne, a właściwie rozpłynęły się w powietrzu jak dym z ogniska rozwiany nagłym podmuchem wiatru. Eri odetchnęła z ulgą i popatrzyła na nieświadomego zagrożenia braciszka, który wciąż uśmiechał się przez sen. Pewnie mu się śniła zabawa z Burkiem. Eri pomyślała, że powinna wyjść na dwór i sama sprawdzić, co z tymi południcami. Niedawno, podczas pobytu u szeptuchy, podsłuchała, jak Marusza, chcąc odpędzić ptaki wyjadające groch z ogródka, wymawia zaklęcie, które miało je odstraszyć. Usiłowała je sobie teraz przypomnieć. Ciekawe, czy zadziałałoby też na południce…
Ale żadnych mar polnych nie zauważyła, pewnie poszły tam, skąd przyszły. Zresztą nie mogła sobie przypomnieć zaklęcia. Wtem od strony kurnika dobiegło ją głośne gdakanie przestraszonych kur. Ani chybi do środka musiała się dostać łasica. Widziała taką jedną, rudą z białym krawatem, jak kręciła się w pobliżu domu. W przystępie gniewu Eri chwyciła stojącą w sieni miotłę i pobiegła przez podwórko do kurnika, aby przegonić amatora darmowych jajek.
– Mam cię, łobuzie! – wrzasnęła, wpadając do środka.
Przywitało ją nerwowe gdakanie. Kury wyglądały na poruszone, ale gdyby w kurniku znajdowała się łasica, darłyby się wniebogłosy. Dziewczynka rozejrzała się uważnie, ale nigdzie nie zauważyła futrzastego intruza. Zajrzała pod grzędy, we wszystkie kąty, łasicy jednak nie znalazła. Mimo to drób wciąż nie chciał się uspokoić. Kiedy tak stała, zastanawiając się, co też mogło się stać z leśnym zwierzęciem, wydało jej się, że słyszy odległy dziecięcy płacz…
Misza! Zostawiła go samego!
Wypadła z kurnika jak strzała, wciąż z miotłą w ręku, i popędziła do domu, prosto do kołyski. Miała wrażenie, że dostrzega nad nią coś jakby mglisty cień czy opar… Spojrzała na posłanie, gdzie jeszcze przed chwilą spał jej młodszy braciszek.
Lecz Miszy w kołysce nie było!
Stała nad pustą kolebką, nie wierząc własnym oczom. Serce trzepotało jej w piersiach niczym przestraszony ptak. Z trudem docierała do niej straszna prawda.
Jej małego brata porwały południce!
Ludzie początkowo myśleli, że mała Eri oszalała.
Dziewczynka, głośno szlochając, gorączkowo biegała po wsi, zaglądając w każdy kąt i nawołując po imieniu młodszego brata. Chciała zajrzeć do każdej chaty, obórki, stodoły, psiej budy, nieledwie pod każdą ławę. Wypytującym mówiła nieskładnie o malcu, kurniku, łasicy, pustej kołysce i południcach. Wtedy dopiero zrozumiano, że Misza zniknął, najpewniej za sprawą mglistych zjaw. Jeden z synów kowala Samsona natychmiast pognał na pole, aby zawiadomić rodziców chłopca.
Eri, gdy w końcu zrozumiała, że nie znajdzie malca, usiadła w piasku na środku biegnącej przez osadę drogi i rozpłakała się na cały głos, wciskając piąstki do oczu. Tak ją znaleźli mama, tato i Janis. Mama, z twarzą białą jak prześcieradło, nie krzyczała na córkę, ale z jej przymkniętych oczu płynęły łzy. Usiadła obok dziewczynki i objęła ją mocno. Stojący nad nimi ojciec miał chmurne czoło i posępną minę, podobnie jak starszy brat. Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem zerknęli na gościniec prowadzący w stronę Lasu. Wtedy podeszła do nich Hana wraz z kowalem Samsonem. Stara kobieta wyglądała na bardzo przejętą i zgnębioną.
– Widara musiała powrócić – powiedziała głosem pełnym niepokoju. – To mi wygląda na jej sprawkę. Wysłała południce, aby uprowadziły jej dziecko, tak jak kiedyś mego wnuka Karika. Chce z niego zrobić swego sługę, włuka, wilkoczłeka.
Słysząc te słowa, Janis podniósł sierp, którym ciął zboże na polu, i groźnie nim potrząsnął.
– Przeklęta wiedźma! – zakrzyknął. – Nigdy nie pozwolę, aby zamieniła mojego brata w potwora. Pójdę do Lasu i znajdę Miszę!
Ojciec długo milczał, ciężko wzdychając. Eri widziała, jak bardzo cierpi z powodu straty młodszego syna. W końcu się odezwał. Mówił powoli, cicho, ale zdecydowanie.
– Razem pójdziemy. I nie wrócimy, chyba że z dzieckiem.
Hanie słowa obu mężczyzn bardzo się nie spodobały. Z miną pełną dezaprobaty energicznie pokręciła głową.
– Nie wiecie, z kim macie do czynienia. Widara to potężna czarodziejka o złym sercu i wielkiej mocy. My, zwykli ludzie, nie powinniśmy się z nią mierzyć. Wejdziecie do Lasu i nigdy z niego nie wyjdziecie, bo ona na to nie pozwoli. Nim się obejrzycie, padniecie ofiarą jej czarów, naśle na was swoje sługi. Nie po to kazała porwać dziecko, aby je oddać. To nie przelewki! Z tak groźną wiedźmą może się zmierzyć tylko któraś z wiedzących, szeptucha strzegąca wioski od złego… Ach, gdyby tu była Marusza!
Hana z rezygnacją potrząsnęła głową. Wtedy odezwał się kowal Samson, człowiek powszechnie szanowany za rozum i rozwagę.
– Hana ma rację, nie nam, zwykłym ludziom, mierzyć się z czarami, a już na pewno nie ze złą magią. Misza przepadł, pogódźcie się z tym.
Przytulona do boku matki Eri przestała chlipać i usłyszała swój piskliwy głosik:
– Ja pójdę…
Matka drgnęła gwałtownie i odsunęła ją od siebie. Otarła łzy i spojrzała na córkę z gniewem.
– Ani mi się waż! – krzyknęła. – Nie dość, że Misza… – Głos jej się załamał i wybuchnęła płaczem. – Nie pozwolę, abyś i ty… – wyszeptała.
Lecz dziewczynka nie zamierzała rezygnować.
– No bo ja też jestem czarodziejką… Dużo się dowiedziałam od Maruszy, sporo już umiem, czarować i nie tylko… – mówiła coraz pewniejszym tonem, zerkając z nadzieją na dorosłych.
Ale oni, wstrząśnięci, nie chcieli o niczym słyszeć.
– Moje dziecko, całkiem rozum postradałaś! – wołała matka, łapiąc córkę za rękę. – Nigdzie nie pójdziesz! Nie pozwalam!
– Mama ma rację – dodał ojciec. – Kim ty jesteś, aby walczyć z tak potężną i złą czarodziejką! To sprawa dorosłych!
– Mam w kuźni miecz i włócznię, które wykonałem dla jednego rycerza, ale on się już więcej nie pojawił i oręża nie odebrał – wtrącił kowal. – Zajdźcie do mnie, to wam je dam, może się na coś przydadzą.
Tylko stara Hana milczała. Od dłuższej chwili stała lekko pochylona, pocierając czoło, jakby się nad czymś zastanawiała. Rzucała na Eri uważne spojrzenia. Nagle wyprostowała się gwałtownie.
– Żelazo na nic się zda przeciwko czarom – oznajmiła. – Moc można zwalczyć tylko inną mocą. Złą moc – dobrą. A ona – wskazała na dziewczynkę – ją ma.
– Uważasz, że powinna pójść do Lasu szukać chłopca? – zapytał kowal.
Stara kobieta przytaknęła, a potem pogładziła Eri po rudych włosach.
– Nie inaczej. To nie jest dziecko podobne do innych. Pamiętacie, jak poradziła sobie z Widukindem…? Jeśli nie Marusza, to tylko ona. W tym drobnym ciele drzemie moc większa, niż wam się wydaje. Z całej naszej wsi tylko ta mała dziewczynka może się przeciwstawić Widarze i ocalić brata przed zamianą w wilkoczłeka… Czasu zostało mało, bo tak wielkie czary są odprawiane przy pełni księżyca… Brakuje tylko kilku dni. Powinna iść natychmiast!
– Obie postradałyście rozum! – Ojciec Eri nie krył wzburzenia. – Moja córka nigdzie nie pójdzie. Wyruszymy z Janisem przed świtem, a ona ma zostać z matką! Tak powiedziałem i tak się stanie! A teraz wracamy do domu.
Eri i jej matka wstały, otrzepując suknie z piasku. Dziewczynka poczuła, jak rodzicielka mocno ujmuje ją za rękę. Za drugą dłoń złapał Janis, jakby się bał, że siostra posłucha starej kobiety i nie zważając na ojcowskie zakazy, puści się pędem po gościńcu w stronę widniejącej za wioską puszczy. Poszli razem w stronę domu, ale nim przekroczyli jego próg, Eri obejrzała się za siebie. Hana wciąż stała pośrodku drogi i patrzyła na nią przenikliwie.
Mała czarodziejka już wiedziała, co powinna zrobić.
*
W domu mężczyźni zaczęli przygotowywać się do drogi. Sprawdzali buty i odzież podróżną, łatali dawno nieużywane płaszcze, w których mole wygryzły dziury. Mama szykowała im jedzenie, w czym pomagała jej wciąż pociągająca nosem Eri. Razem piekły podpłomyki, gotowały boczek i podwędzały ser. Zapasy musiały być obfite, zanosiło się bowiem na długą wyprawę. Ojciec oświadczył, że nie zamierzają wracać bez Miszy. Będą go szukać aż do skutku, choćby nawet mieli schodzić wzdłuż i wszerz cały Las, zaglądając pod każdy krzak.
Jeśli mama, tato i Janis mieli do Eri pretensje o niedopilnowanie malca, starali się tego nie okazywać. Matka uspokajała popłakującą córkę, mówiąc, że to przecież nie jej wina, skoro za porwaniem stoi potężna i okrutna czarodziejka. Czyż mogła się jej przeciwstawić dziewczynka, sama będąca jeszcze dzieckiem?
– Nic nie poradzisz przeciwko złym czarom – powiedziała mama, ze smutkiem spoglądając na pustą kołyskę. – To południce wywabiły cię na podwórko, abyś im nie przeszkodziła zabrać Miszy. Złe, podstępne istoty. Nie powinnaś się winić, tato i Janis na pewno go odnajdą.
Eri słuchała pocieszeń w milczeniu i łykała łzy. Dobrze wiedziała, że to ona zawiniła, nie powinna była spuszczać z oka kołyski, choćby nawet sto łasic grasowało w kurniku. Zbyt pewna siebie, sądziła, że ona, uczennica słynnej Maruszy, da sobie radę nie tylko z łasicami, lecz także południcami. Lecz mary okazały się sprytniejsze, wywiodły ją w pole. Tak, szeptucha miała rację: Eri musi się jeszcze wiele nauczyć.
Przygotowania do wyprawy przeciągnęły się do nocy. Gdy na ciemniejącym niebie pokazał się księżyc, cała rodzina położyła się spać. Mężczyźni zamierzali wyruszyć w drogę przed świtem. Liczyli na to, że południce nie zdołały się zbytnio oddalić i że dogonią je w ciągu dnia. Byle tylko nie weszły zbyt głęboko w puszczę, bo tam mogły się łatwo ukryć.
Eri nie zmrużyła oka. Leżąc w łóżku, cierpliwie czekała, aż reszta rodziny zaśnie. Gdy z sąsiedniego pokoju usłyszała pochrapywanie taty, a z kuchni poświstywanie śpiącego na ławie Janisa, podniosła się i po cichutku zaczęła się ubierać. Prócz butów i sukienki włożyła grubą pelerynę z kapturem, ponieważ noc w lesie mogła być chłodna, spod łóżka wyciągnęła przygotowaną wcześniej płócienną torbę. Poruszała się bezszelestnie. Weszła do kuchni, ostrożnie omijając śpiącego brata. Spakowała duży, jeszcze ciepły kołacz, upieczony przez mamę na śniadanie, oraz kawałek wędzonego sera. Tyle musiało jej wystarczyć.
Podeszła do drzwi i otworzyła je, bardzo uważając, aby nie skrzypnęły. Szybkim krokiem przemierzyła podwórko i znalazła się na drodze. Piasek na gościńcu lekko lśnił w świetle księżyca. Wieś jeszcze spała, tylko czasem dało się słyszeć pianie zbyt wcześnie przebudzonego koguta.
Postąpiła parę kroków i przy drodze dostrzegła wrośnięty w ziemię duży głaz. Kowal Samson skuł kiedyś na płasko jego wierzchołek, formując rodzaj szerokiej ławy. Mogli na niej odpocząć wędrowcy, którzy przechodzili przez ich osadę. Eri ze zdziwieniem stwierdziła, że mimo głębokiej nocy ktoś tu siedzi…
– Podejdź bliżej, czekałam na ciebie – usłyszała znajomy głos.
No tak, mogła się tego spodziewać! To była Hana. Stara kobieta skinęła na dziewczynkę i wskazała jej miejsce obok siebie. Przez dłuższą chwilę obie milczały.
– Wiem, że jesteś za mała na to, co cię czeka – odezwała się w końcu Hana. – Ale musisz pójść do Lasu, bo tylko ty możesz ocalić Miszę. Nikt inny, tylko ty – powtórzyła.
Eri skinęła głową. Wiedziała to doskonale. Z jej winy doszło do porwania braciszka i to ona musiała go uratować, naprawić to, co zepsuła. Nikt jej w tym nie wyręczy.
– Mam siostrę, Ennę, ale ostatni raz widziałyśmy się przed wieloma laty. To zielarka, zna się też na czarach. Doszły do mnie wieści, że zamieszkała w Lesie, w zakątku zwanym Wrzosowym Uroczyskiem. Enna ci pomoże, dlatego koniecznie musisz ją odnaleźć.
– A gdzie jest to uroczysko? – zapytała Eri.
– Tego nie wiem, słyszałam tylko, że na wschodzie. Gdy wejdziesz do Lasu, idź w stronę wschodzącego słońca. I pytaj o Ennę tych, których napotkasz.
Hana westchnęła i spojrzała na księżyc, wielki i jasny. W jego świetle, prawie tak wyraźnie jak w dzień, było widać piaszczystą drogę i pobielane wapnem ściany chat.
– Do pełni zostało pięć dni… Tyle masz czasu. Musisz zapobiec przemianie, bo gdy Widara dokona obrzędu, Misza stanie się włukiem, być może już na zawsze. Tak jak mówiłam, Enna ci pomoże. Pokaże, jak powinnaś użyć mocy, którą masz, aby pokonać złą czarodziejkę. Idź już, zanim twoi wstaną i zobaczą, że cię nie ma.
Hanna wyciągnęła zza pazuchy całkiem spory węzełek zrobiony z wzorzystej chusty i wcisnęła dziewczynce do rąk.
– Tu masz trochę chleba, wędzonej kiełbasy i suszoną rybę na drogę. W lesie będziesz mogła zbierać jagody, jeżyny i grzyby surojadki, szukaj też dzikich jabłek. Enna też cię nakarmi. – Hana raptownie wstała. – Chodźmy, niedługo będzie świtać. Odprowadzę cię kawałek.
Rozstały się na skraju wioski. Stara kobieta, wyraźnie wzruszona, długo przyciskała do siebie Eri. Na koniec pogładziła ją po głowie, po czym odwróciła się i podążyła do swojej chaty. Niebo na wschodzie poróżowiało i dziewczynka zrozumiała, że musi jak najszybciej zniknąć w Lesie, nim jej bliscy zechcą ją zatrzymać.
Choć bardzo jej ciążyła torba, do której włożyła zapasy otrzymane od Hany, szła szybko. Do kępy buków oznaczających granicę puszczy dotarła wraz z pierwszymi promieniami słońca. Wtedy się zorientowała, że nogi bezwiednie zaniosły ją do miejsca, gdzie zaczynała się ścieżka prowadząca na polanę z chatą Maruszy. Eri pomyślała, że właściwie mogłaby tam zajrzeć. Co prawda przedwczoraj podlewała kwiatki, ale chyba powinna to zrobić jeszcze raz, na zapas… A może szeptucha wróciła? Opowiedziałaby jej, co się przydarzyło Miszy!
Raźno podążyła ścieżką i po kilku chwilach dostrzegła prześwitujące między drzewami ściany i strzechę domostwa czarodziejki. Od razu jednak zauważyła, że z komina nie unosił się dym – a Deczko zwykle już o świcie rozpalał ogień pod kuchnią. Jej nauczycielka, zgodnie ze swoją zapowiedzią, jeszcze nie wróciła z Zamku Magów.
Eri minęła ostatnie drzewa i wnet znalazła się u drzwi chaty. Nie były zamknięte. Marusza cieszyła się takim poważaniem wśród okolicznych mieszkańców, że nie musiała się obawiać intruzów czy złodziei. Bo kto o zdrowych zmysłach zadzierałby z czarodziejką? Dziewczynce przyszło do głowy, że mogłaby wykorzystać pobyt w chacie szeptuchy i nie tylko podlać rośliny, lecz także pożyczyć sobie od niej to i owo… Poznała już trochę zaklęć, wiedziała też, że przydałoby się wzmocnić ich działanie odrobiną magicznych substancji. Gospodyni pewnie nawet nie zauważy braku paru pęczków ziół czy kłębuszka wełny… A zresztą odda jej po powrocie.
Eri ostrożnie uchyliła skrzypiące drewniane odrzwia i wsunęła się do środka. Z lubością odetchnęła powietrzem przepełnionym mocnym aromatem ziół i kwiatów. Po czym zaczęła myszkować, zaglądając na półki i do rozmaitych koszy i pudełek, w których jej nauczycielka przechowywała magiczne przedmioty.
W pewnej chwili, gdy szukała flaszeczki z gotowym wywarem z lubczyku, dostrzegła na półce znajome zielone puzderko. Aż zamarła ze zdumienia: tak mocny czarodziejski proszek, a Marusza nie zabrała go ze sobą? Odruchowo obejrzała się za siebie, jakby szeptucha czy Deczko mogli ją widzieć, i zgarnęła pudełeczko do kieszeni płaszcza. Potem szybko podlała rośliny, rozejrzała się, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, i wyszła z chaty. Stanęła, patrząc na skraj Lasu i zastanawiając się, w którą stronę powinna pójść. Z polany w głąb puszczy prowadziło kilka ścieżek wydeptanych przez Maruszę, bo inni bali się zapuszczać dalej. Gadali, że w Borach Fandoriańskich mieszka rozmaite licho, z którym lepiej nie mieć do czynienia. Słysząc to, Eri zawsze się uśmiechała pod nosem, bo Las przecież wcale nie był taki straszny. Ona w każdym razie nigdy się go nie bała.
Ale dokąd teraz iść? Hana kazała jej udać się na wschód, tam miało być to Wrzosowe Uroczysko, gdzie mieszkała Enna. Powinna posłuchać i poszukać zielarki.
Kiedy spojrzała na wschodni skraj polany, zauważyła, że tuż obok wielkiego dębu, na obrosłym mchami pniaku, ktoś siedzi…
Chłopiec siedział na starym pieńku i, wesoło pogwizdując, beztrosko kiwał nogą, stukając piętą o omszałe drewno.
Wydawał się niewiele starszy od jej brata Janisa i podobnej do niego, smukłej postury. Twarz miał pociągłą i był skromnie ubrany – w zielony kubraczek, szare spodnie i zieloną okrągłą czapkę z piórkiem, także zielonym. Eri doszła do wniosku, że zieleń to jego ulubiony kolor. Młodzian wcale nie wyglądał na zaskoczonego jej widokiem, przeciwnie, sprawiał wrażenie, jakby znał ją od dawna! Mrugnął do niej porozumiewawczo i zeskoczył z pniaka. Podniósł leżącą na trawie wielką skórzaną sakwę i zarzucił na ramię.
– To co, idziemy? – zapytał, wskazując na ścieżkę prowadzącą do Lasu. – Komu w drogę, temu czas.
Zmieszana Eri spojrzała na niego ze zdumieniem. Skąd mu przyszło do głowy, że gdziekolwiek z nim pójdzie? Przecież nigdy go nie spotkała! Zjawił się na polanie, jakby wyskoczył kuglarzowi z cudownego worka, a ona ot tak sobie miała mu zaufać? Bo nosi kapelusik z zielonym piórkiem? Zaiste, ten młodzieniec poczynał sobie nadto zuchwale.
– Hola, mój panie! – zawołała. – Jak mam z tobą iść, skoro nie raczyłeś się nawet przedstawić! Nie zwykłam nigdzie chodzić z ludźmi, których pierwszy raz widzę. Kim ty w ogóle jesteś?
Chłopak zrobił zakłopotaną minę, po czym odłożył sakwę na pniak, zdjął czapkę i wykonał przed Eri głęboki, wręcz dworski ukłon, prawie zamiatając piórkiem ziemię.
– Pani, wybacz mi nietakt – zaczął przepraszającym tonem. – Istotnie, zapomniałem się przedstawić. Jestem Miko, obieżyświat i bajarz, poszukiwacz opowieści, niestroniący też od przygód. Najlepszą opowieścią jest wszak ta, którą się samemu przeżyło.
Słyszała o takich osobnikach, a nawet przed dwoma laty spotkała jednego bajarza. Odwiedził wieś i został kilka dni – codziennie przebywał u innego gospodarza, a gdy już wszyscy domownicy zakończyli pracę i zeszli się w izbie przy buzującej kuchni, odwdzięczał się za gościnę opowiadaniem o dalekich krajach, dzielnych rycerzach, pięknych księżniczkach i groźnych smokach. Na te bajania schodzili się i sąsiedzi, rewanżując się za dobrą opowieść kawałkiem kołacza, porcją wędzonki czy nawet jakimś groszem. Eri wysłuchała wówczas między innymi słynnej historii o dzielnym Trygławie oraz pięknej i szlachetnej Bitis. Dzieje ich miłości bardzo ją wzruszyły. Jednak tamten bajarz był człowiekiem w sile wieku, o długiej brodzie i włosach przyprószonych siwizną.
– A nie za młody jesteś na taką profesję? – zapytała podejrzliwie.
– Nie wiek się liczy, lecz talent – odparł Miko i dodał: – Ludzie słuchają mnie nie dla siwych włosów, lecz dlatego, że ciekawie opowiadam.
Chyba czytał w jej myślach. Mimowolnie poczerwieniała, jakby ją przyłapał na podwędzeniu z brytfanki kawałka miodowego ciasta.
– Ale co właściwie tutaj robisz? – Nadal mu nie dowierzała. – Opowiadasz bajki przepiórkom gnieżdżącym się na tej łące?
Zaśmiał się, ale zaraz spojrzał na nią wzrokiem bynajmniej nie chłopięcym. Tak zwykł patrzeć na nią tata, gdy zamierzał powiedzieć coś istotnego.
– Czekałem na ciebie – oznajmił z powagą.
Cofnęła się, czując w piersiach ukłucie strachu. A jeśli ten nieznajomy nie ma dobrych zamiarów? Była gotowa okręcić się na pięcie i uciec, gdzie pieprz rośnie. Miko, widząc jej niepokój, rzucił pośpiesznie:
– Cokolwiek zrobisz, najpierw mnie wysłuchaj! Proszę! To ważne.
W jego zielonych oczach wyczytała prośbę, nie groźbę. Skinęła głową, przyzwalając, by mówił dalej.
– Do waszej wioski dotarłem wczesnym rankiem, panował w niej wielki rwetes. Wszyscy szukali pewnej małej dziewczynki, uczennicy miejscowej szeptuchy, która nagle zniknęła… Wiem też o południcach, o twoim bracie… To rzeczywiście wygląda na sprawkę Widary, wiele złego słyszałem o tej czarodziejce. Ale słyszałem też o tobie. Wśród bajarzy krążą od pewnego czasu opowieści o małej dzielnej Eri, która uchroniła smocze jajo przed zakusami niecnego Widukinda. Wydarzenia w Zamku o Czterech Wieżach odbiły się szerokim echem. Pomyślałem sobie, że twoje przygody to temat na nową zajmującą historię, a każdy szanujący się bajarz wciąż takich szuka…
– Nie mam czasu ci o tym opowiadać – przerwała mu, może nieco zbyt obcesowo. – Muszę iść do Lasu, bo…
– Tak, wiem, zaginiony braciszek… – Sięgnął po odłożoną sakwę i zarzucił ją na ramię. – Porywanie małych dzieci i zamienianie ich w potwory jest złem i nie powinniśmy się na to godzić. Dlatego pójdę z tobą, pomogę ci uratować malca, a ty po drodze opowiesz mi swoją historię. Możemy się tak umówić?
Eri ze zdumienia otworzyła usta. Ten oto chuderlawy chłopczyna chce z nią iść do Lasu? Do budzących powszechny strach Borów Fandoriańskich, dokąd bały się zapuszczać największe zuchy z jej wsi?! Musiała się chyba przesłyszeć.
– Dobrze zrozumiałam? Chcesz iść ze mną do Lasu? Nie boisz się?
Spojrzał na nią z uśmiechem, ale oczy miał poważne. Znowu wydał się jej nad wiek dojrzały. Tak patrzyli dorośli.
– Dlaczego miałbym się bać, skoro ty się nie boisz? – odpowiedział pytaniem. – Jak już wspomniałem, lubię przygody. A coś mi się zdaje, że dzielna mała Eri właśnie zaczyna kolejną.
Wyrzekł te słowa lekko, jakby nieświadom niebezpieczeństw, które na nich czekały. Pomyślała, że to musi być wielki dziwak lub człowiek pozbawiony uczucia strachu. Na pewno nie był głupcem, zielone oczy patrzyły bystro i z powagą… Kogoś jej przypominały… Nie mogła się jednak nad tym zastanawiać, bo miała do niego jeszcze jedno ważne pytanie:
– Jak mnie tu znalazłeś?
Pokręcił z rozbawieniem głową, jakby się nie mógł nadziwić dociekliwości dziewczynki.
– Pomyślałem sobie, że uczennica szeptuchy zajrzy do jej chaty przed podróżą, bo może czegoś potrzebować… Pewna stara kobieta powiedziała mi, gdzie to jest.
No tak, Hana, któż by inny. Ale dlaczego go tutaj przysłała? Czy chciała, aby jej towarzyszył w drodze przez Las? Lecz po co? W czymże mógł być pomocny ten zbieracz opowieści? Bajdy przy ognisku nie pomogą jej w zmaganiach z Widarą. Wtedy pomyślała o Miszy, maluchu, który pewnie nie rozumie, co się stało, dlaczego nie jest w domu, i płacze, przerażony i samotny… Serce jej się ścisnęło i pewnie by się rozpłakała, gdyby nie Miko. Chłopak, uznawszy widocznie, że wszystko już sobie wyjaśnili, poprawił sakwę na ramieniu, obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku dwóch wielkich buków, stojących na skraju Lasu niczym bracia bliźniacy. Ich potężne pnie stanowiły rodzaj bramy wejściowej, prowadzącej w głąb przedwiecznej mrocznej puszczy.
Miko wszedł między buki i zniknął jej z oczu.
Eri otarła łzy wzbierające w kącikach oczu, postała chwilę, przestępując z nogi na nogę, po czym westchnęła i podążyła w ślad za młodym bajarzem.
*
Tę część puszczy znała, bo kilka razy przemierzała ją z Maruszą ścieżką wijącą się między bukami i jesionami. Prowadziła do niewielkiej polany, na której szeptucha zbierała leśne zioła i owoce: dzięgiel, mlecz, czyściec, widłak, poziomki, jagody czy borówki, rosnące tutaj w wielkiej obfitości. Zawsze wracały stąd z pełnymi koszami.
Teraz jednak Eri nie myślała o ziołach. Niepokoił ją Miko, zachowywał się bowiem tak, jakby się w lesie urodził: zręcznie omijał wystające z ziemi kamienie czy pnie powalonych drzew, bezbłędnie odnajdował ledwo widoczną ścieżkę. Dawno nie przychodziły na tę polanę z Maruszą i szlak zdążył już zarosnąć, nawet Eri ledwo go dostrzegała. Ale młody bajarz najwyraźniej nie miał z tym problemów, szedł tak pewnie i szybko, że wyprzedził ją o kilkanaście kroków. I w rzeczywistości to on ją prowadził, a nie ona jego. W pewnym momencie tak się oddalił, że znowu zniknął dziewczynce z oczu.
Trochę ją to niezbyt uprzejme traktowanie rozzłościło. Kiedy dotarła na polanę, zauważyła, że Miko klęczy przy wielkiej kępie jagód, zbiera owoce i łakomie, całymi garściami, pakuje do ust. Miał przy tym tak komiczną minę, że rozśmiała się serdecznie i cała złość na chłopaka jej przeszła.
– Wybacz, ale nie jadłem dziś śniadania – powiedział Miko. – Pomyślałem, że na łące znajdę coś smacznego. No i popatrz, zatrzęsienie jagód. Starczy i dla ciebie. – Wyciągnął ku niej dłoń pełną owoców.
Przyjęła prezent i zrewanżowała się kawałkiem kołacza, który zabrała z domu. Doskonale smakował z jagodami.
– A dokąd właściwie chcemy pójść? – zapytał z ustami pełnymi ciasta. – Jak rozumiem, zamierzasz odnaleźć siedzibę Widary?
Przytaknęła ruchem głowy, przełykając jagody, bardzo w tym roku dorodne, prawie tak wielkie jak ziarna fasoli.
– Przedtem muszę znaleźć zielarkę Ennę, ona mi pomoże. Mieszka na Wrzosowym Uroczysku. Tylko nie wiem, gdzie to jest.
Miko się zasępił i powiódł wzrokiem po drzewach otaczających polanę. Dopiero wtedy zauważyła, że niebo zasnuło się ciemnymi chmurami. Bała się, że zaraz się rozpada, a to z pewnością utrudni im wędrówkę. Chłopak chyba też się tego obawiał, ponieważ energicznie wytarł poplamione jagodami ręce o kępkę trawy i wstał.
– Hm… Bory Fandoriańskie są bardzo stare i bardzo rozległe, większe od niejednego kraju. Można przez nie iść wiele dni i nie zobaczyć słońca spoza gęstych, splecionych koron wiekowych drzew… Tak powiadają bajdy, które słyszałem, i nie mam powodu im nie wierzyć. Stara kobieta we wsi powiedziała mi, że mamy czas do pełni księżyca. Możemy jednak do tej pory nie odnaleźć zielarki, błądząc po puszczy, wiele tu bowiem uroczysk i tajemnych zakątków…
Eri przypomniała sobie wskazówkę Hany.
– Wrzosowe Uroczysko jest na wschodzie. Tak mówiła Hana, ta stara kobieta. Enna to jej siostra.
– To już coś mamy. Ba, tylko gdzie jest wschód? – Miko zsunął czapkę na tył głowy i raz jeszcze spojrzał na zachmurzone niebo. – Słońce nam tego niestety nie powie.
Wtedy jego wzrok padł na duży kamień widoczny pod wielkim dębem na skraju polany. Skinął na Eri i razem podeszli w jego stronę. Miko obejrzał głaz dokładnie i wskazał dziewczynce bok porośnięty obficie mchem.
– Kamienie w lesie obrastają mchem od północy, patrz, pień dębu też tak obrósł, bo to stare drzewo. Jeśli staniemy twarzą na północ, wschód będziemy mieli po prawej ręce. – Machnął dłonią, wskazując kierunek, w którym powinni iść.
Eri znowu pomyślała, że chłopak sporo wie o lesie. Czyżby się w nim wychowywał? Już otwierała usta, aby go o to zapytać, lecz Miko energicznie ujął dziewczynkę za rękę i pociągnął za sobą, między drzewa.
Kiedy znalazła się w ciemnym, gęstym Lesie, gdzie nie było już ani śladu ścieżki wydeptanej ludzką stopą, poczuła, że dopiero teraz na dobre zostawiła za sobą dotychczasowe życie: rodziców, Janisa, Maruszę, wieś… i że w gruncie rzeczy w tej chwili zaczęła się jej wędrówka. I po raz pierwszy poczuła lęk przed tym nieznanym Lasem. Ale wiedziała, że nie może zawrócić, jeśli chce jeszcze kiedykolwiek zobaczyć małego Miszę.
*
Miko znowu prowadził, idąc przodem, ale już nie czuła o to do niego pretensji. Właściwie musiała przyznać, że chyba by sobie bez niego nie dała rady. Do tej pory poznała tylko skrawki Lasu na obrzeżach, nie zdawała sobie sprawy, że w głębi jest tak gęsty i mroczny, chwilami wydawał się wręcz nie do przebycia. Ale młody bajarz poruszał się po nim z zadziwiającą wprawą, jakby przebywał tu już nieraz. Jego bystre oczy wypatrywały w bujnym poszyciu niewidoczne dla Eri doły, konary przysypane liśćmi i tym podobne pułapki. Gdyby nie Miko, na pewno wpadłaby do zamaskowanej przez trawę dziury i pewnie skręciła nogę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak nieoceniona jest jego pomoc.
Gęste korony drzew zasłaniały zachmurzone niebo, panował taki mrok, że widziała zaledwie na odległość kilkunastu kroków. Straciła też poczucie czasu, wydawało się jej, że idą już bardzo długo, że dzień ma się ku końcowi i wkrótce zapadnie noc. Nie wiedziała, czy zmierzają na wschód, ponieważ wiele razy musieli obchodzić wykroty, powalone drzewa i zdradliwe bagienne oczka. Ale Miko za każdym razem zapewniał, że kierunek jest dobry – i pokazywał obrośnięty mchem kamień lub pniak.
– Tak już jest z tym mchem. Zawsze, nawet w najmroczniejszym zakamarku, rośnie od północnej strony – wyjaśnił. – Kto o tym wie, w lesie się nie zgubi.
Ominęli wielki wykrot powstały po upadku rosłego buka. Wtedy Eri zdała sobie sprawę, że od pewnego czasu ktoś ich obserwuje. Przystanęła gwałtownie i zamknęła oczy, usiłując się skupić i wyciszyć umysł, tak jak uczyła ją Marusza. Wyczuwała żywą istotę, niedaleko i wysoko. Zapewne ptak, i to spory.
– Patrzy na nas – dobiegł ją głos Miko. – Chyba nas śledzi.
Otworzyła oczy i spojrzała na chłopaka podejrzliwie. Czyżby naprawdę umiał czytać w myślach? Nie słyszała, aby bajarze to potrafili. Podobno tę sztukę mogli opanować jedynie najwięksi magowie, i to po wielu latach nauki. Już miała go wprost o to zapytać, kiedy z głębi lasu dobiegło niemowlęce kwilenie… Zamarła, nie wierząc własnym uszom. Misza tutaj?! Przemknęło jej przez głowę, że południce porzuciły małego w puszczy i teraz płacze, leżąc gdzieś pod drzewem. Kwilenie przeszło w głośne dziecięce zawodzenie i Eri bez namysłu byłaby pobiegła w tamtą stronę, gdyby nie Miko, który złapał ją mocno za ramię.
– To lelek, a nie twój brat! – krzyknął jej wprost do ucha. – Chce nas zwieść, zwabić w pułapkę!
Szarpnęła się, bo płacz stał się rozdzierający. Mały braciszek potrzebował pomocy! Musiała tam biec! Ale Miko nie puszczał, trzymał jej ramię w żelaznym uścisku.
– To nie twój brat, to lelek – powtórzył spokojniej. – Nigdy o nim słyszałaś? O leśnej istocie, złośliwym duszku, podobnym do dużej jaskółki z przerośniętą głową? Zwodzi ludzi, wydając z siebie głos podobny do kwilenia dziecka. A gdy ktoś pójdzie w jego kierunku, aby je odnaleźć, lelek odlatuje i znowu kwili. I tak mami człowieka, dopóki nie zaprowadzi go na moczary, a gdy nieszczęśnik w nich ugrzęźnie, śmieje się z niego, patrząc, jak gryzą go pijawki i komary.
Spokojny ton głosu chłopaka i jego rzeczowe argumenty sprawiły, że przestała się szarpać.
– Pomyśl chwilę – kontynuował Miko. – Przecież Widara nie po to zleciła południcom porwanie Miszy, aby go porzuciły gdzieś w lesie. Ona potrzebuje twojego brata, chce go przemienić we włuka. Jestem pewien, że to wiedźma nasłała tego lelka, aby nas zwiódł i wyprowadził na bagna.
To, co mówił, brzmiało rozsądnie. Eri się uspokoiła, przypominając sobie zarazem opowieści Hany o stworach zaludniających Las. Był wśród nich ptakopodobny duszek naśladujący ludzkie głosy. Miko miał rację, to wcale nie Misza płakał tak rozdzierająco.
Chłopiec puścił jej ramię i wskazał przed siebie, na okazały jesion.
– Tam się przyczaił, widzisz go? Na trzeciej gałęzi od dołu.
We wskazanym miejscu zobaczyła puchatą kulistą postać z wielkim dziobem i parą okrągłych, gorejących oczu. Lelek, pewnie nieświadom, że go widzą, otworzył dziób i wydał z siebie głos prawie taki sam jak Misza, gdy był głodny.
– A to przebrzydłe stworzenie! – zawołała Eri. – Tak mnie zwieść! O mało mi serce nie pękło!
Miko spoglądał na wydzierającego się lelka z zasępioną miną.
– Niedobrze, moim zdaniem nie natknęliśmy się na niego przypadkowo. Ani chybi nasłała go Widara… a to by znaczyło, że wie o naszej obecności w Lesie. Co gorsza, ten stwór się od nas nie odczepi i będzie podążał w ślad za nami.
Lelek raptownie zamilkł, widocznie zniechęcony tym, że nie zareagowali na jego zwodnicze trele. Patrzył na nich wyłupiastymi oczyma i najwyraźniej nie miał ochoty odlecieć. Eri pomyślała, że chyba mogłaby mu w tym pomóc. Zamknęła oczy, usiłując przywołać zaklęcie, którego używała Marusza do odpędzania nieproszonych gości… Uniosła dłoń, poczuła moc płynącą od serca… I wtedy je sobie przypomniała. Wcale nie było skomplikowane.
– Maraś ty czy bies, wracaj, skądeś jest! – wyrecytowała.
Ptaszysko łypnęło na nią, z łopotem skrzydeł poderwało się z gałęzi i skrzecząc niczym wrona, poleciało w głąb lasu. Miko z uznaniem pokiwał głową.
– No proszę, sporo już umiesz, jeśli chodzi o czarodziejskie sztuczki. Powinniśmy jednak odejść stąd czym prędzej, jak Widara zobaczy tego stwora, każe mu wracać i znowu nas szukać. Lepiej stąd znikajmy… o, tędy… – Wskazał ścieżkę wijącą się między drzewami, najpewniej wydeptaną przez zwierzęta. – Zauważyłaś, że nie widzieliśmy żadnych saren ani dzików? Nie ma ich tu, ciekawe dlaczego.
Eri też się nad tym zastanawiała. Żyjące w lesie zwierzęta potrafiły podchodzić aż do chaty Maruszy, sama nieraz widziała wiewiórki beztrosko hasające po drzewach czy liski przemykające pod krzakami. Teraz nie słyszała nawet stukania dzięcioła. Z jakiegoś powodu leśnie stworzenia po prostu zniknęły.
Miko postąpił kilka kroków, po czym obrócił się w stronę Eri.
– Śpieszmy się, za chwilę będzie ciemno. Chyba spadnie deszcz. Przydałoby się znaleźć schronienie.
Westchnęła ciężko i spojrzała na gałąź, na której przed chwilą siedział lelek. Pomyślała o Miszy, zdanym na łaskę złej czarodziejki, i wielki smutek ścisnął jej serce żelazną obręczą. Nie miała jednak czasu na rozpamiętywanie, Miko miał rację, powinni się pośpieszyć, bo zapadała już noc.
Schronienie przed nadciągającą ulewą Miko znalazł w ostatniej chwili.
Bardzo wyciągali nogi, aby czym prędzej oddalić się od miejsca, gdzie spotkali lelka. Nie chcieli, aby ten szpieg Widary znowu trafił na ich trop. Wędrówka po puszczy stawała się jednak coraz trudniejsza, w gęstniejących ciemnościach z ledwością było widać pnie mijanych drzew. W pewnej chwili Eri z przerażeniem zauważyła, że nie może dostrzec wyciągniętej przed siebie ręki. Co gorsza, nie widziała także Mika! Chłopak gdzieś zniknął, nawet nie zauważyła kiedy. Miara nieszczęścia się dopełniła, gdy na jej twarz spadły pierwsze krople deszczu.
Zatrzymała się, by w czarnym jak smoła mroku nie wpaść do jakiejś dziury. Bała się skręcić albo złamać nogę. Nie wiedziała, co dalej. Deszcz, na który zbierało się od popołudnia, stał się już ulewą, coraz bardziej intensywną. Eri czuła, że mimo grubego okrycia zaraz przemoknie do suchej nitki.
– Miko! – zawołała. – Gdzie jesteś?
Tuż obok zaszeleściło i ktoś dotknął jej ramienia.
– Nie krzycz, bo ściągniesz jakieś licho – usłyszała znajomy głos. – Znalazłem dla nas schronienie.
Chłopak złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Szedł pewnie, bez wahania, jakby widział w ciemnościach. Chciała go nawet o to zapytać, ale wtedy raptownie przystanął. Eri ze zdziwieniem odkryła, że choć słyszy szum deszczu siekącego liście, już nie czuje go na twarzy.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała.
Puścił jej dłoń i przykucnął. Ujrzała iskry – krzesał więc ogień. Po chwili zobaczyła płomyki buchające spomiędzy ułożonych w stosik patyków.
– Jesteśmy pod dębem, bardzo starym – wyjaśnił Miko. – Może tak starym, że pamiętającym początki tej puszczy. Ma tyle gałęzi i tak gęste listowie, że nie powinna nas dosięgnąć nawet kropla. – Dorzucił jeszcze kilka patyków do ognia, który żywiej zapłonął. – Myślę, że możemy sobie pozwolić na małe ognisko. W tej ulewie nikomu, nawet lelkowi, nie będzie się chciało pałętać po lesie.
Istotnie, rozpadało się na dobre. Szum deszczu przeszedł w regularne bębnienie. Miko usiadł przy ognisku i wskazał jej miejsce obok siebie.
– Ogrzej się i wysusz. Będzie się lepiej spało.
Dopiero w bijącym od ognia cieple poczuła, że jest bardzo głodna. Nie jadła nic od rana, gdy podzieliła się kołaczem z młodym bajarzem. Przypomniała sobie, że całkiem sporo go jeszcze zostało. Na tyle dużo, że starczy dla nich obojga. Miko też miał się czym odwdzięczyć, dobył ze swojej przepastnej sakwy pękatą fajansową flaszkę, wypełnioną osobliwie słodką wodą. Upiła pierwszy łyk i zdała sobie sprawę, jak bardzo jest również spragniona.
– Dodałem miodu – wyjaśnił Miko. – Bardziej wtedy krzepi, zwłaszcza w podróży.
Eri jeszcze się napiła i wpatrzyła się w płomienie. Jej myśli wciąż krążyły wokół zaginionego brata. Wracała w nich do chwili, gdy odeszła od kołyski, narażając go na niebezpieczeństwo. Jak mogła być aż tak lekkomyślna! Z całej siły pragnęła, aby ten koszmar się nie zdarzył. Ale czasu cofnąć niepodobna. Jej ojciec często powtarzał: „Co się stało, to się nie odstanie”. Co oznaczało, że każdy powinien zważać na skutki swoich czynów, bo nie sposób ich odwrócić. Nie da się ich wymazać jak rysunku na piasku.
Gdy tak siedziała przy buzującym ogniu, Miko nie próżnował. Nie do końca widać ufał dębowemu listowiu jako ochronie przed deszczem, zaczął bowiem majstrować z kilku długich kijków coś w rodzaju namiotu. Z sakwy wyciągnął obszerną opończę z grubej tkaniny i rozpiął na rusztowaniu z kijków, robiąc z niej całkiem zgrabny daszek. Nazgarniał pod niego suchych liści, których pod drzewem nie brakowało i zasłał to zaimprowizowane leże wełnianym kocykiem, który też znalazł się w jego sakwie. Kiedy uznał, że schronienie jest już gotowe, wskazał je dziewczynce, wykonując przy tym dworny ukłon, jakby była jakąś księżniczką.
– Pani, zapraszam na pokoje – powiedział z udawaną powagą. – Mam nadzieję, że będzie ci wygodnie.
Prawie że parsknęła śmiechem, tak komicznie wyglądali – i „pan dworzanin”, i jej „pałac”.
– A ty gdzie będziesz spał? – zapytała.
Miko nie odpowiedział. Spojrzał na ciemny las i przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w nocne odgłosy. Eri nie słyszała nic prócz monotonnego szumu deszczu.
– Ktoś musi stać na straży – oznajmił wreszcie chłopiec. Usiadł przy ognisku, ale nie dorzucił do niego nowych gałązek. – Ten las mi się nie podoba. Zwierzęta nie zniknęły bez powodu. Coś je przepłoszyło.
– Myślisz, że grozi nam niebezpieczeństwo?
– Nie wiem… ale nigdy za wiele ostrożności. Ty jednak połóż się spać, widzę, że jesteś bardzo zmęczona.
Nie musiał jej tego mówić. Dawno się tyle nie nachodziła, czuła ołów w nogach, zupełnie jak podczas wędrówki ze smoczym jajem. Raz jeszcze spojrzała w ciemności rozciągające się za kręgiem światła z ogniska. Las trwał cichy i nieruchomy w strugach deszczu. Na twarz skapnęła jej zimna kropla. Tak jak przewidywał Miko, listowie wiekowego dębu jednak przeciekało. Czym prędzej wsunęła się do namiotu. Położyła się na zaskakująco miękkim posłaniu i otuliła się szczelnie swoją grubą peleryną. Powieki bardzo jej już ciążyły, pomyślała jeszcze, że bajarz pewnie zmoknie, ale po chwili, nie mogąc się oprzeć znużeniu, zapadła w głęboki sen.
*
Zobaczyła ją we śnie – wysoką kobietę o szczupłej, wręcz kościstej twarzy, białych jak śnieg włosach i ogromnych czarnych oczach, którymi groźnie wpatrywała się w Eri. Dziewczynka wiedziała, że to Widara. Czarodziejka stała w mrocznej jaskini, w głębi której płonęły ognie, tryskające, jak się jej wydawało, wprost ze skały. Widara uczyniła gest, jakby odpychała ją od siebie, i Eri poczuła, że spada w otchłań, w ciemną studnię bez dna…
Krzyknęła i się przebudziła. Było już jasno, deszcz nie padał, przeciwnie, świeciło słońce, o czym świadczyły ukośne promienie przebijające się przez korony drzew. Miko krzątał się przy wygaszonym ognisku. Przygotował śniadanie, gustownie ułożone na liściach łopianu. Sięgnął po własne zapasy: zobaczyła maślaną bułeczkę, kawałek wędzonego sera i garść orzechów.
– Pośpiesz się, nie powinniśmy tu dłużej zostawać – powiedział, rozglądając się niespokojnie.
– A to dlaczego? – spytała, łapczywie sięgając po bułeczkę. – Lelek wrócił?
Poważna mina chłopaka świadczyła o tym, że chodzi o kogoś znacznie groźniejszego.
– Nad ranem, gdy przestał padać deszcz, usłyszałem w lesie coś… niepokojącego. Rumor, trzask łamanych gałęzi, jakby ktoś bardzo wielki przedzierał się przez puszczę. Nie budziłem cię, bo działo się to dość daleko na zachodzie i po pewnym czasie ucichło, ale, tak myślę, im szybciej się od tego czegoś czy kogoś oddalimy, tym lepiej. Zwłaszcza że wciąż nie zauważyłem żadnych zwierząt, nawet ptaki gdzieś odleciały.
Rzeczywiście, wokół panowała cisza, tylko szeleściły liście poruszane lekkim wiatrem. Eri prędko pochłonęła bułkę, zagryzając ją serem. Orzechami chciała się podzielić z towarzyszem, ale chłopak odmówił.
– Już jadłem – oznajmił, zdejmując opończę z kijków i pakując do sakwy. – Chodźmy.
Posłusznie podążyła za nim – na wschód, co poznała po mchu obrastającym pień starego dębu. Miko, podobnie jak wczoraj, torował jej drogę, sprawnie wyszukując w poszyciu wydeptane przez zwierzęta szlaki, którymi szło się najłatwiej. Co jakiś czas przystawał i pilnie nasłuchiwał. Ona też się zatrzymywała i, wstrzymując oddech, nadstawiała uszu, lecz w Lesie panowała cisza – i to było bardzo niepokojące. Eri nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek przedtem doświadczyła czegoś podobnego. A nieraz przecież bywała w puszczy, zarówno sama, jak i z Maruszą.
Wędrowali przez opustoszały i pogrążony w ciszy Las, aż koło południa doszli do wielkiego, jak początkowo sądzili, wiatrołomu – pasa drzew obalonych przez trąbę powietrzną. Wtedy Miko zauważył coś, co wydawało się z daleka plątaniną białych lin zwisających z na poły przewróconego buka. Eri nigdy czegoś takiego nie widziała. Bajarz też wyglądał na zaskoczonego. Podeszli bliżej, aby lepiej się temu przyjrzeć.
– Jakby duża sieć – zauważyła Eri. – Tylko kto w środku lasu chciałby łowić ryby?
– Wieloryby raczej – poprawił ją Miko, patrząc na śnieżnobiałe liny, grube jak przegub męskiej dłoni. – Strasznie to duże i przypomina mi bardziej… pajęczynę… – Zastanawiał się, skubiąc dolną wargę.
Rzeczywiście, gdy się lepiej przyjrzała, dostrzegła, że część lin tworzy wielkie prostokątne oka, tak duże, że żadnej ryby by nie zatrzymały. Ale jak wielki musiałby być pająk, aby coś takiego zrobić! Zaciekawiona chciała podejść i dotknąć nisko zwisającej liny, lecz Miko ją powstrzymał.
– To może być niebezpieczne! – ostrzegł. – Zwykle pajęczyna jest bardzo lepka.
Podniósł z ziemi patyk i dotknął nim białej liny. Koniec kijka przylgnął do niej i chłopak nie mógł go oderwać, mimo że natężył wszystkie siły. Usłyszeli suchy trzask i patyk pękł. Zdumiony Miko patrzył na ułamany koniec kijka.
– Wygląda mi to na pułapkę – mruknął. – Ciekawe, czy to dlatego zniknęły zwierzęta.
Zaczął się przypatrywać innym powalonym drzewom. Teraz także Eri zauważyła, że na wielu z nich było widać fragmenty śnieżnobiałych lin, długie na kilkadziesiąt łokci. Co takiego mogło je zostawić?
– No cóż, to chyba nie wiatr obalił te drzewa – powiedział chłopak. Oboje od pewnego czasu myśleli o tym samym. O stworzeniu, które wytwarza pajęczynę.
– W Lesie nie ma tak wielkiego pająka. Słyszałabym o nim. Ten stwór musiałby być większy od najstarszych dębów!
Miko się zaśmiał i rzucił patyk na ziemię.
– I może taki jest. I może to jego słyszałem nad ranem.
Dziewczynka wzdrygnęła się i poczuła w piersi ukłucie strachu. Las, którego przecież nigdy się nie bała, stawał się coraz bardziej obcy i groźny.
– Choć te akurat drzewa obalono zapewne przed kilkoma dniami. Popatrz, liście zaczynają usychać… Poza tym tamten hałas słyszałem na zachodzie, a idziemy na wschód.
Wcale nie poczuła się lepiej.
– Chodźmy stąd – powiedziała, rozglądając się lękliwie. – A jeśli on wróci?
– Racja. Każdy myśliwy sprawdza zastawione przez siebie pułapki.
Bez dalszej zwłoki przeszli przez otwarty teren i znowu zanurzyli się w gęstwinie. Eri odetchnęła z ulgą. Blisko rosnące jesiony, dęby i buki dawały poczucie bezpieczeństwa, można się było za nimi schować, gdyby pojawił się jakiś krwiożerczy gigant.
*
Szli długo i z mozołem, dotarli bowiem do starszej części puszczy: drzewa o grubych pniach rosły gęsto, na dodatek poszycie było zaścielone ułamanymi gałęziami i próchniejącymi resztkami obumarłych drzew tworzącymi zapory nie do przebycia. Musieli się niekiedy cofać, by ominąć przeszkody. Eri zupełnie straciła poczucie czasu, nie mogła sprawdzić, jaka jest pora dnia, ponieważ rozrośnięte korony wiekowych dębów i buków tworzyły rodzaj szczelnego dachu, przez który tylko tu i ówdzie przebijało słońce, szli więc głównie w półmroku. Czuła się już bardzo zmęczona, kiedy nagle stara puszcza skończyła się jak ucięta nożem. Znaleźli się na skraju polany porośniętej bujną trawą. Wtedy dopiero Eri przekonała się, patrząc na niebo, że południe już minęło.
Postąpiła parę kroków i przysiadła na wystającym z trawy kamieniu, przyjemnie nagrzanym przez słońce. Z ulgą wyciągnęła obolałe nogi, spoglądając na swojego przewodnika i opiekuna z prośbą w oczach. Bardzo potrzebowała odpoczynku. Miko nie protestował, ale sam poszedł dalej na łąkę. Pewnie chciał sprawdzić, czy nic im nie zagraża. Rozglądając się uważnie, zniknął za kępą akacji. Eri zdjęła buty i skarpety, stawiając stopy na miękkiej trawie. Lubiła chodzić boso po łące. Zdarzało jej się wtedy czuć bijącą od ziemi moc, od której cierpły palce. Marusza tłumaczyła, że wiedzący wyczuwają w ten sposób płynące głęboko cieki wodne, które są dla ziemi tym, czym tętnice wypełnione krwią dla człowieka.
Spoza drzew akacjowych wynurzył się Miko. W złożonych dłoniach niósł jakieś owoce. Gdy podszedł bliżej, poznała jeżyny, bardzo dorodne i, jak się zaraz przekonała, cierpko-słodkie. I sycące. Od razu poczuła, że jej wielkie zmęczenie ustępuje.
– Zjedz wszystkie, wzmocnisz się, przed nami pewnie jeszcze sporo drogi – powiedział.
– A ty nie jesz? – zapytała. Niepotrzebnie, bo na policzkach miał ciemne ślady jeżynowej uczty. Roześmiał się.
– Mam dosyć jeżyn do następnego lata! – Ale zaraz zmarszczył czoło, jakby się nad czymś zastanawiał. – Tam dalej na łące widziałem dużo świeżych śladów zwierząt. Wszystkie tropy zbiegają się w jedną ścieżkę, która wiedzie tam, gdzie i my idziemy, na wschód. Ciekawe dlaczego.
Nie znajdując wyjaśnienia, włożyła od ust ostatnią jeżynę i uśmiechnęła się z wdzięcznością do chłopca. On jednak wciąż dumał, swoim zwyczajem skubiąc dolną wargę.
– Pójdziemy tą ścieżką – oznajmił w końcu. Zerknął na jej bose stopy. – Wkładaj trzewiki, moja pani, nie mamy zbyt wiele czasu. – Spojrzał na słońce, które skłaniało się już ku zachodowi.
Tak jak mówił, gdy minęli akacje, zauważyła mnóstwo śladów większych i mniejszych zwierząt. Łączyły się w jeden wspólny szlak, biegnący przez środek łąki. Wyglądało to tak, jakby dzicy mieszkańcy lasu dokądś wspólnie uciekali. Eri pomyślała, że zwierzęta, które najwyraźniej wyniosły się z tych części Lasu, przez które wędrowali, musiały się gdzieś podziać. Czyżby ten odkryty przez nich szlak prowadził do tego miejsca?
Dotarli do przeciwległego skraju polany. Za nią rozciągał się młody, najwyżej kilkuletni las. Zwierzęcy szlak prowadził na ukos przez ten młodniak, co było widać po zdeptanej i zrytej ściółce, połamanych krzewach. Eri rozpoznawała liczne ślady racic dzików i jeleni, lisich łap, drobnych łapek wiewiórek. Przeszła tędy prawdziwa zwierzęca armia! Podzieliła się tą uwagą z chłopcem. Miko przytaknął.
– Setki zwierząt – stwierdził. – Coś je skłoniło do opuszczenia żerowisk. A może raczej wystraszyło…
Las się przerzedził. Szli teraz wyraźnie pod górę, w stronę rysującego się przed nimi grzbietu sporego wzniesienia. Tropy zwierząt zanikały, odbiegały na boki, jakby mieszkańcy lasu od tego miejsca postanowili zdążać innymi drogami. Ale oni wciąż zmierzali ku szczytowi wzgórza – Miko doszedł do wniosku, że stamtąd będą mogli się rozejrzeć po okolicy. „Z góry zawsze lepiej widać” – powiedział i trudno się było z nim nie zgodzić, choć Eri bardzo się zasapała. Zdecydowanie wolała schodzić, niż się wspinać.
Tego, co zobaczyli po wejściu na szczyt, nie znaleźliby w opowieści najbardziej nawet utalentowanego i obdarzonego bujną fantazją bajarza – co Miko uczciwie przyznał.
Przed nimi rozciągała się szeroka dolina, środkiem której płynęła bystra rzeczka. Nie to było niezwykłe, lecz to, że nad jej brzegami przebywało mnóstwo zwierząt – widzieli setki, jeśli nie tysiące saren, jeleni, dzików, lisów, nawet łosi, nie licząc mrowia leśnego drobiazgu. Gałęzie drzew porastających nadrzeczne łąki dosłownie uginały się od rajcującego ptactwa. Zwierzęta pasły się, bawiły lub piły wodę, a wzdłuż rzeki niosły się porykiwania, chrumkania, kwiczenia i poszczekiwania.
– A więc są tutaj! – zawołała Eri. – Chodźmy do nich.
Zanim zdążył zareagować, zaczęła zbiegać po stoku wzgórza, na szczęście w tym miejscu wyjątkowo łagodnym. Miko niezadowolony tylko westchnął i poszedł jej śladem. Dziewczynka, mimo zmęczenia, znacznie go wyprzedziła.
Zatrzymała się nad samym brzegiem rzeczki. Obok pasło się stadko czterech sarenek. Obejrzały się na nią, wcale nie okazując lęku. Jedna nawet zaczęła się zbliżać ku Eri, wyciągając ciekawie szyję, ale spłoszyło ją i jej siostry nadejście młodego bajarza. Eri uniosła wtedy rękę i łagodnym gestem wezwała sarenki do siebie. Podeszły, posłuszne wezwaniu, zerkając z obawą na chłopaka.
– Miko nic wam nie zrobi – zapewniła Eri i pogłaskała sarenkę, która najbardziej się zbliżyła. Bardzo przypominała Basię… Nagle tamta wędrówka wydała się dziewczynce tak odległa, jakby przydarzyła się komuś innemu w jakimś innym życiu.
Chłopak przypatrywał się zwierzętom łaszącym się do małej czarodziejki.
– A więc tak wygląda ten dar – powiedział po dłuższej chwili. – Słyszałem od ludzi i innych bajarzy, że wiedzące, czarodziejki, zielarki i szeptuchy potrafią obłaskawiać zwierzęta, nawet najgroźniejsze. Prawdę mówiąc, nie bardzo w to wierzyłem…
Kiedy to mówił, z kępy bukszpanu wynurzył się rosły dzik. Na widok Eri i bajarza nastroszył się i groźnie sapnął, ale drobny ruch ręki dziewczynki wystarczył i dzik, nie okazując im więcej zainteresowania, potruchtał spokojnie ku brzegowi rzeki, gdzie zaczął pić. Zaspokoiwszy pragnienie, zawrócił w stronę krzaka.
– …ale teraz chyba zacznę – dokończył Miko. – Zaiste, opowieści nie kłamią.
Wokół dziewczynki tymczasem gromadziło się coraz więcej zwierząt. Prócz sarenek pojawiły się wiewiórki, łasice, kuny, króliki, lisy, przybiegł nawet jakiś rosomak, a potem ryś. Otaczały małą czarodziejkę coraz ciaśniejszym kręgiem. A kiedy na skraju łączki pokazało się stadko dorodnych jeleni, Miko uznał, że dosyć tej zabawy.
– Za duże robimy zbiegowisko – powiedział. – Każ im odejść, nie możemy się zatrzymywać, czas nas goni.
Usłuchała z pewną niechęcią, bo zauważyła, że jej dar zrobił na nim wrażenie. Pewnie ta przygoda znajdzie się w jednej z jego opowieści. Chłopak chyba jednak wcale o tym nie myślał, bo kiedy posłuszne jej woli zwierzęta się rozeszły, wskazał na rzekę, w tym miejscu rozlaną szerzej i, jak się wydawało, płytką.
– Tam pewnie jest bród – oznajmił. – Idealne miejsce, abyśmy przeszli na drugą stronę.
Miał rację, woda sięgnęła im zaledwie do połowy łydek. Musieli tylko zdjąć buty i skarpety. Na drugim brzegu zwierząt było jeszcze więcej. Ledwo tam dotarli, natknęli się na buszującą w bujnej trawie liczną rodzinę nornic.
– Wygląda to tak, jakby zebrały się w tej dolinie zwierzęta z całej puszczy – zauważył Miko, gdy siedzieli na brzegu, susząc stopy w słońcu, w czym pomagał też miły lekki wiaterek. – Ale dlaczego akurat tutaj?
Eri też się nad tym zastanawiała. Miała pewne podejrzenia i już zamierzała się nimi podzielić z towarzyszem, kiedy usłyszeli głośny szelest i odgłos czyjegoś stąpania. Z oddalonego może o sto kroków leszczynowego zagajnika wynurzyła się postać wysoka na ponad cztery łokcie i ruszyła w ich stronę.
Początkowo myśleli, że to wyjątkowo wysoki człowiek, ale szybko pojęli swoją pomyłkę. Rzeczywiście z daleka mógł przypominać potężnego starca, ale kiedy podszedł bliżej, zobaczyli, że jego głowę zamiast włosów porastają rozmaite liście – klonowe, dębowe, bukowe – a pomarszczona skóra twarzy przypomina spękaną korę. Tylko oczy – ciemnoszare i przyglądające się im z uwagą – wydawały się ludzkie. Okrywała go długa kapota spleciona z wiciokrzewu, w dłoni zaś, podobnej do sękatej gałęzi, dzierżył kostur. Nie sprawiał wrażenia groźnego, przeciwnie, nornice hasające beztrosko w trawie, zwykle strachliwe, obskoczyły go i zaczęły skubać jego roślinną kapotę.
Zdumiona Eri wstrzymała oddech i patrzyła na przybysza otwartymi szeroko oczami, zastanawiając się, któż to może być. Ale Miko nie miał żadnych wątpliwości. Skłonił się z szacunkiem.
– Witam, panie Borowy – rzekł. – Wraz z moją towarzyszką proszę o opiekę i ochronę.
Eri złapała się za głowę. Jak mogła go nie poznać?! Borowy, zwany też Leszym, był strażnikiem lasu, opiekunem drzew i pasterzem zwierząt. Wiele razy słyszała o tej tajemniczej istocie. Niektórzy twierdzili, że jest tak stary jak Bory Fandoriańskie, których strzegł. Powiadano, że nie lubił intruzów, zwłaszcza ludzi. I niejednego śmiałka, co się odważył zapuścić do puszczy, zwodził, plątał mu ścieżki, rzucał kłody pod nogi i straszył, zmieniając się w niedźwiedzia. Zazdrośnie pilnował swojego leśnego królestwa i biada temu, kto mu się naraził.
– Witajcie – usłyszeli nieco skrzypiący głos Borowego. – Kto o gościnę prosi, ten ją otrzyma.