Eri czarodziejka - Jacek Inglot - ebook + książka

Eri czarodziejka ebook

Jacek Inglot

4,9

Opis

Eri pobiera lekcje u dobrej szeptuchy Maruszy. Poznaje lecznicze właściwości roślin i różne sztuki magiczne. Kiedy jej nauczycielka zostaje pilnie wezwana do zamku magów, dziewczynka wraca do swojej wsi. Rodzice powierzają jej opiekę nad braciszkiem, lecz niestety mały Misza pada ofiarą południc. Eri musi go odnaleźć. Znowu wyrusza w pełną przygód podróż, podczas której poznaje sympatycznego obieżyświata o imieniu Miko. Tylko czy na pewno nigdy wcześniej go nie spotkała?

Kontynuacja powieści „Eri i smok”.

Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.

Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (11 ocen)
10
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
carolina_84

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa powieść dla dzieci, mój 7 latek był zachwycony
00

Popularność




Zaj­rzyj na strony:

Zaj­rzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Face­bo­okuwww.face­book.com/Wydaw­nic­two­Na­szaK­sie­gar­nia

I. Nauka u Maru­szy

– Och, Eri, to zupeł­nie nie tak! – Maru­sza, nie­za­do­wo­lona z postę­pów dziew­czynki, ciężko wes­tchnęła.

Eri czuła się zmę­czona cią­gnącą się od rana lek­cją. Prawdę mówiąc, głowa ją roz­bo­lała od tych wszyst­kich ziół, któ­rych nazw musiała się nauczyć na pamięć. A każde było od cze­goś innego, na coś innego poma­gało lub mogło szko­dzić. Na doda­tek w cha­cie szep­tu­chy pano­wał zaduch. Poprzed­niego dnia zbie­rały na łące macie­rzankę. Teraz jej pęczki suszyły się u powały, wypeł­nia­jąc powie­trze cięż­kim, słod­ka­wym zapa­chem.

– Chore rośliny pod­le­wamy napa­rem z rumianku, a nie z mięty – pouczała Maru­sza. Przed nią na stole leżały zasu­szone białe kwiatki z żół­tym oczkiem. – Możemy też posa­dzić rumia­nek obok sła­bej i cho­rej rośliny, a wnet odzy­ska ona zdro­wie i siły. Miętę nato­miast… – tłu­ma­czyła dalej, wska­zu­jąc na zie­lone listki – …warto posa­dzić przy kapu­ście. Wyro­śnie piękna i dorodna. Wywar z mięty pomaga ludziom na bolące brzu­chy…

To aku­rat Eri dobrze wie­działa. Nie­raz bowiem mama parzyła miętę jej ojcu i bratu, gdy zje­dli za dużo na obiad czy kola­cję.

– Dobrze jest wtedy wypo­wie­dzieć zaklę­cie: Brzydka bole­ści, zni­kaj bez wie­ści.

Eri ski­nęła głową, sta­ra­jąc się wszystko dokład­nie zapa­mię­tać. Od pół roku uczyła się u szep­tu­chy, wpro­wa­dzana w sekrety, które od poko­leń prze­ka­zy­wały sobie wiedźmy i zie­larki. W przy­szło­ści sama chciała zostać cza­ro­dziejką tak powa­żaną jak Maru­sza.

– A fasola do czego służy? – zapy­tała, wska­zu­jąc kupkę zia­re­nek leżącą w rogu stołu.

Maru­sza wzięła jedno i pod­rzu­ciła na dłoni.

– To tali­zman chro­niący przed złymi mocami. Dla­tego mamy wkła­dają fasolę do dzie­cię­cych łóżek, aby jej moc odpę­dzała nie­do­bre sny, które przy­cho­dzą do śpią­cych, by im noc uprzy­krzyć. Moc podobną, choć znacz­nie więk­szą, posiada też czo­snek, któ­rego woń pło­szy złe duchy i nocne widzia­dła.

Dziew­czynka przy­glą­dała się roz­ło­żo­nym na stole zio­łom, korzon­kom i ziar­nom, zbie­ra­nym w lesie i na pobli­skiej łące lub w przy­do­mo­wym ogródku. Spoj­rzała też na zawie­szoną nad sto­łem półkę. Szep­tu­cha trzy­mała tam wiel­kie moź­dzie­rze; ucie­rała w nich na pro­szek lecz­ni­cze zioła i korzonki. Koło naj­więk­szego moź­dzie­rza sie­dział kot Puszek, pupil Maru­szy. Jak zwy­kle obser­wo­wał lek­cję i nawet ją komen­to­wał gło­śnym mru­cze­niem. Na skraju półki Eri zauwa­żyła okrą­głe zie­lone puz­derko. Wczo­raj go nie było!

– Maru­szo, a co to jest? – zapy­tała, wska­zu­jąc puz­derko pal­cem.

Wiedźma się zawa­hała.

– Tego ci nie wolno ruszać – oznaj­miła po chwili. – To magiczny pro­szek z man­dra­gory, rośliny rosną­cej w dale­kich kra­jach. Mogą go uży­wać tylko osoby wta­jem­ni­czone w naj­więk­sze sekrety naszej nauki, potrafi on bowiem prze­mie­niać jedno w dru­gie… – Zamil­kła i wycią­gnęła rękę, jakby chciała zdjąć z półki zie­lone puz­derko, ale wtedy skrzyp­nęły drzwi i do chaty zaj­rzał skrzat Deczko, który słu­żył u Maru­szy jako odźwierny.

– Szep­tu­cho – rzekł gło­śno – ze wsi przy­szła stara Hana z jesz­cze jedną kobietą. Przy­nio­sły w kobiałce nie­mowlę, chore i ze straszną wysypką. Pro­szą cię o pomoc.

Rze­czy­wi­ście z dworu dobiegł płacz dziecka. Maru­sza szybko wyszła z chaty, gdyż ni­gdy nie odma­wiała pomocy potrze­bu­ją­cym. Dziew­czynka się ucie­szyła, że będzie miała chwilę prze­rwy. Zaczęła sobie na stole ukła­dać z zia­re­nek fasoli różne wzorki – kółka i ser­duszka – ale to ją znu­dziło. Coraz czę­ściej zer­kała na zie­lone puz­derko, które wyda­wało się jej wyjąt­kowo piękne i kuszące. A gdyby tak szybko coś prze­mie­nić, zanim wróci Maru­sza? Wzrok Eri padł na zasu­szoną łodyżkę lawendy. Może prze­mie­nić ją w kwiat róży…?

Wię­cej się nie zasta­na­wiała. Wspięła się na stół i się­gnęła po puz­derko. Otwo­rzyła wieczko i zaj­rzała do środka. Poczuła się roz­cza­ro­wana, zoba­czyw­szy szary pro­szek podobny do popiołu. Wcale nie wyglą­dał na magiczny. Się­gnęła jed­nak po szczyptę, zamie­rza­jąc posy­pać lawendę… Pomy­ślała, że przy­da­łoby się zaklę­cie, ale go nie znała. O prze­mia­nach jesz­cze się nie uczyła.

– Stań się różą – powie­działa po pro­stu. I syp­nęła pro­szek.

Wtedy stało się nie­szczę­ście. Sie­dzący do tej pory spo­koj­nie Puszek nie­spo­dzie­wa­nie hyc­nął na stół, pro­sto na lawendę. I magiczny pro­szek, zamiast na roślinę, spadł na jego futerko.

Bły­snęło i buch­nęło dymem. Kiedy opar się roz­wiał, prze­ra­żona Eri zoba­czyła, że na stole, zamiast kotka, biega w kółko… mała szara myszka, wyraź­nie prze­stra­szona. Dziew­czynka zamknęła oczy i potrzą­snęła głową, mając nadzieję, że to przy­wi­dze­nie. Nie­stety, kiedy je otwo­rzyła, po stole wciąż krę­ciła się mysz. A Puszek znik­nął! Eri rozej­rzała się roz­pacz­li­wie po cha­cie, ale ulu­bieńca szep­tu­chy ni­gdzie nie było.

Spoj­rzała znowu na myszkę. I wtedy do głowy zakra­dła się jej nie­przy­jemna myśl: czyżby prze­mie­niła w nią Puszka? Pochy­liła się nad zwie­rząt­kiem i przyj­rzała mu się uważ­nie, ale nie wyda­wało się podobne do zagi­nio­nego kota. Choć myszka była tak samo jak on łakoma, bo przy­sta­nęła przy uło­żo­nym z fasoli ser­duszku i zaczęła chru­pać zia­renka.

Drzwi skrzyp­nęły i w izbie poja­wiła się Maru­sza.

– Uży­łam uzdra­wia­ją­cego zaklę­cia i dziecku już lepiej, wysypka znika – powie­działa, a widząc zmar­twioną minę Eri, zapy­tała: – Czy coś się stało? – I spoj­rzała na stół.

Łakoma myszka wzięła się wła­śnie do pogry­za­nia korzon­ków. Wzrok Maru­szy padł na zie­lone puz­derko z otwar­tym wiecz­kiem.

– Mówi­łam ci, abyś go nie ruszała!

Dziew­czynka ze wstydu poczer­wie­niała jak piwo­nia.

– Nnno bbo ja chcia-chcia­łam… – jąkała się – ale wtedddy Pu-pusz­szekkk…

Wiedźma kolejny raz tego dnia ciężko wes­tchnęła i pokrę­ciła z rezy­gna­cją głową. Deli­kat­nie ujęła myszkę, uło­żyła sobie na dłoni i pochy­la­jąc się nad nią, szep­nęła kilka słów, któ­rych Eri nie dosły­szała, choć cie­ka­wie nad­sta­wiała ucha… Było to coś o odmia­nie i sta­wa­niu się na powrót. Po wypo­wie­dze­niu zaklę­cia Maru­sza poło­żyła zwie­rzątko na stole, wzięła odro­binę proszku z puz­derka i syp­nęła na mysie futerko. Tak jak poprzed­nio bły­snęło, zady­miło… i przed nimi na stole sie­dział wyraź­nie oszo­ło­miony, ale cały i zdrowy Puszek. Koci­sko miauk­nęło i sko­czyło na półkę, gdzie scho­wało się za wiel­kim moź­dzie­rzem.

– Zawsze słu­chaj swo­ich nauczy­cieli – przy­ka­zała Maru­sza. Zamknęła puz­derko i wrzu­ciła do jed­nej z prze­past­nych kie­szeni w far­tu­chu. – Tym razem skoń­czyło się dobrze, ale musisz się jesz­cze dużo nauczyć o cza­ro­wa­niu.

Zawsty­dzona dziew­czynka spu­ściła oczy. Maru­sza jak zwy­kle miała rację.

– Na czym to skoń­czy­ły­śmy? Aha, na czosnku… a te zie­lone listki przy­po­mi­na­jące nać pie­truszki to lub­czyk, ziele o wiel­kiej mocy…

*

Następ­nego dnia, w ramach kary za swoją nad­mierną cie­ka­wość i oka­zane nie­po­słu­szeń­stwo, Eri musiała cały ranek poma­gać skrza­towi w pra­cach gospo­dar­skich. Deczko miał dla niej wiele zadań – a to wody w wia­derku przy­nieść, a to dre­wie­nek do pale­ni­ska dorzu­cić, o to zagnieść cia­sto na pod­pło­myki. W tym cza­sie Maru­sza sie­działa na zydlu w kącie izby i czy­tała wielką księgę opra­wioną w czer­woną skórę, mocno już wytartą od czę­stego uży­wa­nia. Od czasu do czasu zer­kała na Eri, aby spraw­dzić, czy dziew­czynka z nale­żytą pil­no­ścią wyko­nuje zle­cone jej zaję­cia. Karty księgi były pokryte tajem­ni­czymi zna­kami. Eri wie­działa już, że to są runy – za ich pomocą mago­wie zapi­sują swoją wie­dzę. Miała nadzieję, że kie­dyś nauczy się je odczy­ty­wać. Maru­sza jej to obie­cała, pod warun­kiem że Eri będzie czy­nić postępy.

Koło połu­dnia szep­tu­cha uznała, że jej uczen­nica już wystar­cza­jąco odpo­ku­to­wała swoje nie­po­słu­szeń­stwo, zamknęła książkę i ski­nęła na dziew­czynkę, która wła­śnie koń­czyła skro­ba­nie mar­chewki na zupę.

– Zostaw to i podejdź do stołu. Co tam widzisz?

Eri wyko­nała pole­ce­nie. Na bla­cie dostrze­gła kilka kolo­ro­wych kamy­ków uło­żo­nych w rzą­dek.

– To kamie­nie szla­chetne – pouczyła ją Maru­sza. – Róż­nią się od polnych kamieni czy rzecz­nych oto­cza­ków tak samo jak zioła od zwy­kłej trawy. Posia­dają magiczne wła­ści­wo­ści, wzmac­niają też dzia­ła­nie cza­rów.

Wiedźma pode­szła do stołu i pod­nio­sła krwi­sto­czer­wony, przej­rzy­sty kamyk wiel­ko­ści ziarna bobu. Błysz­czał w świe­tle pada­ją­cym od okna. Eri wydał się piękny.

– To rubin – wyja­śniła nauczy­cielka. – Znany jest z tego, że odbiera lękli­wość i nastraja czło­wieka rado­śnie. Powinni go nosić przy sobie ludzie bojaź­liwi i skłonni do smutku. Pomaga też w miło­ści. Jeśli chło­pak wprawi go w pier­ścień i ofe­ruje swej wybrance, może być pewien, że jej uczu­cie pozo­sta­nie silne i trwałe. Także jeśli szep­tu­cha pod­czas przy­rzą­dza­nia lub­czyku… napoju na wznie­ce­nie miło­ści, już ci o nim mówi­łam… położy rubin obok naczy­nia, wywar nabie­rze podwój­nej mocy i sku­tecz­no­ści, wła­śnie za sprawą kamie­nia.

Odło­żyła go na bok i się­gnęła po podłużny jasno­zie­lony kamyk, nie więk­szy od małego palca u dłoni. Wyda­wał się prze­źro­czy­sty niczym woda w leśnej sadzawce.

– A to jest szma­ragd, kamień życia, wzro­stu i plen­no­ści. Pole­cany rol­ni­kom i ogrod­ni­kom, pomoże w dobrych zbio­rach. Noszą go także przy sobie ludzie, któ­rym pogar­sza się wzrok i pamięć…

– I co, im też pomaga? – wtrą­ciła Eri.

– Jeśli ma w środku skazę, to nie. Magiczne wła­ści­wo­ści posia­dają bowiem tylko naj­czyst­sze kamie­nie… o, takie jak ten sza­fir. – Maru­sza ujęła w palce nie­bie­ski okruch, rze­czy­wi­ście nie­ska­zi­telny jak bez­chmurne niebo. – Przy­nie­sie wła­ści­cie­lowi życiowe powo­dze­nie i szczę­ście… a zara­zem zabez­pie­czy przed róż­nymi przy­kro­ściami. Z kolei ten prąż­ko­wany, czyli agat…

W tym momen­cie na para­pe­cie otwar­tego okna wylą­do­wał z ogłu­sza­ją­cym łopo­tem skrzy­deł dorodny kruk, strą­ca­jąc doniczkę z brat­kami. Huk­nęła o deski pod­łogi i roz­pę­kła się na pół. Pta­szy­sko gło­śno skrzek­nęło i spoj­rzało na Maru­szę. Dziew­czynka zauwa­żyła, że kruk do pra­wej łapy ma przy­tro­czony drew­niany kołek pokryty tajem­ni­czymi zna­kami. Poznała runy, takie same jak na kar­tach księgi czy­ta­nej przez Maru­szę.

Kruk jesz­cze raz skrzek­nął, zesko­czył na stół i nie­zdar­nie poczła­pał w stronę wiedźmy. Ta nie oka­zała naj­mniej­szego zdzi­wie­nia. Odwią­zała kołek od jego nogi i zbli­żyła do oczu. Przy­glą­dała mu się dłuż­szą chwilę, odcy­fro­wu­jąc drobne znaki.

– Oba­wiam się, Eri, że na jakiś czas musimy prze­rwać nasze lek­cje – powie­działa, cią­gle z zasta­no­wie­niem przy­glą­da­jąc się kołecz­kowi.

– Dostała wia­do­mość z Czte­rech Wież – szep­nął Deczko do ucha dziew­czynki. – Za pomocą kru­ków mago­wie prze­sy­łają sobie wia­do­mo­ści.

Ptak spoj­rzał pyta­jąco na szep­tu­chę i po raz kolejny skrzek­nął. Maru­sza ski­nęła głową, wtedy obró­cił się i wsko­czył na para­pet, skąd skrzat w ostat­niej chwili zabrał doniczkę z pięk­nie kwit­ną­cym ole­an­drem. Kruk roz­po­starł skrzy­dła i tyle go widzieli.

Deczko sap­nął poiry­to­wany i zabrał się do sprzą­ta­nia po nie­spo­dzie­wa­nym gościu. Bratki na szczę­ście nie­zbyt ucier­piały i Eri miała nadzieję, że uda się je prze­sa­dzić. Spoj­rzała na wciąż zamy­śloną wiedźmę.

– Jak długo cię nie będzie? – zapy­tała.

Maru­sza ciężko wes­tchnęła i poło­żyła kołek na stole.

– Trudno powie­dzieć. Nie piszą, po co jestem wzy­wana. Mam przy­je­chać jak naj­szyb­ciej. Może wrócę dopiero zimą.

Eri nie kryła roz­cza­ro­wa­nia. Bar­dzo pra­gnęła kon­ty­nu­ować naukę. Tyle cie­ka­wych rze­czy chciała się jesz­cze dowie­dzieć. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że wezwa­nia od Wiel­kiej Rady magów nie wolno lek­ce­wa­żyć. Nie pozo­stało jej nic innego, jak pomóc skrza­towi w przy­go­to­wa­niach do podróży. Szep­tu­cha zamie­rzała wyru­szyć wcze­snym ran­kiem w jego towa­rzy­stwie. Uczen­nicy pole­ciła, aby opie­ko­wała się chatą i dbała o rośliny.

„Pod­le­wa­nie kwiat­ków to nie to samo co pozna­wa­nie zaklęć” – pomy­ślała Eri. Z dru­giej strony, jak czę­sto mawiał jej brat Janis, lep­szy rydz niż nic. Nieco tym pocie­szona poszła do spi­żarni po suchary i koła­cze. Maru­szy i Decz­kowi droga do Zamku Magów zaj­mie co naj­mniej trzy dni, musieli po dro­dze coś jeść.

II. Połu­dnice

Począt­kowo Eri cie­szyła się, że nie musi już wsta­wać o wscho­dzie słońca, aby wcze­snym ran­kiem zdą­żyć do Maru­szy na pierw­szą lek­cję. Szep­tu­cha była pod tym wzglę­dem bar­dzo wyma­ga­jąca, twier­dziła, że śpio­chy to naj­gorsi ucznio­wie. „Kto się wyle­guje do połu­dnia w łóżku, ten cza­ro­dzie­jem nie zosta­nie” – zwy­kła mawiać na widok zie­wa­ją­cej dziew­czynki.

Po wyjeź­dzie Maru­szy Eri mogła co dzień pospać dłu­żej. Szybko jed­nak stwier­dziła, że jej się zwy­czaj­nie… nudzi. Zaj­mo­wała się prze­waż­nie swoim małym bra­cisz­kiem Miszą. Prze­wi­jała go, kar­miła i koły­sała, nucąc przy tym pod nosem, co maluch bar­dzo lubił. Dzięki temu jej mama miała wię­cej czasu na pracę w gospo­dar­stwie, a że nastał czas żniw, całe dnie spę­dzała w polu z tatą i Jani­sem. Eri zosta­wała w domu sama z Miszą. Już po kilku dniach zro­zu­miała, jak bar­dzo bra­kuje jej lek­cji z szep­tu­chą. Zawsze dowia­dy­wała się na nich cze­goś nowego i cie­ka­wego. Teraz przez więk­szość dnia towa­rzy­szył jej gawo­rzący chłop­czyk. Opieka nad nim nie była tak zaj­mu­jąca jak pozna­wa­nie zaklęć i magicz­nych wła­ści­wo­ści ziół i kamieni.

Pole­cono jej też, aby pod­czas nie­obec­no­ści star­szych doglą­dała zwie­rząt w gospo­dar­stwie, zwłasz­cza tych mniej­szych – kur i kró­li­ków (kro­wami i świ­niami zaj­mo­wał się Janis). Musiała dbać, aby regu­lar­nie dosta­wały karmę i wodę. Czę­sto brała ze sobą Miszę, chłop­czyk bowiem uczył się cho­dzić i potra­fił już samo­dziel­nie zro­bić nawet kil­ka­na­ście kro­ków. Musiała go pil­no­wać, bo gdy na przy­kład sypała ziarno kurom, potra­fił nie­spo­dzie­wa­nie odbiec i scho­wać się w jakimś zaka­marku podwórka. Kie­dyś wlazł do psiej budy i sie­dział tam, psot­nik jeden, cicho jak tru­sia, aż w końcu zasnął. Ileż ona się go wtedy naszu­kała i nawo­łała! W końcu go zna­la­zła, jak spał wtu­lony w futro Burka, kudła­tego owczarka pil­nu­ją­cego obej­ścia.

Kilka dni po tym, jak Maru­sza wyru­szyła do Zamku Magów, ludzie we wsi zaczęli mówić o połu­dni­cach.

Eri wie­działa, co to za istoty, opo­wia­dała o nich kie­dyś stara Hana, a i Maru­sza coś wspo­mi­nała. Ci, któ­rzy je widzieli, opi­sy­wali połu­dnice jako rodzaj zjaw, duchów jakby utka­nych z mgły. Zwano je także polnymi marami. Poja­wiały się latem i snuły w powie­trzu skra­jem pól niczym dym, czy­ha­jąc na nie­ostroż­nych i cie­kaw­skich żni­wia­rzy. Nie były to bowiem istoty ludziom przy­ja­zne – gdy połu­dnica napo­tkała samot­nego paste­rza czy ora­cza, przy­bie­rała postać powab­nej nie­wia­sty i przy­zy­wała go do sie­bie. Gdy ten dawał się oma­mić, rzu­cała na niego czar nie­wo­lący. Nie­szczę­śnik, spę­tany zaklę­ciem, podą­żał za nią przez wiele dni i nocy, speł­nia­jąc każde jej pole­ce­nie, dopóki nie omdlał ze zmę­cze­nia. Zapa­dał wtedy w sen trwa­jący tyle samo, ile nie­wola. Wra­cał potem do domu chory i wynędz­niały, aby jesz­cze dru­gie tyle w łożu odle­żeć i dopiero wró­cić do zdro­wia.

Ale połu­dnice czy­hały nie tylko na doro­słych. Stara Hana opo­wie­działa kie­dyś inną, znacz­nie bar­dziej dra­ma­tyczną histo­rię.

– Kil­ka­na­ście lat temu połu­dnice poka­zały się na polach leżą­cych nie­opo­dal Lasu. Tak jakby z niego wyszły. Potem, pod wie­czór, poja­wiły się na skraju wsi. Ludzie rzu­cili się do domów po suszone liście jemioły, bo dym z nich odpę­dza polne mary. Roz­pa­lili liście w kocioł­kach i poszli tam, gdzie widziano zjawy. A one tym­cza­sem zakra­dły się do jed­nej chaty, gdzie w koły­sce leżał mały chło­piec…

Stara kobieta prze­rwała i otarła łzę z policzka.

– To był syn mojej córki, Karik. Nie miał nawet roczku… Matka, podob­nie jak inni, poszła na skraj wsi z garn­kiem peł­nym tlą­cej się jemioły. Gdyby została w domu i pil­no­wała koły­ski, mogła­bym widzieć, jak mój wnuk dora­sta…

– A co te połu­dnice z nim zro­biły? – zapy­tała wów­czas Eri, która wraz z innymi dziećmi słu­chała opo­wie­ści Hany.

– Wcze­śniej, zanim przy­były, po oko­licy roze­szła się wieść, że w Lesie poja­wiła się Widara, zła cza­ro­dziejka. To ona nasłała połu­dnice, aby szko­dziły ludziom. Powia­dano, że nie­raz już roz­ka­zy­wała im porwać małego chłopca. Zmie­niała go we włuka, stwora o gło­wie wilka i ciele czło­wieka, który sta­wał się jej wier­nym, naj­wier­niej­szym sługą. O, jestem pra­wie pewna, że wła­śnie ten los spo­tkał mojego nie­szczę­snego Karika… Dla­tego kiedy tylko zoba­czy­cie połu­dnice, pil­nuj­cie koły­sek – prze­strze­gała stara kobieta – i nawet na chwilę od nich nie odchodź­cie!

Tego dnia doro­śli wyszli w pole bar­dzo wcze­śnie. Ziarno doj­rze­wało i nale­żało jak naj­szyb­ciej sko­sić zboże, żeby zdą­żyć przed desz­czem. Eri jak zwy­kle została w domu z Miszą. Posprzą­tała po śnia­da­niu, zamio­tła izbę i wyszła na podwórko. Rzu­ciła kurom prosa, a kró­li­kom dała świe­żej trawy, któ­rej zawczasu naciął Janis, jesz­cze zanim poszedł poma­gać rodzi­com przy żni­wach. Tro­chę bawiła się z Miszą, nakar­miła go kaszką z mle­kiem, a gdy mały bra­ci­szek zasnął, zabrała się do przy­go­to­wy­wa­nia obiadu. Rodzice i Janis mieli wró­cić z pola bar­dzo późno i chciała, aby cze­kała na nich gorąca i pożywna zupa.

Na tych i innych gospo­dar­skich zaję­ciach zeszło jej do popo­łu­dnia. W pew­nej chwili, gdy Eri usta­wiała gar­nek na piecu, usły­szała dobie­ga­jące z dworu pod­nie­sione głosy. Zer­k­nęła przez okno i zoba­czyła sąsiada, kowala Sam­sona, i jego dwóch synów. Wszy­scy trzej pędzili ku polom z dymią­cymi kocioł­kami w rękach. Ten widok przy­po­mniał Eri słowa Hany. Zanie­po­ko­jona wyszła przed dom. W oddali, na skraju wio­ski, dostrze­gła dwie wyso­kie mgli­ste posta­cie. Przy­po­mi­nały kobiety ubrane w prze­wiewne szaty utkane z paję­czyny. Nie­wąt­pli­wie były to widma, prze­świ­ty­wało przez nie słońce. Wyglą­dały, jakby na coś lub kogoś cze­kały. Prze­stra­szona dziew­czynka czym prę­dzej wró­ciła do chaty i usia­dła przy koły­sce brata. Mały psot­nik Misza na­dal słodko spał, uśmie­cha­jąc się przez sen.

Po pew­nym cza­sie Eri usły­szała głosy wra­ca­ją­cych sąsia­dów. Roz­ma­wiali gło­śno. Cie­szyli się, że połu­dnice na ich widok, a zapewne rów­nież z powodu woni palo­nej jemioły, pierzch­nęły jak nie­pyszne, a wła­ści­wie roz­pły­nęły się w powie­trzu jak dym z ogni­ska roz­wiany nagłym podmu­chem wia­tru. Eri ode­tchnęła z ulgą i popa­trzyła na nie­świa­do­mego zagro­że­nia bra­ciszka, który wciąż uśmie­chał się przez sen. Pew­nie mu się śniła zabawa z Bur­kiem. Eri pomy­ślała, że powinna wyjść na dwór i sama spraw­dzić, co z tymi połu­dni­cami. Nie­dawno, pod­czas pobytu u szep­tu­chy, pod­słu­chała, jak Maru­sza, chcąc odpę­dzić ptaki wyja­da­jące groch z ogródka, wyma­wia zaklę­cie, które miało je odstra­szyć. Usi­ło­wała je sobie teraz przy­po­mnieć. Cie­kawe, czy zadzia­ła­łoby też na połu­dnice…

Ale żad­nych mar polnych nie zauwa­żyła, pew­nie poszły tam, skąd przy­szły. Zresztą nie mogła sobie przy­po­mnieć zaklę­cia. Wtem od strony kur­nika dobie­gło ją gło­śne gda­ka­nie prze­stra­szo­nych kur. Ani chybi do środka musiała się dostać łasica. Widziała taką jedną, rudą z bia­łym kra­wa­tem, jak krę­ciła się w pobliżu domu. W przy­stę­pie gniewu Eri chwy­ciła sto­jącą w sieni mio­tłę i pobie­gła przez podwórko do kur­nika, aby prze­go­nić ama­tora dar­mo­wych jajek.

– Mam cię, łobu­zie! – wrza­snęła, wpa­da­jąc do środka.

Przy­wi­tało ją ner­wowe gda­ka­nie. Kury wyglą­dały na poru­szone, ale gdyby w kur­niku znaj­do­wała się łasica, dar­łyby się wnie­bo­głosy. Dziew­czynka rozej­rzała się uważ­nie, ale ni­gdzie nie zauwa­żyła futrza­stego intruza. Zaj­rzała pod grzędy, we wszyst­kie kąty, łasicy jed­nak nie zna­la­zła. Mimo to drób wciąż nie chciał się uspo­koić. Kiedy tak stała, zasta­na­wia­jąc się, co też mogło się stać z leśnym zwie­rzę­ciem, wydało jej się, że sły­szy odle­gły dzie­cięcy płacz…

Misza! Zosta­wiła go samego!

Wypa­dła z kur­nika jak strzała, wciąż z mio­tłą w ręku, i popę­dziła do domu, pro­sto do koły­ski. Miała wra­że­nie, że dostrzega nad nią coś jakby mgli­sty cień czy opar… Spoj­rzała na posła­nie, gdzie jesz­cze przed chwilą spał jej młod­szy bra­ci­szek.

Lecz Miszy w koły­sce nie było!

Stała nad pustą kolebką, nie wie­rząc wła­snym oczom. Serce trze­po­tało jej w pier­siach niczym prze­stra­szony ptak. Z tru­dem docie­rała do niej straszna prawda.

Jej małego brata porwały połu­dnice!

III. Znajdź Ennę!

Ludzie począt­kowo myśleli, że mała Eri osza­lała.

Dziew­czynka, gło­śno szlo­cha­jąc, gorącz­kowo bie­gała po wsi, zaglą­da­jąc w każdy kąt i nawo­łu­jąc po imie­niu młod­szego brata. Chciała zaj­rzeć do każ­dej chaty, obórki, sto­doły, psiej budy, nie­le­d­wie pod każdą ławę. Wypy­tu­ją­cym mówiła nie­skład­nie o malcu, kur­niku, łasicy, pustej koły­sce i połu­dni­cach. Wtedy dopiero zro­zu­miano, że Misza znik­nął, naj­pew­niej za sprawą mgli­stych zjaw. Jeden z synów kowala Sam­sona natych­miast pognał na pole, aby zawia­do­mić rodzi­ców chłopca.

Eri, gdy w końcu zro­zu­miała, że nie znaj­dzie malca, usia­dła w pia­sku na środku bie­gną­cej przez osadę drogi i roz­pła­kała się na cały głos, wci­ska­jąc piąstki do oczu. Tak ją zna­leźli mama, tato i Janis. Mama, z twa­rzą białą jak prze­ście­ra­dło, nie krzy­czała na córkę, ale z jej przy­mknię­tych oczu pły­nęły łzy. Usia­dła obok dziew­czynki i objęła ją mocno. Sto­jący nad nimi ojciec miał chmurne czoło i posępną minę, podob­nie jak star­szy brat. Męż­czyźni wymie­nili poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, a potem zer­k­nęli na gości­niec pro­wa­dzący w stronę Lasu. Wtedy pode­szła do nich Hana wraz z kowa­lem Sam­so­nem. Stara kobieta wyglą­dała na bar­dzo prze­jętą i zgnę­bioną.

– Widara musiała powró­cić – powie­działa gło­sem peł­nym nie­po­koju. – To mi wygląda na jej sprawkę. Wysłała połu­dnice, aby upro­wa­dziły jej dziecko, tak jak kie­dyś mego wnuka Karika. Chce z niego zro­bić swego sługę, włuka, wil­ko­człeka.

Sły­sząc te słowa, Janis pod­niósł sierp, któ­rym ciął zboże na polu, i groź­nie nim potrzą­snął.

– Prze­klęta wiedźma! – zakrzyk­nął. – Ni­gdy nie pozwolę, aby zamie­niła mojego brata w potwora. Pójdę do Lasu i znajdę Miszę!

Ojciec długo mil­czał, ciężko wzdy­cha­jąc. Eri widziała, jak bar­dzo cierpi z powodu straty młod­szego syna. W końcu się ode­zwał. Mówił powoli, cicho, ale zde­cy­do­wa­nie.

– Razem pój­dziemy. I nie wró­cimy, chyba że z dziec­kiem.

Hanie słowa obu męż­czyzn bar­dzo się nie spodo­bały. Z miną pełną dez­apro­baty ener­gicz­nie pokrę­ciła głową.

– Nie wie­cie, z kim macie do czy­nie­nia. Widara to potężna cza­ro­dziejka o złym sercu i wiel­kiej mocy. My, zwy­kli ludzie, nie powin­ni­śmy się z nią mie­rzyć. Wej­dzie­cie do Lasu i ni­gdy z niego nie wyj­dzie­cie, bo ona na to nie pozwoli. Nim się obej­rzy­cie, pad­nie­cie ofiarą jej cza­rów, naśle na was swoje sługi. Nie po to kazała porwać dziecko, aby je oddać. To nie prze­lewki! Z tak groźną wiedźmą może się zmie­rzyć tylko któ­raś z wie­dzą­cych, szep­tu­cha strze­gąca wio­ski od złego… Ach, gdyby tu była Maru­sza!

Hana z rezy­gna­cją potrzą­snęła głową. Wtedy ode­zwał się kowal Sam­son, czło­wiek powszech­nie sza­no­wany za rozum i roz­wagę.

– Hana ma rację, nie nam, zwy­kłym ludziom, mie­rzyć się z cza­rami, a już na pewno nie ze złą magią. Misza prze­padł, pogódź­cie się z tym.

Przy­tu­lona do boku matki Eri prze­stała chli­pać i usły­szała swój piskliwy gło­sik:

– Ja pójdę…

Matka drgnęła gwał­tow­nie i odsu­nęła ją od sie­bie. Otarła łzy i spoj­rzała na córkę z gnie­wem.

– Ani mi się waż! – krzyk­nęła. – Nie dość, że Misza… – Głos jej się zała­mał i wybuch­nęła pła­czem. – Nie pozwolę, abyś i ty… – wyszep­tała.

Lecz dziew­czynka nie zamie­rzała rezy­gno­wać.

– No bo ja też jestem cza­ro­dziejką… Dużo się dowie­dzia­łam od Maru­szy, sporo już umiem, cza­ro­wać i nie tylko… – mówiła coraz pew­niej­szym tonem, zer­ka­jąc z nadzieją na doro­słych.

Ale oni, wstrzą­śnięci, nie chcieli o niczym sły­szeć.

– Moje dziecko, cał­kiem rozum postra­da­łaś! – wołała matka, łapiąc córkę za rękę. – Ni­gdzie nie pój­dziesz! Nie pozwa­lam!

– Mama ma rację – dodał ojciec. – Kim ty jesteś, aby wal­czyć z tak potężną i złą cza­ro­dziejką! To sprawa doro­słych!

– Mam w kuźni miecz i włócz­nię, które wyko­na­łem dla jed­nego ryce­rza, ale on się już wię­cej nie poja­wił i oręża nie ode­brał – wtrą­cił kowal. – Zajdź­cie do mnie, to wam je dam, może się na coś przy­da­dzą.

Tylko stara Hana mil­czała. Od dłuż­szej chwili stała lekko pochy­lona, pocie­ra­jąc czoło, jakby się nad czymś zasta­na­wiała. Rzu­cała na Eri uważne spoj­rze­nia. Nagle wypro­sto­wała się gwał­tow­nie.

– Żelazo na nic się zda prze­ciwko cza­rom – oznaj­miła. – Moc można zwal­czyć tylko inną mocą. Złą moc – dobrą. A ona – wska­zała na dziew­czynkę – ją ma.

– Uwa­żasz, że powinna pójść do Lasu szu­kać chłopca? – zapy­tał kowal.

Stara kobieta przy­tak­nęła, a potem pogła­dziła Eri po rudych wło­sach.

– Nie ina­czej. To nie jest dziecko podobne do innych. Pamię­ta­cie, jak pora­dziła sobie z Widu­kin­dem…? Jeśli nie Maru­sza, to tylko ona. W tym drob­nym ciele drze­mie moc więk­sza, niż wam się wydaje. Z całej naszej wsi tylko ta mała dziew­czynka może się prze­ciw­sta­wić Wida­rze i oca­lić brata przed zamianą w wil­ko­człeka… Czasu zostało mało, bo tak wiel­kie czary są odpra­wiane przy pełni księ­życa… Bra­kuje tylko kilku dni. Powinna iść natych­miast!

– Obie postra­da­ły­ście rozum! – Ojciec Eri nie krył wzbu­rze­nia. – Moja córka ni­gdzie nie pój­dzie. Wyru­szymy z Jani­sem przed świ­tem, a ona ma zostać z matką! Tak powie­dzia­łem i tak się sta­nie! A teraz wra­camy do domu.

Eri i jej matka wstały, otrze­pu­jąc suk­nie z pia­sku. Dziew­czynka poczuła, jak rodzi­cielka mocno ujmuje ją za rękę. Za drugą dłoń zła­pał Janis, jakby się bał, że sio­stra posłu­cha sta­rej kobiety i nie zwa­ża­jąc na ojcow­skie zakazy, puści się pędem po gościńcu w stronę wid­nie­ją­cej za wio­ską pusz­czy. Poszli razem w stronę domu, ale nim prze­kro­czyli jego próg, Eri obej­rzała się za sie­bie. Hana wciąż stała pośrodku drogi i patrzyła na nią prze­ni­kli­wie.

Mała cza­ro­dziejka już wie­działa, co powinna zro­bić.

*

W domu męż­czyźni zaczęli przy­go­to­wy­wać się do drogi. Spraw­dzali buty i odzież podróżną, łatali dawno nie­uży­wane płasz­cze, w któ­rych mole wygry­zły dziury. Mama szy­ko­wała im jedze­nie, w czym poma­gała jej wciąż pocią­ga­jąca nosem Eri. Razem pie­kły pod­pło­myki, goto­wały boczek i pod­wę­dzały ser. Zapasy musiały być obfite, zano­siło się bowiem na długą wyprawę. Ojciec oświad­czył, że nie zamie­rzają wra­cać bez Miszy. Będą go szu­kać aż do skutku, choćby nawet mieli scho­dzić wzdłuż i wszerz cały Las, zaglą­da­jąc pod każdy krzak.

Jeśli mama, tato i Janis mieli do Eri pre­ten­sje o nie­do­pil­no­wa­nie malca, sta­rali się tego nie oka­zy­wać. Matka uspo­ka­jała popła­ku­jącą córkę, mówiąc, że to prze­cież nie jej wina, skoro za porwa­niem stoi potężna i okrutna cza­ro­dziejka. Czyż mogła się jej prze­ciw­sta­wić dziew­czynka, sama będąca jesz­cze dziec­kiem?

– Nic nie pora­dzisz prze­ciwko złym cza­rom – powie­działa mama, ze smut­kiem spo­glą­da­jąc na pustą koły­skę. – To połu­dnice wywa­biły cię na podwórko, abyś im nie prze­szko­dziła zabrać Miszy. Złe, pod­stępne istoty. Nie powin­naś się winić, tato i Janis na pewno go odnajdą.

Eri słu­chała pocie­szeń w mil­cze­niu i łykała łzy. Dobrze wie­działa, że to ona zawi­niła, nie powinna była spusz­czać z oka koły­ski, choćby nawet sto łasic gra­so­wało w kur­niku. Zbyt pewna sie­bie, sądziła, że ona, uczen­nica słyn­nej Maru­szy, da sobie radę nie tylko z łasi­cami, lecz także połu­dni­cami. Lecz mary oka­zały się spryt­niej­sze, wywio­dły ją w pole. Tak, szep­tu­cha miała rację: Eri musi się jesz­cze wiele nauczyć.

Przy­go­to­wa­nia do wyprawy prze­cią­gnęły się do nocy. Gdy na ciem­nie­ją­cym nie­bie poka­zał się księ­życ, cała rodzina poło­żyła się spać. Męż­czyźni zamie­rzali wyru­szyć w drogę przed świ­tem. Liczyli na to, że połu­dnice nie zdo­łały się zbyt­nio odda­lić i że dogo­nią je w ciągu dnia. Byle tylko nie weszły zbyt głę­boko w pusz­czę, bo tam mogły się łatwo ukryć.

Eri nie zmru­żyła oka. Leżąc w łóżku, cier­pli­wie cze­kała, aż reszta rodziny zaśnie. Gdy z sąsied­niego pokoju usły­szała pochra­py­wa­nie taty, a z kuchni poświ­sty­wa­nie śpią­cego na ławie Janisa, pod­nio­sła się i po cichutku zaczęła się ubie­rać. Prócz butów i sukienki wło­żyła grubą pele­rynę z kap­tu­rem, ponie­waż noc w lesie mogła być chłodna, spod łóżka wycią­gnęła przy­go­to­waną wcze­śniej płó­cienną torbę. Poru­szała się bez­sze­lest­nie. Weszła do kuchni, ostroż­nie omi­ja­jąc śpią­cego brata. Spa­ko­wała duży, jesz­cze cie­pły kołacz, upie­czony przez mamę na śnia­da­nie, oraz kawa­łek wędzo­nego sera. Tyle musiało jej wystar­czyć.

Pode­szła do drzwi i otwo­rzyła je, bar­dzo uwa­ża­jąc, aby nie skrzyp­nęły. Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzyła podwórko i zna­la­zła się na dro­dze. Pia­sek na gościńcu lekko lśnił w świe­tle księ­życa. Wieś jesz­cze spała, tylko cza­sem dało się sły­szeć pia­nie zbyt wcze­śnie prze­bu­dzo­nego koguta.

Postą­piła parę kro­ków i przy dro­dze dostrze­gła wro­śnięty w zie­mię duży głaz. Kowal Sam­son skuł kie­dyś na pła­sko jego wierz­cho­łek, for­mu­jąc rodzaj sze­ro­kiej ławy. Mogli na niej odpo­cząć wędrowcy, któ­rzy prze­cho­dzili przez ich osadę. Eri ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że mimo głę­bo­kiej nocy ktoś tu sie­dzi…

– Podejdź bli­żej, cze­ka­łam na cie­bie – usły­szała zna­jomy głos.

No tak, mogła się tego spo­dzie­wać! To była Hana. Stara kobieta ski­nęła na dziew­czynkę i wska­zała jej miej­sce obok sie­bie. Przez dłuż­szą chwilę obie mil­czały.

– Wiem, że jesteś za mała na to, co cię czeka – ode­zwała się w końcu Hana. – Ale musisz pójść do Lasu, bo tylko ty możesz oca­lić Miszę. Nikt inny, tylko ty – powtó­rzyła.

Eri ski­nęła głową. Wie­działa to dosko­nale. Z jej winy doszło do porwa­nia bra­ciszka i to ona musiała go ura­to­wać, napra­wić to, co zepsuła. Nikt jej w tym nie wyrę­czy.

– Mam sio­strę, Ennę, ale ostatni raz widzia­ły­śmy się przed wie­loma laty. To zie­larka, zna się też na cza­rach. Doszły do mnie wie­ści, że zamiesz­kała w Lesie, w zakątku zwa­nym Wrzo­so­wym Uro­czy­skiem. Enna ci pomoże, dla­tego koniecz­nie musisz ją odna­leźć.

– A gdzie jest to uro­czy­sko? – zapy­tała Eri.

– Tego nie wiem, sły­sza­łam tylko, że na wscho­dzie. Gdy wej­dziesz do Lasu, idź w stronę wscho­dzą­cego słońca. I pytaj o Ennę tych, któ­rych napo­tkasz.

Hana wes­tchnęła i spoj­rzała na księ­życ, wielki i jasny. W jego świe­tle, pra­wie tak wyraź­nie jak w dzień, było widać piasz­czy­stą drogę i pobie­lane wap­nem ściany chat.

– Do pełni zostało pięć dni… Tyle masz czasu. Musisz zapo­biec prze­mia­nie, bo gdy Widara dokona obrzędu, Misza sta­nie się włu­kiem, być może już na zawsze. Tak jak mówi­łam, Enna ci pomoże. Pokaże, jak powin­naś użyć mocy, którą masz, aby poko­nać złą cza­ro­dziejkę. Idź już, zanim twoi wstaną i zoba­czą, że cię nie ma.

Hanna wycią­gnęła zza pazu­chy cał­kiem spory węze­łek zro­biony z wzo­rzy­stej chu­sty i wci­snęła dziew­czynce do rąk.

– Tu masz tro­chę chleba, wędzo­nej kieł­basy i suszoną rybę na drogę. W lesie będziesz mogła zbie­rać jagody, jeżyny i grzyby suro­jadki, szu­kaj też dzi­kich jabłek. Enna też cię nakarmi. – Hana rap­tow­nie wstała. – Chodźmy, nie­długo będzie świ­tać. Odpro­wa­dzę cię kawa­łek.

Roz­stały się na skraju wio­ski. Stara kobieta, wyraź­nie wzru­szona, długo przy­ci­skała do sie­bie Eri. Na koniec pogła­dziła ją po gło­wie, po czym odwró­ciła się i podą­żyła do swo­jej chaty. Niebo na wscho­dzie poró­żo­wiało i dziew­czynka zro­zu­miała, że musi jak naj­szyb­ciej znik­nąć w Lesie, nim jej bli­scy zechcą ją zatrzy­mać.

Choć bar­dzo jej cią­żyła torba, do któ­rej wło­żyła zapasy otrzy­mane od Hany, szła szybko. Do kępy buków ozna­cza­ją­cych gra­nicę pusz­czy dotarła wraz z pierw­szymi pro­mie­niami słońca. Wtedy się zorien­to­wała, że nogi bez­wied­nie zanio­sły ją do miej­sca, gdzie zaczy­nała się ścieżka pro­wa­dząca na polanę z chatą Maru­szy. Eri pomy­ślała, że wła­ści­wie mogłaby tam zaj­rzeć. Co prawda przed­wczo­raj pod­le­wała kwiatki, ale chyba powinna to zro­bić jesz­cze raz, na zapas… A może szep­tu­cha wró­ciła? Opo­wie­dzia­łaby jej, co się przy­da­rzyło Miszy!

Raźno podą­żyła ścieżką i po kilku chwi­lach dostrze­gła prze­świ­tu­jące mię­dzy drze­wami ściany i strze­chę domo­stwa cza­ro­dziejki. Od razu jed­nak zauwa­żyła, że z komina nie uno­sił się dym – a Deczko zwy­kle już o świ­cie roz­pa­lał ogień pod kuch­nią. Jej nauczy­cielka, zgod­nie ze swoją zapo­wie­dzią, jesz­cze nie wró­ciła z Zamku Magów.

Eri minęła ostat­nie drzewa i wnet zna­la­zła się u drzwi chaty. Nie były zamknięte. Maru­sza cie­szyła się takim powa­ża­niem wśród oko­licz­nych miesz­kań­ców, że nie musiała się oba­wiać intru­zów czy zło­dziei. Bo kto o zdro­wych zmy­słach zadzie­rałby z cza­ro­dziejką? Dziew­czynce przy­szło do głowy, że mogłaby wyko­rzy­stać pobyt w cha­cie szep­tu­chy i nie tylko pod­lać rośliny, lecz także poży­czyć sobie od niej to i owo… Poznała już tro­chę zaklęć, wie­działa też, że przy­da­łoby się wzmoc­nić ich dzia­ła­nie odro­biną magicz­nych sub­stan­cji. Gospo­dyni pew­nie nawet nie zauważy braku paru pęcz­ków ziół czy kłę­buszka wełny… A zresztą odda jej po powro­cie.

Eri ostroż­nie uchy­liła skrzy­piące drew­niane odrzwia i wsu­nęła się do środka. Z lubo­ścią ode­tchnęła powie­trzem prze­peł­nio­nym moc­nym aro­ma­tem ziół i kwia­tów. Po czym zaczęła mysz­ko­wać, zaglą­da­jąc na półki i do roz­ma­itych koszy i pude­łek, w któ­rych jej nauczy­cielka prze­cho­wy­wała magiczne przed­mioty.

W pew­nej chwili, gdy szu­kała fla­szeczki z goto­wym wywa­rem z lub­czyku, dostrze­gła na półce zna­jome zie­lone puz­derko. Aż zamarła ze zdu­mie­nia: tak mocny cza­ro­dziej­ski pro­szek, a Maru­sza nie zabrała go ze sobą? Odru­chowo obej­rzała się za sie­bie, jakby szep­tu­cha czy Deczko mogli ją widzieć, i zgar­nęła pude­łeczko do kie­szeni płasz­cza. Potem szybko pod­lała rośliny, rozej­rzała się, by spraw­dzić, czy wszystko w porządku, i wyszła z chaty. Sta­nęła, patrząc na skraj Lasu i zasta­na­wia­jąc się, w którą stronę powinna pójść. Z polany w głąb pusz­czy pro­wa­dziło kilka ście­żek wydep­ta­nych przez Maru­szę, bo inni bali się zapusz­czać dalej. Gadali, że w Borach Fan­do­riań­skich mieszka roz­ma­ite licho, z któ­rym lepiej nie mieć do czy­nie­nia. Sły­sząc to, Eri zawsze się uśmie­chała pod nosem, bo Las prze­cież wcale nie był taki straszny. Ona w każ­dym razie ni­gdy się go nie bała.

Ale dokąd teraz iść? Hana kazała jej udać się na wschód, tam miało być to Wrzo­sowe Uro­czy­sko, gdzie miesz­kała Enna. Powinna posłu­chać i poszu­kać zie­larki.

Kiedy spoj­rzała na wschodni skraj polany, zauwa­żyła, że tuż obok wiel­kiego dębu, na obro­słym mchami pniaku, ktoś sie­dzi…

IV. Nie­zna­jomy

Chło­piec sie­dział na sta­rym pieńku i, wesoło pogwiz­du­jąc, bez­tro­sko kiwał nogą, stu­ka­jąc piętą o omszałe drewno.

Wyda­wał się nie­wiele star­szy od jej brata Janisa i podob­nej do niego, smu­kłej postury. Twarz miał pocią­głą i był skrom­nie ubrany – w zie­lony kubra­czek, szare spodnie i zie­loną okrą­głą czapkę z piór­kiem, także zie­lonym. Eri doszła do wnio­sku, że zie­leń to jego ulu­biony kolor. Mło­dzian wcale nie wyglą­dał na zasko­czo­nego jej wido­kiem, prze­ciw­nie, spra­wiał wra­że­nie, jakby znał ją od dawna! Mru­gnął do niej poro­zu­mie­waw­czo i zesko­czył z pniaka. Pod­niósł leżącą na tra­wie wielką skó­rzaną sakwę i zarzu­cił na ramię.

– To co, idziemy? – zapy­tał, wska­zu­jąc na ścieżkę pro­wa­dzącą do Lasu. – Komu w drogę, temu czas.

Zmie­szana Eri spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem. Skąd mu przy­szło do głowy, że gdzie­kol­wiek z nim pój­dzie? Prze­cież ni­gdy go nie spo­tkała! Zja­wił się na pola­nie, jakby wysko­czył kugla­rzowi z cudow­nego worka, a ona ot tak sobie miała mu zaufać? Bo nosi kape­lu­sik z zie­lo­nym piór­kiem? Zaiste, ten mło­dzie­niec poczy­nał sobie nadto zuchwale.

– Hola, mój panie! – zawo­łała. – Jak mam z tobą iść, skoro nie raczy­łeś się nawet przed­sta­wić! Nie zwy­kłam ni­gdzie cho­dzić z ludźmi, któ­rych pierw­szy raz widzę. Kim ty w ogóle jesteś?

Chło­pak zro­bił zakło­po­taną minę, po czym odło­żył sakwę na pniak, zdjął czapkę i wyko­nał przed Eri głę­boki, wręcz dwor­ski ukłon, pra­wie zamia­ta­jąc piór­kiem zie­mię.

– Pani, wybacz mi nie­takt – zaczął prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Istot­nie, zapo­mnia­łem się przed­sta­wić. Jestem Miko, obie­ży­świat i bajarz, poszu­ki­wacz opo­wie­ści, nie­stro­niący też od przy­gód. Naj­lep­szą opo­wie­ścią jest wszak ta, którą się samemu prze­żyło.

Sły­szała o takich osob­ni­kach, a nawet przed dwoma laty spo­tkała jed­nego baja­rza. Odwie­dził wieś i został kilka dni – codzien­nie prze­by­wał u innego gospo­da­rza, a gdy już wszy­scy domow­nicy zakoń­czyli pracę i zeszli się w izbie przy buzu­ją­cej kuchni, odwdzię­czał się za gościnę opo­wia­da­niem o dale­kich kra­jach, dziel­nych rycer­zach, pięk­nych księż­nicz­kach i groź­nych smo­kach. Na te baja­nia scho­dzili się i sąsie­dzi, rewan­żu­jąc się za dobrą opo­wieść kawał­kiem koła­cza, por­cją wędzonki czy nawet jakimś gro­szem. Eri wysłu­chała wów­czas mię­dzy innymi słyn­nej histo­rii o dziel­nym Try­gła­wie oraz pięk­nej i szla­chet­nej Bitis. Dzieje ich miło­ści bar­dzo ją wzru­szyły. Jed­nak tam­ten bajarz był czło­wie­kiem w sile wieku, o dłu­giej bro­dzie i wło­sach przy­pró­szo­nych siwi­zną.

– A nie za młody jesteś na taką pro­fe­sję? – zapy­tała podejrz­li­wie.

– Nie wiek się liczy, lecz talent – odparł Miko i dodał: – Ludzie słu­chają mnie nie dla siwych wło­sów, lecz dla­tego, że cie­ka­wie opo­wia­dam.

Chyba czy­tał w jej myślach. Mimo­wol­nie poczer­wie­niała, jakby ją przy­ła­pał na pod­wę­dze­niu z bryt­fanki kawałka mio­do­wego cia­sta.

– Ale co wła­ści­wie tutaj robisz? – Na­dal mu nie dowie­rzała. – Opo­wia­dasz bajki prze­piór­kom gnież­dżą­cym się na tej łące?

Zaśmiał się, ale zaraz spoj­rzał na nią wzro­kiem by­naj­mniej nie chło­pię­cym. Tak zwykł patrzeć na nią tata, gdy zamie­rzał powie­dzieć coś istot­nego.

– Cze­ka­łem na cie­bie – oznaj­mił z powagą.

Cof­nęła się, czu­jąc w pier­siach ukłu­cie stra­chu. A jeśli ten nie­zna­jomy nie ma dobrych zamia­rów? Była gotowa okrę­cić się na pię­cie i uciec, gdzie pieprz rośnie. Miko, widząc jej nie­po­kój, rzu­cił pośpiesz­nie:

– Cokol­wiek zro­bisz, naj­pierw mnie wysłu­chaj! Pro­szę! To ważne.

W jego zie­lo­nych oczach wyczy­tała prośbę, nie groźbę. Ski­nęła głową, przy­zwa­la­jąc, by mówił dalej.

– Do waszej wio­ski dotar­łem wcze­snym ran­kiem, pano­wał w niej wielki rwe­tes. Wszy­scy szu­kali pew­nej małej dziew­czynki, uczen­nicy miej­sco­wej szep­tu­chy, która nagle znik­nęła… Wiem też o połu­dni­cach, o twoim bra­cie… To rze­czy­wi­ście wygląda na sprawkę Widary, wiele złego sły­sza­łem o tej cza­ro­dziejce. Ale sły­sza­łem też o tobie. Wśród baja­rzy krążą od pew­nego czasu opo­wie­ści o małej dziel­nej Eri, która uchro­niła smo­cze jajo przed zaku­sami nie­cnego Widu­kinda. Wyda­rze­nia w Zamku o Czte­rech Wie­żach odbiły się sze­ro­kim echem. Pomy­śla­łem sobie, że twoje przy­gody to temat na nową zaj­mu­jącą histo­rię, a każdy sza­nu­jący się bajarz wciąż takich szuka…

– Nie mam czasu ci o tym opo­wia­dać – prze­rwała mu, może nieco zbyt obce­sowo. – Muszę iść do Lasu, bo…

– Tak, wiem, zagi­niony bra­ci­szek… – Się­gnął po odło­żoną sakwę i zarzu­cił ją na ramię. – Pory­wa­nie małych dzieci i zamie­nia­nie ich w potwory jest złem i nie powin­ni­śmy się na to godzić. Dla­tego pójdę z tobą, pomogę ci ura­to­wać malca, a ty po dro­dze opo­wiesz mi swoją histo­rię. Możemy się tak umó­wić?

Eri ze zdu­mie­nia otwo­rzyła usta. Ten oto chu­der­lawy chłop­czyna chce z nią iść do Lasu? Do budzą­cych powszechny strach Borów Fan­do­riań­skich, dokąd bały się zapusz­czać naj­więk­sze zuchy z jej wsi?! Musiała się chyba prze­sły­szeć.

– Dobrze zro­zu­mia­łam? Chcesz iść ze mną do Lasu? Nie boisz się?

Spoj­rzał na nią z uśmie­chem, ale oczy miał poważne. Znowu wydał się jej nad wiek doj­rzały. Tak patrzyli doro­śli.

– Dla­czego miał­bym się bać, skoro ty się nie boisz? – odpo­wie­dział pyta­niem. – Jak już wspo­mnia­łem, lubię przy­gody. A coś mi się zdaje, że dzielna mała Eri wła­śnie zaczyna kolejną.

Wyrzekł te słowa lekko, jakby nie­świa­dom nie­bez­pie­czeństw, które na nich cze­kały. Pomy­ślała, że to musi być wielki dzi­wak lub czło­wiek pozba­wiony uczu­cia stra­chu. Na pewno nie był głup­cem, zie­lone oczy patrzyły bystro i z powagą… Kogoś jej przy­po­mi­nały… Nie mogła się jed­nak nad tym zasta­na­wiać, bo miała do niego jesz­cze jedno ważne pyta­nie:

– Jak mnie tu zna­la­złeś?

Pokrę­cił z roz­ba­wie­niem głową, jakby się nie mógł nadzi­wić docie­kli­wo­ści dziew­czynki.

– Pomy­śla­łem sobie, że uczen­nica szep­tu­chy zaj­rzy do jej chaty przed podróżą, bo może cze­goś potrze­bo­wać… Pewna stara kobieta powie­działa mi, gdzie to jest.

No tak, Hana, któż by inny. Ale dla­czego go tutaj przy­słała? Czy chciała, aby jej towa­rzy­szył w dro­dze przez Las? Lecz po co? W czymże mógł być pomocny ten zbie­racz opo­wie­ści? Bajdy przy ogni­sku nie pomogą jej w zma­ga­niach z Widarą. Wtedy pomy­ślała o Miszy, malu­chu, który pew­nie nie rozu­mie, co się stało, dla­czego nie jest w domu, i pła­cze, prze­ra­żony i samotny… Serce jej się ści­snęło i pew­nie by się roz­pła­kała, gdyby nie Miko. Chło­pak, uznaw­szy widocz­nie, że wszystko już sobie wyja­śnili, popra­wił sakwę na ramie­niu, obró­cił się na pię­cie i poszedł w kie­runku dwóch wiel­kich buków, sto­ją­cych na skraju Lasu niczym bra­cia bliź­niacy. Ich potężne pnie sta­no­wiły rodzaj bramy wej­ścio­wej, pro­wa­dzą­cej w głąb przed­wiecz­nej mrocz­nej pusz­czy.

Miko wszedł mię­dzy buki i znik­nął jej z oczu.

Eri otarła łzy wzbie­ra­jące w kąci­kach oczu, postała chwilę, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, po czym wes­tchnęła i podą­żyła w ślad za mło­dym baja­rzem.

*

Tę część pusz­czy znała, bo kilka razy prze­mie­rzała ją z Maru­szą ścieżką wijącą się mię­dzy bukami i jesio­nami. Pro­wa­dziła do nie­wiel­kiej polany, na któ­rej szep­tu­cha zbie­rała leśne zioła i owoce: dzię­giel, mlecz, czy­ściec, widłak, poziomki, jagody czy borówki, rosnące tutaj w wiel­kiej obfi­to­ści. Zawsze wra­cały stąd z peł­nymi koszami.

Teraz jed­nak Eri nie myślała o zio­łach. Nie­po­koił ją Miko, zacho­wy­wał się bowiem tak, jakby się w lesie uro­dził: zręcz­nie omi­jał wysta­jące z ziemi kamie­nie czy pnie powa­lo­nych drzew, bez­błęd­nie odnaj­do­wał ledwo widoczną ścieżkę. Dawno nie przy­cho­dziły na tę polanę z Maru­szą i szlak zdą­żył już zaro­snąć, nawet Eri ledwo go dostrze­gała. Ale młody bajarz naj­wy­raź­niej nie miał z tym pro­ble­mów, szedł tak pew­nie i szybko, że wyprze­dził ją o kil­ka­na­ście kro­ków. I w rze­czy­wi­sto­ści to on ją pro­wa­dził, a nie ona jego. W pew­nym momen­cie tak się odda­lił, że znowu znik­nął dziew­czynce z oczu.

Tro­chę ją to nie­zbyt uprzejme trak­to­wa­nie roz­zło­ściło. Kiedy dotarła na polanę, zauwa­żyła, że Miko klę­czy przy wiel­kiej kępie jagód, zbiera owoce i łako­mie, całymi gar­ściami, pakuje do ust. Miał przy tym tak komiczną minę, że roz­śmiała się ser­decz­nie i cała złość na chło­paka jej prze­szła.

– Wybacz, ale nie jadłem dziś śnia­da­nia – powie­dział Miko. – Pomy­śla­łem, że na łące znajdę coś smacz­nego. No i popatrz, zatrzę­sie­nie jagód. Star­czy i dla cie­bie. – Wycią­gnął ku niej dłoń pełną owo­ców.

Przy­jęła pre­zent i zre­wan­żo­wała się kawał­kiem koła­cza, który zabrała z domu. Dosko­nale sma­ko­wał z jago­dami.

– A dokąd wła­ści­wie chcemy pójść? – zapy­tał z ustami peł­nymi cia­sta. – Jak rozu­miem, zamie­rzasz odna­leźć sie­dzibę Widary?

Przy­tak­nęła ruchem głowy, prze­ły­ka­jąc jagody, bar­dzo w tym roku dorodne, pra­wie tak wiel­kie jak ziarna fasoli.

– Przed­tem muszę zna­leźć zie­larkę Ennę, ona mi pomoże. Mieszka na Wrzo­so­wym Uro­czy­sku. Tylko nie wiem, gdzie to jest.

Miko się zasę­pił i powiódł wzro­kiem po drze­wach ota­cza­ją­cych polanę. Dopiero wtedy zauwa­żyła, że niebo zasnuło się ciem­nymi chmu­rami. Bała się, że zaraz się roz­pada, a to z pew­no­ścią utrudni im wędrówkę. Chło­pak chyba też się tego oba­wiał, ponie­waż ener­gicz­nie wytarł popla­mione jago­dami ręce o kępkę trawy i wstał.

– Hm… Bory Fan­do­riań­skie są bar­dzo stare i bar­dzo roz­le­głe, więk­sze od nie­jed­nego kraju. Można przez nie iść wiele dni i nie zoba­czyć słońca spoza gęstych, sple­cio­nych koron wie­ko­wych drzew… Tak powia­dają bajdy, które sły­sza­łem, i nie mam powodu im nie wie­rzyć. Stara kobieta we wsi powie­działa mi, że mamy czas do pełni księ­życa. Możemy jed­nak do tej pory nie odna­leźć zie­larki, błą­dząc po pusz­czy, wiele tu bowiem uro­czysk i tajem­nych zakąt­ków…

Eri przy­po­mniała sobie wska­zówkę Hany.

– Wrzo­sowe Uro­czy­sko jest na wscho­dzie. Tak mówiła Hana, ta stara kobieta. Enna to jej sio­stra.

– To już coś mamy. Ba, tylko gdzie jest wschód? – Miko zsu­nął czapkę na tył głowy i raz jesz­cze spoj­rzał na zachmu­rzone niebo. – Słońce nam tego nie­stety nie powie.

Wtedy jego wzrok padł na duży kamień widoczny pod wiel­kim dębem na skraju polany. Ski­nął na Eri i razem pode­szli w jego stronę. Miko obej­rzał głaz dokład­nie i wska­zał dziew­czynce bok poro­śnięty obfi­cie mchem.

– Kamie­nie w lesie obra­stają mchem od pół­nocy, patrz, pień dębu też tak obrósł, bo to stare drzewo. Jeśli sta­niemy twa­rzą na pół­noc, wschód będziemy mieli po pra­wej ręce. – Mach­nął dło­nią, wska­zu­jąc kie­ru­nek, w któ­rym powinni iść.

Eri znowu pomy­ślała, że chło­pak sporo wie o lesie. Czyżby się w nim wycho­wy­wał? Już otwie­rała usta, aby go o to zapy­tać, lecz Miko ener­gicz­nie ujął dziew­czynkę za rękę i pocią­gnął za sobą, mię­dzy drzewa.

Kiedy zna­la­zła się w ciem­nym, gęstym Lesie, gdzie nie było już ani śladu ścieżki wydep­ta­nej ludzką stopą, poczuła, że dopiero teraz na dobre zosta­wiła za sobą dotych­cza­sowe życie: rodzi­ców, Janisa, Maru­szę, wieś… i że w grun­cie rze­czy w tej chwili zaczęła się jej wędrówka. I po raz pierw­szy poczuła lęk przed tym nie­zna­nym Lasem. Ale wie­działa, że nie może zawró­cić, jeśli chce jesz­cze kie­dy­kol­wiek zoba­czyć małego Miszę.

*

Miko znowu pro­wa­dził, idąc przo­dem, ale już nie czuła o to do niego pre­ten­sji. Wła­ści­wie musiała przy­znać, że chyba by sobie bez niego nie dała rady. Do tej pory poznała tylko skrawki Lasu na obrze­żach, nie zda­wała sobie sprawy, że w głębi jest tak gęsty i mroczny, chwi­lami wyda­wał się wręcz nie do prze­by­cia. Ale młody bajarz poru­szał się po nim z zadzi­wia­jącą wprawą, jakby prze­by­wał tu już nie­raz. Jego bystre oczy wypa­try­wały w buj­nym poszy­ciu nie­wi­doczne dla Eri doły, konary przy­sy­pane liśćmi i tym podobne pułapki. Gdyby nie Miko, na pewno wpa­dłaby do zama­sko­wa­nej przez trawę dziury i pew­nie skrę­ciła nogę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak nie­oce­niona jest jego pomoc.

Gęste korony drzew zasła­niały zachmu­rzone niebo, pano­wał taki mrok, że widziała zale­d­wie na odle­głość kil­ku­na­stu kro­ków. Stra­ciła też poczu­cie czasu, wyda­wało się jej, że idą już bar­dzo długo, że dzień ma się ku koń­cowi i wkrótce zapad­nie noc. Nie wie­działa, czy zmie­rzają na wschód, ponie­waż wiele razy musieli obcho­dzić wykroty, powa­lone drzewa i zdra­dliwe bagienne oczka. Ale Miko za każ­dym razem zapew­niał, że kie­ru­nek jest dobry – i poka­zy­wał obro­śnięty mchem kamień lub pniak.

– Tak już jest z tym mchem. Zawsze, nawet w naj­mrocz­niej­szym zaka­marku, rośnie od pół­noc­nej strony – wyja­śnił. – Kto o tym wie, w lesie się nie zgubi.

Omi­nęli wielki wykrot powstały po upadku rosłego buka. Wtedy Eri zdała sobie sprawę, że od pew­nego czasu ktoś ich obser­wuje. Przy­sta­nęła gwał­tow­nie i zamknęła oczy, usi­łu­jąc się sku­pić i wyci­szyć umysł, tak jak uczyła ją Maru­sza. Wyczu­wała żywą istotę, nie­da­leko i wysoko. Zapewne ptak, i to spory.

– Patrzy na nas – dobiegł ją głos Miko. – Chyba nas śle­dzi.

Otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na chło­paka podejrz­li­wie. Czyżby naprawdę umiał czy­tać w myślach? Nie sły­szała, aby baja­rze to potra­fili. Podobno tę sztukę mogli opa­no­wać jedy­nie naj­więksi mago­wie, i to po wielu latach nauki. Już miała go wprost o to zapy­tać, kiedy z głębi lasu dobie­gło nie­mow­lęce kwi­le­nie… Zamarła, nie wie­rząc wła­snym uszom. Misza tutaj?! Prze­mknęło jej przez głowę, że połu­dnice porzu­ciły małego w pusz­czy i teraz pła­cze, leżąc gdzieś pod drze­wem. Kwi­le­nie prze­szło w gło­śne dzie­cięce zawo­dze­nie i Eri bez namy­słu byłaby pobie­gła w tamtą stronę, gdyby nie Miko, który zła­pał ją mocno za ramię.

– To lelek, a nie twój brat! – krzyk­nął jej wprost do ucha. – Chce nas zwieść, zwa­bić w pułapkę!

Szarp­nęła się, bo płacz stał się roz­dzie­ra­jący. Mały bra­ci­szek potrze­bo­wał pomocy! Musiała tam biec! Ale Miko nie pusz­czał, trzy­mał jej ramię w żela­znym uści­sku.

– To nie twój brat, to lelek – powtó­rzył spo­koj­niej. – Ni­gdy o nim sły­sza­łaś? O leśnej isto­cie, zło­śli­wym duszku, podob­nym do dużej jaskółki z prze­ro­śniętą głową? Zwo­dzi ludzi, wyda­jąc z sie­bie głos podobny do kwi­le­nia dziecka. A gdy ktoś pój­dzie w jego kie­runku, aby je odna­leźć, lelek odla­tuje i znowu kwili. I tak mami czło­wieka, dopóki nie zapro­wa­dzi go na moczary, a gdy nie­szczę­śnik w nich ugrzęź­nie, śmieje się z niego, patrząc, jak gryzą go pijawki i komary.

Spo­kojny ton głosu chło­paka i jego rze­czowe argu­menty spra­wiły, że prze­stała się szar­pać.

– Pomyśl chwilę – kon­ty­nu­ował Miko. – Prze­cież Widara nie po to zle­ciła połu­dni­com porwa­nie Miszy, aby go porzu­ciły gdzieś w lesie. Ona potrze­buje two­jego brata, chce go prze­mie­nić we włuka. Jestem pewien, że to wiedźma nasłała tego lelka, aby nas zwiódł i wypro­wa­dził na bagna.

To, co mówił, brzmiało roz­sąd­nie. Eri się uspo­ko­iła, przy­po­mi­na­jąc sobie zara­zem opo­wie­ści Hany o stwo­rach zalud­nia­ją­cych Las. Był wśród nich pta­ko­po­dobny duszek naśla­du­jący ludz­kie głosy. Miko miał rację, to wcale nie Misza pła­kał tak roz­dzie­ra­jąco.

Chło­piec puścił jej ramię i wska­zał przed sie­bie, na oka­zały jesion.

– Tam się przy­czaił, widzisz go? Na trze­ciej gałęzi od dołu.

We wska­za­nym miej­scu zoba­czyła puchatą kuli­stą postać z wiel­kim dzio­bem i parą okrą­głych, gore­ją­cych oczu. Lelek, pew­nie nie­świa­dom, że go widzą, otwo­rzył dziób i wydał z sie­bie głos pra­wie taki sam jak Misza, gdy był głodny.

– A to prze­brzy­dłe stwo­rze­nie! – zawo­łała Eri. – Tak mnie zwieść! O mało mi serce nie pękło!

Miko spo­glą­dał na wydzie­ra­ją­cego się lelka z zasę­pioną miną.

– Nie­do­brze, moim zda­niem nie natknę­li­śmy się na niego przy­pad­kowo. Ani chybi nasłała go Widara… a to by zna­czyło, że wie o naszej obec­no­ści w Lesie. Co gor­sza, ten stwór się od nas nie odczepi i będzie podą­żał w ślad za nami.

Lelek rap­tow­nie zamilkł, widocz­nie znie­chę­cony tym, że nie zare­ago­wali na jego zwod­ni­cze trele. Patrzył na nich wyłu­pia­stymi oczyma i naj­wy­raź­niej nie miał ochoty odle­cieć. Eri pomy­ślała, że chyba mogłaby mu w tym pomóc. Zamknęła oczy, usi­łu­jąc przy­wo­łać zaklę­cie, któ­rego uży­wała Maru­sza do odpę­dza­nia nie­pro­szo­nych gości… Unio­sła dłoń, poczuła moc pły­nącą od serca… I wtedy je sobie przy­po­mniała. Wcale nie było skom­pli­ko­wane.

– Maraś ty czy bies, wra­caj, ską­deś jest! – wyre­cy­to­wała.

Pta­szy­sko łyp­nęło na nią, z łopo­tem skrzy­deł pode­rwało się z gałęzi i skrze­cząc niczym wrona, pole­ciało w głąb lasu. Miko z uzna­niem poki­wał głową.

– No pro­szę, sporo już umiesz, jeśli cho­dzi o cza­ro­dziej­skie sztuczki. Powin­ni­śmy jed­nak odejść stąd czym prę­dzej, jak Widara zoba­czy tego stwora, każe mu wra­cać i znowu nas szu­kać. Lepiej stąd zni­kajmy… o, tędy… – Wska­zał ścieżkę wijącą się mię­dzy drze­wami, naj­pew­niej wydep­taną przez zwie­rzęta. – Zauwa­ży­łaś, że nie widzie­li­śmy żad­nych saren ani dzi­ków? Nie ma ich tu, cie­kawe dla­czego.

Eri też się nad tym zasta­na­wiała. Żyjące w lesie zwie­rzęta potra­fiły pod­cho­dzić aż do chaty Maru­szy, sama nie­raz widziała wie­wiórki bez­tro­sko hasa­jące po drze­wach czy liski prze­my­ka­jące pod krza­kami. Teraz nie sły­szała nawet stu­ka­nia dzię­cioła. Z jakie­goś powodu leśnie stwo­rze­nia po pro­stu znik­nęły.

Miko postą­pił kilka kro­ków, po czym obró­cił się w stronę Eri.

– Śpieszmy się, za chwilę będzie ciemno. Chyba spad­nie deszcz. Przy­da­łoby się zna­leźć schro­nie­nie.

Wes­tchnęła ciężko i spoj­rzała na gałąź, na któ­rej przed chwilą sie­dział lelek. Pomy­ślała o Miszy, zda­nym na łaskę złej cza­ro­dziejki, i wielki smu­tek ści­snął jej serce żela­zną obrę­czą. Nie miała jed­nak czasu na roz­pa­mię­ty­wa­nie, Miko miał rację, powinni się pośpie­szyć, bo zapa­dała już noc.

V. Straż­nik Lasu

Schro­nie­nie przed nad­cią­ga­jącą ulewą Miko zna­lazł w ostat­niej chwili.

Bar­dzo wycią­gali nogi, aby czym prę­dzej odda­lić się od miej­sca, gdzie spo­tkali lelka. Nie chcieli, aby ten szpieg Widary znowu tra­fił na ich trop. Wędrówka po pusz­czy sta­wała się jed­nak coraz trud­niej­sza, w gęst­nie­ją­cych ciem­no­ściach z led­wo­ścią było widać pnie mija­nych drzew. W pew­nej chwili Eri z prze­ra­że­niem zauwa­żyła, że nie może dostrzec wycią­gnię­tej przed sie­bie ręki. Co gor­sza, nie widziała także Mika! Chło­pak gdzieś znik­nął, nawet nie zauwa­żyła kiedy. Miara nie­szczę­ścia się dopeł­niła, gdy na jej twarz spa­dły pierw­sze kro­ple desz­czu.

Zatrzy­mała się, by w czar­nym jak smoła mroku nie wpaść do jakiejś dziury. Bała się skrę­cić albo zła­mać nogę. Nie wie­działa, co dalej. Deszcz, na który zbie­rało się od popo­łu­dnia, stał się już ulewą, coraz bar­dziej inten­sywną. Eri czuła, że mimo gru­bego okry­cia zaraz prze­mok­nie do suchej nitki.

– Miko! – zawo­łała. – Gdzie jesteś?

Tuż obok zasze­le­ściło i ktoś dotknął jej ramie­nia.

– Nie krzycz, bo ścią­gniesz jakieś licho – usły­szała zna­jomy głos. – Zna­la­złem dla nas schro­nie­nie.

Chło­pak zła­pał ją za rękę i pocią­gnął za sobą. Szedł pew­nie, bez waha­nia, jakby widział w ciem­no­ściach. Chciała go nawet o to zapy­tać, ale wtedy rap­tow­nie przy­sta­nął. Eri ze zdzi­wie­niem odkryła, że choć sły­szy szum desz­czu sie­ką­cego liście, już nie czuje go na twa­rzy.

– Gdzie jeste­śmy? – zapy­tała.

Puścił jej dłoń i przy­kuc­nął. Ujrzała iskry – krze­sał więc ogień. Po chwili zoba­czyła pło­myki bucha­jące spo­mię­dzy uło­żo­nych w sto­sik paty­ków.

– Jeste­śmy pod dębem, bar­dzo sta­rym – wyja­śnił Miko. – Może tak sta­rym, że pamię­ta­ją­cym początki tej pusz­czy. Ma tyle gałęzi i tak gęste listo­wie, że nie powinna nas dosię­gnąć nawet kro­pla. – Dorzu­cił jesz­cze kilka paty­ków do ognia, który żywiej zapło­nął. – Myślę, że możemy sobie pozwo­lić na małe ogni­sko. W tej ule­wie nikomu, nawet lel­kowi, nie będzie się chciało pałę­tać po lesie.

Istot­nie, roz­pa­dało się na dobre. Szum desz­czu prze­szedł w regu­larne bęb­nie­nie. Miko usiadł przy ogni­sku i wska­zał jej miej­sce obok sie­bie.

– Ogrzej się i wysusz. Będzie się lepiej spało.

Dopiero w biją­cym od ognia cie­ple poczuła, że jest bar­dzo głodna. Nie jadła nic od rana, gdy podzie­liła się koła­czem z mło­dym baja­rzem. Przy­po­mniała sobie, że cał­kiem sporo go jesz­cze zostało. Na tyle dużo, że star­czy dla nich obojga. Miko też miał się czym odwdzię­czyć, dobył ze swo­jej prze­past­nej sakwy pękatą fajan­sową flaszkę, wypeł­nioną oso­bli­wie słodką wodą. Upiła pierw­szy łyk i zdała sobie sprawę, jak bar­dzo jest rów­nież spra­gniona.

– Doda­łem miodu – wyja­śnił Miko. – Bar­dziej wtedy krzepi, zwłasz­cza w podróży.

Eri jesz­cze się napiła i wpa­trzyła się w pło­mie­nie. Jej myśli wciąż krą­żyły wokół zagi­nio­nego brata. Wra­cała w nich do chwili, gdy ode­szła od koły­ski, nara­ża­jąc go na nie­bez­pie­czeń­stwo. Jak mogła być aż tak lek­ko­myślna! Z całej siły pra­gnęła, aby ten kosz­mar się nie zda­rzył. Ale czasu cof­nąć nie­po­dobna. Jej ojciec czę­sto powta­rzał: „Co się stało, to się nie odsta­nie”. Co ozna­czało, że każdy powi­nien zwa­żać na skutki swo­ich czy­nów, bo nie spo­sób ich odwró­cić. Nie da się ich wyma­zać jak rysunku na pia­sku.

Gdy tak sie­działa przy buzu­ją­cym ogniu, Miko nie próż­no­wał. Nie do końca widać ufał dębo­wemu listo­wiu jako ochro­nie przed desz­czem, zaczął bowiem maj­stro­wać z kilku dłu­gich kij­ków coś w rodzaju namiotu. Z sakwy wycią­gnął obszerną opoń­czę z gru­bej tka­niny i roz­piął na rusz­to­wa­niu z kij­ków, robiąc z niej cał­kiem zgrabny daszek. Nazgar­niał pod niego suchych liści, któ­rych pod drze­wem nie bra­ko­wało i zasłał to zaim­pro­wi­zo­wane leże weł­nia­nym kocy­kiem, który też zna­lazł się w jego sakwie. Kiedy uznał, że schro­nie­nie jest już gotowe, wska­zał je dziew­czynce, wyko­nu­jąc przy tym dworny ukłon, jakby była jakąś księż­niczką.

– Pani, zapra­szam na pokoje – powie­dział z uda­waną powagą. – Mam nadzieję, że będzie ci wygod­nie.

Pra­wie że par­sk­nęła śmie­chem, tak komicz­nie wyglą­dali – i „pan dwo­rza­nin”, i jej „pałac”.

– A ty gdzie będziesz spał? – zapy­tała.

Miko nie odpo­wie­dział. Spoj­rzał na ciemny las i przez dłuż­szą chwilę wsłu­chi­wał się w nocne odgłosy. Eri nie sły­szała nic prócz mono­ton­nego szumu desz­czu.

– Ktoś musi stać na straży – oznaj­mił wresz­cie chło­piec. Usiadł przy ogni­sku, ale nie dorzu­cił do niego nowych gałą­zek. – Ten las mi się nie podoba. Zwie­rzęta nie znik­nęły bez powodu. Coś je prze­pło­szyło.

– Myślisz, że grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo?

– Nie wiem… ale ni­gdy za wiele ostroż­no­ści. Ty jed­nak połóż się spać, widzę, że jesteś bar­dzo zmę­czona.

Nie musiał jej tego mówić. Dawno się tyle nie nacho­dziła, czuła ołów w nogach, zupeł­nie jak pod­czas wędrówki ze smo­czym jajem. Raz jesz­cze spoj­rzała w ciem­no­ści roz­cią­ga­jące się za krę­giem świa­tła z ogni­ska. Las trwał cichy i nie­ru­chomy w stru­gach desz­czu. Na twarz skap­nęła jej zimna kro­pla. Tak jak prze­wi­dy­wał Miko, listo­wie wie­ko­wego dębu jed­nak prze­cie­kało. Czym prę­dzej wsu­nęła się do namiotu. Poło­żyła się na zaska­ku­jąco mięk­kim posła­niu i otu­liła się szczel­nie swoją grubą pele­ryną. Powieki bar­dzo jej już cią­żyły, pomy­ślała jesz­cze, że bajarz pew­nie zmok­nie, ale po chwili, nie mogąc się oprzeć znu­że­niu, zapa­dła w głę­boki sen.

*

Zoba­czyła ją we śnie – wysoką kobietę o szczu­płej, wręcz kości­stej twa­rzy, bia­łych jak śnieg wło­sach i ogrom­nych czar­nych oczach, któ­rymi groź­nie wpa­try­wała się w Eri. Dziew­czynka wie­działa, że to Widara. Cza­ro­dziejka stała w mrocz­nej jaskini, w głębi któ­rej pło­nęły ognie, try­ska­jące, jak się jej wyda­wało, wprost ze skały. Widara uczy­niła gest, jakby odpy­chała ją od sie­bie, i Eri poczuła, że spada w otchłań, w ciemną stud­nię bez dna…

Krzyk­nęła i się prze­bu­dziła. Było już jasno, deszcz nie padał, prze­ciw­nie, świe­ciło słońce, o czym świad­czyły uko­śne pro­mie­nie prze­bi­ja­jące się przez korony drzew. Miko krzą­tał się przy wyga­szo­nym ogni­sku. Przy­go­to­wał śnia­da­nie, gustow­nie uło­żone na liściach łopianu. Się­gnął po wła­sne zapasy: zoba­czyła maślaną bułeczkę, kawa­łek wędzo­nego sera i garść orze­chów.

– Pośpiesz się, nie powin­ni­śmy tu dłu­żej zosta­wać – powie­dział, roz­glą­da­jąc się nie­spo­koj­nie.

– A to dla­czego? – spy­tała, łap­czy­wie się­ga­jąc po bułeczkę. – Lelek wró­cił?

Poważna mina chło­paka świad­czyła o tym, że cho­dzi o kogoś znacz­nie groź­niej­szego.

– Nad ranem, gdy prze­stał padać deszcz, usły­sza­łem w lesie coś… nie­po­ko­ją­cego. Rumor, trzask łama­nych gałęzi, jakby ktoś bar­dzo wielki prze­dzie­rał się przez pusz­czę. Nie budzi­łem cię, bo działo się to dość daleko na zacho­dzie i po pew­nym cza­sie uci­chło, ale, tak myślę, im szyb­ciej się od tego cze­goś czy kogoś odda­limy, tym lepiej. Zwłasz­cza że wciąż nie zauwa­ży­łem żad­nych zwie­rząt, nawet ptaki gdzieś odle­ciały.

Rze­czy­wi­ście, wokół pano­wała cisza, tylko sze­le­ściły liście poru­szane lek­kim wia­trem. Eri prędko pochło­nęła bułkę, zagry­za­jąc ją serem. Orze­chami chciała się podzie­lić z towa­rzy­szem, ale chło­pak odmó­wił.

– Już jadłem – oznaj­mił, zdej­mu­jąc opoń­czę z kij­ków i paku­jąc do sakwy. – Chodźmy.

Posłusz­nie podą­żyła za nim – na wschód, co poznała po mchu obra­sta­ją­cym pień sta­rego dębu. Miko, podob­nie jak wczo­raj, toro­wał jej drogę, spraw­nie wyszu­ku­jąc w poszy­ciu wydep­tane przez zwie­rzęta szlaki, któ­rymi szło się naj­ła­twiej. Co jakiś czas przy­sta­wał i pil­nie nasłu­chi­wał. Ona też się zatrzy­my­wała i, wstrzy­mu­jąc oddech, nad­sta­wiała uszu, lecz w Lesie pano­wała cisza – i to było bar­dzo nie­po­ko­jące. Eri nie przy­po­mi­nała sobie, aby kie­dy­kol­wiek przed­tem doświad­czyła cze­goś podob­nego. A nie­raz prze­cież bywała w pusz­czy, zarówno sama, jak i z Maru­szą.

Wędro­wali przez opu­sto­szały i pogrą­żony w ciszy Las, aż koło połu­dnia doszli do wiel­kiego, jak począt­kowo sądzili, wia­tro­łomu – pasa drzew oba­lo­nych przez trąbę powietrzną. Wtedy Miko zauwa­żył coś, co wyda­wało się z daleka plą­ta­niną bia­łych lin zwi­sa­ją­cych z na poły prze­wró­co­nego buka. Eri ni­gdy cze­goś takiego nie widziała. Bajarz też wyglą­dał na zasko­czo­nego. Pode­szli bli­żej, aby lepiej się temu przyj­rzeć.

– Jakby duża sieć – zauwa­żyła Eri. – Tylko kto w środku lasu chciałby łowić ryby?

– Wie­lo­ryby raczej – popra­wił ją Miko, patrząc na śnież­no­białe liny, grube jak prze­gub męskiej dłoni. – Strasz­nie to duże i przy­po­mina mi bar­dziej… paję­czynę… – Zasta­na­wiał się, sku­biąc dolną wargę.

Rze­czy­wi­ście, gdy się lepiej przyj­rzała, dostrze­gła, że część lin two­rzy wiel­kie pro­sto­kątne oka, tak duże, że żad­nej ryby by nie zatrzy­mały. Ale jak wielki musiałby być pająk, aby coś takiego zro­bić! Zacie­ka­wiona chciała podejść i dotknąć nisko zwi­sa­ją­cej liny, lecz Miko ją powstrzy­mał.

– To może być nie­bez­pieczne! – ostrzegł. – Zwy­kle paję­czyna jest bar­dzo lepka.

Pod­niósł z ziemi patyk i dotknął nim bia­łej liny. Koniec kijka przy­lgnął do niej i chło­pak nie mógł go ode­rwać, mimo że natę­żył wszyst­kie siły. Usły­szeli suchy trzask i patyk pękł. Zdu­miony Miko patrzył na uła­many koniec kijka.

– Wygląda mi to na pułapkę – mruk­nął. – Cie­kawe, czy to dla­tego znik­nęły zwie­rzęta.

Zaczął się przy­pa­try­wać innym powa­lo­nym drze­wom. Teraz także Eri zauwa­żyła, że na wielu z nich było widać frag­menty śnież­no­bia­łych lin, dłu­gie na kil­ka­dzie­siąt łokci. Co takiego mogło je zosta­wić?

– No cóż, to chyba nie wiatr oba­lił te drzewa – powie­dział chło­pak. Oboje od pew­nego czasu myśleli o tym samym. O stwo­rze­niu, które wytwa­rza paję­czynę.

– W Lesie nie ma tak wiel­kiego pająka. Sły­sza­ła­bym o nim. Ten stwór musiałby być więk­szy od naj­star­szych dębów!

Miko się zaśmiał i rzu­cił patyk na zie­mię.

– I może taki jest. I może to jego sły­sza­łem nad ranem.

Dziew­czynka wzdry­gnęła się i poczuła w piersi ukłu­cie stra­chu. Las, któ­rego prze­cież ni­gdy się nie bała, sta­wał się coraz bar­dziej obcy i groźny.

– Choć te aku­rat drzewa oba­lono zapewne przed kil­koma dniami. Popatrz, liście zaczy­nają usy­chać… Poza tym tam­ten hałas sły­sza­łem na zacho­dzie, a idziemy na wschód.

Wcale nie poczuła się lepiej.

– Chodźmy stąd – powie­działa, roz­glą­da­jąc się lękli­wie. – A jeśli on wróci?

– Racja. Każdy myśliwy spraw­dza zasta­wione przez sie­bie pułapki.

Bez dal­szej zwłoki prze­szli przez otwarty teren i znowu zanu­rzyli się w gęstwi­nie. Eri ode­tchnęła z ulgą. Bli­sko rosnące jesiony, dęby i buki dawały poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, można się było za nimi scho­wać, gdyby poja­wił się jakiś krwio­żer­czy gigant.

*

Szli długo i z mozo­łem, dotarli bowiem do star­szej czę­ści pusz­czy: drzewa o gru­bych pniach rosły gęsto, na doda­tek poszy­cie było zaście­lone uła­ma­nymi gałę­ziami i próch­nie­ją­cymi reszt­kami obumar­łych drzew two­rzą­cymi zapory nie do prze­by­cia. Musieli się nie­kiedy cofać, by omi­nąć prze­szkody. Eri zupeł­nie stra­ciła poczu­cie czasu, nie mogła spraw­dzić, jaka jest pora dnia, ponie­waż roz­ro­śnięte korony wie­ko­wych dębów i buków two­rzyły rodzaj szczel­nego dachu, przez który tylko tu i ówdzie prze­bi­jało słońce, szli więc głów­nie w pół­mroku. Czuła się już bar­dzo zmę­czona, kiedy nagle stara pusz­cza skoń­czyła się jak ucięta nożem. Zna­leźli się na skraju polany poro­śnię­tej bujną trawą. Wtedy dopiero Eri prze­ko­nała się, patrząc na niebo, że połu­dnie już minęło.

Postą­piła parę kro­ków i przy­sia­dła na wysta­ją­cym z trawy kamie­niu, przy­jem­nie nagrza­nym przez słońce. Z ulgą wycią­gnęła obo­lałe nogi, spo­glą­da­jąc na swo­jego prze­wod­nika i opie­kuna z prośbą w oczach. Bar­dzo potrze­bo­wała odpo­czynku. Miko nie pro­te­sto­wał, ale sam poszedł dalej na łąkę. Pew­nie chciał spraw­dzić, czy nic im nie zagraża. Roz­glą­da­jąc się uważ­nie, znik­nął za kępą aka­cji. Eri zdjęła buty i skar­pety, sta­wia­jąc stopy na mięk­kiej tra­wie. Lubiła cho­dzić boso po łące. Zda­rzało jej się wtedy czuć bijącą od ziemi moc, od któ­rej cier­pły palce. Maru­sza tłu­ma­czyła, że wie­dzący wyczu­wają w ten spo­sób pły­nące głę­boko cieki wodne, które są dla ziemi tym, czym tęt­nice wypeł­nione krwią dla czło­wieka.

Spoza drzew aka­cjo­wych wynu­rzył się Miko. W zło­żo­nych dło­niach niósł jakieś owoce. Gdy pod­szedł bli­żej, poznała jeżyny, bar­dzo dorodne i, jak się zaraz prze­ko­nała, cierpko-słod­kie. I sycące. Od razu poczuła, że jej wiel­kie zmę­cze­nie ustę­puje.

– Zjedz wszyst­kie, wzmoc­nisz się, przed nami pew­nie jesz­cze sporo drogi – powie­dział.

– A ty nie jesz? – zapy­tała. Nie­po­trzeb­nie, bo na policz­kach miał ciemne ślady jeży­no­wej uczty. Roze­śmiał się.

– Mam dosyć jeżyn do następ­nego lata! – Ale zaraz zmarsz­czył czoło, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. – Tam dalej na łące widzia­łem dużo świe­żych śla­dów zwie­rząt. Wszyst­kie tropy zbie­gają się w jedną ścieżkę, która wie­dzie tam, gdzie i my idziemy, na wschód. Cie­kawe dla­czego.

Nie znaj­du­jąc wyja­śnie­nia, wło­żyła od ust ostat­nią jeżynę i uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią do chłopca. On jed­nak wciąż dumał, swoim zwy­cza­jem sku­biąc dolną wargę.

– Pój­dziemy tą ścieżką – oznaj­mił w końcu. Zer­k­nął na jej bose stopy. – Wkła­daj trze­wiki, moja pani, nie mamy zbyt wiele czasu. – Spoj­rzał na słońce, które skła­niało się już ku zacho­dowi.

Tak jak mówił, gdy minęli aka­cje, zauwa­żyła mnó­stwo śla­dów więk­szych i mniej­szych zwie­rząt. Łączyły się w jeden wspólny szlak, bie­gnący przez śro­dek łąki. Wyglą­dało to tak, jakby dzicy miesz­kańcy lasu dokądś wspól­nie ucie­kali. Eri pomy­ślała, że zwie­rzęta, które naj­wy­raź­niej wynio­sły się z tych czę­ści Lasu, przez które wędro­wali, musiały się gdzieś podziać. Czyżby ten odkryty przez nich szlak pro­wa­dził do tego miej­sca?

Dotarli do prze­ciw­le­głego skraju polany. Za nią roz­cią­gał się młody, naj­wy­żej kil­ku­letni las. Zwie­rzęcy szlak pro­wa­dził na ukos przez ten młod­niak, co było widać po zdep­ta­nej i zry­tej ściółce, poła­ma­nych krze­wach. Eri roz­po­zna­wała liczne ślady racic dzi­ków i jeleni, lisich łap, drob­nych łapek wie­wió­rek. Prze­szła tędy praw­dziwa zwie­rzęca armia! Podzie­liła się tą uwagą z chłop­cem. Miko przy­tak­nął.

– Setki zwie­rząt – stwier­dził. – Coś je skło­niło do opusz­cze­nia żero­wisk. A może raczej wystra­szyło…

Las się prze­rze­dził. Szli teraz wyraź­nie pod górę, w stronę rysu­ją­cego się przed nimi grzbietu spo­rego wznie­sie­nia. Tropy zwie­rząt zani­kały, odbie­gały na boki, jakby miesz­kańcy lasu od tego miej­sca posta­no­wili zdą­żać innymi dro­gami. Ale oni wciąż zmie­rzali ku szczy­towi wzgó­rza – Miko doszedł do wnio­sku, że stam­tąd będą mogli się rozej­rzeć po oko­licy. „Z góry zawsze lepiej widać” – powie­dział i trudno się było z nim nie zgo­dzić, choć Eri bar­dzo się zasa­pała. Zde­cy­do­wa­nie wolała scho­dzić, niż się wspi­nać.

Tego, co zoba­czyli po wej­ściu na szczyt, nie zna­leź­liby w opo­wie­ści naj­bar­dziej nawet uta­len­to­wa­nego i obda­rzo­nego bujną fan­ta­zją baja­rza – co Miko uczci­wie przy­znał.

Przed nimi roz­cią­gała się sze­roka dolina, środ­kiem któ­rej pły­nęła bystra rzeczka. Nie to było nie­zwy­kłe, lecz to, że nad jej brze­gami prze­by­wało mnó­stwo zwie­rząt – widzieli setki, jeśli nie tysiące saren, jeleni, dzi­ków, lisów, nawet łosi, nie licząc mro­wia leśnego dro­bia­zgu. Gałę­zie drzew pora­sta­ją­cych nad­rzeczne łąki dosłow­nie ugi­nały się od raj­cu­ją­cego ptac­twa. Zwie­rzęta pasły się, bawiły lub piły wodę, a wzdłuż rzeki nio­sły się pory­ki­wa­nia, chrum­ka­nia, kwi­cze­nia i poszcze­ki­wa­nia.

– A więc są tutaj! – zawo­łała Eri. – Chodźmy do nich.

Zanim zdą­żył zare­ago­wać, zaczęła zbie­gać po stoku wzgó­rza, na szczę­ście w tym miej­scu wyjąt­kowo łagod­nym. Miko nie­za­do­wo­lony tylko wes­tchnął i poszedł jej śla­dem. Dziew­czynka, mimo zmę­cze­nia, znacz­nie go wyprze­dziła.

Zatrzy­mała się nad samym brze­giem rzeczki. Obok pasło się stadko czte­rech sare­nek. Obej­rzały się na nią, wcale nie oka­zu­jąc lęku. Jedna nawet zaczęła się zbli­żać ku Eri, wycią­ga­jąc cie­ka­wie szyję, ale spło­szyło ją i jej sio­stry nadej­ście mło­dego baja­rza. Eri unio­sła wtedy rękę i łagod­nym gestem wezwała sarenki do sie­bie. Pode­szły, posłuszne wezwa­niu, zer­ka­jąc z obawą na chło­paka.

– Miko nic wam nie zrobi – zapew­niła Eri i pogła­skała sarenkę, która naj­bar­dziej się zbli­żyła. Bar­dzo przy­po­mi­nała Basię… Nagle tamta wędrówka wydała się dziew­czynce tak odle­gła, jakby przy­da­rzyła się komuś innemu w jakimś innym życiu.

Chło­pak przy­pa­try­wał się zwie­rzę­tom łaszą­cym się do małej cza­ro­dziejki.

– A więc tak wygląda ten dar – powie­dział po dłuż­szej chwili. – Sły­sza­łem od ludzi i innych baja­rzy, że wie­dzące, cza­ro­dziejki, zie­larki i szep­tu­chy potra­fią obła­ska­wiać zwie­rzęta, nawet naj­groź­niej­sze. Prawdę mówiąc, nie bar­dzo w to wie­rzy­łem…

Kiedy to mówił, z kępy buksz­panu wynu­rzył się rosły dzik. Na widok Eri i baja­rza nastro­szył się i groź­nie sap­nął, ale drobny ruch ręki dziew­czynki wystar­czył i dzik, nie oka­zu­jąc im wię­cej zain­te­re­so­wa­nia, potruch­tał spo­koj­nie ku brze­gowi rzeki, gdzie zaczął pić. Zaspo­ko­iw­szy pra­gnie­nie, zawró­cił w stronę krzaka.

– …ale teraz chyba zacznę – dokoń­czył Miko. – Zaiste, opo­wie­ści nie kła­mią.

Wokół dziew­czynki tym­cza­sem gro­ma­dziło się coraz wię­cej zwie­rząt. Prócz sare­nek poja­wiły się wie­wiórki, łasice, kuny, kró­liki, lisy, przy­biegł nawet jakiś roso­mak, a potem ryś. Ota­czały małą cza­ro­dziejkę coraz cia­śniej­szym krę­giem. A kiedy na skraju łączki poka­zało się stadko dorod­nych jeleni, Miko uznał, że dosyć tej zabawy.

– Za duże robimy zbie­go­wi­sko – powie­dział. – Każ im odejść, nie możemy się zatrzy­my­wać, czas nas goni.

Usłu­chała z pewną nie­chę­cią, bo zauwa­żyła, że jej dar zro­bił na nim wra­że­nie. Pew­nie ta przy­goda znaj­dzie się w jed­nej z jego opo­wie­ści. Chło­pak chyba jed­nak wcale o tym nie myślał, bo kiedy posłuszne jej woli zwie­rzęta się roze­szły, wska­zał na rzekę, w tym miej­scu roz­laną sze­rzej i, jak się wyda­wało, płytką.

– Tam pew­nie jest bród – oznaj­mił. – Ide­alne miej­sce, aby­śmy prze­szli na drugą stronę.

Miał rację, woda się­gnęła im zale­d­wie do połowy łydek. Musieli tylko zdjąć buty i skar­pety. Na dru­gim brzegu zwie­rząt było jesz­cze wię­cej. Ledwo tam dotarli, natknęli się na buszu­jącą w buj­nej tra­wie liczną rodzinę nor­nic.

– Wygląda to tak, jakby zebrały się w tej doli­nie zwie­rzęta z całej pusz­czy – zauwa­żył Miko, gdy sie­dzieli na brzegu, susząc stopy w słońcu, w czym poma­gał też miły lekki wia­te­rek. – Ale dla­czego aku­rat tutaj?

Eri też się nad tym zasta­na­wiała. Miała pewne podej­rze­nia i już zamie­rzała się nimi podzie­lić z towa­rzy­szem, kiedy usły­szeli gło­śny sze­lest i odgłos czy­je­goś stą­pa­nia. Z odda­lo­nego może o sto kro­ków lesz­czy­no­wego zagaj­nika wynu­rzyła się postać wysoka na ponad cztery łok­cie i ruszyła w ich stronę.

Począt­kowo myśleli, że to wyjąt­kowo wysoki czło­wiek, ale szybko pojęli swoją pomyłkę. Rze­czy­wi­ście z daleka mógł przy­po­mi­nać potęż­nego starca, ale kiedy pod­szedł bli­żej, zoba­czyli, że jego głowę zamiast wło­sów pora­stają roz­ma­ite liście – klo­nowe, dębowe, bukowe – a pomarsz­czona skóra twa­rzy przy­po­mina spę­kaną korę. Tylko oczy – ciem­no­szare i przy­glą­da­jące się im z uwagą – wyda­wały się ludz­kie. Okry­wała go długa kapota sple­ciona z wicio­krzewu, w dłoni zaś, podob­nej do sęka­tej gałęzi, dzier­żył kostur. Nie spra­wiał wra­że­nia groź­nego, prze­ciw­nie, nor­nice hasa­jące bez­tro­sko w tra­wie, zwy­kle stra­chliwe, obsko­czyły go i zaczęły sku­bać jego roślinną kapotę.

Zdu­miona Eri wstrzy­mała oddech i patrzyła na przy­by­sza otwar­tymi sze­roko oczami, zasta­na­wia­jąc się, któż to może być. Ale Miko nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści. Skło­nił się z sza­cun­kiem.

– Witam, panie Borowy – rzekł. – Wraz z moją towa­rzyszką pro­szę o opiekę i ochronę.

Eri zła­pała się za głowę. Jak mogła go nie poznać?! Borowy, zwany też Leszym, był straż­ni­kiem lasu, opie­ku­nem drzew i paste­rzem zwie­rząt. Wiele razy sły­szała o tej tajem­ni­czej isto­cie. Nie­któ­rzy twier­dzili, że jest tak stary jak Bory Fan­do­riań­skie, któ­rych strzegł. Powia­dano, że nie lubił intru­zów, zwłasz­cza ludzi. I nie­jed­nego śmiałka, co się odwa­żył zapu­ścić do pusz­czy, zwo­dził, plą­tał mu ścieżki, rzu­cał kłody pod nogi i stra­szył, zmie­nia­jąc się w niedź­wie­dzia. Zazdro­śnie pil­no­wał swo­jego leśnego kró­le­stwa i biada temu, kto mu się nara­ził.

– Witaj­cie – usły­szeli nieco skrzy­piący głos Boro­wego. – Kto o gościnę prosi, ten ją otrzyma.