Erotyczny pamiętnik masażysty - Michał Migar - ebook

Erotyczny pamiętnik masażysty ebook

Michał Migar

3,3

Opis

Erotyczny pamiętnik masażysty” to drugie już wydanie bestsellerowego pamiętnika wiejskiego chłopaka gdzieś z nad Sanu, wstydzącego się rówieśników z powodu swojej wybujałej męskości.

W wyniku pijackiej głupoty ojca chłopak traci wzrok. Paradoksalnie, "wielgachny", którego się wstydzi, ułatwia mu powrót do równowagi duchowej, dowartościowuje, i w rezultacie, czyni zeń nie tylko masażystę, lecz perwersyjnego żigolaka, powiernika i ulubieńca wielu kobiet. Przekonuje się, że to co ma, jest nieocenionym skarbem. Seks na dość długo stanowi treść jego życia. Z tej ścieżki sprowadza go odwzajemniona miłość i kuriozalny, niezwykły dar powonienia. Przypadkowo plącze się w aferę narkotykową. Odzyskuje wzrok,ale los jest nieprzewidywalny. Przekonuje się, że szczęście nie jest przywilejem zdrowych, a nieszczęście monopolem kalek.

POWIEŚĆ WYŁĄCZNIE DLA DOROSŁYCH CZYTELNIKÓW!!

 

Wersja drukowana dostępna wyłącznie w e-bookowo

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (52 oceny)
11
13
11
13
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kijano46

Dobrze spędzony czas

Dużo erotyki ale pomysł na książkę i fabuła ciekawa i pełna niespodziewanych zwrotów. Tak łatwo udało się autorce przelać na papier całą gamę emocji od bardzo pierwotnych instynktów poprzez bezsilność, empatię, stratę, żal i nową nadzieję na nowe życie. Bohater na początku wydaje się dość prymitywną postacią ukształtowaną przez środowisko, ale nowa sytuacja zdrowotna zmusiła go do spojrzenia na świat z nowej perspektywy. Jego transformacja jest spektakularna, choć stracił bardzo ważną osobę jednak zdołał stworzyć nowego siebie. Polecam!
10
katarzynakrzesinska

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująca, niesamowita. Dziękuję…
10
monidura

Nie polecam

Chyba nie czytałam gorszej książki. Język prymitywny, chyba jeszcze gorszy niż u Lipińskiej
01
emily555

Nie polecam

Nie dociągnęłam do końca. Żadnej fabuły, samo tanie porno. Nie polecam
01

Popularność




Erotyczny pamiętnik masażysty

Michał Migar

© Copyright by Michał Migar & e-bookowo

ISBN 978-83-61184-78-2

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Fatum

Nazywam się Adam Tobuz i urodziłem się, gdzieś u źródeł Sanu. Czemu zaciemniam? Bo dziś jestem ozdobą mojej ojcowizny i nie chcę, by mi ktoś z powodu tego pamiętnika wypominał przeszłość.

Gdyby mi powiedziano, że popełnię na papierze w swoim życiu, coś więcej niż wypracowanie z Kochanowskiego, z sześćdziesięcioma trzema błędami, które w siódmej klasie mojej szkoły, dawało mi nie najgorsze, bo piętnaste miejsce, to ja bym ze swojej strony, raczej uwierzył w to, w co przecież żadną miarą uwierzyć nie mogłem, że mój ojciec, przestanie pić, chociaż on rzucić picia wcale nie zamierzał, tak, jak ja, pod słowem, niczego w życiu nie zamierzałem pisać.

Baćkowa nahajka, której ślady po latach mydłem nie dało się zmyć, zniechęcała nie tylko do pisania. A gdyby matula część z tych, dla mnie przeznaczanych wyrazów ojcowskiej miłości, nie przyjęła na siebie, to zapewne wyglądałbym, jak cętkowane, kacze jajo.

Nie dziwota, że często przemyśliwałem, jakby tu struć, ojca, po tutejszemu baćkę, na amen. W grę wchodziła trutka na szczury, wilcze jagody, atrament. Wilcze jagody były sezonowe, trutka za droga, atrament, dostępny wprawdzie, ale, jak tu zatrzeć ślady, prowadzące wprost do mnie, bo oboje ojce, tego do niczego nie używały.

W domu zostałem jedynakiem z woli boskiej, bo całą resztę rodzeństwa, powołała, ta sama wola, wcześniej, do siebie. Miałem jedynego serdecznego bracha, Włodka, i gdyśmy tak z moim brachem grzeszyli w kułak za stodołą, Włodek mówił niezmiennie: „Masz ty, brachu, oj masz ty zaganiacza, fu, strach patrzyć ” Nic dziwnego, że nabrałem przekonania, że jestem jakimś zaprzańcem, a nie stworem boskim. A to i ojciec był tegoż zdania.

Rozpocząłem naukę w Technikum Mechanizacji Rolnictwa, ale pod wpływem księdza postanowiłem w przyszłości postąpić na służbę bożą. Moją, uwikłaną w starowierstwo duszyczkę, na prostą, ku panu Bogu drogę, jął wyprowadzać proboszcz, nasz szkolny katecheta. Żadnych formalności mi nie czynił. Nauczył i pozwolił ministrantować. Dostałem od duchownego panczeny, które, na wszelki wypadek zakopałem w żelaznej skrzynce po gwoździach, w sobie tylko wiadomym miejscu. Na wieść, że służę do mszy w katolickim kościele i się odszczepiłem od naszej wiary prawosławnej, ojciec chwycił za nahaj, ale wrzasnąłem, że uderza w konstytucję, za co mu władza rękę po ramie utnie. Splunął za siebie ze trzy razy i wyniósł się do karczmy.

Po lekcjach najczęściej zostawałem na trochę w bożym domu, posprzątałem, posiedziałem w ławie, czasem usłużyłem do ceremonii zaślubin czy pogrzebu. Chciałem służyć Bogu. Byle by zbiec przed pokusą grzechu wszetecznego i nie czyniąc ujmy detce, dać przystęp aniołowi. Widać było w tym moim postępowaniu coś na rzeczy, bo dostałem od duchownego również wieczne pióro, które schowałem wraz z panczenami. Anielskie dary jednak się detce nie spodobały. Słowa diabeł nie śmiałem użyć, palcem nie wytykałem. I tak wie się, o kogo chodzi. Zamiast dary zabrać, jeśli już tego koniecznie chciał, to on podburzył mojego bracha, Włodka. Inaczej być przecie nie mogło. Wzbudził w nim srogą do mnie zawieść. Brach mój zdradził na wsi okropny sekret „wielgachnego”. Teraz na potańcówkach, nie mogłem się wprost opędzić od dziewuch, które potrafiły przyjeżdżać do nas z daleka, żeby się do mnie przytulać, piszczeć i srom mi robić tak dotkliwy, że z czasem przestałem, w ogóle na potańcówki chodzić. To, i nie było wątpliwości, że maczał w tym palce detko, a wszystko dlatego, że przedwcześnie go zlekceważyłem, bo go nazwałem przy duchownym po biblijnemu, szatanem.

Tego roku zima srożyła się na dobre. Rzekę skuł lód, po którym, jak po lustrze, do powiatu i z powrotem mknęły, dzwoniąc dzwoneczkami dziesiątki chłopskich sani. Wśród nich, wzbudzając głośne okrzyki zdumienia podróżujących, z rozwianym włóczkowym szalikiem, jak torpeda, na moich anielskich, błyszczących panczenach, mknąłem i ja.

W tym dnia słupek rtęci spadł poniżej dwudziestej kreski. Po lekcjach ochędożyłem dom boży. Duchowny rzekł:

− Zostań dziś, Adamie u mnie. Zimno, do twojej wsi nikt nie jedzie. – błysnął w uśmiechu, złotym zębem, którego mu zazdroszczono.

Podziękowałem dobrodziejowi.

Żona organisty, ze strzelistymi jak wieże kościelne piersiami, postanowiła uzupełnić mój niedobór kalorii, tak, jak się dolewa olej do traktora. Miałem jeść. Natarczywie się we mnie wpatrywała, zagryzała wargi.

– Wielebny kazali, żebyś szedł pod prysznic. Wcisnęła mi w rękę ręcznik.

Wlazłem. Przybytek, w życiu czegoś takiego nie widziałem. Ciuchy precz i dotykałem cudeniek. Wrzasnąłem pod strugą lodowatej wody i bryknąłem z łazienki. Baba, jakby czekała. Wbiła wzrok w moją odpychającą męskość.

Bryknąłem z powrotem pod kaskadę ciepłej już wody. Ha, cudo! Zapach konwalii, w mydle.

Z chmur spadłem na ziemię. Szturchała mnie zimna ręka. Zza wodnej firany sterczała naga ręka gospodyni. Zmierzała do wielgachnej męskości.

– Coś cie? – wrzasnąłem. – Powiem wielebnemu.

Jak groch o ścianę.

– Nie darmo gadali we wsi. Jak kłonica – mruczała.

Oczy organiścichy jarzyły się bursztynowym blaskiem. Uciekać? Zimna ściana. Ręką go ucapiła. Wychynął ze szczeciny nieproszony na światło dzienne olbrzymi, nagi, naprężony, jak jakaś fioletowa maczuga.

„Spietra się” – przeleciało mi przez myśl. Tak, by było, gdyby była kobietą. Była detkiem. Była detkiem pewnikiem, bo i śmiałaby sięgać po wielgachnego, co nie był jej? Przestało chlapać.

– Odpuść, że mi, nie uchodzi pod dachem duchownego.

– A skądże.

– Sam diabeł ci go przyprawił – powiedziała, oglądając z wypiekami na twarzy narzędzie szczególnych dla kobiety tortur. Tak przynajmniej wtedy o tym myślałem. I ciarki mi po plecach przeszły.

Jakbym słyszał słowa swego ojca. Musieli o czymś wiedzieć, czegom ja nie wiedział. Kobieta oglądała go w całej ohydnej okazałości, wielkiego jak zardzewiały skobel u wrót stodoły.

Sięgnęła krocza. Odnalazła wprawną ręką dwie uciekające kulki. Stanęła w ogniu, niczym żagiew pod kotłem w chlewni. Podbrzuszem przebiegły mi dreszcze. Wielgachny podnosił się i spadał, jak szlaban na przejeździe.

– A mnie byś ty sobie nie obejrzał trochę? – stęknęła. – Nałykałam się ja tych waszych męskich słodkości. Z wielebnym mi nie wyjeżdżaj, też człowiek.

Organiścicha rozerwała przy szyi bluzkę, i rzuciła się na ten, ów, mój szlaban i wepchnęła go sobie w szczelinę między piersiami. Stała przede mną na kolanach, twardymi cyckami ogarnęła wielgachnego, aż skrył się jak kułak w wyrobionym cieście.

Widziałem nieraz piersi mojej matki, ale gdzie jej do tych, organiścichy. Miała ciemne, sterczące sutki. Po raz pierwszy zobaczyłem, że piersiami nie tylko karmi się dzieci. Nagle odchyliła się do tyłu, by ukazać tłuste, wysoko obrośnięte krótkim włosem, rozwalone na boki uda.

Gołą rzycią siedziała na lakierowanym stołeczku. Nie siedziała. Jak ślimak wraz ze stołkiem pełzała w moją stronę. Na zydelku zostawiała wilgotny ślad. Palce mojej stopy wcisnęła między te rozłożone uda, pod kotkę, w gorące, śliskie siedlisko. Spomiędzy jej rozwartych kolan łypało na mnie tajemnicze, przekrwione oko, otoczone wijącymi się, czarnymi rzęsami. Ześrodkowałem całą swoją uwagę na tym podniecającymi i przerażającym zjawisku. Niczego podobnego w życiu nie widziałem. Moja prześladowczymi komuś złorzeczyła, stękała. Brykała nogami, chrumkała jak maciora, ruszała biodrami i wciąż nie zamykała przepastnego oka, jakby wabiła nim moją spęczniałą maczugę.

Dostałem dreszczy, ni to ze strachu, ni to z innej przyczyny. Wielgachnego znowu wejcowała spoconymi piersiami. To było coraz przyjemniejsze, o furę przyjemniejsze, niż to, co robiliśmy z moim brachem, Włodkiem, za stodołą. Potężna rozkosz drążyła mi krzyż.

Wziąłem się na odwagę i dotknąłem jej wypukłości. Troskliwie je gładziłem. Piersi wymykały mi się z rąk, wiec je zażyłem sprytnym chwytem spod spodu i zacząłem mocno miętosić. Bawiłem się nimi z coraz większą pasją, widząc, jak kobieta wije się w jakichś cudownych, niewysłowionych mękach. Pocałowała moje ręce. Schyliła się. Kłąb mego sprężonego mięsa dotknął jej ust. Trysnął, aż się zachwiałem. Kołysała się w przysiadzie na palcach mojej stopy, wyprężyła się. Zarechotała i nagle ryknęła, jak zarzynane ciele.

Na czworakach pod razami bykowca, padając od uderzeń mężowskiego buta, jęcząc i błagając o litość, skryła się w głębi pomieszczeń. Kopnąłem się do ucieczki, ale czerwony na gębie organista był tuż. Uderzył bykowcem, jakby chciał przeciąć na pół. Uch! Bolało. Rąbał we mnie, wyprawionym z penisa byka nahajem, jak tłuczkiem w wieprzowy kotlet. Leżałem przed nim bezbronny.

– Ja, panie, niewinny! – jęczałem.

Oszczędziłby mi dalszych lat życia, gdyby nie pojawiła się postać duchownego.

Na wyjaśnienia nie liczyłem. Łaski się nie dopraszałem. Ciuchy w garść, panczeny też, i na mrozie, potykając się, padając i podnosząc, biegiem do rzeki. Naciągałem ciuchy na zorane od razów ciało. Więcej jednak niż bólu, organisty, mrozu, a może i śmierci, bałem się teraz baćki.

Dopadłem wyrastających wprost z lodu wiklin. Rzeka ciemna po obu brzegach, środkiem lśniła uciekającą i ginącą gdzieś w poświacie księżyca wstęgą. Srebrnym, lodowym szlakiem, poturbowany i zniewolony, pomknąłem na darowanych mi przez księdza łyżwach. Kłębiły mi się czarne myśli i najgorsze przeczucia. Grzeszyłem w kułak, o czym wspomniałem, podobnie, jak chłopcy ze wsi, ale chyba tylko mnie nachodziły myśli, że anioł za tym nie stoi. A jeśli nie anioł to, kto? Ojciec był pijakiem, ale głupcem być nie musiał. W pijanym widzie, dostrzegł widać stojącego za mną detkę.

– Insze dzieci klęczą u stóp najświętszych, ty u kopyt kosmatego – żartował ojciec w rzadkich u niego chwilach wisielczego humoru. Matka milczała, miała to w charakterze.

Próbowałem, odstąpić detkę, służąc do mszy. Nasłał na mnie wiedźmę i złoił bykowcem. Zresztą. Może ten „wielgachny” dla kobiet rozkwitłych jest cymesem, a bykowcem bił mnie i ją za karę, anioł? Nie na mój skołatany rozum rozsądzać to było.

Im bliżej chaty, tym mocniej ściskał za gardło strach. Niechby baćka był spity. Spałbym w stodole zagrzebany w ciepłym, fermentującym sianie.

Gnałem. W zwężeniu rzeki cień mój zderzył się z drugim, niższym, wydłużonym. „Detko” - przemknęło mi przez myśl. Nie mniej groźne od bezcielesnego detki, okazały się cielesne wilki. Naliczyłem trzy. I choć mi życie było niemiłe, zdwoiłem prędkość. Byłem na lodzie nieosiągalny. Na skarpie wyrosły zaśnieżone chaty ze strużkami sinawego dymu. Ścigający kamraci detki, wsiąkli w czerń lasu. Pocieszenia jednak nie było. Jasne okno chaty zwiastowało najgorsze. Ruszyłem do stodoły, ale w drzwiach chaty stanął baćka.

– Kto? – warknął. Kopniakiem nakierował mnie na sień.

– Psia jucho? – Chlasnął mnie otwartą dłonią w ucho. Cofnął się i spoglądał, to na swoją rękę, to na moją twarz. Przysunął wiszącą żarówkę do mnie i splunął z odrazą. Zauważyłem, że był tylko w koszuli, bez swoich długich gaci. Matka leżała na wyrku zupełnie bez sił, jakby ciężko zaniemogła. Jej jedna noga zwieszała się na podłogę. Gdy wszedłem, zawstydziła się i z trudem okryła kołdrą. „Widocznie ją swoim zwyczajem napastował” – kołatało mi się we łbie.

– Zaprowadzi cię ten twój orczyk do grobu. Od urodzenia zwisał ci jak bat budząc, zachwyt tylko położnej. Patrzeć, dzieciarów naznoszą – zawyrokował baćka. Porównał mnie z nierogacizną. Moją biedną mamę obarczał winą, że wydała na świat dziwoląga i suponował, że dopadł ją w kartoflisku jakiś zwierz. Powtarzał to często po pijanemu i zgryźliwie rechotał.

Matka boso wylazła z łóżka, coś narzuciła na grzbiet, zdjęła ze mnie wilgotne ciuchy. Nie zdradziła, że mi brak gaci i skarpetek. Na widok pleców jednak załkała.

– To tak! – ryknął baćka, w którym obudziła się nagle pijacka drażliwość. – Kto?

Milczałem. Organista sługa boży. Jak wytłumaczyć, że byłem ofiarą detki, a później anioła? Kto to zrozumie? Po prawdzie i ja tego nie rozumiałem. Napytałbym tylko nową chłostę. Ale ona była mi widać i tak sądzona. Baćka zdjął z drzwi splecioną z gumowych kabli nahajkę, której smak w równej mierze znaliśmy: koń, ja i matka. Sparciała guma odsłaniała w wielu miejscach cieniutkie miedziane włókna. Przecinały skórę jak żyletka.

Zakryłem twarz rękami, a ojciec smagnął mnie ostrzegawczo po łydkach. Matka chwyciła go pod kolana. Zdzielił i ją. Wiła się jak pokutnica, łyskając gołym ciałem. Brakowało mi sił.

– Organista – wycharczałem.

– Organista?! – wrzasnął z niekłamanym zdumieniem. – Teraz ja mu wyrżnę. Baćka nie zapomniał mi odstępstwa od naszej wiary prawosławnej.

– Zakryjże cycki i rzyć! – ryknął na matkę. – Łachy! Wyskoczył na dwór i nie bacząc na noc, założył konia do sań. Do sań wrzucił widły i nahajkę.

– Tam wilki – ostrzegłem w nadziei, że poniecha zamiaru.

Mknęliśmy lodową wstęgą i tym razem księżyc świecił prosto w oczy. Baćka pokrzykiwał, złorzeczył, sanie łomotały, źle okuty koń ślizgał się i łapał równowagę. Dygotałem z zimna i bezsilnej rozpaczy na myśl, co mnie teraz tam spotka.

Świsnęła nahajka raniąc koński zad. Wałach zarył kopytami. Obrócił spieniony pysk i łypnął złym, lśniącym okiem. Katapultował okute tylnie kopyta wprost w siedzących za nim ludzi.

Ciemność

Leżałem okryty derką, ale ciepło mi nie było. Miałem pod głową miękką poduszkę, ale miękko mi nie było. W głowie żarzył się ból. Ciało odstawało od kości. Powieki, jak sklejone żywicą, ani rozerwać. Puściły. Wokół ciemno. Może ja w grobie? Pochowali? Słyszało się o tym. Krzyk spod ziemi, to boją się, że dusza potępiona tak krzyczy. Spociłem się.

– Mamo! – wyszedł z tego nie krzyk, tylko jakieś zardzewiałe skrzypienie. Strzyknęło w głowie.

– Żyjesz? – szept matki był ciepły i wilgotny. – Ojca będziemy grzebać. Przywieźli nieboszczyka ze szpitala.

– Ja żyję – snułem przez chwilę radosne nadzieje.

Oczy miałem otwarte, a matki nie widziałem. Ciemność czarna i bezdenna. Skądś sączył się monotonny i pluskliwy szmer. Baby odmawiały antyfonę „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z tobą, błogosławionaś...” Wydawało mi się, że cały świat zamarł w grobowym śnie. Zalatywało smrodem łojowych świec. Słodkawo cuchnęło padliną.

– To noc – wystękałem?

Długie milczenie. Czułem utkwiony w siebie wzrok matki.

– Jaśniutki dzień.

Zacisnąłem powieki do bólu i szybko rozwarłem. Raz, i drugi, żeby mogło się przetrzeć. Atrament. Mrok utkwił mi gdzieś głęboko w głowie i nijak go stamtąd wywabić.

Zawyłem. Koń-szatan zabrał mi wzrok. Zapaskudziłem łóżko. Smagnięty rozpaczą, wyskoczyłem z wyra i noga uwięzła mi w pułapce. Wyciągnąłem przed siebie ręce. Uderzyłem w kłębowisko babskich ciał i w coś bardziej ohydnie miękkiego. Dłoń uwięzła w gorącym łoju, drugą strzeliłem w czyjeś lodowate oblicze.

Izba wypełniła się dzikimi wrzaskami i przekleństwami. Bijąc i kopiąc, z furią, ochryple mrucząc, wyrywałem się tym, którzy mnie trzymali, zataczałem się, padałem, biegłem gdzieś na czworakach i zanosiłem się łkaniem. Uchwyciły mnie żelazne ręce i zadały zbawczy cios w tył głowy. Z błogim uczuciem senności, gdzieś się zapadłem.

Żyłem we śnie. Nie przerażałem się. Moje ciało. Właściwie go nie miałem i nie czułem.

Zdumiewałem się nieważkością. Unosiłem się nad rzeką, miękko kierując rękami lot, nad piaszczystymi piargami, a na nich leżały opalające się dziewczyny. Czasem ich widok przysłaniały mi padające płatki śniegu. Nie wydawało mi się to dziwne. Nie wydawały mi się dziwne chmurki koloru fioletu i różowe pasemka mgły. Dziewczęta, śmiały się wesoło. Widziałem mego bracha, Włodka, widać wcale żeśmy się nie pokłócili. Płynął pod wodą jak czarny piżmowiec, a woda czyniła jego postać, jakby dłuższą. Płynąc falował jak płaszczka, czasem ginął w złotych bąbelkowatych odmętach. Dziewczyny zoczyły go i piszcząc, pokazywały sobie palcami.

Ukazywały mi się wysoko na niebie wieże kościelne. Czyściłem, stojące w szeregu kielichy i monstrancje, a wśród nich, również moje błyszczące panczeny.

Pod świętą figurą stała naga organiścicha, uśmiechała się do mnie, a mnie przez brzuch przeleciał znajomy dreszcz. Wypatrywałem jej potężnych piersi, ale ich nie miała. Wyciągnęła rękę i spostrzegłem, że i ja jestem nagusieńki. Ktoś mnie szarpał za rękę i krzyczał mocnym głosem. „Ja ci karzę, na pana naszego, Chrystusa, Zbawiciela.”

Tak mogła się drzeć tylko Jewdokia, znachorka. Uwolniłem rękę z jej uchwytu i usłyszałem: „Wrócił do nas biedaczek.”

Niestety, wróciłem.

Wróciłem i moim marzeniem na jawie, była śmierć.

Znachorka wyrwała mnie ze snu, w którym pachniało konwaliami i maciejką. Drzewa, łąki i lasy miały różne kolory, a latanie dostarczało nieznanych wzruszeń. Wpędziła mnie znowu w ten mój czarny sen na jawie. Powieki miałem, jakby z ołowiu. Odczułem jakiś ogromny niepokój, a potem pragnienie samounicestwienia. Zrodziła się we mnie ogromna żądza śmierci. Po chwili mruczałem do miodookiego detki, który dowiódł boleśnie, że potrafi najwięcej. Poprosiłem go o pomoc w znalezieniu śmierci.

– Detko, ja chcę umrzeć…

Czasem mi się jawił. Miał wtedy twarz organiścichy, jej męża, mego ojca lub konia. Pomykał, jak cień wilka.

Rozpacz zżerała moje serce. W życiu najważniejsza jest przyszłość, a moja wydawała mi się równie czarna, jak czarno miałem przed oczyma. Bezradność wobec życia doprowadzała mnie do szaleństwa, któremu z wolna ulegałem.

Żebra się zrosły, szczęki też. Z wyciągniętymi rękami odnajdywałem nieliczne domowe meble i sprzęty. Pięć kroków na wprost, cztery w prawo, dalej drzwi do sieni, próg, sień, wyciągnięte ręce, drabina na strych. Osiem szczebli, właz.

Stąpałem na strychu, po ułożonych na obce pióro deskach. Podniesienie rąk. Udana próba odnalezienia trzeciej, poprzecznej krokwi. Dalej, aż do przecięcia się z inną pionową belką. To właśnie tu, hak, na którym matka wiesza zimowe piernaty latem. Wolny, bo to dopiero wczesna wiosna. Ale go nie ma. Pewno o krokiew dalej. Jednak coś mi się poprzestawiało w głowie.

Przeraczkowałem poddasze. Była stara wysłużona maślenica przysypana w kącie kawałami ostrej blachy. Będzie zamiast stołka. Odgrzebałem ją. Ręce lepiły się od krwi. Zawlokłem beczułkę na miejsca kaźni. Wdrapałem się na nią, noga mi się usunęła i runąłem na strop strychu. Przez moment odechciało mi się umierać. Wyobraziłem sobie ze zbrunatniałą twarzą, sinym językiem wywieszonym w kierunku tego, co mnie znajdzie, zapewne matki, wisielca, spoglądającego zbielałymi, jak cebule oczyma. Ale znowu stanąłem na chybotliwym szafocie, wyciągnąłem rękę i sięgnąłem dłonią do haka.

Teraz tylko sznur. Szorstki, nie gruby sznur. Tego i wódki, w naszym domu nigdy nie brakowało. Więc jestem panem swego losu. To przekonanie mnie uspokoiło. Szło na Wielkanoc. Pomyślałem z nagła o matce i zamiar odłożyłem na po świętach.

W święta matka otworzyła okno, żebym łyknął świeżego powietrza. Słońce lizało mi twarz. Wytrzeszczałem oczy. Jaśniej od tego nie było. Siedząc w krześle, usnąłem. W miękkim, jak owcza wełna śnie, unosiłem się ponad wszystkim. Tak wyobraziłem sobie swoją śmierć. Lot trwałby bez końca i wciąż oglądałbym coś niezwykłego. Szybowałem wyżej, i gdy miałem pewność, że zaczyna się mój lot w nieznane, usłyszałem głos: „Nie martw się Adaś. Bierz ptaka. To szczygieł. Śpiewa. Lecę.” Dzieciak wsadził mi w ręce małą drewnianą klatkę i już go nie było.

Centymetr po centymetrze, jak drogocenną szkatułkę, obmacywałem palcami darowiznę. Drzwiczki, zawleczkę z drutu, kawałeczek marchewki między drewnianymi szczebelkami. We wnętrzu miotał się przestraszony ptak. Widziałem go oczyma wyobraźni, był kasztanowy. Objąłem i przycisnąłem klatkę do piersi. Odmierzyłem kroki. Sięgnąłem na półeczkę po wypukłą okładkę książki, nagrodę szkolną, „Bajki Braci Grimm”, resztę wywaliłem na podłogę, zrywając z przeszłością. Na półce postawiłem klatkę.

Czekałem na dzieciaka, dam mu w nagrodę bajki. Ze dworu powiało chłodem, chłopca nie było. Za mną brzęknęła, jakby gitara. Zaszeleścił trzepot maleńkich skrzydełek i rozległo się nieśmiałe kwilenie. Ptak zaświergotał, zatrzepotał skrzydełkami, nabrał śmiałości i wypełnił izbę kaskadą wibrujących treli.

Padłem na kolana i się mu kłaniałem. Detko przestał mnie napastować myślą o strychu, a hak porwali jego kamraci.

Za oknem chaty łomotały koła wozów, huczał silnik traktora. Kto żyw ruszał w pole.

– Co będzie z nami? – chlipała matka. – Będę za wyrobnicę. Trzeba oddać gospodarkę w arendę.

Nie mogłem nic pomóc.

Wieczorem cichcem zaskoczył do chaty młynarz. Poznałem go po cienkim, skrzekliwym głosie i po zapachu zboża. Przyszedł z gościńcem. Matka usadziła go za stołem i zasłoniła okna. Młynarz przeszedł się po izbie, jak po swoich włościach. Stęknęło łóżko rodziców. Spróbował jego przydatność.

– Stare – powiedziała jakimś matowym głosem matka.

Na mnie młynarz nie zwracał uwagi. Na wsi gadano, że niby jego żona, dużo od niego młodsza, Joanna, i ja. .A tak na prawdę, to raz mnie przydybała za stodołą.

– A cóż ty stoisz, jak chuj na weselu? – powiedziała. Kazała oglądać sobie piersi. Miała je pod bluzką bez stanika. Od razu trysnąłem w portki.

Było tego tylko na tyle.

– Wezmę od Damazowej ziemię w arendę. Dam ziarno, świnię i zapłacę podatki. Ziemię trzeba obrobić.

Na płycie zagwizdał czajnik. Dźwięczały talerze. Poczułem zapach rozlewanej gorzałki.

– Adaś mi w gospodarstwie nie pomoże – usłyszałem zrezygnowany głos matki.

– Sam sobie nieszczęścia napytał – powiedział obojętnie młynarz. – Nabarłożył. Trzeba by go, do jakiego domu dla kalek. Niechby coś nauczył się robić. Miotły pleść, albo, co.

– Wasze zdrowie Damazowa – młynarz wypił. – Ja tutaj nie po próżnicy. Teraz jesteście wdową, a w starym piecu diabeł pali – roześmiał się piskliwie. Szurnął krzesłem.

– Adaś słyszy – powiedziała płaczliwie matka.

– Fiu! Ale nie widzi. Obrabiać trzeba nie tylko ziemię Damazowa. Syn musi to wiedzieć. Chce jeść?

– Darujcie mi dzisiaj, Kazimierzu – poprosiła zdyszanym głosem matka. – Następnym razem.

– Jak chcecie, jak chcecie. Może wy, komu innemu dacie tę ziemie w arendę? – zagroził.

Wcisnąłem twarz w twardą poduszkę. Przed oczami miałem czerwień. Gryzłem z nerwów rękę. Udawałem, że śpię

– Niczemu ja nie winna – powiedziała matka tonem usprawiedliwienia.

– Ty mi chęci nie odbieraj – upomniał ją młynarz. Głośno sapał.

– Wypij, Damazowa!

Matka gwałtownie wyrywała się młynarzowi. Coś upadło na ziemie. Sięgnąłem po łyżkę od kolacji.

„Uderzę go trzonkiem, jak ostrzem” – pomyślałem

– Nie będzie ci źle ze mną, Damazowa. Musiałem cię trochę przemóc, bo byś przecie nie dała. Widzę, że cię już wzięło.

Matka dyszała gwałtownie.

– Myślałem, że już po naszej umowie – usłyszałem ponownie głos młynarza. – Ale masz rozum. Zgasiłaś światło, to i do łóżka pójdziemy.

Wypuściłem z rąk łyżkę. Widać nie matka, lecz ja musiałem się bronić przed wariacją.

Jęknęło łóżko. Szeleściła zrzucana odzież.

– Zostaw koszulę – prosiła matka, ale już mniej stanowczo.

– Chowasz coś przede mną? Rzyć masz jak cegły. Potrzymaj to, Damazowa.

– Och! – jęknęła krótko. – Masz ty. Nie zrób mi krzywdy! Nie macaj, wstyd. Rany Boskie!

Zaczęli się ruszać bardzo szybko.

– Wyskakuj, Kazimierz! – powiedziała nagle twardo matka. Długo gwałtownie dyszała. – I zostaw trochę pieniędzy na lekarstwo dla Adama – dodała.

Przestali zwracać zupełnie na mnie uwagę. Jakbym nie istniał.

– Och! – krzyknęła znowu matka. Nigdy nie słyszałem jej równie podnieconego okrzyku. Pod ojcem zawsze żałośnie kwiliła i budziła we mnie współczucie.

– Och! – powtórzyła. Odkrywała w sobie uczucie rozkoszy. Sapiąc i dysząc rozmawiali ze sobą urywanymi zdaniami.

– Dotrzymaj słowa, Kazimierz.

– Jak rzekłem.

– Dasz nam świniaka i jałówkę?

– Dam, dam – wybełkotał zapewne szczytując.

– Wyskakuj! W gałgan, Kazimierzu! Mocz szmatkę!

Zamiast czerni miałem przed oczyma żółć.

Całe łoże skrzypiało i drżało. Słyszałem szepty, stęki, westchnienia i pomruki. I to, co słyszałem, wystarczyło raz na zawsze, bym stracił resztki chłopięcej wstydliwości i zapłonął bezwstydną ciekawością.

W plamę żółci, gdzieś głęboko z mózgu, cienką strużką, napływał coraz jaśniejszy fiolet. Przez moment, jakbym widziałem zarysy złączonych ciał. Ileż bym za to dal, by widzieć. Wszystko we mnie gorzało.

Rozległy się głośne plaśnięcia, jakby ktoś uderzał rozwartą dłonią o wodę. Znowu zacisnąłem dłoń wokół łyżki przysposobionej na nóż. Więc i on, jak ojciec, bił matkę po piersiach. Ale ona wcale tym razem nie skowyczała. Wzywała na przemian imienia Boga i leżącego na niej mężczyzny, który ją gwałtownie wgniatał w stary materac.

Głośno aczkolwiek niezrozumiale zabrzmiał okrzyk młynarza:

– Hajda!

A zaraz po nim kobiety:

– O matko!

Przez chwilę po łóżku gibał się młynarz.

– Czy wiesz, kto chodzi po ziemi, a korzeń ma w ziemi? – usłyszałem jego zadowolony głos.

– Wdowa – odpowiedział niepytany i śmiał się.

Młynarz podniósł się z wyra naciągał spodnie i szurał butami.

– Jeszcze nie idź! – powiedziała chrapliwie, z pożądaniem matka. – Ale bądź ostrożny.

– Niech będzie! – odpowiedział młynarz na szept kobiety.

Znowu zaskrzypiało łoże, jak niesmarowane osie u wozu. Słuchałem tego ze zdumieniem i lękiem. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało.

– Matko moja! Wzięło mnie! Głębiej go! Muszę już! Muszę! – wyjęczała moja matka..

Nagle wszelki ruch ustał, jakby łóżko opustoszało.

Nie było mi już matki żal. Zgłupiałem do reszty. „Widocznie musiała ojca nienawidzić, skoro tak bezwstydnie bezcześciła jeszcze ciepłe po nim łóżko” – wytłumaczyłem sobie. Mimo podniecenia i strachu, zmęczony, zapadłem w drzemkę.

Rano matka wetknęła mi w rękę kubek z gorącą herbatą i dała chleb z pyszną kiełbasą. Była dla mnie bardzo dobra i troszczyła się o wszystko.

– Nie będziesz jadł byle czego – powiedziała i klepnęła mnie po kolanie. – Jak spałeś? – W jej głosie zabrzmiała nuta dociekliwości.

– Dobrze. A ty?

Westchnęła, dając o zrozumienia, że wie, iż w naszym domu nie da się ukryć potajemnych uczynków rozkoszy.

– Teraz on będzie naszym opiekunem – wyjaśniła.

Kobieta

W żniwa walnęły drzwi naszej chaty, wiedziałem, że stanął w nich mój chrzestny. Ten ci był moim przyjacielem.

– Podziękuj pani doktorce. Pozwoliła się przywieźć aż z powiatu. Jest na inspekcji z Warszawy – chrzestny mówił tubalnie, sądząc najwidoczniej, że prócz wzroku, postradałem słuch. – Pani doktorka zbada cię i zdecyduje, co robić dalej. Ty, chłopie, masz szczęście. − Kiedy, ja za pozwoleniem, mam wrócić? − zwrócił się do lekarki.

– O, niech się pan nie spieszy. Nim przejrzę wszystkie papierki ze szpitala, zbadam, przeprowadzę wywiad. Najmarniej zejdzie z godzinkę – usłyszałem ciepły, młody, kobiecy głos.

– Będę, więc za pozwoleniem, za godzinkę – tak uprzejmego chrzestnego nigdy nie słyszałem. – Rób Adasiu, co ci pani doktorka powie. W niej twoja nadzieja.

Serce mi łomotało, jak koła towarowego pociągu. Nie ja odleciałem stąd, lecz anioł przyfrunął do mnie, jedna z tych skrzydlatych postaci, które widziałem pnąc się coraz wyżej w swym sennym locie. Czy zwiastowała mi radosną nowinę? Serce podeszło mi pod ściśnięte gardło. Nigdy jeszcze nie doznałem tak rozbieżnych uczuć na raz – nadziei i niewiary.

– Co to za śliczny ptak? – spytała lekarka. Głos był jedwabisty, anielski.

– Szczygieł – wykrztusiłem i cicho gwizdnąłem. A ptak odpowiedział mi wysokimi, przyjaznymi trelami.

– Niesłychane – zachwyciła się. – Przepięknie śpiewa i zupełnie się nie boi. Czy on nie tęskni za wolnością?

– Gdybym go wypuścił, zginąłby. Zadziobano by go – powiedziałem.

– Więc on nie potrafi żyć bez pomocy ludzi? – zdziwiła się.

– Zupełnie jak ja – powiedziało mi się.

Oczami wyobraźni widziałem śliczną kobiecą twarz pochyloną nad niepozornym ptasim śpiewakiem. Taka młoda i taka mądra − przeleciało mi przez myśl.

Doktorka przysunęła zydelek do łóżka i wionął na mnie rozkoszny, zniewalający zapach. Od kiedy straciłem wzrok, wyostrzyło mi się powonienie. Dostawałem mdłości, kiedy w domu grasowała i brudziła mysz.

– Leżałeś, Adamie, w szpitalu przez dziesięć dni w śpiączce – czytała lekarka z jakichś kartek. – Wstrząśnienie mózgu, uszkodzenie nerwów ocznych….

Z przerażenia otworzyłem usta.

– Czy masz bóle głowy?

– Nie, już nie. Ale nie widzę – powiedziałem ze zgrozą.

– Wiem. Postaram się pomóc. Opowiedz wszystko o sobie.

– Wszystko? – szepnąłem speszony i wystraszony? Niby żadnego łotrostwa nie popełniłem. Czy miałem jej jednak powiedzieć o przyczynach nieszczęścia? O tym, co mnie spotkało u księdza? Czy może o tym, że chciałem umrzeć.

Zapewne się uśmiechnęła, bo pogładziła mnie lekko po wierzchu dłoni.

– Powiedz, czy miewasz halucynacje? O tym, co cię boli, jak śpisz? Czy masz zachwiania równowagi? Czy widzisz czasem jakieś jaśniejsze plamki? Zapiszę, zbadam i trafisz do Kliniki Akademii Medycznej. Czy jesteś kulturystą?

– Halucynacje?

−Urojenia.

Ciągle latam. Wszystko, co widzę ma niesamowite kolory. Najwięcej fioletu i żółci. Jak się boję, to czerwieni.

– To dobre znaki − oznajmiła lekarka − Mogą świadczyć o pewnej ograniczonej aktywności nerwów wzrokowych. Teraz zakropimy oczy. Muszę rozszerzyć źrenice.

Wybałuszyłem oczy, i zrobiłbym dla niej wszystko, co by mi kazała robić, bo uwierzyłem jej bezgranicznie i nieodwołalnie. Była dla mnie panienką świętą od dzieciątka Jezus z obrazu w naszym kościele.

– A teraz stwierdzę ogólny stan zdrowia – poinformowała.

Usiadłem, zadarła koszulę i długo wsłuchiwała się w mój oddech. Miała ciepłe, aksamitne dłonie. Obmacała mi ramiona i szyję.

– Czy jesteś kulturystą? – powtórzyła pytanie

Wstydziłem się przyznać, że nie wiem, o jaką jej jeszcze ułomność chodzi. Kulturysta?

Położyła mnie na plecy lekko przyciskając, wsłuchiwała się w serce. Odwinęła kołdrę, odkrywając nagi brzuch, bo byłem bez kalesonów. Przytrzymałem jej rękę. Delikatnie, ale stanowczo, odsunęła moją dłoń. Spociłem się nagle z przerażenia.

– Tam jest wszystko w porządku – zapewniłem.

Chciałem krzyczeć i błagać. Zapaść się pod ziemię, a jedynie zrobiłem się mokry. Przez głowę przeleciały mi myśli ponure i przerażające, odbierające zdolność mówienia. Tej delikatnej kobiecie gotowe pęknąć serce. Musi to być podług niewiast, ohydnie, wielki wielgachny. Organiścicha, choć miała chęć, to się go wystraszyła i nie śmiała się na niego nadziać. Doktorka obrazi się. Omdleje. Uzna, że spotkał ją gorszący, nieuprzedzony przypadek, niezasłużona zniewaga. Zostawi mnie swemu losowi. Komu by jednak przyszło na myśl, że wielgachny, może mieć coś wspólnego z oczami?

„Wielgachny” nagle się groźnie uniósł i spęczniał do niebywałej twardości. Wiedziałem, że sterczy, jak wielka maczuga, że jest fioletowy, i jak stary porcelitowy talerzyk pokryty drobną siateczką żyłek. Kpił sobie ze mnie podnosząc się i opadając. Mój los zależał od niej. W odruchu rozpaczy, chwyciłem się za głowę, a później wyciągnąłem w jej kierunku przepraszające ręce.

Spotkał mnie namiętny, ciepły, odwzajemniony uścisk. Usłyszałem, że westchnęła, a może zaszlochała. Zapach perfum stał się ostry. Dalszy bieg spraw był poza mną. Czyny wyprzedzały myśli, jak błyskawica wyprzedza grzmot.

Łóżko zgrzytnęło pod ciężarem dwóch ciał. Spletliśmy palce rąk. W przysiadzie, namiętnie dysząc i poruszając biodrami, zgarnęła moją męskość do swojego, bardzo wilgotnego wnętrza. Wsuwałem się w coś bardzo miękkiego, rozkosznie ciepłego i głębokiego. Lecz wielgachny wszedł tylko do połowy swojej długości. Utknął na półmetku.

Sytuacja przekraczała całą moją dotychczasową wiedzę o tym, co mogą ze sobą robić mężczyzna i kobieta. Widziało się to i owo w lesie. Dziewuchy jęczały przygniecione przez jurnych kochanków. Rozkładały białe uda, pozwalały wnikać fioletowym grzybom gdzieś do swego wnętrza i leżały przez jakiś czas spokojnie. Potem wywijały nogami w górze. Dolatywały do nas, skrytych w krzakach, ich wzdychania i jęki. Żeby jednak to one ugniatały? Tegom nie wiedział. Do ostatniego razu z matką, byłem w ogóle przekonany, że kobiety, robią to tylko z chęci dogodzenia mężczyznom i zatrzymania ich przy sobie.

Dzięki wysiłkom lekarki wnikałem w jej tajemniczy, wabiący uchwyt, bojąc się, że ją skrzywdzę, że rozsadzę gorące trofeum. Mój fiolet wnikał w jej czerwień. Z jej ust wydarło się głośne westchnienie. Syczała, pokrzykiwała, jęczała. Wyłamywała mi palce ze stawów u ręki. Doświadczała najwidoczniej tortur, a jednak się nie cofała. Unosiła się i opadała, jakby bezwarunkowo chciała, bym dotarł do jej dna. Nie zniechęcało ją nic, aż osiadła, jak statek na mieliźnie. Zsunęła się do nasady wielgachnego. Rozparł się w niej, wypełnił po brzegi pulsujący sak. Sięgnął też czegoś twardego i gorącego. To było chyba właśnie to dno? A może fiolet sięgnął szkarłatu? Goniąc nieznane, rozchyliłem palcami tajemniczą, gęstą i mokrą gęstwinę. Szturchałem płatki okalające wielgachnego. Podskakiwała i skwierczała, jak jajecznica. Przestraszony, przestałem.

– Rób mi to! Rób ze mną, co chcesz! Och, jak ja tego chcę!

Zgubiłem gdzieś początkową niepewność i przerażenie. Mój fiolet był pożądanym kolorem w jej gładkim brzuchu. Pojękiwała i pokrzykiwała cichutko podobnie, jak moja matka przywalona ciałem młynarza.

Więc one wcale nie muszą. Chcą tego. Same tego chcą. Chcą by drążono ich wilgotne wnętrze i wtedy dopiero konają z rozkoszy. Kochają być wypełniane, od wielkiego brzucha, aż po nabrzmiałe cycki – rozjaśniło mi się w głowie.

Pastwiła się nad moim fioletem zaciskając wokół niego krocze.

– Potrafią zadawać ból – dorzuciłem cegiełkę do swoich nikłych doświadczeń.

Zakręciłem biodrami, by poluzować członka, tkwiącego w niej, jak serce dzwonu. Trudno wprost pojąć, co się z nią działo. Zrozumiałem, że będąc w niej, mogę kobiecie uczynić coś cudownego, czego ona w tej chwili najbardziej pragnie. Odgięła się z krzykiem do tylu, uzewnętrzniając, co czuje, gdy się w niej tak gospodaruję. Smoktała i miętosiła w ustach moje sutki. Pogubiłem się w swoich doznaniach dokumentnie. Zdumiewało mnie to wszystko. Z rozkoszą też gładziłem jej piersi, podejrzewając, że są białe jak ser. Dziwiłem się, że mogą być tak niewielkie. Przy organiścichy, były jak śliwki przy dyni Chyba jednak wolałem te duże, niemieszczące się w moich rękach, trochę większe, niż mojej matki, mleczne? Lekarka wpiła wolno we mnie paznokcie, a potem je cofała. Zupełnie jak nasza kotka, gdy ucapił ją kocur.

Znieczulony rozkoszą, nie czułem jednak bólu. Ona drżała. Dla jakiej przyczyny tak dygotała? Napierała na mnie budząc we mnie lęk, że się przebije. Tańczyła, jak ogier na zadzie klaczy, krótko i szorstko. Wprost obdzierała mi wielgachnego ze skóry. Przyspieszała.

– Dobij! Rozrywasz! Boli! Oszaleję!

Przeraził mnie ten krzyk bólu, któremu przecież sama była winna. Ale uczucie narastającej we mnie rozkoszy zmusiło i mnie do coraz gwałtowniejszych ruchów. Szybko pojąłem nieznany mi mechanizm kolejności postępowania. Przyciągałem ją i podnosiłem nad siebie, a ona spadała na mnie, jak młot kowalski na rozżarzone żelazo.

Mnie jednak też bolało. Brałem na niej odwet kołysząc mocno biodrami. W pachwiny spływały mi gorące, zapewne czerwone krople.

Nie uwolniła ze stalowego uścisku wielgachnego. Tryskał niestrudzenie ze zwielokrotnioną przez ucisk siłą. Dotknąłem raz jeszcze u niej tego miejsca ze wzruszeniem i wdzięcznością. Miałem całe ręce skąpane lepką, ciągnącą się pianą.

Powiedziałem:

– Jest jasno.

Zerwała się, jak podbita piłka.

– Nie wszystko stracone – znowu była lekarzem. – Więc jednak są prześwity.

Oddaliła się i nalała sobie do miski wody.

Wyciągnąłem w jej kierunku dłonie. Przytuliła je do swoich rozpalonych policzków.

– Dzieciak. Jestem odrażająca.

– Nie! Jesteś pani różowa.

Pozwoliła mi dotknąć swojej twarzy, była mokra od łez.

– Na świecie są czarodziejskie moce – wyszeptała. – Za parę dni będziesz w klinice – głos miała stłumiony i zawstydzony. – Jeśli potrafisz, zapomnij i wybacz!

Zapadłem w błogi sen. Znowu byłem aeronautą. Zieleń wydała mi się bardziej soczysta, a błękit bardziej przyjazny. Słońce nie miało już koloru czerwieni. Tym razem ziemi nie zamierzałem opuścić. Wchłaniałem zapach, który pozostawiła po sobie. Poznałbym go między stu tysiącami innych zapachów.

Powrót do życia

Dobre wieści ludzi przyciągają. Miałem jechać do Warszawy, więc jestem kimś. Szpital powiatowym przydawał powagi, a co dopiero stolica.

– Wyleczą, to i w mieście zostanie. Łepskiego mam chłopaka – prawił chrzestny.

Zajechał ambulans. Naschodziło się wielu.

– A ptaka zabierasz, Adam? – to był znajomy głos dzieciaka, mego wybawcy.

– Nie! – wzruszyłem się. – Przetrzymasz go dla mnie? Prowadź do chaty.

Dałem mu panczeny, pióro i książkę.

– Coś ty? Dajesz mi wszystko?

– Chcesz być moim brachem?

– Niech będzie!

Musiało być coś w tym na rzeczy, bo w klinice badano mnie niestrudzenie. Zostawili mi nadzieję i przebąkiwali o zabiegach i operacjach, najlepiej w Moskwie, albo w Szwajcarii. Gadka, jak o spacerze w kosmosie. Nie mogłem na nic liczyć. Zmienić bieg spraw mógł tylko cud. Zwiastowała go doktor Elżbieta.

– Skończ kurs masażu leczniczego. Zapłaci klinika. Dostaniesz służbową kawalerkę i będziesz się leczył.

Nie zdołam opisać radości. Matka zaliczyła ze mną marszrutę do miejsca nauczania. Wzrok zastąpiłem kserograficzną mapą pamięciową. Znałem każdą przeszkodę, nierówność chodnika, uliczne przejście. Nie używałem laski, niezawodny słuch uprzedzał mnie o nadjeżdżającym samochodzie. Na kursie poznałem tajniki masażu holistyczny, chińskiego, Shiatsu, reiki, aromaterapeutycznego.

Występowałem raz w roli klienta, innym razem, jako uczeń. Właśnie byłem klientem.

– Na plecki – powiedziała instruktorka. – Zrobię ci holistyczny brzucha i ud.

Matka ucięła gacie i zrobiła mi z nich takie pumpy do kolan. Masażowi zawsze kibicowało parę kursantek. Przeżywałem gehennę. Członka bandażowałem do uda. Nie uszedł uwadze moich prześladowczyń. Łapałem uchem podniecone szepty, opinie, westchnienia.

– Rozluźnij się – mruknęła instruktorka. – Nie bądź jak deska.

Łatwo powiedzieć. Wielgachny wyrywał się z okowów.

– Ooo! – nie wytrzymała któraś z kursantek.

– Koleżanka trafiła na niewłaściwy kurs – odezwała się szorstko moja instruktorka. – To nie jest burdel.

Byłem jej wdzięczny. Nagle i mnie opuściły niezdrowe emocje.

– Będziesz perłą w koronie – stwierdziła później na boku moja nauczycielka, pani Joasia, biorąc mnie pod rękę i lekko ją ściskając. – Nauczę cię tantryckiego masażu seksualnego. Zrobimy to w wolnej chwili, najlepiej po zajęciach, wieczorem. To jest szczególny rodzaj usługi, mało jeszcze u nas rozpowszechniony. Wolałabym zachować sprawę w tajemnicy. Bardzo ci się przyda.

Joanna była mężatką z trojgiem dzieci. Była jedną z tych mamusiek, którym wiecznie mało. Rozebrałem się do spodni.

– Zdejmij je. I tak wiem o twoim skarbie. Musisz oswoić się nie tylko z nagim ciałem kobiety, lecz również w jej obecności, nie wstydzić się swego. Ten masaż służy aktowi miłosnemu. Nie ma w nim miejsca na pruderię.

Rozsiewała silny zapach. Usłuchałem i ściągnąłem spodnie wraz ze skróconymi gaciami. Ujrzawszy mój potencjał w całej okazałości, najwyraźniej spociła się. Wielgachny wystrzelił mi pod brzuch.

– Piękny – powiedziała, siląc się na profesjonalną obojętność. – Postawiłeś na nogi cały kurs. Wszystkie szepczą o tobie.

Leżałem na brzuchu. Masowała mi kość krzyżową, powodując przenikliwe mrowienie w kroczu. Dłońmi zsunęła mrowiącą rozkosz wzdłuż kręgosłupa, do barków. Dotknęła tył głowy, gładziła tylną stronę łydek i stóp. Lniana tkanina stołu masażowego tarła rozognioną żołądź. Odwróciła mnie na plecy. Masowała płynnymi ruchami nogi i stopy, zbliżała się do pachwin.

Chyba czas chłopięcego zawstydzenia miałem już za sobą. Odczuwałem coś, jak dumę. Podniecił mnie jej udawany dystans.

„Za chwilę, jak zechcę, będzie moją” – pomyślałem.

Przeżywałem uniesienie. Dotyk kobiecych palców wdzierał się nie tylko w mięśnie podbrzusza. W mózgu kłębił mi się coraz wyraźniejszy warkocz fioletu. Wielgachny sterczał w oczekiwaniu na jej rękę. Błądziła dłonią wokół pępka. Palce biegły drobnym truchtem środkiem klatki piersiowej, pozostawiając gęsią skórkę. Zgarnęła nagromadzoną rozkosz i przemieściła mi ją na szyję. Tam położyła rękę, a drugą, lekko, na brzuchu. Jej ręce frunęły i zsunęły się po wielgachnym na genitalia. Czerń poprzecinał pasmami fiolet. Musiałem ją mieć.

– Teraz twój Lingam – rwał się jej głos. Kołysała jądrami w dłoniach. – Pamiętaj, Lingam, męskość, „kolumna światła.”

Rozsunęła zgromadzoną rozkosz gorącymi dłońmi, głaszcząc nogi od góry do dołu, tułów, od dołu ku górze. Dotknęła moich oczu i podniosła ręce do góry.

– Uklęknij, wykonamy znak wdzięczności – Namaste.

Nagle zerwała z konwenansami. Chwyciła mnie za szyję. Wciągnęła na rozgorączkowane ciało. Objęła udami. Jak samiec, zdybała wielgachnego dziurką. Gwałtownie zmieszała ze sobą kolory. Doprowadziła do gwałtownej ekstazy, wybuchu, skowytu, płaczu i histerii.

Raz jeszcze, raz jeszcze, raz jeszcze! Prężyłem się, tryskając rozkoszą.

– Spływam potokiem twojej lawy, więc nie popsułam ci nastroju − powiedziała Joanna. − Twój bułanek uczynił ze mnie zwierzątko. Na ten widok nie jedna wpadnie w amok. Jestem tobą wprost nafaszerowana. Może i jestem zbyt żywiołowa. Rokuję ci wielką przyszłość i tabuny szalejących za tobą klientek.

Na kursie odkryłem w sobie dar powonienia. Ślepota czyniła ze mnie coraz bardziej zagadkowy zlepek zmysłów. Dzięki nosowi, potrafiłem bezbłędnie rozróżnić każdego, kto zbliżył się do mnie po raz drugi, głównie po zapachu perfum, ale też skóry, włosów. W konkursie, który mi zorganizowano, miałem swoje pięć minut. Poznałem wszystkie panie. Zapach kojarzył mi się również z kolorem.

– Dzisiaj – szepnęła pani Joasia. – Zgódź się! Błagam! Dokończymy nauki masażu tantryckiego. Będę za klientkę. Mam klucze od sali.

Wspomnienie o tym, cośmy wyczyniali, przyprawiło mnie o dreszcz. Ta opięta wokół Lingam Yoni. Chłonące i trawiące część mego jestestwa wnętrze. Ostry zapach roznamiętnionego ciała. Wilgotne, jak po udoju, cycki.

Spotkałem się. Znowu miałem w nozdrzach zapach podnieconej kobiety, tym razem zaprawiony lekkim, gorzkim, ziołowym zapachem perfum o kolorze zielonym.

– Masuj mi brzuch, wokół pępka, a potem połóż ręce na wzgórku łonowym, byś czuł mój zarost. Masz cudowne ręce. Masuj piersi. Zepchnij ciepło do ramion i dłoni. Przenieś dotyk na szyję, głowę i uszy. Skup się na czole i punkcie między brwiami. Miękko pieść twarz ku górze, do linii włosów, powtarzając ruch, co kilka minut, aby otworzyć „czakrę trzeciego oka”. Potem masuj mnie wokół Yoni. To „święte miejsce” kobiety. Pieść moje Yoni i włosy łonowe. Użyj czułego dotyku u wrót Yoni, przy łechtaczce. Przesuń dłońmi wyzwoloną rozkosz, na resztę ciała, głaszcząc nogi w dół, a biodra, brzuch i piersi ku górze. „Święte miejsce” otworzy się w oczekiwaniu „kolumny światła”. Wolno podnieś dłonie i trzymaj je nade mną. Siedź ze skrzyżowanymi nogami. Czekaj. Nasunę się tak, że wypełnisz mnie całą. Będziesz miał mój wrzący brzuch, przy swoim, moje nabrzmiałe piersi, przy swoich. Moje pożądliwe usta i język będą wkradały się w twoje. Twój Lingam oplecie w miłosnym uścisku moją Yoni. Będzie się poił jej rozkosznymi sokami. Gdy się napoi, pozwoli wychylić Yoni, eliksir życiodajnego wytrysku. Koniec, nie będę płoszyć skradającej się rozkoszy.

Jeśli mówiła wyuczonymi słowami, to też jej tego za złe nie miałem. Brzmiały ekscytująco.

Na skróty, osiągnąłem lekko rozchyloną, pachnącą i zapewne szkarłatną Yoni. Na dłużej moje ręce zatrzymały się na wciąż roszących po ostatnim dziecku sutkach. Musiały mieć kolor czekolady, roztopionej, lepkiej. Mamlałem je, aż zaczęła drżeć konwulsyjnie, jak doktorka. Dopiero wtedy siadłem po turecku. Pozwoliłem przenikać fioletowi poprzez różne odcienie czerwieni.

Wrzała jak czajnik. Spleceni rękami, stawialiśmy zacięty opór paroksyzmowi, który górą odginał nasze ciała, dołem, dygocące, wtłaczał je w siebie. Miałem nieposkromione ambicje. Gdyby nie przypomniała sobie o obowiązkach matki i żony, egzamin zaliczałbym parokrotnie.

Moja kawalerka była nad stacją pogotowia, w obrębie szpitala. Wszystko w niej było na wyciągnięcie ręki. Dla mnie, więc w sam raz. Sprzęt w pokoju zabiegowym znajdującym się w tym samym budynku, o sto dwadzieścia kroków dalej, nie był szczytem techniki. Ręcznie regulowany stół do masażu, lekko się zacinał, szafki były mocno sfatygowane, kozetka wysłużona. Poznałem najdrobniejsze szczegóły wnętrza, w którym miałem pracować. Poruszałem się po nim bez najmniejszego wahania. Rwałem się do roboty, bo się bałem rozmyślań w samotności. Do pracy stanąłem następnego dnia po kursie. Masowałem tylko dłońmi. Nie używałem żadnych wałków, jeżyków ani rolek. Leżał mi masaż holistyczny, docierający w głąb skóry, do mięśni i kości.

Masaż to relaks, tonizacja mięśni, ożywienie krążenia krwi, rozciągniecie różowej tkanki łącznej stawów. W praktyce jest to wygaszanie ognisk bólu. Specjalizowałem się w rehabilitacji kręgosłupa i skurczów mięśni kończyn. W ciągu jednego roku wyrobiłem sobie chyba niezłą markę, bo pacjentów miałem, co niemiara. Byłem pracownikiem bez godzin. Nie miałem, do czego i do kogo się spieszyć. Później zmęczenie pozwalało mi szybko zasnąć.

Skończyłem właśnie masaż młodej kobiety. Miała ciało jędrne i ślicznie pachniała. Nie spieszyła się z opuszczeniem stołu.

– Co to za zapach, proszę pani? – spytałem. – Jakich używa pani perfum?

– Czy się panu podobają? – miała zaborczy głos. – Powiem, jeśli usłyszę, co mi pan zrobił?

Musiałem mieć głupią minę.

– Z pana niezły świętoszek – powiedziała. – Poruszył pan we mnie niebezpieczną strunę. Teraz będzie pan musiał to dokończyć.

– Niby, co? – Byłem wciąż nieokrzesanym chłopcem znad Sanu.

Zrzuciła z siebie ręcznik, ściągnęła majteczki, wzięła moją rękę i naprowadziła ją na łono.

– Właśnie to!

Zbaraniałem. Nie na tyle, by nie mieć chęci na wślizgnięcie się pod wskazany kożuszek.

– Nie bądź pruderyjny – przerwała moje skrupuły nieznajoma. – Masz sporo okazji, by być napalonym.

– Jakiego jest koloru? – spytałem nie odrywając dłoni od puchatego trójkąta.

Zaśmiała się.

– Czarna, zupełnie czarna, mój chłopcze.

Czerwień okryta czernią. Sama tego chciała.

– Więc, proszę, zamknij drzwi – zdecydowałem.

Poczułem jej palce na rozporku.

– Słuchaj. Coś przeczuwałam. Ruszyło mnie nie bez kozery. To kołek na wampira. – subtelną nie była. Wyzwoliła mnie ze spodni.

– Nie! Nie na stole! – wzięła mnie delikatnie za rękę. – Wiesz, jestem tak dziwnie sklecona…

– Położymy koc – już przynaglałem.

– Nie, nie! Jestem tak dziwnie… – powtórzyła.– Weź mnie z tyłu – powiedziała ciepło i miękko. – Tylko tak mogę i chcę.

Speszyłem się.

„Z tyłu? Jak wilki, albo owce?” – pomyślałem.

– Spróbuj! – pociągnęła mnie znowu za rękę. Teraz pachniała ostro, bardzo ostro i podniecająco. Mój nos stawał się coraz czulszy. Naprowadziła moje ręce na biodra i pośladki. Mogłem oczywiście zrobić to bez jej pomocy. Wydało mi się to jednak przyjemne i podniecając. Trochę tak, jakby rozebrała się sama na moich oczach. Oparła się o brzeg stołu.

W tej pozycji suwaczek jawił mi się w wyobraźni, jak różowy winniczek z wystającymi rogami. Odmienność pociągająca. Przysposobiłem się do nowej figury. Miałem wniknąć między pośladki z tyłu, nieco od spodu. „Jak też ona teraz wyglądała?”– próbowałem sobie wyobrazić. Czy rozhuśtane piersi nawisłe nad stołem masażowymi lekko ocierały się brodawkami o włókninę? A pupa? Wypięta na widok, nie kryła przecież fascynującej wklęsłości między pośladkami i obłej wydatności poniżej?

Napawałem się nowością. Nie byłem już li tylko napalonym narwańcem, bo i coś tam się i wcześniej też zdarzyło. Głaskałem napiętą, śliską skórę na plecach i na siodełkowatych lędźwiach. Dłoń wcisnąłem z tyłu między uda. Przesuwałem ją do kobiecego siedliska. Ukląkłem i językiem sięgnąłem sakiewki. W ustach trzymałem pulsujące skrawki ciała. Były pachnące, śliskie i wilgotne. Degustowałem. Zapach i drżenie jej pośladków syciło moją wyobraźnię. Odgiąłem się do pozycji wskakującego na klacz ogiera. Chwyciłem piersi, szukała wielgachnego kręcąc tyłeczkiem, więc trafiałem w nią bez pomocy ręki. Pchnąłem. Wyjąłem. Pchnąłem. Przyciągnąłem ją mocno do siebie. Siłowaliśmy się. Przywierała brzuchem i piersiami do łóżka. Głośno stękała i na coś się żaliła.

Kochałem powolutku, moszcząc się w niej do granic możliwości, do bólu. Nadsłuchiwałem cichego, namiętnego skowytu i narastała we mnie fala pożądliwości. Potężnie bolało mnie podbrzusze. Mościła się pode mną, chybocąc się jak parzona ptasia samiczka. Dotykałem to jej wlotu, to gruntu. Oboje krzyknęliśmy. Ona parę razy.

– Więc jakich używasz perfum? – nie odpuściłem.

– Przedziwnych. „Zen”. Drzewo karaya, bambus, mech. Japonia.

Moja nieuwaga. Nie zaciągnąłem firanki w oknie wychodzącym na szpitalny park.

– Wszystko widziałam. Niesłychane. Proszę się nie wypierać. Tego wam na terenie szpitala robić było nie wolno – usłyszałem na korytarzu kobiecy podniesiony głos.

Zrobiło mi się czerwono. Tego mi brakowało.

– Tss! Po co nerwy, siostro przełożona. Alboż my to nie kobiety? To złoty chłopak – odpowiedziała moja klientka. Widocznie się znały.

Nadsłuchiwałem. Byłem pewny awantury i nieobliczalnych następstw. Ucichło. Rozległy się ostrożne stąpnięcia i od drzwi gabinetu zabiegowego wionęło jodyną i spirytusem.

– Czy to na dzisiaj koniec? – spytała, siląc się na obojętność nowa klientka. – Czy może dla służby medycznej będzie jakieś odstępstwo?

– Proszę? – spytałem nie wierząc własnym uszom. W czym mogę siostrze pomóc? – pogubiłem się. Byłem beznadziejny.

– Skąd wie pan, że siostrze?

– Czarne, niebieskie, czerwone? Jodyna, spirytus, nadmanganian.

– A w jakim kolorze była moja poprzedniczka? Czy mam panu powiedzieć?

Zebrałem się do kupy.

– Proszę zasłonić okno.

– Lepiej później, niż wcale.

Położyła się z podgiętymi kolanami. Gotowa. Piersi jak u młynarzowej, co ją każdy był rad dotknąć. Zacząłem masować. Ciało sprężyste jak piłka. I kto odgadnie, czego taka szuka u ślepego masażysty? Ot, fantazja, popróbować bez wstydu z takim, co nie widzi. Jej widać wciąż mało chętnych lekarzy na nocnych dyżurach. Widzieć nie mogłem, ale słyszeć, tak. To nie myszy spędzały mi często w szpitalu sen z oczu.

– Świetnie. Pozwól mi go dotknąć. Zobaczmy, co ty tu masz? Wypycha nogawkę. Zwabił mnie – głos miała beznamiętny.

„Pewnie cewnikuje na urologii?”– pomyślałem.

Zsunęła się ze stołu. Rozpięła mi z wprawą spodnie.

Smagnął mnie dreszcz. Zsuwała napletek i uciskała jądra. Wydobywała go z fałd skóry w całej okazałości. Nie dała się niczemu z jego strony zaskoczyć. Chłodziła go dotykiem piersi, gdy nadmiernie i niepokojąco pulsował, karciła, nagłym, mocnym uciskiem.

–Twoja kolej – chwyciła mnie za ręce i pociągnęła na siebie.

– Nie – sprzeciwiłem się. – Zdążysz.

Bez słowa objęła mnie pod kolana.

– Podglądałaś?

– Przypadek. Coś mnie pogięło, żeby patrzeć, a potem tu przyjść.

– Stawaj jak ona. Inaczej nie.

– Nie musisz krzyczeć.

Podniosła się i oparła piersiami o stół masażowy. Rękami rozchyliła pośladki.

– Tak dobrze, byczku?

– Najpierw, siostrzyczko, odsłoń okno. Podglądać potrafiłaś?– zmieniłem swój pierwotny zamysł , chcąc ją upokorzyć.

– Coś ty? Jestem mężatką. Na ławce w parku już pewno czeka mąż.

– I to ci nie przeszkadza?

– Przeciwnie. Nadaje wszystkiemu sens.

Wrzepiłem się w nadzwyczaj wąski sak. Mierzwiła sobie włosy i darła paznokciami materac. Święciłem w duszy prawdziwy tryumf. Dawałem jej popalić. Już nie była wyniosłą pielęgniarką dyplomowaną, a ja przyłapanym na nieobyczajnym zachowaniu żigolakiem. Była rżniętą, jęczącą rurą, babskiem ogarniętym amokiem.

– Mam cię pod pępkiem! – krzyknęła tarmosząc się za piersi. – Oj, ty piekielny diable!

Uderzyłem kilkakrotnie w jej dno kładąc kres krzykom na rzecz niezrozumiałego gulgotania. Ta jazda mi się nawet spodobała. Położyłam wielgachnego na pośladkach. Nie zmiękł.

– Mam ją bardzo ponętną, nieprawdaż?

– Co?

– Pośladki i pupę – odparła przymilnie.

Sięgnęła po jakiś kosmetyk. Posmarowała nim wielgachnego.

– Twój pan już się znowu przebudził. Popróbuj, spodoba ci się mój negatyw.

– Negatyw?

– Pozytyw zaliczyłeś. Zalicz i pupę. Chirurg, z którym pracuję, szaleje za moim negatywem.

– Chcesz, żebym?

Cholera, znowu mnie zaskoczyła i odzyskała chwilowo utraconą przewagę − skonstatowałem..

– Czyżby był to dla ciebie nowy temat? − spytała.

Faktycznie. Tematu nie zaliczyłem. Nie znaczy, że musiałem się zaraz przyznać. Głowa mała.

– Boisz się, że zbyt miękki? – wyczułem zaczepkę.

– Nie, boję się, że go nie przełkniesz – odpowiedziałem równie zaczepnie.

Sięgnąłem po ten negatyw. Tyłeczek był gładki, jak aksamit. W głębi musiało być czarno, jak w bezksiężycową noc. Czarna dziura. A mój, po prostu nie wchodził, mimo, że był przecież twardy jak szpunt. Mnie to nie irytowało, ją pewno tak i musiało boleć.

Co znaczy nie wchodzi? Wsadziłem przy akompaniamencie dźwięków wypychanego powietrza i krzyku. Przesadziła ze swymi możliwościami. Widocznie ten chirurg nie miał się, czym pochwalić. Ścisk był tak wielki, że na efekt nie musiałem czekać. Wszystko w niej dygotało. Wiedziałem już, co to u kobiety oznacza. Parokrotnie się poruszyłem. Wystarczyło.

Gdy wyszła, uchyliłem nieco okno.

– Wpadłam do masażysty. Nie widzi biedak. Wspaniale relaksuje – powiedziała do kogoś.

Pod nogami chrupał żwir. Oddalili się.

Pierwsze kroki

Poborów wystarczyło na opłatę wyżywienia, czynsz. Parę papierków wysyłałem matce. Odkładać nie było, z czego. Tak było do przyjścia pani H.H.

– Jestem Halina H. Chcę panu zająć chwilę.

– True Star, Boucheron, kardanom, bergamotka, róża, jaśmin, pieprz, cynamon, ambra− wyrecytowałem, ciesząc się, że tak łatwo mi przychodzi rozkładać zapach raz już poznanych u kogoś perfum na czynniki pierwsze.

– To doprawdy bardzo niezwykłe. – Skąd pan to wie?

– Takie hobby.

– Niech mnie pan nie zbywa. Jestem zaintrygowana. Czy ten właśnie zapach pan zna i dlatego…

– Ten też. Znam wiele zapachów.

– To ciekawe. To się da wykorzystać. Jestem gotowa…

– Czy pani mnie zna?

– W pewnym sensie. Niezwykle pana tu cenią.

– Dzięki. Jakiego rodzaju ma być masaż? Co pani dolega?

– Skuteczny, podniecający, kolorowy.

– Lubi pani żartować.

– To nie są żarty, panie Adamie. Wiem, że musi pan zarobić sporo pieniędzy. Ja je mam. W zamian potrzebuję pańskich rąk. Na pokrzywionych kręgosłupach i starczych przykurczach kasy pan nie zrobi. Wiem. Brzmi to okropnie. Ale takie jest życie. Czy nie chciałby pan popracować u mnie?

– U pani? W jakim charakterze?

– Masażysty.

– Leczniczo?

– To kwestia interpretacji. W salonie piękności.

– Gdyby mi nawet taka myśl zaświtała. Co na to klinika, doktor Elżbieta? – ostrożnie dryfowałem w jej kierunku. Kusiła pieniędzmi. Były mi niezbędne na operacje za granicą i ona najwidoczniej o tym wiedziała.

– Proszę nie być sentymentalnym. Trzeba zadbać o siebie. Doktor Elżbieta pomysłowi przyklaśnie. Klinice już się pan wypłacił.

Panie najwidoczniej się znały.

– Czy będę w tym dobry? Dla mnie to nowość. Nie mam miejskiego obycia. Te damy mogą mnie nie zaakceptować?

– Niech pan odrzuci wątpliwości i pozostawi troski mnie. Będę dosłowna. Wiem, co mówię. Na wspomnienie pana, niektórym pańskim wykładowczyniom sztuki masowania, do dziś płoną oczy. Przewiduję, że wiele dam, dałyby majątek, żeby mieć pana w łóżku. Słyszałam od osoby dla mnie wiarygodnej, dla pana przyjaznej, same pochlebstwa. Rozumiem, że z wyrzutami sumienia, miał się pan okazję, z dobrym rezultatem, parokrotnie uporać. Ma pan żelazne referencje. Pana praca u mnie uchroni pana od wszelkiej upokarzającej zależności. Odda kobiety w pańskie ręce. Pan będzie grał pierwsze skrzypce − była do bólu rzeczowa i dosłowna.