Excentrycy - Włodzimierz Kowalewski - ebook + książka

Excentrycy ebook

Włodzimierz Kowalewski

4,4

Opis

Ciechocinek, koniec lat pięćdziesiątych. Opustoszały polski kurort, sypiące się pensjonaty, bieda i szarzyzna. Do Wandy – przed wojną lwowskiej dentystki i śpiewaczki jazzowej – która po powrocie z zesłania osiadła w Ciechocinku, przyjeżdża z Anglii starszy brat, Fabian, emigrant wojenny, puzonista jazzowy i znakomity tancerz. Przed wojną grał na transatlantykach. Zakłada swingowy big band i zaskakująco szybko znajdują się ludzie, którzy chcą grać razem z nim – młodzi bikiniarze z przygrywającego na potańcówkach zespołu, gardzący muzyką stroiciel fortepianów, który w każdym pisarzu widzi pederastę, dystyngowany doktor Vogt – klarnecista-amator, milicjant, który przed wojną był trębaczem…
Do złożonego z miejscowych dziwaków big bandu dołączają Wanda i tajemnicza femme fatale Modesta. Fabian i Modesta zostają kochankami. „Król i królowa swingu”, dwa barwne ptaki, żyją razem, zmagając się z trudną rzeczywistością tamtych lat. Pewnego dnia Modesta nagle znika, a historia miłosna zmienia się w opowieść z wątkiem szpiegowskim.
Poruszająca powieść, w której liryzm splata się z ironią, a melancholia z groteską. O złamanych przez wojnę ludziach, o muzyce, granej na przekór ponurej rzeczywistości – i o złudzeniach.

Powieść Włodzimierza Kowalewskiego przeniósł na ekran Janusz Majewski. W rolach głównych sama śmietanka polskiego kina: Maciej Stuhr, Sonia Bohosiewicz, Natalia Rybicka, Anna Dymna, Wojciech Pszoniak, Wiktor Zborowski, Magdalena Zawadzka, Adam Ferency czy Marian Opania.



Włodzimierz Kowalewski (ur. 1956) – jeden z najciekawszych współczesnych polskich prozaików. Krytyk literacki, felietonista radiowy i nauczyciel. Opublikował m.in. dwa zbiory wierszy, kilka zbiorów opowiadań. Za powieść Bóg zapłacz! i zbiory opowiadań Powrót do Breitenheide oraz Światło i lęk był nominowany do Nagrody Literackiej NIKE. Został uhonorowany Nagrodą Literacką im. Samuela Bogumiła Lindego, Nagrodą Prezydenta Miasta Olsztyn, a za powieść Excentrycy Literacką Nagrodą Warmii i‍ ‍Mazur.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
10
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Korekta: JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie: | manufaktu-ar.com
Copyright © by Włodzimierz Kowalewski Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Warszawa 2015 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-65282-14-9
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęcia na okładce.
Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono autora zdjęcia, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęcia aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Wszystkie nazwiska i fakty zmyśliłem.

Tylko Ciechocinek jest prawdziwy.

Anetusiowi

I

W ciemności, błądząc ręką między okularami, szklanką i trójkątnym pudełeczkiem z tabletkami isalginu, namacała zegarek. Czwarta trzynaście – wskazywały fosforyzujące strzałki. Kto to widział cokolwiek zaczynać o tak głupiej godzinie?

Ból jednak nie dawał zasnąć, nie mogła znaleźć miejsca na starym, skrzypiącym tapczanie. Jak zawsze kiełkował po lewej stronie brzucha, trochę poniżej żeber. Najpierw niepokój, później poczucie, że tam, w środku, tkwi coś twardego i ostrego, wreszcie kłucie i rwanie wżerające się w kręgosłup, dochodzące falami aż do szczęk i skroni.

Te ataki miała mniej więcej od roku; rzadko, potem częściej. Przychodziły nagle, o różnych porach, trwały też coraz dłużej, czasem po kilka godzin. Kiedy ostatni raz? Tydzień temu? Półtora? W pracy Drabikowa robiła jej zaraz zastrzyk z pyralginy, w domu było gorzej – dreptała bezradnie naokoło pokoju albo siedziała skulona, czekając, aż minie.

Bosymi nogami znalazła po omacku kapcie i zapaliła kinkiet nad toaletką z pękniętym lustrem. Dawał mętne, zaropiałe światło, rozłażące się jak pajęczyna po ścianie malowanej w biało-zielony wzorek. Zimno na chwilę przyniosło ulgę, dopiero teraz usłyszała, że pada deszcz, bębni o okiennice, woda chlupie przez dziurawe rynny, pluszcze na balkonach i okapach, wsiąka we wszystkie szpary w spróchniałych belkach. Pomyślała, że chyba trzeba będzie zacząć palić w piecu, bo ubrania znowu przejdą zgnilizną rozmokłego drewna.

Okręciła się kocem, pojękując, znalazła w kredensie miętę, wsypała szczyptę do kubka i nastawiła prymus. Bayerowa na górze także nie spała. W kuchni słychać było ciężki, basowy kaszel i czuć papierosowy dym zmieszany z wilgocią.

Przycupnęła przy stole, parząc język, spijała małymi łykami gorące zioła, które wydawały się jej gęste i tłuste. Kubek lepił się do ceraty, podłożyła pod niego stary „Przekrój”, akurat na zdjęciu Soni Ziemann i artykule jakiegoś Johna Custance. „Piszę ten tekst w pełni kryzysu maniakalnego” – przeczytała. Uśmiechnęła się kwaśno.

Tylko w chwilach bólu gorączkowo zastanawiała się nad sobą. Bała się tych myśli. Przerażona, odkrywała wtedy, że nie wierzy w swoje własne obecne życie, że naprawdę istnieje gdzieś obok siebie, nie dzisiejsza, ale nadal ta dawna, z jedynej zachowanej fotografii, oderwanej od ostatniego biletu miesięcznego na „dziewiątkę”; przystanek przy wylocie ulicy Fredry. Czasem zrywała się w środku nocy przekonana, że to tylko przerwa w jakiejś długiej, męczącej podróży; marny hotel albo ławka dworcowej poczekalni. Przytomniała po chwili i opadała na poduszkę z biciem serca i ze łzami w oczach.

A więc to egzotyczne miasteczko, o którym jeszcze w dzieciństwie słyszała od ciotki i które wtedy leżało na drugim końcu Polski, na drugim końcu świata, naprawdę miało być dla niej jedynym miejscem na ziemi, jakiego ponoć potrzebuje każdy człowiek? Ten obskurny pokoik w walącym się pensjonacie naprawdę ma być jej domem? Dlaczego?

Stało się coś tak strasznego; nie można tego ogarnąć żadną ludzką miarą. Przecież było miasto, do którego nigdy nie wróci, był Karol, jego siła, wargi rozcałowane do krwi, był zapach mężczyzny i miłosne noce oślizłe od potu. Były rozmowy i sprawy do załatwienia, cukiernie, jazz, kapelusze i żakiety, przyjaciółki, blask słońca na świeżo wyfroterowanej podłodze.

A teraz śni albo znudzona patrzy na film o kimś o tej samej twarzy, ale zupełnie obcym. Ma czterdzieści trzy lata, samotność przecieka przez palce, przezroczysta jak woda z kranu. Dokąd dalej? Jak? Może powinna przetrzeć oczy i wreszcie zrobić coś ze sobą, a może nosi w sobie okropne choróbsko i robienie czegokolwiek nie ma już żadnego sensu? A może lepiej nie myśleć o sensie i bezsensie, tylko żyć – na ile się udaje, bez skrupułów i obrzydzenia?

O szóstej zadzwonił budzik. Posykując z bólu, wyprasowała spódnicę i zdjęła papiloty. Sięgnęła po kawałek chleba i po słoik z masłem w osolonej wodzie, ale nie mogła niczego przełknąć. Na dworze było jeszcze prawie ciemno. Przez ogródek przeszła ostrożnie, żeby nie pośliznąć się w błocie i nie zapaskudzić czółenek. Powoli zamknęła namokłą od deszczu furtkę, zwisającą na jedynym, zardzewiałym zawiasie. Wiatr szarpał kikutami krzewów, wywracał parasol na drugą stronę, niósł lekki posmak soli.

Utykając na lewą nogę, brnęła przed siebie chodnikiem zasłanym mokrymi liśćmi. O tej porze, poza sezonem, nie spotykało się tu przechodniów, z oszczędności nawet nie zapalano latarń. Drewniane wille odgrodzone konarami nagich lip trwały martwe w wilgotnym półmroku. Świeciło się zaledwie parę okien, żółty blask rozmiatały falujące gałęzie, zaczepiając o szyby i parapety. Od Wołuszewskiej przejechała jakaś furmanka, wiatr zagłuszył kłapanie kopyt w kałużach.

Przy ogrodzeniu parku, kiedy chciała przejść przez ulicę naprzeciw obdrapanego budynku dawnego hotelu Müllera, zaczepił ją listonosz. Spod wielkiej wojskowej płaszcz-pałatki wystawały tylko czubki butów i daszek czapki urzędowej.

– Pani doktór, jest dla pani cóś! – zawołał z głębi mokrego brezentowego kaptura.

Pogrzebał pod peleryną i prędko podał jej kopertę obwiedzioną kolorowym szlaczkiem.

– Wziułem zara rano z worka, żeby ten ubek, co przyjeżdża sprawdzać przesyłki, nie zobaczył.

Podziękowała, schowała list do torebki. Deszcz zaczął padać mocniej, zasłoniła się parasolem, szybko minęła nieczynne solankowe źródło Grzyb, zamkniętą Zdrojową i pod wiatr, aleją między pustymi rabatami, na których latem układają dywany z kwiatów, dotarła do Łazienek nr 3.

Tu ciągnęły już z różnych stron grupki sanatoryjnych pacjentów, zabiegi wydawano od ósmej. Na piętrze długiego gmachu z rzędami wersalskich, półkolistych okien i wysokim, fabrycznym kominem działały inhalatoria, na parterze kąpiele błotne. Tam też, po lewej stronie od wejścia, w korytarzyku za kabinami borowinowymi, znajdował się jej gabinet.

– Zrobi mi pani „trójkę” – jęknęła, wieszając płaszcz.

Drabikowa kończyła właśnie śniadanie, wyjadając resztki bigosu z garnka okręconego kraciastą ścierką.

– Znowu, pani doktór? Zaraz, tylko poszukam atropiny. Trza w końcu iść do doktora Garfinkla. Chce pani, to ja zaraz zadzwonię.

Po zastrzyku ułożyła się na kozetce. Drabikowa wystawiła głowę przez drzwi i wrzasnęła w stłoczony tłumek:

– Pani doktór będzie przyjmowała za godzinę albo za dwie. Pani doktór teraz odpoczywa!

Przy fotelu zasiadła jednak dopiero przed dziesiątą. Jak co dzień nieznani ludzie – gderliwi i zaślinieni starsi mężczyźni, zaciskający kurczowo dłonie na poręczach i wypychający ekskawator językiem, kobiety – jak zawsze gotowe na wszystko, dziewczynka bez nogi, przywieziona z sanatorium Młoda Gwardia. Próchnice ostre i przewlekłe, zapalenia miazgi, zgorzele. Wibracje ściskanej w palcach główki bormaszyny, które po latach odczuwa się dokuczliwie od nadgarstka po ramię. Czyszczenie kanałów, wypełnianie, swąd palonej kości. Ekstrakcje mleczaków jak ukręcanie zardzewiałych śrubek, ekstrakcje poważnych trzonowców – zapieranie się w nogach, pot na czole. Czasem reakcje nieprzewidziane – kiedyś pacjent odepchnął ją, uderzył w twarz, wyrwał z ręki kleszcze Bertena i plując krwią, uciekł na przełaj, tratując bezlitośnie szafirki, begonie i ageratum kwiatowego dywanu przed budynkiem łazienek. Innym razem zszokowany dzieciak darł się po zabiegu straszliwym, przechodzącym w wycie falsetem: „Dupa, dupa, dupa, dupaaa!!!”, tak opętańczo, że ojciec dobrą godzinę nie mógł go uspokoić. Słyszeli to chorzy leżący w wannach z błotem, słyszeli kuracjusze spacerujący wśród różowych magnolii, słyszało chyba całe uzdrowisko. Plotkowano potem zjadliwie o jej umiejętnościach.

Zaglądając do tych wszystkich ust, była pewna, że pochyla się nad ludzkim wnętrzem. Zęby mówiły jej o ludziach więcej niż psychoanaliza. Powtarzała sobie, że są fortyfikacją broniącą dostępu do duszy. Przyzwyczaiła się tak bardzo do cudzej śliny, ropnych wysięków, do krwi, zgniłego wyziewu, że nie potrafiła już odczuwać wstrętu. Doznania, po których normalny człowiek dostaje mdłości, przekształcała w życiowe historie. Wyobrażała sobie na przykład, że wady zgryzu to zaniedbane dzieciństwo w wielodzietnej rodzinie, próchnica – efekt nędznego pożywienia albo przeciwnie, rozpieszczenia i przekarmienia cukierkami przez dorastające kuzynki i brzuchatych wujków. Szczerby, ubytki, kostne zadziory sterczące z dziąseł – ślad bohaterskiego losu partyzanta albo bujnego temperamentu na wiejskich zabawach, eleganckie koronki i szwajcarskie złote plomby u skromnych starszych pań – ostatnia resztka „tamtego” dobrego życia. A brązowy nalot, rogowaciejące przyzębie – katastrofa męskości, której podstarzali faceci beznadziejnie usiłują zapobiec nikotyną.

Przez cały dzień nie wyjmowała listu, żeby nikt nie zobaczył znaczków z profilem królowej Elżbiety II albo po samym odcieniu papieru nie zorientował się, że to list nie z tego świata.

Haczykowate pismo Fabiana poznała natychmiast. Brat pisał nieregularnie, zdarzały się dwa, trzy listy w ciągu miesiąca, ale też milczenie trwające kwartał i dłużej. Przysyłał także paczki, każdy list zwykle zapowiadał paczkę.

Brała wtedy z szopy Bayerowej ręczny wózek i szła na pocztę. Żelazna kurtyna pękała na chwilę. Z wielkiego kartonu, i tak już przetrząśniętego łapskami celników, unosiła się najpierw ta szczególna, daleka, nierealna naftalinowo-mydlana woń Zachodu, a potem wysypywały się skarby. Materiał na kostium, nylonowe pończochy w szeleszczącym celofanie, mydło Palmolive, czarno-zielone, zupełnie takie samo, jakie kupowała kiedyś w drogerii przy placu Strzeleckim we Lwowie. Dalej herbata Lyonsa, kakao, twarde i grube czekolady Cadbury, prasowane daktyle, puszki Nescafé. O neskę, krzyk mody i snobizmu, dopytywał się zawsze właściciel pensjonatu Aryman z sąsiedztwa. Przyjeżdżająca latem nowoczesna warszawska inteligencja pijała ją z nabożną czcią, stosując specyficzny rytuał. Najpierw sypano kawę do szklanek, potem wszyscy przy stole łyżeczkami ucierali ciemny proszek z cukrem, długo, cierpliwie, jakby kręcili młynki modlitewne, oczekiwanie rozkoszy skracając namaszczoną rozmową. Wreszcie brązową pulpę w szklankach zalewano wrzątkiem z czajnika, głosy cichły, następował czas kontemplacji, przerywany tylko tłumionymi siorbnięciami i namiętnym wyrażaniem doznań: „Co za zapach! Jakaż ona cudownie aromatyczna! Czy nie czuje pani tej leciutkiej goryczy prażonych migdałów, pani magister?”. „Ależ tak, ależ tak! Chociaż ja czuję raczej posmak rumu i kalifornijskich rodzynek, panie inżynierze!”.

Z poczuciem upokorzenia zauważała, że i w niej samej lęgnie się fascynacja dla błahostek, zwykłych śmieci, które teraz stanowiły przedmiot pożądania, zapewniały iluzję luksusu. Miała już odruch odkładania do szuflady pachnących papierków po mydle, cienkich sreberek i błyszczących, granatowych etykiet od czekolady z kolorowymi rysunkami winogron i orzechów. W ładnych puszkach po kawie i kakao, wystawionych na kredensie przechowywała szpulki, guziki, przyprawy i olejki do ciasta.

Tego dnia nie przyjmowała po południu w szpitalu Markiewicza. Wróciła więc prosto do domu, odgrzała sobie na obiad dwa kawałki serdelowej, zrobiła herbatę. Dopiero wtedy otworzyła list, starannie, pilnikiem do paznokci, jakby nie chcąc uszkodzić angielskiej koperty.

Listy Fabiana były zawsze krótkie. Pisał o tym, gdzie jest, co robi, co się wydarzyło – nigdy o przeszłości, nigdy o rodzinie. Zdobywał się nawet na szczerość. Chociaż była młodsza o sześć lat i dawno temu, w domu, traktował ją jak smarkulę, teraz przyznał się do romansu z mężatką, jakąś panią Zutą G., pisał też, że musi pracować jako robotnik, bo jest zbyt słaby, żeby tam grać na puzonie, utrzymać się w zawodzie i zarabiać.

List zawierał zaledwie kilka zdań. Już po pierwszych dwóch głęboko westchnęła i opadły jej ręce: „Postanowiłem wrócić. Ponieważ nie mam dokąd – przyjadę do Ciebie”.

Dalej Fabian dokładnie informował, że przyjedzie we wtorek, dwunastego listopada wieczorem, że niczego się nie boi, był przecież tylko starszym sierżantem w orkiestrze.

„Boże kochany! Przecież to już za trzy tygodnie!” – dotarło do niej po chwili. Nie wiedziała, czy się wściekać, czy cieszyć. W pierwszym odruchu chwyciła ołówek i chciała pisać, biec na pocztę, nadawać telegram, ekspres, zapytać go, czy jest naprawdę pewien, czy naprawdę nie wie, co straci. Napisać wprost, bez strachu, żeby nie wierzył reżymowym gazetom.

Przez osiemnaście lat rzadko do niego tęskniła. Nigdy nie byli ze sobą blisko. Istniał dla niej jako ktoś oficjalny i poważny, mniej czcigodny zastępca ojca. W wielkim i ciemnym mieszkaniu rodziców przy placu Halickim, zaraz koło pałacu Biesiadeckich i biura wagonów sypialnych Cooka, zakradała się czasem do jego pokoju. Kusił ją zapach tajemniczej kawalerskiej enklawy – głęboki, śliwkowy aromat cygar i kwaśna nuta kolońskiej wody Glockengasse zmieszane ze świeżością wypranych koszul i wyszczotkowanego ubrania. Ekscytował męski bałagan – spinki i krawaty rzucone byle gdzie, sterty gazet, papier nutowy i gramofonowe płyty porozwalane na stole, brudne szklanki, pełne popielniczki. Kiedy wychodził, potajemnie grzebała w jego rzeczach. Wiedziała, że głęboko w biurku ukrywa butelki koniaku i fotografie rozebranych kobiet. „Phi! Co takiego ciekawego może być w gołej kobiecie albo kobiecie ubranej w same pończochy? Męska paranoja! Co za obleśne świnie! Ze zwyczajnych pończoch zrobili sobie obiekt rozpusty! To tak, jakby mnie podniecały ich szelki, skarpety albo, tfu, kalesony!” – irytowała się nad wertowanym pośpiesznie sekretnym albumikiem. Tutaj również po raz pierwszy w życiu spróbowała alkoholu, pociągnęła potężny łyk winkelhausena z flaszy oplecionej wikliną, aż świeczki stanęły jej w oczach i ze strachu nie mogła wcisnąć z powrotem korka. Częściej jednak drzwi były zamknięte albo dochodził zza nich monotonny, żylasty pisk skrzypiec, katujących gamy i obowiązkowe wprawki. Ojciec, wykładowca łaciny średniowiecznej na uniwersytecie i długoletni śpiewak Chóru Cecyliańskiego, wymarzył sobie dla nich obojga kariery muzyczne. Fabian jednak po kilku latach udręki porzucił skrzypce dla puzonu i zaraz potem został wylany z konserwatorium. Ożenił się, wyprowadził do Ryśki na Białohorszcze, daleko, trzeba było iść kawał drogi od pętli tramwajowej. Ku zgrozie rodziny grał jazz i modne szlagiery z braćmi Langerfeldami, ostatecznie zamieniając sale koncertowe na bar Palais de danse w hotelu Bristol. Wtedy również i ją namówił, żeby spróbowała zaśpiewać z jazz-bandem. Uwielbiała to szaleństwo – światła, rytm, swoboda – The Jumpin’ Jive, Loch Lomond, Marie... Rodzice byli obrażeni, pryszczata jak ogórek hrabina Woroncewa, u której pobierała lekcje wokalistyki w Instytucie Szymanowskiego, dostałaby szczękościsku, gdyby ją zobaczyła na scenie w obcisłej sukni, czerwonej jak krew, wśród rozpalonych muzyką młodych mężczyzn. Potem Fabian zaczął występować na transatlantykach, dostał kontrakt na „Polonii”, przed samym wrześniem na „Piłsudskim”. Nie było go całymi miesiącami, przysyłał pocztówki z Dżakarty, Caracas, Montevideo – zewsząd takie same palmy, zachody słońca, białe żaglowce i ciemne tonie oceanów. Przywoził prezenty, najbardziej zapamiętała pantofle z krokodylej skóry, do nich krokodylową torebkę, puderniczkę, krokodylowe paski do zegarka i sukienki.

Co się z tym wszystkim stało? I z jej babskimi drobiazgami na konsolce, przy Skarbkowskiej 19? Z chłodnymi w dotyku, niklowanymi przyborami do manicure, ostatnim flakonem Soir de Paris, zapachem lat trzydziestych, ze szminkami w złocistych oprawkach, z chińską skrzyneczką na korale i broszki? Całą gorycz, całą wielką niesprawiedliwość życia odczuwa się poprzez tęsknotę do małych rzeczy.

W domu przyjęło się nie mówić głośno o sprawach brata, a samo imię „Fabian” wywoływało grymas zgorszenia na twarzy kucharki. Kiedyś pod drzwiami sypialni podsłuchała kłótnię rodziców, chodziło o zdrady, rzekome kochanki, podobno jedną w Rawie Ruskiej i drugą aż w Łodzi. Matka płakała, przekonywała, że to plotki, ojciec w kółko powtarzał nieswoim głosem: „Łajdus, łajdus, erotoman i łajdus!”. Innym razem ojciec walił o nocny stolik jakimiś papierami i ryczał w sposób zupełnie nielicujący z temperamentem filologa klasycznego: „Nie podpiszę! Nie zapłacę! Do gazet pójdę i ogłoszę, że nie ponoszę odpowiedzialności! Po nazwisku ogłoszę! Rozumiesz, Bubo, co ja mówię? Niech będzie skandal na całe miasto, psiakrew, a niech będzie! A my? Kogo myśmy wychowali, Bubo?”.

Nie napisała ani słowa, czysty papier zgniotła w kulkę, wrzuciła do wiadra przy zlewie. Poczuła nagły ucisk w piersiach i pieczenie policzków.

Przecież jednak bardzo chciała go zobaczyć, rzucić mu się na szyję, nieśmiało odgarnąć włosy – może teraz już siwe – jak wtedy, kiedy była młodą dziewczyną, a on starszym bratem, oschłym, wszechwiedzącym, budzącym nieśmiałość.

I powiedzieć, koniecznie powiedzieć, że ona tak naprawdę też nie ma dokąd wracać, że zrobił błąd, jeśli myślał inaczej. Że ich świat się rozpłynął. Że widocznie był z cukru.

Bayerową zastała jak zwykle w łóżku. Rozkudłana, w przepoconej koszuli, siedziała oparta o poduszki i utykała wokół siebie starą, zbitą kołdrę. Świeciła stojąca lampa z abażurem w kształcie lilii, ale w pokoju było ciemno od dymu. Z kąta ział gorącem elektryczny grzejnik, na drugiej połowie małżeńskiego łoża walały się książki bez okładek, poplamiony biustonosz, pusta ćwiartka po wódce i talerz z petem wetkniętym w resztkę tłuczonych kartofli. Niedopałków i popiołu było pełno wszędzie – w doniczkach, pod szafą, w szklankach i kieliszkach zostawionych byle gdzie – na zakurzonej etażerce, na radiu, które, od rana do nocy włączone, bełkotało coś niezrozumiale.

– Aaa, to ty, Wandzia – zahuczała Bayerowa ziewając. – Papierochy masz?

– Zaraz... Najpierw okno otworzę, przecież tu już nie można wytrzymać!

– „Tu nie można wytrzymać!” Masz ci los! „Tu” nie można! Nigdzie, kurwa jedna, już nie można! Nigdzie! Diabeł się zalągł! Jesteśmy prze! – zagrzmiał z łóżka oburzony bas.

Wanda opowiedziała o liście, o przyjeździe Fabiana, zapytała, czy mógłby na razie zamieszkać w pensjonacie, zanim postanowi, co dalej. Bayerowa łapczywie rozerwała paczkę żeglarzy, wydarła z niej kruszącego się papierosa i wetknęła do czarnej od smoły, szklanej cyfki. Wciągała dym, jak niedoszły topielec chwyta powietrze.

– Najlepiej popędź go – dyszała przez ciężkie, gryzące kłęby. – Na cholerę ci on? W ogóle, to kto normalny stamtąd wraca? Znowu będę miała ubeków na karku. Ty nie pamiętasz tego skurwysyna, co chodził i zaglądał w okna? Akurat wtedy serwety krochmaliłam, patrzę: łazi, za parapety łapie, podskakuje, ręce przykłada do szyby, zagląda. Szlag mnie trafił! Za kocioł, na taras i wszystko lu! – na ten ryży łeb! Że też tyle siły miałam! Uciekł, upierniczony w krochmalu, aż ciekło portkami. Od razu przyjechali. „Świadomie i z rozmysłem utrudniacie czynności operacyjne” – darł się na mnie ten gruby, z koalicyjką, ten Kurył, Czurył czy jak mu tam, co jego stary przed wojną miotły kręcił na targu końskim. A ja: „Co utrudniamy? Jakie operacyjne? Gruszki mi, kurwa jedna, kradł!”. Ten do mnie z kajdankami: „Przeszkadzacie w wypełnianiu obowiązków władzy ludowej!”. A ja: „To władza ludowa ludowi gruszki podpierdala?”. Drugi jakiś: „Kobieto! Zaatakowałyście czynnie organy bezpieczeństwa publicznego!!”. „My? My zaatakowałym czynnie? Organ gruszki kradł!”. Nic mi wtedy nie zrobili, ale za tydzień zabrali pozwolenie na obiady domowe. A ty zresztą rób, jak uważasz. Żeby tylko co zapłacił. I tak wszystko stoi puste, licencji już nigdy nie dostanę, na wiosnę albo kwaterunek wejdzie, albo w cholerę zabiorą i won, do przytułku, do Aleksandrowa.

Poprosiła jeszcze, żeby Bayerowa dała bratu pokój po Reichmanie, bo tylko tam zostały jakie takie meble, jest także ostatni w tym domu dobry piec.

Tamta spojrzała na nią jak bazyliszek, zawahała się przez chwilę, ale machnęła ręką, zwlokła tłuste cielsko z łóżka i poczłapała do drugiego pokoju. Tam otworzyła gablotkę, która kiedyś wisiała w recepcji, i niechętnie podała Wandzie klucz z wypolerowaną gałką, oznaczoną numerem „4”. Potem biegiem wróciła pod kołdrę, sycząc: „Zimno, zimno!”.

– Wandzia, a może ty byś jutro gdzieś chociaż jakiś jarzębiak dostała? Diabeł się zalągł. Serio. Sama widziałam, wczoraj, przedwczoraj latał, kurwa jedna, po ogródku! Patrz – podniosła do światła strzęp „Gazety Pomorskiej” – chwalą się, że sputnika wystrzelili, a nikt już nie pamięta, co znaczy Martell, Bacardi czy choćby głupia whisky albo zwyczajny gin Gordona. Z całego smaku tylko litery zostały, człowiek może najwyżej sobie posylabizować. W dupie mam taki ustrój! Jesteśmy prze! Każden jeden – prze!

Jesienne dni zaczęły nagle pędzić jak szalone. Zawsze o tej porze roku coś rwało się w niej i strzępiło. Przestawała rozmawiać z ludźmi, nad spróchniałymi zębami pacjentów marzyła tylko, żeby już wrócić do domu, kupowała po drodze wszystkie tygodniki, jakie były w kiosku. Zamykała się, nigdzie nie wychodziła, wieczorami drzemała pod kocem albo bezmyślnie kręciła gałką radia, którego magiczne oko mrugało zielonym światłem w mroku pokoju jak fałszywa gwiazda. Teraz nie mogła usiedzieć na miejscu. Przede wszystkim – postanowiła wreszcie uszyć sobie garsonkę z szarej gabardyny od Fabiana i zupełnie zapominając o atakach bólu, pełna euforii jeździła popołudniowym pociągiem na przymiarki do krawcowej do Torunia. Zdobyła dwa adamaszkowe komplety pościeli, musiała po nie jechać do Bydgoszczy; znajoma dentystka dzwoniła, że będzie dostawa w pedecie. Zbiegiem okoliczności napatoczył się również kierownik składu opałowego, przyszedł z obwiązaną gębą i ropniem pod prawą dolną siódemką – załatwiła półtorej tony węgla, który na dodatek za darmo zwalili jej do piwnicy. Wyniosła na śmietnik stertę spranych ręczników, zmatowiałe szklanki, wyszczerbione talerze, rudziejące, pokrzywione widelce i łyżki. Kupowała nowe, jeśli tylko zobaczyła w sklepie, bez zastanowienia, na łapu-capu, byle błyszczały i pachniały nowością – jakby chciała koniecznie przekonać Fabiana, że jej życie nie jest takie, jakie jest naprawdę.

Przygotowywała też pokój. Na co dzień nie pamiętała o istnieniu hotelowego pawilonu o osiemnastu pustych pomieszczeniach, do których miesiącami nikt nie zagląda i których strzegą jedynie od dawna nieoliwione zamki i pourywane żaluzje. Przechodziło się tam przez hol pełniący kiedyś także rolę sali jadalnej. Zaginął już wszelki ślad po stolikach, dawne główne wejście do pensjonatu zabito deskami, pod jedną ścianą stał odwrócony kontuar recepcyjny z mosiężnym dzwonkiem, pod drugą wiekowe, obdrapane pianino, którego Bayerowa nie zdążyła jeszcze sprzedać, jak większości sprzętów ze swojego zakładu.

Pokój Reichmana znajdował się na piętrze, po lewej stronie. Prowadziły tam trzeszczące drewniane schody do połowy zarzucone rulonami starych chodników, grudkami ziemi doniczkowej, jakimiś wyschniętymi badylami zapakowanymi w gazety. Drzwi, jako jedyne, były zamknięte na klucz. Inne, uchylone albo nie wiadomo czemu zdjęte i oparte o framugi, odsłaniały kompletnie ogołocone wnętrza z odłażącymi tapetami, brudną podłogą, zalegającym smrodem kocich sików.

„Co się dzieje w takich od dawna opuszczonych miejscach? Przecież nic nie powinno się dziać. Wszystko stoi w bezruchu. Nawet czas nie płynie, skoro nikogo tam nie ma. Nikt niczego nie używa, nikt niczego nie bierze do rąk, nie niszczy, nie psuje. A jednak wystarczy, że zabraknie ludzi – i tapety same się odklejają od ścian, podłoga sama zaczyna gnić, szyby mętnieją, rozsychają się niedotykane meble. A może to dowód na naszą boskość?” – roześmiała się do własnego odbicia w zakurzonym lustrze na korytarzu.

O Reichmanie słyszała coś niecoś ze zdawkowych napomknień Bayerowej i z opowieści Sztorbeckiej, praczki, która kiedyś również sprzątała w pensjonacie. Przyjechał z Warszawy, pierwszy raz w trzydziestym drugim albo trzecim, chyba pacjent profesora Grucy; cierpiał na kręgosłup. Trafił tu przypadkowo, podobno przez dorożkarza. Potem przyjeżdżał na długo, na wiele miesięcy, pod koniec właściwie zamieszkał na stałe. Był ponoć poetą i dziennikarzem, pisywał do tygodników – chociaż nie przypominała sobie z tamtych czasów takiego nazwiska. Co rano chodził na zabiegi lecznicze, później zamykał się i pracował, wieczorem szedł do Europy, po drodze wysyłał zawsze kilka listów. Podobno często pił, sprowadzał kobiety: „Żadne jakieś tam, prosz pani, marmuzele!” – skrzeczała podekscytowanym szeptem Sztorbecka. – „To porządny człowiek był! Same bogate kurachy, małżonki poważnych panów na stanowisku! Starczyło, że jedną taką wytrachał, a perfumem francuskim za sto pięćdziesiąt złotych, prosz pani, w całym domu tydzień pachniało!”

Na tym tle dochodziło podobno do scysji z Bayerową, ale regularnie płacił, był źródłem stałego dochodu, bo zostawał także na zimę. Zajmował też najdroższy pokój, ponoć najlepszy w całym kurorcie, z oddzielną ubikacją. Drugiego września, w sobotę, kiedy jeszcze chodziły pociągi, zapowiedział, że jedzie do Warszawy „rozejrzeć się, co i jak” i wróci za parę dni. Nigdy nie wrócił. Bayerowa zamknęła pokój, niczego nie ruszając. Nie wpuszczała tam innych gości, potrafiła go uchronić nawet wtedy, gdy obydwa piętra zajmowali oficerowie Waffen-SS. Tylko raz po wojnie, kiedy pensjonat jeszcze działał, przez kilka tygodni mieszkała tam jakaś jej krewna.

Przekręciła klucz. Otoczył ją zastały półmrok, przesycony odorem starych butów, zetlałego materiału i wilgotnego kopciu z pieca. Od lat nikt tu nie sprzątał. „Jeżeli czas ma jakąś naturalną woń, to chyba właśnie taką. Czas śmierdzi!” – przemknęło jej przez myśl. Odsunęła ciężką i sztywną od brudu zasłonę. Chwilę szarpała się z klamką, wreszcie szeroko otworzyła drzwi na balkon, gdzie wiatr nawiał brunatnych liści. Za zmurszałą drewnianą barierką sterczały gołe czubki drzew owocowych, dalej widać było dachy i kominy, jeszcze dalej – szczyt tężni z wieżyczką i gontowym okapem.

Nie wchodziła tu nigdy przedtem, dlatego długą chwilę stała na środku skrępowana. Najpierw zajrzała do wielkiej szafy z lustrem. Wisiało tam kilka ubrań starannie zabezpieczonych przed molami, w gumowanych pokrowcach, do których czyjaś ręka włożyła jeszcze niedawno świeże paczuszki lawendy i pęczki bagna. Wyżej leżały męskie kapelusze, zdefasonowane, dobre chyba już tylko dla strachów na wróble. Na granatowym suknie biurka przysuniętego do parapetu odciskał się jeszcze okrągły ślad po lampie, stała też popielnica z grubego szkła, a w niej złożone, martwo patrzące w sufit okulary. Resztka atramentu skamieniała na dnie firmowego kałamarza Watermana, stalówki na podstawce zardzewiały.

„Lata płynęły, słońce wschodziło i zachodziło, zwycięzcy burzyli świat, kłamali i zabijali, kogo chcieli, a tej buteleczki nikt nawet nie dotknął, nie przesunął ani o milimetr. Zwycięzcy zmieniali granice, wypędzali z domów, znowu kłamali i znowu zabijali, a tu atrament wysychał sobie zacisznie i po cichutku, a stalówki rdzewiały spokojnie na nieporuszonej kupce”. Ugryzła się w język. „Ale ja jestem egzaltowana! Po co takie myśli? Lepiej w ogóle nie myśleć”.

Obejrzała biblioteczkę. Mebel rozsadzało od wewnątrz mnóstwo książek, przede wszystkim tanich, znajomych wydań Roju, upchanych bez ładu i składu – Marczyński obok Flauberta, Żywoty pań swawolnych przy wierszach Deotymy. Na dolnej półce grube periodyki, spiętrzone numery „Pamiętnika Warszawskiego” w ziemistych okładkach, zeszyty „Skamandra”, jakieś inne pisma. Pod przeciwległą ścianą stało łóżko bez pościeli, obok były drzwi do ubikacji, skąd śmierdziało stęchlizną i gdzie nad umywalką znalazła wyschnięte mydło do golenia oraz pudełko skamieniałego pudru firmy doktora Lustra. Kiedy z trudem, przez ścierkę, odkręciła zardzewiały zawór, woda, jakby drwiąc sobie z upływu czasu i wojennej gehenny ludzkości, zwyczajnie zabulgotała i z sykiem popłynęła do spłuczki.

Najpierw napaliła w piecu. Na początku dymił, szczapy nie chciały się zająć, ale zaraz potem „złapał cug” i w pokoju zrobiło się inaczej; ciepło przywróciło chęć do życia. Kaszląc, usuwała pokłady kurzu, ściągała pajęczyny, trzepała na balkonie bordowy fotel, wietrzyła siennik. Kurz wrósł w powierzchnie mebli, trzeba je było zmywać, tak samo podłogę, którą przez kilka dni szorowała wielokrotnie proszkiem, wykręcając ze szmat czarną posokę i zdzierając dwie szczotki ryżowe. Spod łóżka i szafy wygarnęła pół wiadra mysich bobków, jakieś ścinki, kłaki, guziki, pożółkły, zmięty telegram z tekstem: „Nie przyjadę, nie czekaj”, a nawet niecierpliwie rozerwany papierek po olla – „specjalnościach gumowych”, jak reklamował kiedyś te miłosne akcesoria magazyn „Światowid”. Gdzieś we Włocławku zdobyła nowe firanki, postawiła na biurku wazon z chryzantemami. Uciekając od myśli o tym, jak to będzie, kiedy Fabian przyjedzie, jak go powita, co mu powie, o czym będą rozmawiali pierwszego wieczoru – pastowała i froterowała. Pokój nareszcie zaczął pachnieć i oddychać.

W dzień przyjazdu wzięła wolne. O szóstej rano, przerażona, że może nie starczy jej jedzenia, stanęła jeszcze w kolejce do mięsnego. Udało jej się złapać ostatni kawał dobrego, chudego baleronu i dwa kilo schabu z kością. Na trzynastą była umówiona do fryzjera, do Tomaszewskiego naprzeciw Sienkiewiczówki. Kiedy wróciła, zmyła i polakierowała paznokcie, jeszcze raz pomalowała usta i brwi. Potem ustawiła talerze, przelała do jednej karafki ratafię, a do drugiej wyborową, włożyła nowy kostium, usiadła w kuchni i czekała, zerkając na tarczę budzika i bębniąc palcami o ceratę. Próbowała czytać ostatni „Przekrój”, fragmenty Dziennika stewardessy Alicji d’Unienville, ale nie mogła nic zrozumieć. Wreszcie nie wytrzymała, ubrała się i wyszła.

Zostało sporo czasu. Było zimno, zanosiło się na śnieg, idąc ciemnymi ulicami, dygotała pod futrem.

Pociąg się spóźniał, nie wychodziła więc na peron, stanęła w okrągłym dworcowym holu nakrytym kopułą jak bazylika i zacisnęła palce na pasku torebki. Roztrzęsiona, przestępowała z obcasa na obcas.

„Jezu, Jezu, co mu powiedzieć na przywitanie? Jak się zachować? Czy w ogóle coś przejdzie jej przez gardło? Czy trzeba wzruszająco, że tęskniła, chociaż naprawdę nie tęskniła, że dopiero teraz skończyła się dla niej wojna? Albo jak na filmach, od razu o ich nieszczęściu, o rodzicach, o samotnych latach? Czy wystarczy tylko: «Dobrze, że już jesteś»? A może po prostu: jaką miał podróż, jakby zwyczajnie przyjeżdżał w odwiedziny ze Skierniewic, z Olsztyna, skądkolwiek? Albo wybuchnąć śmiechem na całą gębę, wrzasnąć: «Kopę lat!», i że ten czas, że ten los to starzy złodzieje i łobuzy, ale my ich mamy gdzieś, nic się nie zmieniliśmy i ni cholery się nie boimy!”

Tymczasem dochodziła siódma, ziemia zadrżała i osobowy z wagonami poznańskimi, planowy przyjazd 18.21, wjechał na stację. Serce skoczyło pod gardło.

Wysypała się gromada podróżnych. Jacyś uczniowie czy studenci, ludzie wracający z pracy, teczki, siatki z zakupami, kilkoro wystrojonych, zdezorientowanych kuracjuszy.

Zauważyła Fabiana, dopiero kiedy spojrzała w przeciwną stronę. Wysoki, dwa razy tęższy niż wtedy, gdy widziała go ostatni raz. W długim, ciemnym płaszczu i wielkim bretońskim berecie stał obok potężnej walizy, sterty toreb i futerałów, wyciągał szyję, patrzył nad głowami przechodzących. W obłokach pary spod kół lokomotywy wyglądał, jakby wychodził z mgły.

Zobaczył ją, poznał, zrobił krok do przodu – ale ona pierwsza rzuciła się biegiem, dopadła go zachłannie, objęła, przytuliła mocno twarz do kłującego policzka.

Łamiącym się głosem wykrztusiła:

– Czyś ty zwariował!!?

II

Ledwo zmieścili bagaże w dorożce. Pojazd ruszył, siedzieli obok siebie sztywni i spięci. Chociaż w świetle nielicznych latarń nie było widać niczego, Wanda nerwowo objaśniała: „O, o, popatrz, Teatr Letni, drewniany, drugi taki jest podobno tylko w Biarritz. Czasem świetne sztuki grają, w lipcu, w sierpniu przyjeżdża Eichlerówna, Dymsza, raz nawet Cybulski przyjechał, występował w Śnie nocy letniej, a może w Życie jest snem, nie pamiętam... Popatrz, tu popatrz! park Zdrojowy, pijalnia wód, a za nią jest muszla koncertowa. Zobacz, jak tu ładnie, tu są te słynne tężnie!”.

Fabian posłusznie spoglądał w ciemność, potakiwał i odpowiadał: „Rzeczywiście, rzeczywiście” albo „Tak, tak, słyszałem, słyszałem”.

Przed pensjonatem dorożkarz zakomunikował, że nie ma gdzie uwiązać konia i że go noga boli na „przygurbiu”, więc nie zlazł nawet z kozła, popalał sobie papierosa, a walizki i torby musieli wnosić do domu sami. Nie wiedząc, co do siebie mówić, gdy mijali się na ciemnej, zabłoconej ścieżce, za każdym razem powtarzali troskliwie i w różnych tonacjach: „Uważaj”, „Uważaaj”, „Uważaaaj!”.

Wreszcie dorożka odjechała, trzeba było wejść do środka.

Wanda pchnęła lekko Fabiana przez drzwi swojego jedynego pokoju i bąknąwszy „herbatę nastawię”, przemknęła do kuchni. Speszona, czekała nad prymusem, aż zacznie parować. Bała się odwrócić głowę, przysunęła ręce do spirytusowego płomyka w nadziei, że nie będą się trzęsły, ale i tak czuła wypełniającą ją po brzegi lodowatą ciecz.

Fabian nie wytrzymał i po paru minutach wsunął się za nią.

Nareszcie zobaczyli się w pełnym świetle. Patrzyli, milcząc, co chwila uciekali oczami w bok. Wreszcie on pierwszy przełknął ślinę.

– A... gazu tu nie masz? Tak na westfalce się mordujesz? – pytał, wskazując płytę kuchenną i wiadro z węglem obok.

– Trudno, można przeżyć... Zresztą, mało gotuję, w sanatorium jem.

– A... – rozglądał się bezradnie. – A... wodociąg dobry? Nie cieknie?

Chwycił kawałek mydła leżący przy zlewie, odkręcił kran, machinalnie zaczął myć ręce. Podała mu czystą ścierkę.

– Sama naprawiłam. Tylko uszczelek nie można dostać, musiałam wycinać z takiej gumki od butelki.

– A... No bo jakby coś... tego, to ja, wiesz, też... tego. Takie rzeczy też tam robiłem. W końcu mosiądz to mosiądz – kran mosiężny, trąbka mosiężna...

I znowu zamilkli, na zmianę podnosili na siebie wzrok i zaraz spuszczali głowy. Słowa się nie kleiły, nie przystawały, a tych, które by przystawały, nie można było znaleźć.

Nagle spotkali się spojrzeniami, oboje naraz parsknęli śmiechem i jeszcze raz zaczęli się ściskać, jak na dworcu.

– Ależ ty pachniesz pięknie! Wodę kolońską masz taką jakby korzenną, tak jakby goździki. Tak – goździki i tytoń... Uważaj, kobity cię tu zjedzą, żadna się nie oprze – paplała prędko, żeby w ogóle cokolwiek mówić.

– Życie to, mimo wszystko, koszmarna szmira. Najgłupszy refrenista by nie wymyślił – wycedził Fabian, krzywiąc usta.

Na dobre rozgadał się dopiero przy stole.

– Jak ty się nauczyłaś gotować! Coś podobnego! Ty – przy patelniach i brytfannach? Kto by pomyślał! Co by twój Karol na to?

– Różnych rzeczy się nauczyłam. Było trochę czasu.

Wciągnął z lubością parę unoszącą się znad półmisków i potężnie westchnął.

– I to naprawdę – ty to wszystko?

– Nie mam kucharki.

– Nie, kucharki nie. Ale myślałem, że może chociaż służącą. Co to za pani doktor bez służącej? Teraz ja będę twoją służącą.

Po paru kieliszkach zapijanych herbatą próbował żartować. Rozgryzał brunatną, szorstką skórkę schabowego, miażdżył zębami miąższ, który akurat był taki, jaki powinien – słonawy, miękki, ale nie do końca wysmażony, rozlewający się w ustach – i cmokał głośno: