Festiwal - Andrzej Dziurawiec - ebook + książka
PROMOCJA

Festiwal ebook

Andrzej Dziurawiec

4,1
31,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Makabryczne zbrodnie i gorączkowe śledztwo – Andrzej Dziurawiec zabiera czytelników w szaleńczy pościg ulicami Warszawy. Mroczna i krwawa kontynuacja Bastarda!

W starej destylarni, gdzie dwa lata temu zakończyło się śledztwo Szuberta i Szumana w sprawie seryjnego mordercy, ponownie odnaleziono zwłoki. Miejsce, data i powiązania ofiary z zamordowanym Adamem Wellmanem wzbudzają w Szumanie niepokój, że w stolicy grasuje kolejny groźny przestępca. Sława zabitej kobiety, guru feministek i gwiazdy feministycznego festiwalu Waginalia, nie ułatwia policjantom pracy. Tymczasem Szubert odkrywa, że ofiara była matką jego przyjaciółki i kochanki Havy. Emerytowany glina musi znaleźć mordercę, zanim ten dopadnie Havę. Stawką jest bowiem nie tylko życie kobiety, ale i Szuberta. Na drodze stoi mu jednak Szuman. Powiedzieć, że od czasu feralnego śledztwa mężczyźni nie pałają do siebie miłością, to mało. A choć pozornie ich cele wydają się zbieżne, w rzeczywistości nie mogłoby ich dzielić więcej.

O Bastardzie:
Dziurawiec umie pisać! Konstrukcji scen powinni się od niego uczyć początkujący pisarze. Wiadomo, scenarzysta. Przemawia najczystszym obrazem, rzecz w polskiej prozie równie rzadka jak kurze zęby.
Marta Guzowska, ZbrodniczeSiostrzyczki.pl,

Jedynie nieliczni chcą i potrafią skroić wielowątkowe intrygi, pełne przeplatających się opowieści. Ta sztuka udała się Andrzejowi Dziurawcowi […].
Robert Ostaszewski, RobertOstaszewski.bloog.pl


Andrzej Dziurawiec (ur. 1953) – polski scenarzysta filmowy, pisarz i poeta. Absolwent UW i PWSTFiTv w Łodzi. Autor scenariuszy m.in.: Karate po polsku, Zakład, dramatów Czarny Punkt, Trumna nie lubi stać pusta. Publikował m.in. w „Poezji”, „Nowym Wyrazie”, „Kulturze”, „Życiu” i „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Napisał cykl opowiadań Późny Gomułka, wczesny Gierek (2009) i thriller Bastard (Wydawnictwo W.A.B. 2013), rozpoczynając tym samym cykl, którego kontynuacją jest Festiwal.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 534

Oceny
4,1 (8 ocen)
4
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ANDRZEJ

DZIURAWIEC

FESTIWAL

Copyright © by Andrzej Dziurawiec, MMXVII

Wydanie I

Warszawa MMXVII

Basi, kobiecie mojego życia

Kobiecości w hołdzie

Część IKsiężniczka ułomna

Wydawało mi się, że nie mam powodów, by narzekać na swoją wyobraźnię, w końcu żyję z niej od kilku dziesięcioleci. Okazało się jednak, że miałem o niej przesadne mniemanie. Festiwalu Cipki nie potrafiłbym wymyślić. Być może przez te wszystkie lata moja wyobraźnia błąkała się po niewłaściwych rejonach. Tym większe słowa uznania dla dziewcząt z Boyówek Feministycznych (https://web.facebook.com/Boyowki-Feministyczne-135277846526778/?fref=ts), autorek i organizatorek Dni Cipki.

http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34889,7642485,Pierwsze_oficjalne__Dni_Cipki__juz_w_kwietniu.html

http://www.newsweek.pl/galerie/dni-cipki-2012-zdjecia-z-dni-cipki,90982,1,1.html

Dni Cipki odbywały się w Warszawie w latach 2010–2012. Cieszyły się zrozumiałym powodzeniem.

Organizatorkom pragnę najserdeczniej podziękować. Zawdzięczam im inspirację. Bez nich nie powstałaby ta powieść.

Konstruując program powieściowego Festiwalu, wzorowałem się na programie zrealizowanym podczas rzeczywistych Dni Cipki.

Od Boyówek zapożyczyłem nie tylko piękną ideę i wzorcowy program, ale również adres ich siedziby na ulicy Nowolipki, którą przezabawnie przechrzciły na „Nowocipki”.

(https://web.facebook.com/dni.cipki/photos/ms.c.eJwzNDA0NTA3MzI1MrUwNDEyttQzhIuYGRqgixiZWKKJmBqjqzE3AokAACC5Edc~-.bps.a.10150762524959239.424015.352278354238/10150762526249239/?type=3&theater).

Próbowałem znaleźć równie dowcipny ekwiwalent, niestety, moja wyobraźnia znowu zawiodła.

Natomiast wszystkie występujące w powieści postaci powstały w wyobraźni autora i nie mają żadnych odpowiedników w rzeczywistości. Również opisane przeze mnie zdarzenia nigdy nie miały i nie mogłyby mieć miejsca. Ewentualna zbieżność zdarzeń, osób i miejsc z realnie istniejącymi jest dziełem niezamierzonego przez autora przypadku.

Nie są natomiast przypadkowe wymienione w powieści książki, filmy i performance’y. Wszystkie autorki, poza wymyśloną przeze mnie Sophią de Lamballe, istnieją naprawdę, a ich dzieła to klasyka współczesnej literatury i sztuki feministycznej.

Pragnę bardzo wyraźnie podkreślić, że Festiwalnie jest tekstem publicystycznym. Nie jest nawet „powieścią z tezą”. Jest po prostu powieścią.

Życzę miłej lektury…

Andrzej Dziurawiec

Uroczystości inaugurujące Międzynarodowy Festiwal Cipki WAGINALIA 2014 przebiegały bez przeszkód. Pomimo to inspektor Szuman cierpiał. Cierpiał w wypełnionej do ostatniego miejsca sali koncertowej Filharmonii Narodowej.

Księżniczka siedziała dwa rzędy za nim, obserwowała, jak inspektor się wierci i jak żona spogląda na niego karcąco. Szuman zignorował spojrzenie żony. Przyzwyczaił się. Od lat inaczej na niego nie spoglądała. Księżniczka patrzyła na policjanta inaczej. Duży, ponury, nieco niechlujny. Męski. Często o nim ostatnio myślała. Wiedziała, że wkrótce to on będzie myślał o niej. Że gra już się rozpoczęła, choć on jeszcze o tym nie wiedział.

Pan Prezydent Rzeczpospolitej wygłosił kilka sympatycznych zdań, pani Prezydent Warszawy dołożyła kilka następnych. Komendantka Zjednoczonych Boyówek Feministycznych podziękowała obojgu oraz licznym sponsorom, po czym zaprosiła zgromadzonych na niezwykły wieczór.

Albowiem na inaugurację festiwalu wybrano utwór naprawdę niezwykły: 2012. Kantata na orkiestrę symfoniczną, chór mieszany i tenor bohaterski. Odnalezienie tej partytury stało się światową sensacją. Nawet najwybitniejsi znawcy twórczości Mistrza z Le Mans nie przypuszczali, że zajmował się on również komponowaniem dzieł muzycznych. Był znany i podziwiany za swoje genialne obrazy. Przez czterdzieści sześć lat z żelazną konsekwencją nanosił na płótno kolejne liczby. Doszedł do sześciu milionów! Malkontenci (gdzież ich nie brak?!) narzekali wprawdzie na pewną… hm… monotonię jego prac. Jakże niesprawiedliwie! Ignorowali oczywisty dla znawców fakt, że w ciągu swej drogi twórczej Mistrz stopniowo rozjaśniał barwę tła. Zaczynał od czarnego, by po sześciu latach zacząć odważnie eksperymentować z szarym, a po kolejnych czterech dekadach dojść do jasnoszarego, niemal białego! Jakby tego było mało, każdemu z obrazów towarzyszyło aktualne zdjęcie Mistrza!

Zostawmy malkontentów, powróćmy do wypełnionej przez tysiąc siedemdziesięciu melomanów sali Filharmonii Narodowej. Na scenie też było tłoczno. Ponad dwustu muzyków zajmowało miejsca. Publiczność czekała w napięciu.

Muzycy zajęli już miejsca. Dyrygent, tenor bohaterski, za nimi orkiestra w pełnym składzie, z tyłu chór. Mieszany. Na sali cisza. Dyrygent uniósł batutę, tenor wziął głęboki oddech, sekcja smyczków uniosła smyczki, a perkusista filcową pałeczkę… Dyrygent zamarł w bezruchu. Widzowie wstrzymali oddechy. Dyrygent podał rytm. Perkusista uderzył w gong, smyki uderzyły smyczkami w pulpity. Tenor rozpoczął. Uroczyście, z namaszczeniem: jeden… dwa… trzy…

Przez następne trzy, cztery minuty, czyli do końca pierwszej setki, nie działo się nic szczególnego. Tenor recytował, smyczki uderzały w pulpity, słuchacze słuchali. Tylko Szuman wzdychał, sapał i wiercił się coraz bardziej. Jego żona była dziennikarką muzyczną, sama sobie zgotowała ten los, ale on był niewinny! Za jakie grzechy musiał tego słuchać?!

Po kwadransie, gdzieś tak na początku czwartej setki, do Szumana dołączyli mniej wyrobieni słuchacze. Prawdziwi melomani trwali w należnym skupieniu. Ale po półgodzinie nawet oni zaczęli zdradzać pewne oznaki znużenia.

Tymczasem tenor bohaterski udowadniał, że zasługuje na swój zaszczytny przymiotnik. Melorecytował bez chwili wytchnienia: sześćset jedenaście… sześćset dwanaście… sześćset trzynaście…

Inspektor Szuman bez trudu domyślił się dalszego ciągu utworu. W końcu był detektywem. Pozostali mieli jeszcze złudzenia.

Osiemset czterdzieści siedem… osiemset czterdzieści osiem… osiemset czterdzieści dziewięć… Powoli nawet najwięksi twardziele zaczęli mięknąć. Z każdą kolejną liczbą coraz dobitniej docierała do nich okrutna prawda: w swej kompozycji Mistrz był równie konsekwentny i bezkompromisowy, jak w pracach malarskich. Zmiłowania nie będzie.

Melancholijne dźwięki Marzenia Schumanna eksplodowały niczym wystrzał. Szuman z kamienną miną odczekał kilkanaście sekund. Najbliżej siedzący stracili znaczący fragment Kantaty. Konkretnie: osiemset sześćdziesiąt cztery, pięć i sześć. Ci bardziej przenikliwi potrafili odtworzyć część zagłuszoną przez sygnał komórki. Szuman wydobył wreszcie aparat, odebrał połączenie. Nie zwracał uwagi na donośne syki zgorszonych melomanów. Słuchał przez chwilę, potem rzucił wieloznaczne „o kurwa!” i zaczął przedzierać się do wyjścia. Księżniczka odprowadziła go wzrokiem. Uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, dlaczego musiał wyjść, wiedziała, jak spędzi tę noc.

Dla Szumana część artystyczna festiwalu właśnie się skończyła. Rozpoczął się zupełnie inny festiwal. Festiwal bestialstwa.

Jej festiwal!

* * *

Pierwsza

Dzień pierwszy. Piątek, 6 lipca

Z programu MFC WAGINALIA 2014:

Uroczyste otwarcie Międzynarodowego Festiwalu Cipki WAGINALIA 2014

KONCERT INAUGURACYJNY:

2012. Kantata na orkiestrę symfoniczną, chór mieszany i tenor bohaterski

Filharmonia Narodowa, ul. Jasna 5

godzina 19.00

„Krwawy szlak”

Fabryka Likierów i Wódek Gatunkowych, przed wojną własność książąt Soltan-Puńskich, od ćwierć wieku popadała w ruinę. Niegdyś najnowocześniejsza w Polsce, teraz była warta tyle co złom. Natomiast teren, który zajmowała, niemal w centrum warszawskiej Pragi, wart był fortunę. Po tragicznej śmierci ojca fabrykę odziedziczyła Hava Wellman. Nie miała ani siły, ani ochoty się nią zajmować. Sprzedała Fabrykę, a w zasadzie roszczenia do niej, Salomonowi Weissowi. Salomon zamierzał wybudować tu osiedle. Kiepska koniunktura spowodowała, że wstrzymał inwestycję. Miał dopiero osiemdziesiąt pięć lat, nie widział powodu, żeby się spieszyć. Przeczekał już potężniejsze kryzysy. Był człowiekiem przewidującym, ale nie przewidział, że fabryka stanie się atrakcją turystyczną… Hale nadal stały puste i nadal zaszczytną funkcję stróża pełnił pan Kazimierz Broda. Miał prawie siedemdziesiąt lat i po zmroku nigdy nie wychodził ze stróżówki.

Autokar Warszawskiego Towarzystwa Wycieczkowego „Krwawy szlak” zdążył przed zmrokiem. Stróż otworzył bramę, zainkasował niewielkie honorarium i pospiesznie wrócił do swojej kanciapy. Nie dość, że znowu padał deszcz, to jeszcze w radiu nadawano właśnie Koncert Życzeń. Pan Kazimierz wciąż miał nadzieję, że ktoś kiedyś prześle mu życzenia…

Autokar wjechał na teren fabryki. Siedząca obok kierowcy pani Monika, przewodniczka i właścicielka WTW „Krwawy szlak”, ujęła mikrofon.

– No i na zakończenie mamy dla państwa prawdziwy rarytas. Jesteśmy w dawnej fabryce wódki. Kiedyś produkowano tu cieszącą się uznaniem w całej Europie wódkę Książęcą. Taką miała nazwę, gdyż fabryka była własnością prawdziwych książąt. Legenda głosi, że byli oni w prostej linii potomkami przerażającego Czyngis-chana.

Na hasło „Czyngis-chan” japońscy uczestnicy wycieczki wyraźnie się ożywili. Zaczęły pstrykać aparaty fotograficzne. Choć prawdę mówiąc, nie bardzo było co fotografować. Zrujnowane zabudowania fabryczne były takie same jak wszędzie na świecie. Owszem, miały swój koloryt, ale raczej trudno się spodziewać, by ów koloryt uchwyciły japońskie idiotenkamery.

Pani Monika dzielnie próbowała przebić się przez trzask kilkunastu aparatów.

– Dokładnie dwa lata temu ta hala stała się miejscem przerażających wydarzeń. Doszło do strzelaniny między agentami obcych wywiadów. Jeden z nich pozostał tu na zawsze… To znaczy niezupełnie na zawsze, bo przewieziono go rzecz jasna do kostnicy, skąd, wyobraźcie sobie państwo… został uprowadzony. Tak, tak, dobrze państwo usłyszeli, zwłoki tego agenta, prawdopodobnie izraelskiego, zostały uprowadzone z kostnicy! Ale to jeszcze nic! Kilkanaście dni później dokonano tutaj najbardziej przerażającej i tajemniczej zbrodni tego stulecia…

Rok temu Monika miała czterdzieści dziewięć lat i świadomość przegranego życia. Jej kariera dziennikarska skończyła się definitywnie głośnym procesem o zniesławienie, dorosłe dzieci wyprowadziły się z domu, mąż odszedł. Żeby chociaż do młodszej… Monika nie poddała się. Szukała, znalazła. Pomysł podsunęła jej zbrodnia w fabryce. W tej fabryce. WTW „Krwawy szlak” było jej autorskim pomysłem. Z tego co wiedziała, absolutnie oryginalnym, pierwszym w kraju, a być może i w całej Europie. Postanowiła organizować wycieczki szlakiem najbardziej głośnych warszawskich zbrodni. Pomysł spotkał się z nadspodziewanym odzewem. Chętni zapisywali się z wielodniowym wyprzedzeniem. Coraz częściej pojawiali się też klienci zagraniczni, dzisiaj kilkunastu Japończyków. Wycieczka startowała w Lesie Kabackim, na polanie, na której kilka lat temu zamordowano znaną obrończynię praw lokatorów. Spalono ją żywcem. Do dziś nie wyjaśniono tej zbrodni, a trzy lata później w pobliżu znaleziono kolejne zwęglone ciało, tym razem młodego mężczyzny. Wycieczkowicze byli poruszeni. Radośnie uśmiechnięci pozowali do zdjęć na miejscu tragedii. Później jeszcze kilka następnych naznaczonych krwawymi zbrodniami lokalizacji w Warszawie i okolicach i przerwa na obiad. Smaczny i pożywny posiłek zjedli w znanej restauracji na Woli, gdzie piętnaście lat temu zmasakrowano pięciu znanych gangsterów. Uczestnicy objazdu spożywali, słuchając z zainteresowaniem opowieści pani Moniki.

– Tuż przed trzynastą do lokalu wkroczyło trzech kilerów. Byli uzbrojeni po zęby. Minęli obsługę i przeszli do tej sali. Gangsterzy siedzieli przy tym stoliku… – Monika wskazała, przy którym. Teraz siedziały przy nim dwa japońskie małżeństwa w średnim wieku. Tłumacz przełożył słowa Moniki. Japończycy uśmiechnęli się miło. Monika odwzajemniła uśmiech, kontynuowała: – Zabójcy dali ognia z broni maszynowej, strzelby myśliwskiej i pistoletu. Padło ponad sto strzałów. Krew mieszała się z wodą z przestrzelonego grzejnika i spływała do talerzy z pierogami, które jeszcze przed chwilą jedli zamordowani….

Japończycy również jedli pierogi. Smakowały im.

Fabryka była ostatnim punktem programu. Autokar zatrzymał się przed destylarnią. Uczestnicy jeszcze nie wysiadali, na zewnątrz padało, a pani Monika nie skończyła swej opowieści.

– Tutaj, w tej hali, dawnej destylarni, dokonał swej ostatniej zbrodni najbardziej znany warszawski seryjny morderca. Jego ofiarą był turysta z Izraela. Morderca zabił i… sam zginął. Tak, proszę państwa, tutaj został zastrzelony. Do dzisiaj nie wiadomo, kto go zabił. Niektórzy podejrzewają, że zginął od kuli policyjnego snajpera. Ponoć wiele wpływowych osób nie chciało dopuścić do publicznego procesu. Zapraszam do środka.

Pani Monika wysiadła, za nią wysypali się z autokaru wycieczkowicze. Wrota destylarni były zamknięte. Ktoś je rozsunął. W środku panował półmrok, dlatego nie od razu zorientowali się, co widzą. A kiedy zorientowali się, w ruch poszły idiotenkamery. Nie przestały trzaskać nawet wtedy, gdy pani Monika straciła przytomność.

* * *

Rocznica

O blaszany dach hali dudnił deszcz. Od dwóch tygodni padało niemal bez przerwy. Wtedy panował upał, blaszana hala była rozgrzana niemal do czerwoności, ale i tak Szumanowi zdawało się, że przeżywa déjà vu. Ta sama ekipa dochodzeniowa, pewnie nawet reflektory oświetlające ogromną pustą halę są te same. I doktor Lazarus oglądający zwłoki. Na tym jednak podobieństwa się kończyły, przynajmniej tak się tej nocy Szumanowi wydawało…

Ofiara wisiała głową w dół na dwóch łańcuchach owiniętych wokół kostek i przymocowanych do żeliwnych dźwigarów. Hala miała z osiem metrów wysokości. Trzeba będzie sprawdzić, jak morderca tam się dostał, zanotował w pamięci Szuman.

Usta zaklejone czarną taśmą. Naga. Rozłożone ręce i nogi tworzyły niemal idealną literę X. Narządów rodnych nie było widać. Między nogami czerwona miazga. Zamiast piersi dwie krwawe plamy, od których strumień krwi popłynął do ust i jasnych, krótko przystrzyżonych włosów. Na posadzce pod zwłokami zebrała się wielka kałuża krwi. Ponoć do wszystkiego można się przyzwyczaić. Szuman nie przyzwyczaił się.

– Żyła, kiedy jej to robił – poinformował go Lazarus. Nawet on, obcujący ze śmiercią na co dzień, chodzący z nią pod rękę, był poruszony. Delikatnie odkleił taśmę. Rozchylił wargi ofiary. W jamie ustnej widoczna była treść żołądka.

– Zadławiła się własnymi wymiocinami…

Uważnie obejrzał oczy ofiary.

– Tak. Popękane naczynia krwionośne w gałkach ocznych. Charakterystyczne dla uduszenia. Straszna śmierć.

Szuman nie odpowiedział. Co miał odpowiedzieć? Nawet nie kazał szukać usuniętych części ciała ofiary. Ekipa była dobrze wyszkolona, wiedział, że i bez napomnień przeczeszą każdy centymetr destylarni i cały teren fabryki. Wiedział również, że najprawdopodobniej niczego nie znajdą. Tak jak nigdy nie znaleźli napletka Wojtka Glinki, pierwszej ofiary tamtego mordercy. Mordercy, który właśnie tu, w destylarni, zamordował swą ostatnią ofiarę. I tutaj zginął, obryzgując mózgiem i krwią Szuberta.

Inspektor miał serdecznie w dupie Szuberta i jego ochlapaną mózgiem twarz. Niepokoiła go symetryczność tych zbrodni. Naśladowca? Tylko tego im brakowało…

– Czas?

Lazarus przyłożył termometr do ciała, sprawdził temperaturę.

– Kilka godzin, co najmniej sześć. Ciało jest jeszcze ciepłe, dwadzieścia dziewięć stopni. W hali jest osiemnaście… Plamy opadowe na rękach, stężenie pośmiertne jeszcze nie ustąpiło. Już się do niej dobrały owady… – Mimo ruchu wokół ciała muchy nie chciały zrezygnować z posiłku. – Nic więcej na razie ci nie powiem.

Szuman spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga.

– Czyli przed szesnastą, w środku dnia. Bezczelny skurwiel!

– Sporo ryzykował. Tym bardziej że trochę czasu mu z nią zeszło. Myślę, że przynajmniej trzy kwadranse. – Doktor Śmierć krążył wokół zwłok, przyglądał im się niczym eksponatowi w Muzeum Bestialstwa. Na pewno gdzieś na świecie jest takie muzeum…

– Czterdzieści kilka lat, może pięćdziesiąt. Dziwne… – kontynuował Lazarus.

– Dziwne? Nie, dlaczego? Widok jak widok.

– Inspektor Szuman jak zawsze w dobrym nastroju… Udało ci się dzisiaj kogoś wyrzucić na bruk czy tylko zdegradować?

Wyrozumiałość dla podwładnych nie była mocną stroną Szumana… Pogodne usposobienie również. Był rzetelnym, uczciwym gliną i to chyba wszystko, co można by o nim powiedzieć dobrego.

– Co dziwne? – uciął Szuman.

– Wydaje się zadbana…

– A?

– Będę musiał jeszcze uważnie się jej przyjrzeć, ale wygląda na to, że jest totalnie au naturel.

– I bez twojego kiepskiego francuskiego widzę, że jest naga.

– Nie tylko. Wygląda na to, że ma naturalny kolor włosów, nie widać żadnych odrostów. Nie ma też śladów operacji plastycznych. No i nie ma depilacji intymnej, nawet nie przystrzygła sobie bikini. Pełny niedźwiadek!

– To takie dziwne?

– Szuman, kiedy ty ostatni raz widziałeś nagą kobietę?

– Dwa tygodnie temu. Miała siedemdziesiąt dwa lata i bardziej niż genitalia interesowały mnie jej rany kłute. Trzydzieści sześć, jeśli dobrze pamiętam.

– Trzydzieści osiem. Zięć chyba naprawdę jej nie lubił. Chcesz powiedzieć, że mój stół sekcyjny to jedyne miejsce twoich doświadczeń intymnych?

– Śmieszne. Bardzo. Można już ją zdjąć?

Lazarus pochylił się nad torsem ofiary. Przyglądał się ranom po amputacji. Mamrotał coś pod nosem.

– Co jest? – Szuman zaczął się niecierpliwić.

– Nie chcę cię straszyć, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby to była brzytwa…

– Noż kurwa!

Lazarus nie dziwił się reakcji Szumana: tamten morderca jedną ze swych ofiar zamordował brzytwą. I to brzytwa właśnie naprowadziła Szuberta na trop mordercy.

– Ślady walki?

– Przecież widzisz, że jest cała we krwi. Powiem ci po sekcji. – Lazarus ujął prawą dłoń ofiary, obejrzał dokładnie. – Nie ma krwi pod paznokciami… chyba nie ma… – Sięgnął po lewą dłoń. – Tutaj też nic. Może podczas sekcji… Zobacz! – Wskazał na wyblakły tatuaż oplatający wężykiem lewy nadgarstek kobiety.

– Jakiś egzotyczny, chyba nigdy takiego nie widziałem…

Szuman pochylił się nad ręką ofiary. On również nie przypominał sobie, by widział kiedyś taki wzór.

– Jakby pismo…

– Żadne z tych, które znam. – Lazarus nie był przekonany.

– A jakie znasz?

– Trochę się człowiek tego naoglądał… Widziałem już napisy po arabsku, w farsi, nawet w sanskrycie. To na pewno żaden z nich. Hebrajski też nie.

– Dobre i to. Mamy kogoś, kto się na tym zna?

– Obawiam się, że nie. Musisz spróbować na orientalistyce.

Szuman kazał dokładnie obfotografować tatuaż.

– Jutro chcę wiedzieć, co to jest.

Lazarus wciąż przyglądał się tatuażowi. Marszczył się, mruczał coś do siebie.

– Co tam mamroczesz? – Szuman zaczął się niecierpliwić.

– Cholera, nie wiem… Może jednak widziałem już coś takiego.

– Kiedy? Gdzie?

– Nie kojarzę…

– To skojarz, do kurwy nędzy!

– Wal się Szuman! – Lazarus, choć nikczemnej postury, nie bał się nikogo i niczego. Być może dlatego, że jego narzeczoną była aspirant Sobek, niewiasta zaiste rzetelnej budowy. – Jak sobie przypomnę, to sprawdzę, a jak sprawdzę, to ci powiem. Jeśli będziesz grzeczny…

Szuman tylko zazgrzytał zębami. Lazarus dał znak technikom. Ostrożnie uwolnili ofiarę z łańcuchów, włożyli do czarnego worka. Doktor Śmierć sam zasunął suwak.

– Była bardzo piękna. Zauważyłeś?

– Nie bardzo. Sekcja jutro o siódmej?

– Daj pożyć, człowieku, jutro sobota! To naprawdę nie moja wina, że nie masz życia osobistego.

– Niech ci będzie. Siódma piętnaście. Kozak!

Szuman rozejrzał się po hali. Starsza aspirant Kozak była jego ekspertem od depilacji. Stała we wrotach destylarni, przesłuchiwała stróża. Na zewnątrz funkcjonariusze rozmawiali z podekscytowanymi uczestnikami wycieczki. Wybierając się na nią, liczyli na mocne wrażenia, ale przecież nie aż takie. Będzie co opowiadać. I pokazywać: aparaty, kamery uwieczniły scenę autentycznej zbrodni. Syci wrażeń, chcieli już wracać do domów i hoteli, podzielić się wrażeniami z rodziną i znajomymi, wrzucić zdjęcia na fejsa. Niestety policjanci byli nieugięci. Przesłuchiwali każdego z osobna. Japończyków również. Na szczęście niektórzy z nich znali angielski.

Szuman dyskretnie skinął na Kozak. Aspirant zadała staruszkowi ostatnie pytanie, kazała mu czekać w stróżówce i podeszła do Szumana.

– Nic nie widział, nic nie słyszał, nic nie czuł.

– To po cholerę on siedzi w tej stróżówce?

– Słucha radia… – Kozak wzruszyła ramionami. Ładnie wzruszyła.

– Fajna fucha, też bym tak chciał. Wiesz, który dzisiaj jest?

Gabi spojrzała na wyświetlacz komórki.

– Szósty lipca. – Dopiero po chwili skojarzyła. Dwa lata temu, dokładnie dwa lata temu… – To nie może być przypadek…

– Przyjrzałaś się ofierze?

Kozak skinęła głową.

– Naturalny kolor włosów, żadnych śladów operacji plastycznych, brak depilacji intymnej. Nie dziwi to pani?

– Ile miała lat?

– Według Lazarusa czterdzieści kilka, pięćdziesiąt.

– Panie inspektorze! Ja mam dwadzieścia osiem! Skąd mam wiedzieć?! Nawet nie mam znajomych w tym wieku. Proszę porozmawiać ze swoją żoną.

– Łatwo pani powiedzieć… No nic. Proszę skombinować jakąś drabinę. Musimy zobaczyć, jak on przymocował te łańcuchy.

– Teraz?!

– No nie tak zaraz. Kwadrans?

– Proszę zejść na ziemię, inspektorze. Ośmiometrowe drabiny nie występują w przyrodzie. Wezwałam straż. Wkrótce powinni być.

– A morderca? Jak się tam dostał? Też prosił o pomoc straż pożarną?

– Może jednak pozwolimy chłopakom z technicznego skończyć. Dochodzi pierwsza, a oni mają jeszcze roboty na dobrych kilka godzin. Zejdzie im do rana. Pan naprawdę nie ma życia osobistego?

– A co to jest? – z kamienną twarzą spytał Szuman.

Kozak spojrzała na niego ze współczuciem. Chciała mu nawet powiedzieć coś miłego, ale inspektor już się od niej odwrócił, podszedł do zmokniętej aspirant Sobek. Sobek była stałym członkiem zespołu Szumana. Niektórzy twierdzili, że również jego osobistym bodyguardem.

– Wiemy, jak się tu dostali.

– No? – ponaglił ją Szuman.

– W ogrodzeniu od strony Portu Praskiego jest wycięta siatka, mniej więcej tyle… – Sobek zademonstrowała, rozwierając potężne ramiona. – Trochę za mało, żeby wjechać samochodem. Może motocyklem albo quadem… Cwaniaczek wstawił wycięty fragment z powrotem, ale chłopcy nie dali się nabrać.

– Dobra robota – pochwalił ją Szuman. Sobek pokraśniała z dumy. Niepotrzebnie.

– Ale co nam to daje? Wiemy tylko tyle, że sprawca lub sprawcy nie przynieśli jej tu na piechotę. Bo śladów żadnych nie ma?

– Na tym deszczu?! Żartuje pan?!

– Widziałaś kiedyś, żebym żartował…? – Sobek zaprzeczyła skwapliwie. – No właśnie. Szukajcie, może gdzieś rzucił jej ubranie, dokumenty, cokolwiek.

– Tak jest. – W przeciwieństwie do Kozak, Sobek była zdyscyplinowaną funkcjonariuszką. Naciągnęła na głowę kaptur nieprzemakalnego płaszcza i wyszła z hali. Wróciła po chwili.

– Jest straż.

– Dawaj ich tutaj! Czekaj! Tylko dwóch z drabiną. Każ im założyć ochraniacze, żeby mi tu nic nie nanieśli.

Po chwili Sobek wparadowała ze strażakami ciągnącymi drabinę na czterokołowym wózku. Podobnie jak członkowie ekipy dochodzeniowej mieli na butach foliowe ochraniacze. Instruowani przez potężną aspirant strażacy rozłożyli drabinę, przystawili do dźwigara. Jeden z nich zaczął się po niej wspinać.

– Gdzie?! – powstrzymał go Szuman. – Sobek!

Strażak spojrzał pytająco na potężną policjantkę. Sobek tylko wzruszyła ramionami. Strażak bez słowa zszedł z drabiny, ona zajęła jego miejsce. Powoli i niepewnie stawiając stopy na kolejnych szczeblach, ruszyła do góry. Widać było, że praca na wysokościach nie jest jej mocną stroną. Dotarła wreszcie do dźwigara. Nie popełniła błędu, nie przytrzymała się dłońmi. Wspięła się na kolejny szczebel, ostrożnie wystawiła głowę.

– I jak? – niecierpliwił się Szuman.

– Chwila!

Sobek usadowiła się pewniej na drabinie, zaczęła uważnie przyglądać się dźwigarowi.

– Jest coś?

– Chyba powinien pan sam to zobaczyć.

– Złaź!

Sobek zlazła, Szuman wlazł. Niezgrabnie, ale w miarę raźnie. Popatrzył przez chwilę, skomentował: „o kurwa!”, i zszedł. Milczał przez dobrą minutę.

– Co jest grane? Rozumiesz coś z tego?

Sobek pokręciła przecząco głową.

– No to jesteśmy razem. Kozak!

– Tak, panie inspektorze?

– Właź!

– Nie dam rady. Mam lęk wysokości, naprawdę.

– Mam cię tam wnieść?

– To ja już wolę sama…
– Weź kamerę.

– No nie…

Szuman zignorował jej skargę. Empatia nie była jego mocną stroną.

– Niech ktoś da jej kamerę.

Jeden z techników podał Kozak kamerę, poinstruował:

– Tak trzymasz, tu patrzysz, tu naciskasz…

– Fuck off! – podziękowała mu śliczna aspirant, chwyciła sprzęt i zaczęła się wspinać. Ostrożnie badała stopą każdy szczebel. Wreszcie dotarła do dźwigara. Najpierw wystawiła kamerę, później głowę. Na zakurzonej powierzchni dźwigara wyraźnie widać było ślady stóp. Bardzo dziwne ślady…

– I co myślisz? – dopytywał się Szuman.

– Tak jakby tu tańczył…

– No właśnie. Co jeszcze?

– To nie są buty.

– A co?

– Nie uwierzy pan.

– Zgoda, nie uwierzę. Więc?

– Moim zdaniem to baletki.

– Co?!

– Mogę już zejść?

– Sfilmowałaś?

– No przecież!

Kozak zeszła. Podekscytowana zapomniała o lęku. Pomajstrowała chwilę przy kamerze, ustawiła podgląd. Na monitorku ukazały się odciśnięte w kurzu poplątane ślady stóp. Szuman i Sobek patrzyli w milczeniu. Film urwał się nagle.

– Baletnica?! To niby baletnica ją zaszlachtowała?!

– Raczej baletmistrz. Stopy są dosyć duże. Co pan myśli o tym tańcu?

– Euforia. Skurwiel się dobrze bawił.

– Albo skurwielka.

– Za stary jestem na tę robotę.

Nikt nie zaprzeczył. Milczeli przez chwilę.

– Niech technicy zabezpieczą te ślady. I zdejmą wreszcie ten łańcuch. No co tak stoicie, dziewczyny?! Ruchy! Ruchy!

Sobek pobiegła przekazać polecenia i niemal staranowała wysokiego i przeraźliwie chudego mężczyznę w długim czarnym płaszczu. Spojrzała na jego wąską, bladą twarz, wzdrygnęła się. Facet wyglądał jak śmierć z ekspresjonistycznego horroru.

– Dobry wieczór, panie prokuratorze. Inspektor jest tam.

Facet bez słowa ruszył we wskazanym kierunku. Sobek skrzyżowała palce. Tak na wszelki wypadek…

Prokurator podszedł do Szumana. Popatrzył na niego pytająco. Na stojącą obok inspektora Kozak nie spojrzał. Niewielu mężczyzn potrafiło nie spojrzeć na aspirant Kozak…

– Mnie też miło widzieć pana prokuratora.

Prokurator nie odpowiedział. Kozak nie spodziewała się odpowiedzi. Zaręba odzywał się rzadko i niechętnie. I pewnie dlatego Szumanowi dobrze się z nim współpracowało. W kilku zdaniach streścił mu sytuację. Zaręba niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy dał znak, że przyjął informacje do wiadomości.

– Pozwoli pan inspektor, że się odmelduję? – Kozak subtelnie przypomniała, że wciąż tu jest. Jeszcze raz rozejrzała się po miejscu zbrodni. – Myślą panowie, że to początek serii?

– Nie, dlaczego? Nie wiem, skąd to pani przyszło do głowy. To samo miejsce, ta sama data, okaleczone genitalia ofiary… Przypadek. To na pewno przypadek. Życzę udanego życia osobistego. – Szuman odwrócił się, odszedł w głąb hali, do nadzorującego pracę grupy dochodzeniowo-śledczej nadkomisarza Tomczyka. Tomczyk był zastępcą Szumana. Pracowali razem od lat. Rozumieli się w pół słowa.

Kozak przez chwilę patrzyła za Szumanem, uśmiechnęła się. Lubiła tego faceta. Jednak. Mimo wszystko. Ruszyła do wyjścia z destylarni. Ona miała życie osobiste. Jednak. Mimo wszystko.

Prokurator pozostał na miejscu. Powoli, bardzo powoli obracał się wokół własnej osi, nieruchomym wzrokiem omiatał miejsce zbrodni, rejestrował.

* * *

Miłość

Szósty lipca. Dokładnie dwa lata temu mózg mordercy obryzgał twarz Szuberta. Od dwóch lat Szubert zdychał. Zdychał samotnie. Roksi, jego córeczka, jego jedyna miłość, wyprowadziła się i tylko z rzadka, przez pośredników, dawała jakiś znak życia. Junior, jej wielka miłość, nie chciał uwierzyć, że jego ojciec był wielokrotnym mordercą. Odszedł od Roksi, wyjechał z kraju, zniknął. Roksi nie potrafiła tego swojemu ojcu wybaczyć. Szubert tęsknił za nią nieprzytomnie. Miał czterdzieści dziewięć lat, czuł się, jakby miał osiemdziesiąt.

Roksi już go nie pilnowała, więc znowu zaczął palić, pił tyle co zawsze, czyli za dużo, może tylko łajdaczył się mniej niż kiedyś. Nawet na to nie miał ochoty. Powróciła bezsenność i koszmarne bóle głowy. Przy życiu trzymała go tylko tęsknota za Roksi i Wela. No i Hava. Ale z Havą to była zupełnie inna historia. Historia, której nie potrafił i nie chciał zrozumieć.

Wela była suczką, córką Chana, bohaterskiego doga Mateusza Soltan-Puńskiego, jedynego przyjaciela Szuberta. Miała trzy miesiące, kiedy Mateusz i Hava przywieźli ją do niego. Szubert odwiózł ją tego samego dnia. Następnego dnia Hava przywiozła ją ponownie. Sama, bez Mateusza. Havie nie umiał odmówić. Nie było mężczyzny, który potrafiłby jej odmówić. Media przezwały ją Królową Świata, Królowej się nie odmawia. Wela została. Była piękna. Urodę odziedziczyła po obojgu rodzicach, matce arlekince i po czarnym jak smoła Chanie. Teraz miała półtora roku i była dwa razy większa niż jej poprzedniczka, świętej pamięci sznaucerka Volta. I co tu dużo mówić, Szubert zakochał się. Dożyczka była substytutem dziecka. Pięknym, pogodnym, rozdokazywanym substytutem. Spacery z nią szybko przestały być uciążliwym obowiązkiem, stały się główną i jedyną atrakcją dnia. Najgorsze były noce. Wela spała rozwalona na jego łóżku, a on krążył po pustym mieszkaniu. Ból głowy rozsadzał mu czaszkę. Wódka, papierosy nie pomagały. Po kilku tygodniach nie wytrzymał, wrócił do starego nawyku nocnych włóczęg po niedobrych dzielnicach. Szukał adrenaliny. Czasami znajdował. Adrenalina leczyła ból głowy, pozwalała nie myśleć. Dzisiaj też najchętniej wybrałby się na rajzę. Niestety, w piątki tego rodzaju atrakcje odpadały. W piątki była kolacja szabasowa u Mateusza. Program obowiązkowy.

Mateusz Soltan-Puński, arystokrata, poliglota, bon vivant, był najbliższym przyjacielem Szuberta. Jedynym przyjacielem. Od zawsze, od czasów, kiedy razem grali w punkowej kapeli. Jeszcze dwa lata temu Mateusz miał wokół siebie kilka ślicznych, nieprzesadnie pruderyjnych dziewcząt. Teraz nie było dziewcząt, była Hava. To dla niej Mateusz urządzał te piątkowe kolacje. Gdyby tylko zechciała, przeszedłby dla niej na judaizm i dał się obrzezać. Szubert nie był pewien, czy już tego nie zrobił.

Hava nie była halachiczną żydówką. Kultywowała żydowską tradycję ze względu na pamięć ojca. Adam Wellman był dalekim, bardzo odległym kuzynem Mateusza. Płynęła w nim krew narodów Azji, Europy i Afryki. Matka Havy dołożyła geny francuskie i amerykańskie. O matce Hava nigdy nie mówiła. Z nielicznych napomknień wynikało, że matka była Amerykanką i że w Ameryce Hava spędziła dzieciństwo. Ojca poznała, gdy przyjechał po nią do Vale w hrabstwie Malheur, Oregon. Dopiero od niego dowiedziała się o swoich tatarsko -polsko-żydowskich korzeniach.

Rzecz jasna, po zabójstwie jej ojca media odkryły to niezwykłe pochodzenie i natychmiast przezwały ją Królową Świata. Hava stała się bohaterką tabloidów. Paparazzi polowali na nią niczym na gwiazdeczkę telenoweli. Mateusz wywiózł ją z Warszawy, pomógł przetrwać najgorszy czas. Już wtedy się w niej zakochał, choć sam jeszcze o tym nie wiedział. Hava była jego pierwszą miłością. Wszystko to, co przeżył wcześniej, wszystko, co nazywał miłością, nie było nawet namiastką tego, co czuł do Havy. Przez jakiś czas nie potrafił odnaleźć się w tej sytuacji, nie potrafił nazwać tego, co czuje.

Wtedy też był piątek. Szubert jeszcze nie musiał u Mateusza świętować szabasu. Walenie do drzwi obudziło go o trzeciej nad ranem. Z początku był pewien, że to znowu dudni mu we łbie. Kiedy oprzytomniał i z najwyższym trudem zrozumiał, że ktoś dobija się nie do jego głowy, ale do mieszkania, zwlókł się z łóżka i chwiejnie ruszył do drzwi z mocnym postanowieniem, że zatłucze skurwiela. Wela już była przy drzwiach. Wpatrywała się w nie z nadzieją, radośnie merdała ogonem. Szubert wiedział, że zamęczyłaby każdego intruza. Pieszczotami. Była ufna jak dziecko. Szubert nie był. Usunął się z linii ataku, przygotował do zadania ciosu, ostrożnie otworzył drzwi. Wela rzuciła się na gościa. Mateusz nie mógł się bronić – w jednej dłoni trzymał litrową butlę Duke Whisky, w drugiej jej bliźniaczkę.

Trzecia nad ranem, dwa litry whisky, nie jest dobrze, pomyślał Szubert.

Mateusz przedarł się przez Welę. Szubert zamknął drzwi.

Usiedli w kuchni. Szubert wyjął z szafki szklaneczki, z zamrażarki lód. Mateusz nalał. Wciąż nie zamienili ani słowa. Wypili pierwszą porcję. Powoli, w milczeniu. Wela znudziła się nimi, poszła spać. Mateusz ponownie napełnił szklaneczki. Szubert zapalił kolejnego papierosa.

– Pojebało się.

– Widzę – zgodził się Szubert.

Cisza. Następna szklaneczka.

– I co ja mam teraz zrobić?

– Z czym?

– Przecież wiesz.

Miał rację, Szubert wiedział.

– Aż tak źle?

– Gorzej.

– No to rzeczywiście przejebane.

– Ano.

– A ona?

– Chyba jeszcze nie doszła do siebie. Nie wie, czy ma wracać do Izraela, czy do Stanów, czy zostać tutaj…

– Z tobą?

– No właśnie.

Znowu cisza. Następna szklaneczka.

Szubert:

– Czego chcesz?

– Gdybym wiedział, nie przyłaziłbym tutaj nad ranem.

– Mateusz, jesteśmy starymi ludźmi, jedną nogą w grobie…

– Przecież wiem, że jestem dla niej za stary!

– To też. Masz prawie pięć dych, powinieneś wiedzieć.

– No dobrze, niech ci będzie, wydaje mi się, że ją kocham.

– Cynizm jest nudny. Wybierz ciekawszą maskę.

– Nie rozumiem. Przecież mówię, że ją kocham!

– Nie, mówisz, że wydaje ci się.

– Masz rację. Boję się. Uciekam.

– Whisky nie pomoże.

– Wiem.

Mateusz włożył kostki lodu, Szubert nalał.

Szubert:

– Zazdroszczę ci.

– Havy?

– Że jeszcze potrafisz coś czuć.

– Nie wiem, co robić…

– Spierdalaj!

– Taki jesteś mądry, cwaniaczku?! Co byś zrobił na moim miejscu?!

– Dziękował Bogu za każdą chwilę, którą mogę z nią spędzić.

– Przecież wiesz, że to się nie może udać…

– Nawet gdyby miało trwać dzień czy dwa, zostanie na zawsze. Jeśli odpuścisz, nigdy sobie nie darujesz. Do końca życia będziesz kombinował, co by było gdyby. A ja nie mam zamiaru odwiedzać cię w domu wariatów.

– A jeśli mnie odrzuci…?

– To przynajmniej będziesz wiedział, na czym stoisz. I z czystym sumieniem będziesz mógł zapić się na śmierć.

– No tak, to jest jakieś wyjście…

Mateusz zaczął otwierać drugą butelkę. Szubert odebrał mu ją.

– Starczy. I tak będziemy jutro zdychać. Wracasz czy pościelić ci? Pokój Roksi jest wolny.

– Wracam. I tak dzisiaj nie zasnę.

– Na Chełmskiej jest całodobowa kwiaciarnia. Zamówić ci taksówkę?

– Przejdę się. Mam o czym myśleć.

Mateusz wyszedł, nawet się nie pożegnał. Szubert do rana siedział w kuchni. Nie pił. Palił papierosa za papierosem. Tęsknił. Tak bardzo chciał wreszcie coś czuć…

Kilka miesięcy później Mateusz wrócił. Ich druga rozmowa. Jeszcze trudniejsza, dziwniejsza niż pierwsza. Znowu w kuchni, znów wspomagana przemysłową ilością whisky. To po tej rozmowie Szubert zaczął śnić…

* * *

Farma

Oregon, hrabstwo Malheur, lipiec 1994 roku

Pierwszy raz poczuła, że coś z nimi jest nie tak, kiedy Zoe zabrała ją ze sobą do miasta. Miała sześć, może siedem lat. Nigdy przedtem nie była w mieście. Nie wie, dlaczego Zoe wzięła ją wtedy ze sobą, nigdy wcześniej tego nie robiła. Miasto, stolica hrabstwa, wydało się jej ogromne i groźne. Dopiero wiele lat później zdała sobie sprawę, że było maleńką rolniczą osadą w samym środku niczego. Pojechały ich jedynym samochodem, zdezelowanym pikapem. W mieście zobaczyła inne samochody. Nie wszystkie były pikapami, żaden nie był w barwach tęczy jak ich. Ludzie też byli jacyś inni. Mężczyźni mieli krótko ostrzyżone włosy, nie nosili bród ani nawet wąsów, kobiety miały jakieś dziwne fryzury. Ubrani też byli inaczej. I inaczej pachnieli. Wszystko było inne: domy, ludzie, samochody. Dźwięki i zapachy. Ale najbardziej zdziwiło ją, że ludzi jest tak wielu. Na farmie było ich trzydzieścioro troje i kiedy wieczorami zbierali się wszyscy w stodole, to wydawało się, że jest ich „nieprzebrana rzesza”.

„Nieprzebrana rzesza”, tak nazywali siebie tubylcy na Madagaskarze. Dziewczynka wiedziała, że Madagaskar to taka duża wyspa na Oceanie Indyjskim. Wiedziała również, że są cztery oceany i że narodziło się w nich życie. Dziewczynka bardzo dużo wiedziała o świecie, nie wiedziała tylko, jak nazywa się miasto, w którym teraz była, hrabstwo, którego miasto jest stolicą, ani że stan, w którym znajduje się to hrabstwo, nazywa się Oregon. Nie wiedziała też, co to takiego hrabstwo, stan, państwo.

Zatrzymały się na parkingu większym niż ich ogród warzywny, wśród setek tych dziwacznych samochodów, weszły do sklepu. Dziewczynka oniemiała. Wiedziała, że świat jest ogromny, ale nie przypuszczała, że aż tak! Że istnieje tak wiele rzeczy. Sklep, zwyczajny Walmart, wydał jej się miejscem magicznym. Wiedziała, że magia jest czymś naturalnym, że jest nieodłączną częścią rzeczywistości, ale to była jakaś inna magia, taka jak w baśniach, które czasami czytał im Borys.

Stała oszołomiona, zadziwiona przyglądała się rzeczom i ludziom. Nie widziała, że ludzie obserwują ją z takim samym zadziwieniem, jak ona ich. Zoe nie przejmowała się oszołomieniem dziewczynki ani spojrzeniami klientów w sklepie. Zapakowała do pełna dwa sklepowe wózki, ten drugi pchała przed sobą ogromnie przejęta dziewczynka. Zoe zapłaciła gotówką, wrzuciła zakupy do pikapa. Pojechały do centrum. Zaparkowały przed siedzibą Rady Hrabstwa, Zoe musiała tam załatwić jakieś sprawy. Naprzeciw była lodziarnia. Dziewczynka wiele razy jadła lody. Czasami ktoś przywiózł kilka pudełek z miasta, częściej robili je sami, z mleka od własnych kóz, z owocami z ogrodu. Dziewczynka wolała te z miasta. Te tutaj były zupełnie inne. Zoe pozwoliła jej wybrać cztery smaki. Nazwy nic jej nie mówiły, więc wybrała według kolorów. Białe, żółte, różowe i takie zielonkawe. Zoe nie potrafiła powstrzymać śmiechu, gdy zobaczyła niemy zachwyt na dziecięcej buzi. Kazała jej czekać w samochodzie, a sama poszła do Rady Hrabstwa. Dziewczynka nie potrafiła wytrzymać w aucie, wokół tyle się działo! Wysiadła. Spacerowała po Main Street, lizała lody, patrzyła na domy, ludzi, samochody. Zapatrzona nawet nie zauważyła, że tak daleko odeszła od ich pikapa.

Ten mężczyzna nie zaczepił jej. To ona na niego wpadła. Nie zauważyła go, chociaż był bardzo duży. W jasnobrązowym mundurze. Wiedziała, że to policjant. Widziała już policjantów, czasami przyjeżdżali na farmę. Nie wiedziała po co, wiedziała, że dorośli z farmy ich nie lubili. Chcąc nie chcąc, gasili wtedy skręty, pospiesznie zagrzebywali je w piasku, niechętnie z nimi rozmawiali, oddychali z ulgą, kiedy policjanci odjeżdżali. Mężczyzna popatrzył na nią, uśmiechnął się. Miał miły uśmiech.

– Witaj, młoda damo. Zgubiłaś się?

– Nie, chyba nie…

– Chyba? Gdzie jest twoja mama?

Dziewczynka wiedziała, że Zoe jest jej mamą, ale nigdy jej tak nie nazywała. Zoe była Zoe i już.

– Tam. – Chciała wskazać na dom z kolumnami, siedzibę Rady Hrabstwa, ale tego domu nigdzie nie było, zniknął. Zaniepokoiła się.

– A tata?

– Który tata? – Dziewczynka wiedziała, że ojciec to taki mężczyzna, który zapłodnił jajeczko jej mamy, ale Zoe tłumaczyła jej, że wszyscy mężczyźni na farmie są jej ojcami, bo wszyscy tworzą jedną rodzinę. Tak naprawdę wolałaby mieć jednego tatę, najlepiej Borysa, wiedziała jednak, że to niemożliwe: wszystkie dzieci chciały, żeby Borys był ich jedynym ojcem, wszystkie chciały go tylko dla siebie.

Policjant westchnął ciężko, chyba posmutniał. Przykucnął przy niej.

– Jak się nazywasz?

– Janis.

– Janis jak?

– No przecież mówię, Janis.

– Janis to twoje imię, ale jak masz na nazwisko?

– Nie rozumiem…

– Taaa… Jesteś z tej komuny?

– Nie jestem z żadnej komuny. Co to jest „komuna”?

– Nieważne. To skąd jesteś? Gdzie mieszkasz?

– Na farmie.

– Na której farmie?

– No na farmie. Naszej farmie. – Dziewczynka wiedziała, że są inne farmy, ale nie wiedziała, że mają nazwy. Ich farma była farmą, po prostu.

– No dobrze. Chodź, Janis, poszukamy twojej mamy.

Policjant wziął ją za rękę, poszli Main Street w stronę, z której przyszła. Po chwili zobaczyła dom z kolumnami.

– Tam! Zoe jest tam!

Zoe właśnie się pojawiła. Przystanęła na schodach, zapaliła papierosa. Jeszcze nie spostrzegła, że dziecka nie ma w samochodzie. Podeszli do niej.

– Pani jest matką tej dziewczynki?

– Tak. Co się stało? Janis, dlaczego nie jesteś w samochodzie?

– Na drugi raz proszę nie zostawiać dziecka samego.

Policjant popatrzył dłuższą chwilę na dziewczynkę, odszedł. Janis wydawało się, że widzi w jego spojrzeniu współczucie. Nie rozumiała dlaczego, przecież nie działa jej się żadna krzywda. Szczególnie dziś.

Zoe chwyciła ją za rękę, pociągnęła do samochodu. Była zła.

– Mówiłam, żebyś nie wysiadała!

– Przecież nic się nie stało.

– Nie pyskuj!

– Nie pyskuję, to ty na mnie warczysz.

– Masz rację, przepraszam.

Przez chwilę jechały w milczeniu. Znalazły się za miastem. Jechały wąską drogą wśród niekończących się pól pszenicy. To był krajobraz, który dziewczynka dobrze znała. Wiedziała, że przez najbliższe pół godziny nie zobaczy nic ciekawego. Zoe była milcząca, zamyślona. Nawet nie wyłączyła radia, kiedy zaczęły się lokalne wiadomości.

– Zoe…

– Tak?

– Ten pan pytał, jak się nazywam…

– I co mu powiedziałaś?

– Że Janis. Ale on pytał o nazwisko. Czy ja mam jakieś nazwisko?

Zoe spojrzała na nią jakoś dziwnie. Zniecierpliwiona wyłączyła radio.

– Zoe…?

– Wellman. Nazywasz się Wellman.

– Przecież nikt na farmie tak się nie nazywa…

– On nie jest z farmy. Nie jest stąd.

– A skąd?

– Poznaliśmy się w Etiopii.

– A co to jest Etiopia?

– Taki kraj w Afryce. Tam zostałaś poczęta.

Janis wiedziała, co to znaczy „poczęta”, jak do tego dochodzi. Wiedziała, co mama robi w Dużym Domu ze wszystkimi mężczyznami z farmy. Dziwiła się tylko, że mimo conocnych poczęć nie urodziła żadnego dziecka.

– W Afryce? To ja jestem Murzynką?

– No skąd! Przecież widzisz, że nie jesteś czarna.

– Ale ciemniejsza niż ty. Albo Borys…

– Masz piękny kolor skóry. Najpiękniejszy, jaki widziałam.

– To po ojcu?

– Tak. Jego przodkowie pochodzili z Etiopii. Tam się poznaliśmy.

– Jaki on jest?

– Dobry. To dobry człowiek.

Niczego więcej nie udało jej się wyciągnąć od Zoe. Wieczorem poprosiła Borysa, żeby jej opowiedział o Etiopii i Afryce. Tego dnia dowiedziała się, że wszyscy ludzie pochodzą z Etiopii. Ale to było miliony lat temu, a ona nie miała jeszcze nawet siedmiu lat. Trudno jej się było w tym wszystkim połapać. Tym trudniej, że tej nocy Borys miał spać z Zoe i nie potrafił się skupić na rozmowie z dziewczynką. Zawsze kiedy przypadała jego kolej na noc z Zoe, był niespokojny i rozkojarzony. Tej nocy nie było inaczej. Janis wiedziała, co będą z Zoe robić. Na farmie nie mieli tematów tabu. Patrzyła na Borysa ze współczuciem. Tak jak ten policjant w mieście patrzył na nią…

* * *

Katedra

Mateusz posłuchał Szuberta, poszedł do kwiaciarni. Bukiet ledwo się zmieścił do taksówki. Przez całą drogę do domu układał zdania. Hava nie spała. Kiedy ją zobaczył, nie potrafił wykrztusić słowa. Nie były potrzebne. Poszli do sypialni. Do nieba. Pieścili się długo, pięknie, czule. Hava zareagowała jak większość kobiet w takiej sytuacji.

– Daj spokój, nic się nie stało. Wypiłeś morze whisky, całą noc nie spałeś… Śpijmy, rano…

Wtuliła się w niego, zasnęła. Mateusz nie zmrużył oka. Obejmował Havę, słuchał jej oddechu, smakował jej zapach. Był w raju. Nieprzesadnie przejmował się niepowodzeniem. Nigdy nie miał kłopotów z erekcją. Przed nimi wiele dni, nocy, poranków… Ranek jest sprzymierzeńcem mężczyzny…

Ale rano wcale nie było lepiej. Ani wieczorem. Ani następnego ranka. Ani…

Hava przyjmowała jego niesprawność ze stoickim spokojem. Przecież było wspaniale. Byli ze sobą tak bardzo, jak tylko dwoje ludzi może być ze sobą. Razem czuli, razem myśleli, razem się śmiali i razem wzruszali. Nigdy, ani przez chwilę, nie byli sobą znudzeni. Było naprawdę pięknie. Tylko seksu nie było.

Mateusz lewitował. Trwał w stanie nieustannej euforii. I paniki. Panika zwyciężyła. Pierwszy raz w życiu sięgnął po wspomaganie. Nie pomogło. Zacisnął zęby, porzucił dumę, udał się do seksuologa. Profesora. Autorytetu. Staruszek obejrzał go, wysłuchał, podumał i zadał przerażająco proste pytanie:

– A czy pan pożąda swoją partnerkę?

– Ona nie jest moją partnerką!

– A kim?

– Nie wiem… Wszystkim! Jest moim życiem… jest…

– No właśnie. Ubóstwił ją pan. Trudno uprawiać seks z bóstwem.

Mateusz zareagował, jak na prawdziwego faceta przystało. Wzruszył ramionami, wyszedł. Knajpa była przecznicę dalej. Zamówił setę, popił następną. Wódka nie działała. Wydzwonił Szuberta. Zjawił się po kwadransie. Usiadł obok, spojrzał na Mateusza, nie skomentował. Zamówił duże pół litra. Pili w milczeniu. Wreszcie Mateusz. Bardziej do siebie niż do Szuberta.

– Najgorsze, że pierdziel ma rację. Nie potrafię jej pożądać.

Szubert milczał. Mateusz krzyczał. Szeptem.

– Zsakralizowałem ją. Całą. Zsakralizowałem jej cipkę. Jak można pożądać katedry?!

Szubert milczał. Mateusz zgodził się z nim. Wódkę dokończyli w milczeniu. Nie zamówili następnej.

Przed drzwiami knajpy też stali w milczeniu. Obaj wiedzieli. Bólem nie można się podzielić. Wreszcie Mateusz:

– Będziesz jutro?

– Dzisiaj. Już piątek. Będę.

Rozeszli się bez słowa. Obaj mieli o czym myśleć.

Kilkanaście godzin później siedzieli przy szabasowym stole. Ta sama czwórka co zawsze: Hava, Mateusz, Szubert i Salomon Weiss. Salomon zaprzyjaźnił się z Havą, pokochał ją jak córkę. Tym mocniej, że własnych dzieci nie miał. Mateusza i Szuberta tolerował. Oni byli na niego skazani. W końcu z całej czwórki tylko on był „prawdziwym” Żydem, tylko on znał szabasowe rytuały. I tylko on potrafił odmówić szabasową modlitwę.

Od kiedy Hava zamieszkała u Mateusza, szabasowe kolacje stały się punktem obowiązkowym piątkowych wieczorów. Obowiązkowym i miłym. Obowiązkowym do tego stopnia, że nawet Salomon żadnej z nich nie opuścił. Piątkowy wieczór był święty. Dosłownie i w przenośni. Gdziekolwiek się znajdował, w Jerozolimie, Edynburgu czy Paryżu, w piątkowe popołudnie wsiadał w swój samolot i o zmroku lądował w Warszawie, w willi na Sędziowskiej. Choć był prawie (to „prawie” bardzo go bolało…) miliarderem, nadal pozostał człowiekiem skromnym. Skromnym i oszczędnym. Nie nabył wypasionego gulfstreama czwórki ani nawet zwykłego embraera, wciąż latał swoim poczciwym dwusilnikowym learjetem czterdziestką, To tak, jakby polski biznesmen jeździł polonezem.

Również w ten piątek tuż po osiemnastej zameldował się na Okęciu. Czterdzieści minut później zapukał do Mateusza. Bardzo cieszył się na ten wieczór, ale tym razem wcale nie było miło. Hava, Mateusz i Szubert jedli w milczeniu, starali się nie podnosić wzroku znad talerzy. Salomon był starym, mądrym człowiekiem, jeśli nawet nie wiedział, co się między nimi dzieje, widział, że dzieje się źle.

Nawet Chan, ukochany dog Mateusza, osowiały leżał pod stołem.

Wyszli razem. Salomon i Szubert. Szli wolno uliczkami starej Ochoty. Był wczesny wieczór. Nigdy tak wcześnie nie wychodzili od Mateusza.

– Szkoda ich. Taka piękna para – skomentował Salomon.

Szubert nie odpowiedział.

Salomon wsiadł do taksówki. Szubert na swoje Powiśle wracał piechotą. Musiał odpędzić myśli, które kłębiły mu się w głowie. Nie dawały się odpędzić, wracały.

Nie zgadzał się na te myśli. Mateusz był jego najlepszym przyjacielem. Jedynym przyjacielem. Bez wahania oddałby za niego życie. Życie tak, ale…

Hava… Hava… Hava…

* * *

Dzień drugi. Sobota, 7 lipca

Z programu MFC WAGINALIA 2014:

SPOTKANIE Z SOPHIĄ DE LAMBALLE vel ZOE DE DICK DEVOTIQUE

Uniwersytet Warszawski, Audytorium Maksimum, aula imienia A. Mickiewicza

godzina 12.00

Odwołane!

PORNOFEMINIZM. JESZCZE FEMINIZM CZY JUŻ TYLKO PORNOGRAFIA?

wykład dr Magdaleny Szwarc

Uniwersytet Warszawski, Audytorium Maksimum, Sala A

godzina 15.00

Odwołany!

TARGI: CIPKA NA WESOŁO

Cipki-do(w)cipki. Zabawki erotyczne, gadżety, sikawki, książki i wiele innych atrakcji

Robótki ręczne: wyszywanie (włosów i nie tylko), malowanie (cipek i nie tylko), tatuaże

Kwatera Główna ZBF, ul. Nowolipki

godzina 17.00

Tatuaż

Ponoć w „prosektorium najprzyjemniej jest nad ranem”, tego sobotniego poranka nie było przyjemnie. Członkowie ekipy Szumana prawie nie spali tej nocy, byli zmęczeni, szarzy, wymięci. Prokurator Zaręba wyglądał tak jak zawsze – jak ledwo żywy trup. I jak zawsze był w swoim sławnym czarnym płaszczu. Szuman podejrzewał, że zdejmował go tylko, gdy przyjmował oficjalnych gości w swoim gabinecie.

Jedynie doktor Lazarus był świeży i radosny. Najwidoczniej cieszyła go perspektywa otwierania ciała, badania treści żołądka, piłowania czaszki, lubił tę robotę! I właśnie dlatego Szuman tylko z nim chciał pracować. Lazarus nigdy nie odwalał fuchy. Jeśli ofiara miała opowiedzieć swoją historię, to tylko jemu.

Zwłoki były już przygotowane. Nowy asystent patologa, niski, pucułowaty, energiczny doktorant, ułożył ciało na stole sekcyjnym, obmył z krwi. Na metalowym stoliku obok czekały narzędzia. Asystent uruchomił kamerę i mikrofon, Lazarus przystąpił do oględzin zwłok. Uważnie badał każdy fragment ciała, wszystkie czynności relacjonował do bezprzewodowego mikrofonu.

– Kobieta. Pięćdziesiąt minus. Rasa kaukaska… Brak śladów walki… Brak materiału DNA pod paznokciami… Brak śladów iniekcji… Tatuaż na lewym nadgarstku. Napis w niezidentyfikowanym piśmie… Nieumiejętnie usunięte piersi i wargi sromowe. Amator. Użył ostrego narzędzia o krótkim ostrzu. Przypuszczalnie skalpela lub brzytwy… Prawdopodobna przyczyna śmierci: uduszenie. Straciła mnóstwo krwi. Narządy płciowe są mocno ukrwione… Boguś…

Razem z doktorantem przewrócili ofiarę na brzuch. Z tyłu nie było żadnych widocznych obrażeń. Lazarus obniżył lampę nad stołem sekcyjnym, metodycznie oglądał każdy centymetr ciała kobiety. Na dłużej zatrzymał się przy karku.

– Lupa! – Asystent podał mu lupę. Patolog pochylił się, niemal dotykał nosem ciała zamordowanej.

– Jest! Tu! – Wskazał asystentowi niewielką kropkę na karku ofiary. – Co o tym sądzisz?

Teraz doktorant przejął lupę, pochylił się nad ofiarą.

– Wygląda jak ukąszenie…

– Bo to jest ukąszenie.

– Osa?

– Mocniejsze. Paralizator.

– No to wiemy, jak ogłuszył ofiarę. Co jeszcze? – Szuman był niecierpliwy. Jak zwykle. Lazarus zignorował go. Jak zwykle.

– No dobrze, Boguś, otwórz panią…

Doktorant wziął skalpel, sprawnie wykonał nacięcie w kształcie litery Y, odsunął na boki fałdy skóry, ustąpił miejsca przełożonemu. Lazarus zaczął badać organy wewnętrzne. Szuman wyłączył się. Wiedział, że to konieczna, ale niemająca znaczenia dla śledztwa część operacji. Stan nerek czy waga wątroby ofiary nie pomogą w identyfikacji. Ani ofiary, ani sprawcy.

– No i co my tu mamy… – Lazarus uważnie przyglądał się treści żołądkowej, rozgarnął ją metalową szpatułką. – Szczęście mamy! – Poza nim nikt z obecnych nie wyglądał na uszczęśliwionego. Aspirant Kozak z trudem powstrzymała odruch wymiotny. Niezrażony Lazarus kontynuował: – Godzina od ostatniego posiłku, nie więcej. Nie zdążyła strawić. A szkoda, to było niezłe żarcie… Powinno się udać odtworzyć menu.

Dwie godziny później Lazarus i Szuman pili kawę w gabinecie patologa. Gabinetem była pakamera na tyłach prosektorium, suteryna bez okien, dwa metry na trzy. Jednak każdy z tych metrów był doskonale zagospodarowany. Stolik, biurko, fotel, szczelnie wypełniony książkami regał. Literatura medyczna, kanon kryminalistyki, sporo powieści. Głównie kryminały. Od klasyki po Lehane’a i Wrońskiego. I jedno zdjęcie. Aspirant Sobek w całej okazałości. Fotograf musiał być wybitnym artystą, bo aspirant na tym zdjęciu wyglądała na kobietę. Ba! Na bardzo apetyczną kobietę. Szuman nie mógł się powstrzymać.

– Kto robił to zdjęcie?

– Serge Sachno. Dlaczego pytasz?

– Musiało sporo kosztować…

– To prawda, ale warte każdych pieniędzy, prawda?

– Tak…

Szuman przebiegle postanowił zmienić temat. Przecież nie mógł Lazarusowi powiedzieć, że maestria Sachno nawet z najgorszego kaszalota potrafi zrobić piękność…

– Treść żołądka?

– Jest taka piękna… Myślisz, że na nią nie zasługuję?

– Nie wiem – z kamienną twarzą odpowiedział Szuman. – Nie wiem, co było w żołądku ofiary.

– Obrzydliwy jesteś. Ale masz fart. Rydze.

– Takie grzyby?

– Zawsze podziwiałem twoją przenikliwość. Tak, grzyby, konkretnie Lactarius deliciosus…

– Czy ty mnie przypadkiem nie obrażasz?

– Śmieszne, bardzo. Chcesz wiedzieć czy będziesz robić za pana dowcipnego?

– Nie pierdol, dawaj.

Lazarus skrzywił się z obrzydzeniem, ale postanowił nie przedłużać przepychanki. Co nie znaczy, że odpuścił. Miał dobrą pamięć. Wyjątkowo dobrą pamięć…

– Deliciosus… Po polsku „wspaniały”… Nie przypadkiem. Najsmaczniejszy z grzybów: rydz. Plus ziemniaki, sałata. Czerwone wino, intensywny barwnik, ale marki ci nie podam. Zadowolony?

– Niby z czego? Że bydlak nie torturował jej na głodniaka?

– Wiedziałem, że z ciebie prosty mężczyzna, ale nie wiedziałem, że aż tak. Pomyśl, to nie boli.

Szuman pochylił się groźnie nad Lazarusem. Był ze dwa razy większy od niego, ale na doktorze nie zrobił specjalnego wrażenia. Patolog uśmiechnął się z wyższością.

– Ile warszawskich restauracji podaje w lipcu rydze?

Szuman dopiero teraz zajarzył.

– Lazarus! Jesteś genialny!

– Trochę czasu zajęło ci dojście do tej oczywistej konstatacji… Ale dobre i to…

– Dobra, już się tak nie pieść. Jeśli dzięki tym rydzom uda się ustalić jej tożsamość, masz u mnie dużą wódkę. – Szuman zaczął się spieszyć. Wstał, głową niemal dotykał sufitu pakamery. Lazarus posadził go z powrotem.

– Siadaj. To nie wszystko…

– Jeszcze jakieś dobre wieści?

– Nie wiem, czy dobre… Przypomniałem sobie, gdzie już widziałem taki tatuaż.

– No?

– Chyba ci się nie spodoba…

– Dawaj!

Lazarus zakrzątnął się, otworzył szufladę biurka, wyjął dwa czarno-białe zdjęcia, oba przedstawiały egzotyczny tatuaż na nadgarstku. Położył zdjęcia przed Szumanem. Inspektor obejrzał je uważnie. Nie zrobiły na nim wrażenia.

– No, takie same. I co z tego?

– Naprawdę nie kojarzysz?

– Ni cholery. A powinienem?

– Adam Wellman miał taki sam. Też na lewym nadgarstku.

– Nie pierdol!

– Tak czułem, że ci się nie spodoba…

– Co jest, kurwa?! Jakiś klon tamtego zwyrodnialca?

– Raczej Wellmana. Badałeś jego tatuaż?

– Nie było takiej potrzeby. Wiedzieliśmy, kim jest ofiara, wiedzieliśmy, kto jest mordercą. Skupiliśmy się na szukaniu gościa, który go zastrzelił…

– Z umiarkowanym powodzeniem…

– Odpierdol się! Wiesz, co się wtedy działo!

– Uspokój się, przecież cię nie oskarżam.

Obaj wiedzieli, jak wyglądała sytuacja dwa lata temu. Seryjny zabił swą ostatnią ofiarę, Wellmana, i sam został zabity. Nikomu nie zależało na dociekaniu, kto wyeliminował seryjnego mordercę. Nikomu poza Szumanem. Jedynym świadkiem był Szubert. A Szubert milczał. I nie było sposobu, żeby go zmusić do mówienia.

– Poczekaj, spokojnie… – Szuman powoli dochodził do siebie. – Ten sam tatuaż, ta sama data, to samo miejsce… Co tu jest, kurwa, grane?

– Nie rozpędzaj się, symetria jest pozorna. Tamten, cokolwiek by o nim mówić, nie znęcał się nad Wellmanem, ten to prawdziwy psychol. Chlastał tę kobietę na żywca. Mam nadzieję, że go nie aresztujesz…

– Wolisz, żebym dostarczył go od razu na twój stół sekcyjny?

– I żeby przedtem umierał długą i bolesną śmiercią! – uzupełnił z zaciętą miną Lazarus. – No dobra, biegaj. Chyba dałem ci sporo roboty. Idź i nie błądź więcej. – Doktor przybrał pozę biblijnego proroka. Z umiarkowanym powodzeniem.

Szuman powstrzymał się od komentarza, wyszedł.

* * *

Dick Devotique

Program Waginalii był imponujący. Oprócz wystawy w siedzibie Zjednoczonych Boyówek Feministycznych na ulicy Nowolipki (którą boyowniczki zabawnie przechrzciły na Nowocipki) w całym mieście odbywały się wernisaże, pokazy i prelekcje. Wszystkie cieszyły się zrozumiałym powodzeniem, jednak najbardziej oczekiwanym wydarzeniem festiwalu okazało się spotkanie z Zoe de Dick Devotique.

De De, jak ją pieszczotliwie nazywano, to najjaśniejsza gwiazda zyskującego ogromną popularność nurtu gender-pornofeminizmu. Jeszcze kilka lat temu była mało znaną etnolożką. Jej praca doktorska Opresja seksualna wobec kobiet w patriarchalnej społeczności etiopskich Felaszów, podpisana Sophia Maria de Lamballe, czyli nazwiskiem, a nie późniejszym pseudonimem artystycznym, zyskała pewne uznanie w kręgach uniwersyteckich. Ukazała się w nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy, sprzedano tysiąc dwanaście. Jeden z nich nabyła Księżniczka. Przeczytała bardzo uważnie. Nie wszystko zrozumiała, ale dowiedziała się sporo o młodości De De. Resztę potrzebnych informacji znalazła w necie. Potrafiła szukać…

Przez kilkanaście lat o Sophii de Lamballe nikt nie słyszał. Ponoć zamieszkała w jakiejś posthipisowskiej komunie na Środkowym Zachodzie, ponoć uprawiała poliandrię, ponoć była oskarżona o molestowanie nieletnich, ponoć… Nikt dokładnie nie wiedział. A wiedzieć chcieli wszyscy! Kiedy bowiem ukazała się jej napisana w więzieniu seksualna autobiografia Pogańska dziwka, Zoe z dnia na dzień stała się gwiazdą pierwszej wielkości. Książka rozeszła się w niewiarygodnym nakładzie, została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Oczywiście wywołała skandal. Nic tak nie służy promocji jak skandal! Jedni się zachwycali, inni oburzali. Jedni i drudzy kupowali. De De błyszczała. Udzieliła tysięcy wywiadów w setkach stacji telewizyjnych. Bez skrępowania, z poczuciem humoru opowiadała o swoich najbardziej intymnych doświadczeniach erotycznych. Nie ulegało wątpliwości, że naprawdę lubi tę robotę! I sam seks, i poczucie władzy nad mężczyznami, które jej dawał. Zdumiewała jej niewiarygodna pamięć. Przyznawała się do setek kochanków, każdego z nich potrafiła opisać. I ośmieszyć. No i co nie bez znaczenia, była piękną, pociągającą kobietą. Druga książka, Jego berło, twoja władza. Penis. Instrukcja obsługi, powieliła sukces pierwszej. To dzięki De De feminizm zaczął być kojarzony z nieokiełznanym seksem. Seksem jako narzędziem kobiecej dominacji. Zabawny poradnik okraszony obficie anegdotami z życia autorki odniósł oszałamiający sukces. Nic dziwnego. Książka tchnęła autentyzmem. Nie ulegało wątpliwości, że nie napisała jej amatorka, która przedmiot rozprawy zna wyłącznie teoretycznie.

Ortodoksyjne feministki nie były zachwycone takim obrotem sprawy. Wręcz odmawiały Zoe zaszczytnego miana „feministki”. Doktor Magdalena Szwarc dała pryncypialny odpór pornograficznemu odchyleniu w ruchu feministycznym. Złośliwi internauci zalali sieć memami zestawiającymi zdjęcie De De ze zdjęciem doktor Magdaleny. Cóż… Pani doktor odpuściła, nie ma sensu kopać się z koniem…

Na spotkanie z Zoe de Dick Devotique władze Uniwersytetu Warszawskiego udostępniły salę imienia Mickiewicza w Audytorium Maksimum. Na godzinę przed spotkaniem aula była już wypełniona. Ponad ośmiuset fanów De De niecierpliwie czekało na jej przybycie. Znacznie więcej tłoczyło się na korytarzu przed salą i na zewnątrz. Wystawione przez Boyówki Feministyczne stoisko z książkami Zoe de Dick Devotique było oblegane. Co bardziej zapalczywi z rozpędu kupowali również jej rozprawę doktorską, w której pornofeministycznych kawałków było jak na lekarstwo. Oczywiście poza dziełami De De na stoisku Boyówek oferowano także inne kanoniczne teksty współczesnego feminizmu. Życie seksualne Catherine M Catherine Millet, Wagina. Nowa biografia Naomi Wolf, Zgorzkniała pizda Marii Sveland czy nieśmiertelne Monologi waginy Eve Ensler. Jednak mimo swych niewątpliwych wartości żadna z tych pozycji nie mogła się równać popularnością z opowieściami Zoe de Dick Devotique.

Najwidoczniej niebo również sprzyjało De De: nękający Warszawę od dwóch tygodni deszcz ustał, zza chmur wyszło nieśmiałe słońce. Było chłodno, ale przyjemnie.

Roksi nie czuła chłodu, uwijała się jak w ukropie. Stała za ladą stoiska Boyówek i nie nadążała ze sprzedażą i opędzaniem się od zaczepek fanów De De.

Roksana Szubert nie należała do fanek De De. Seks jej nie interesował. Kiedy dwa lata temu Junior zniknął bez słowa (wczoraj była rocznica…), przez jakiś czas nie mogła uwierzyć. Był miłością jej życia. Jak oszalała szukała go po całym mieście. Wymogła na ojcu, by przez swoje kontakty sprawdził listy pasażerów na wszystkich polskich lotniskach. Bez rezultatu. Junior jakby się pod ziemię zapadł. Roksi wyprowadziła się od ojca, zamieszkała na squacie, przystąpiła do Boyówek Feministycznych. Wciąż czekała. A później zaczęła się mścić. Bardziej na sobie niż na nim. Szła do łóżka z każdym, kto się nawinął. Chętnych nie brakowało, była piękną dziewczyną… Po kilku tygodniach wytrzeźwiała. Od ponad półtora roku nie miała nikogo. I wcale nie tęskniła za tymi śmiesznymi ruchami. Za Juniorem także przestała tęsknić. Za niczym nie tęskniła. Była zmęczona, tak bardzo zmęczona…

Roksi uśmiechała się, robiła dobrą minę do złej gry, ale miała już serdecznie dosyć. I książek, i fanów. Nie wiedziała, jak wytrzyma do szesnastej. Jeszcze na dodatek napatoczyła się Dominika.

Dominika była inna. Roksi nie umiała określić, na czym ta inność polegała. Być może na tym, że było jej za dużo. Była za duża, zbyt krzykliwie się ubierała, zbyt mocno malowała. Innych powinno się lubić. Roksi jakoś nie umiała jej polubić, ale też nie potrafiła jej odrzucić. Dominika bardzo zabiegała o przyjaźń Roksi. Od samego początku, od dnia, w którym się poznały. Kiedy Roksi trafiła na squat, ona już tam mieszkała. Przez jakiś czas zajmowały ten sam pokój. Chociaż „pokój” to raczej zbyt szumna nazwa dla tej nory bez prądu, bez ogrzewania, z oknami zabitymi dyktą. Roksi była wtedy w samym środku ciągu. Piła, ćpała, łajdaczyła się, ile popadnie. Dominice to niezmiernie imponowało. Bardzo chciała towarzyszyć w tych eskapadach. Ale Roksi nie chciała jej towarzystwa. Wokół niej i tak wciąż kłębił się dziki tłum. Nigdy nie była tak bardzo samotna…

Kilka tygodni, może miesięcy później – Roksi niezbyt dobrze pamiętała tamten czas – Dominika wyprowadziła się ze squatu. Poszło o Boyówki Feministyczne. Paula, ich założycielka i komendantka, ni stąd, ni zowąd usunęła Dominikę z organizacji. Roksi nie wiedziała dlaczego. Krążyło na ten temat mnóstwo plotek. Faktem jest, że jeszcze kilka dni wcześniej Paula i Dominika były najlepszymi przyjaciółkami. Dominika była nieodłączną adiutantką Pauli. Niektórzy podejrzewali nawet, że mają romans. Nie to, żeby to kogoś gorszyło, przeciwnie, „siostrzaną miłość” w tym środowisku powszechnie akceptowano, niemniej domniemany romans dodawał całej sprawie pewnej pikanterii. Tym bardziej że Paula nigdy nie wyjaśniła, dlaczego pozbyła się swojego Piętaszka; ucinała wszelkie dyskusje na ten temat.

Tak czy inaczej Dominika zniknęła. Roksi nie wiedziała, gdzie teraz mieszkała. Nie wiedziała również, o co poszło w tej aferze z Paulą, dość, że na jakiś czas Dominika zniknęła z jej życia. Objawiła się ponownie kilka miesięcy temu. Roksi natykała się na nią na różnych imprezach, koncertach, wernisażach. Wydawało się, że nie ma w Warszawie wydarzenia, którego Dominika nie uświetniłaby swoją obecnością. Zaczęła również bywać na squacie. Wciąż miała tam wielu przyjaciół. I wciąż, jak na początku ich znajomości, lgnęła do Roksi. A Roksi nie bardzo potrafiła się od niej opędzić… Chociaż akurat teraz wcale nie chciała się opędzać.

– Dobry Bóg mi cię zesłał, Domi! Chodź tutaj, pomożesz mi.

Dominika nie kazała się prosić. W ciągu sekundy znalazła się obok za ladą. Wyglądała jak amazoński motyl. Spory motyl. Miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu.

– Boga w to nie mieszaj, nie znam gościa. Co mam robić?

– Obsługiwać tych zboków.

– Zaraz zboków, normalni faceci. Lubią bić konia przy dobrej literaturze. Prawda, chłopcy?

Domi nie była z tych, które krępują się wypowiadać swoje zdanie głośno. Kolejka przed stoiskiem gwałtownie się przerzedziła. Większość mężczyzn pospiesznie się oddaliła. Kobiety pozostały. Uśmiechały się z wyższością. W końcu De De była ich, a nie facetów, bohaterką. Roksi również nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Dominika odpowiedziała perlistym śmiechem. Przybiły sobie piątkę. Być może ten dzień nie będzie jednak taki straszny…

Tymczasem na zapleczu auli komendantka Paula była coraz bardziej niespokojna. De De od kwadransa powinna już być na miejscu. Paula od rana próbowała się do niej dodzwonić. W hotelu jej nie było, jej telefon nie odpowiadał. Publiczność powoli zaczynała się niecierpliwić. Z Audytorium Maksimum do hotelu Bristol jest raptem ze trzysta metrów. Paula przedarła się przez koczujący na korytarzu tłum, wybiegła na zewnątrz. Ktoś ją popchnął. Wpadła na stoisko z dziełami De De. Uderzyła się boleśnie. Kilka książek runęło na ziemię. Dominika wyszczerzyła się radośnie na widok skrzywionej z bólu Pauli.

– Cześć, Paula. Fajnie, że wpadłaś, ale mogłabyś nie szargać dzieł naszej papieżycy!

– Co ty tu robisz! – Komendantka nie była w nastroju do żartów.

– Wyluzuj, Paula. Domi mi pomaga. Już nie wyrabiałam sama. – Roksi postanowiła załagodzić sytuację. Z umiarkowanym rezultatem.

– Spadaj stąd, Domi. Jak ty w ogóle wyglądasz?! Psujesz nam wizerunek!

– Sucz! – Dominika wyniośle wzruszyła ramionami, odeszła. Paula nie miała czasu napawać się tryumfem; na wyświetlaczu smartfona sprawdziła czas, jęknęła z przerażenia, pobiegła ku bramie uniwersytetu.

Roksi znowu została sama. Pozbierała rozrzucone przez Paulę książki, wróciła za ladę. Przez chwilę wydawało jej się, że gdzieś w tłumie mignęła jej sylwetka ojca. Zrobiło jej się gorąco. Nie chciała, żeby zobaczył ją tutaj, przy tym stoisku. Wiedziała, że nie pochwala jej zaangażowania w działalność Boyówek, właśnie dlatego do nich przystąpiła. Karała go, obwiniała za odejście Juniora, choć tak naprawdę zdawała sobie sprawę, że w całej tej historii nie było jego winy. A jednak nie mogła się przemóc, wrócić do domu, usiąść z ojcem przy jednym stole. Nie przestała go kochać, był najważniejszym człowiekiem w jej życiu. To on ją odchował, wychował. Matka zniknęła kilka miesięcy po jej urodzeniu, później miała z nią tylko sporadyczny kontakt. Ojciec był przy niej zawsze. Kochał ją bezwarunkowo. Tęskniła za nim, ale nie potrafiła wrócić. Zbyt wiele się stało.

Jeszcze raz rozejrzała się wokół. Ojca nie było. Tłum przy stoisku znowu zgęstniał. Musiała znowu zająć się pracą.

Szubert rzeczywiście tam był. Miał nadzieję, że ją tutaj zobaczy. Stał ukryty za banerem reklamującym spotkanie z De De i bardzo starał się nie płakać. Musiał się ukrywać, by móc choć przez chwilę popatrzeć na swoją córeczkę, na jedyną miłość swego życia. Nie wytrzymał. Odwrócił się, odszedł. Już nie potrafił powstrzymać łez.

Księżniczka obserwowała go od pewnego czasu. Odczekała kilkanaście sekund, ruszyła za nim. Zapowiadał się całkiem udany dzień…

* * *

Rydz w śmietanie, kacza nóżka