Five Nights at Freddy’s. Five Nights At Freddy's. W pułapce Tom 1 - Scott Cawthon - ebook

Five Nights at Freddy’s. Five Nights At Freddy's. W pułapce Tom 1 ebook

Scott Cawthon

4,4

Opis

Fani Five Nights At Freddy’s nie mogą przegapić tego hitowego wydania trzech opowiadań, które przyprawią o gęsią skórkę nawet najodważniejszego gracza! Czy wiesz, czego pragniesz? To pytanie, na które Oswald, Sarah i Millie znają odpowiedź – a przynajmniej tak im się wydaje. Oswald chce, żeby lato nie było takie nudne, Sarah pragnie być piękna, a Millie marzy, by zniknąć z powierzchni ziemi. Ale w zakręconym świecie Five Nights At Freddy spełnienie najgłębszych pragnień ich serc ma swoją cenę… W tym tomie mistrz horroru – Scott Cawthon – opowiada trzy mrożące krew w żyłach historie. Czytelnicy, strzeżcie się! Ta przerażająca kolekcja opowiadań powali nawet najodważniejszych fanów!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (46 ocen)
27
14
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
falklanda

Całkiem niezła

🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪 🟪🟪⬛️⬜️🟪🟪⬛⬜️🟪🟪 🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪 🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪 🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪 🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪⬛⬛ 🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪🟪
00
lukaszrybka

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawy zbiór opowiadań :)
00
StasiuN

Nie oderwiesz się od lektury

Coś kurtka jest ta książka
00
Czarownik1983

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka najlepsze opowiadanie było to pierwsze
00
Izuchna092

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka polecam
00

Popularność



Podobne


W PUŁAPCE

Ten mar­twy opos wciąż tu leży. – Oswald patrzył przez okno od strony pasa­żera na szare futer­kowe zwłoki na pobo­czu.

Co cie­kawe, wyglą­dały na jesz­cze bar­dziej mar­twe niż poprzed­niego dnia. Nocny deszcz na pewno im nie pomógł.

– Nic nie wygląda bar­dziej mar­two od mar­twego oposa – powie­dział tata Oswalda.

– Poza tym mia­stem – wymam­ro­tał Oswald, spo­glą­da­jąc na zabite dechami witryny skle­pów i okna wysta­wowe pre­zen­tu­jące wyłącz­nie kurz.

Tata nie dosły­szał.

– Co takiego? – ode­zwał się.

Miał już na sobie tę głu­pią czer­woną kami­zelkę, którą kazali mu nosić do pracy za ladą w Snack Space. Oswald wolałby, gdyby ojciec zało­żył ją dopiero po odsta­wie­niu go do szkoły.

– To mia­sto – powtó­rzył gło­śniej Oswald. – To mia­sto wygląda bar­dziej mar­two niż mar­twy opos.

Jego ojciec wybuch­nął śmie­chem.

– Cóż, z tym stwier­dze­niem chyba muszę się zgo­dzić.

W wieku sied­miu lat Oswald naprawdę miał co robić w tym mie­ście – dzia­łało tu kino, sklep z grami i kar­tami, a także lodziar­nia z nie­sa­mo­wi­tymi roż­kami. To było zale­d­wie trzy lata temu. A potem zamknęli fabrykę.

Wła­ści­wie to mia­sto ist­niało tylko z powodu fabryki. Po jej likwi­da­cji pracę stra­cił tata Oswalda, podob­nie jak setki innych mam i ojców. Wiele rodzin się wypro­wa­dziło, włącz­nie z naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Oswalda, Benem, i jego rodziną.

Rodzina Oswalda została, ponie­waż jego mama pra­co­wała w szpi­talu, a poza tym nie chcieli się prze­no­sić daleko od babci. Tata zatrud­nił się więc na pół etatu w Snack Space, gdzie dosta­wał za godzinę pięć dola­rów mniej niż w fabryce, a Oswald obser­wo­wał, jak mia­sto umiera.

Kolejne firmy się zamy­kały, gasnąc niczym narządy umie­ra­ją­cego ciała, ponie­waż nikt nie miał pie­nię­dzy na cho­dze­nie do kina ani na kupo­wa­nie gier czy nie­sa­mo­wi­tych lodo­wych roż­ków.

– Cie­szysz się, że to ostatni dzień szkoły? – zapy­tał tata.

To było jedno z tych pytań, które tak uwiel­biali doro­śli. Inne tego typu to: „Jak ci minął dzień?” i „Czy umy­łeś już zęby?”.

Oswald wzru­szył ramio­nami.

– Chyba tak. Ale od wyjazdu Bena nie ma tu nic do roboty. Szkoła jest nudna, ale w domu też mi się nudzi.

– Kiedy ja mia­łem dzie­sięć lat, całe lato spę­dza­łem poza domem i wra­ca­łem dopiero, gdy zawo­łali mnie na kola­cję – odparł tata. – Jeź­dzi­łem na rowe­rze, gra­łem w piłkę i pako­wa­łem się w różne kło­poty.

– Mówisz, że mam się pako­wać w kło­poty? – zapy­tał Oswald.

– Nie, mówię, że powi­nie­neś dobrze się bawić. – Ojciec pod­je­chał przed szkołę pod­sta­wową West­brook.

„Dobrze się bawić”. Jakby to było takie pro­ste.

Oswald wszedł przez podwójne drzwi i wpadł wprost na Dylana Coopera, ostat­nią osobę, jaką miał ochotę w tym momen­cie spo­tkać. Wyglą­dało jed­nak na to, że Dylan chciał spo­tkać wła­śnie Oswalda, bo uśmiech­nął się na jego widok od ucha do ucha. Dylan był naj­wyż­szym dziec­kiem w pią­tej kla­sie i wyraź­nie lubił góro­wać nad swo­imi ofia­rami.

– Kogóż to ja widzę, to nasz Oswald Oce­lot! – powie­dział i o dziwo zdo­łał uśmiech­nąć się jesz­cze sze­rzej.

– Ni­gdy ci się to nie znu­dzi, prawda? – Oswald minął Dylana i ode­tchnął z ulgą, gdy chło­pak za nim nie poszedł.

Kiedy Oswald i jego kole­dzy z pią­tej klasy byli mali, na jed­nym z kana­łów dla dzieci leciała kre­skówka o dużym różo­wym oce­lo­cie imie­niem Oswald. W związku z tym od pierw­szego dnia przed­szkola Dylan i jego kum­ple zaczęli nazy­wać Oswalda „Oswal­dem Oce­lo­tem” i nie prze­stali do tej pory. Dylan był typem, który przy­cze­piał się do wszyst­kiego, co jakoś czło­wieka wyróż­niało. Gdyby nie cho­dziło o imię Oswalda, powo­dem sta­łyby się jego piegi albo opa­da­jący na czoło kosmyk.

W tym roku poja­wiły się znacz­nie gor­sze prze­zwi­ska z powodu lek­cji histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, na któ­rych kum­ple dowie­dzieli się, że męż­czy­zna, który zastrze­lił Johna F. Ken­nedy’ego, nazy­wał się Lee Harvey Oswald. Oswald wolał już być oce­lo­tem niż zabójcą.

Jako że był to ostatni dzień szkoły, nikt nawet nie uda­wał, że zajmą się nauką. Pani Meecham ogło­siła dzień wcze­śniej, że ucznio­wie mogą przy­nieść do szkoły elek­tro­niczne gadżety, jeśli tylko wezmą odpo­wie­dzial­ność za znisz­czone i zgu­bione przed­mioty. To ozna­czało, że nie zosta­nie pod­jęty jaki­kol­wiek wysi­łek edu­ka­cyjny.

Oswald nie miał żad­nej nowo­cze­snej elek­tro­niki. Co prawda w domu był lap­top, ale korzy­stała z niego cała rodzina i nie mógł go zabrać do szkoły. Miał komórkę, ale to był żało­sny, kom­plet­nie prze­sta­rzały model i nie zamie­rzał wycią­gać go z kie­szeni, bo jesz­cze ktoś by zoba­czył i zaczął się z niego nabi­jać. Kiedy więc inne dzieci grały na table­tach i prze­no­śnych kon­so­lach, Oswald po pro­stu sie­dział.

Po jakimś cza­sie stwier­dził, że nie może już dłu­żej tego wytrzy­mać, więc wyjął zeszyt i ołó­wek i zaczął ryso­wać. Nie doszedł w tym do mistrzo­stwa, ale umiał na tyle dobrze szki­co­wać, by dało się roz­po­znać, o co cho­dzi. Poza tym jego kre­sków­kowy styl naprawdę mu się podo­bał. Jed­nak naj­faj­niej­sze w ryso­wa­niu było to, że mógł się w nim kom­plet­nie zatra­cić. Zupeł­nie jakby zapa­dał się w papier i sta­wał się czę­ścią ilu­stra­cji, którą two­rzył. To była miła ucieczka.

Nie wie­dział czemu, ale ostat­nimi czasy ryso­wał mecha­niczne zwie­rzęta – niedź­wie­dzie, kró­liki i ptaki. W jego wyobraźni były wyso­kie jak ludzie i miały ury­wane ruchy jak roboty w sta­rych fil­mach science fic­tion. I okry­wało je futro, ale pod nim znaj­do­wały się twarde meta­lowe szkie­lety pełne kółek zęba­tych i dru­ko­wa­nych pły­tek. Cza­sami ryso­wał same szkie­lety tych stwo­rzeń albo posta­cie, u któ­rych spod odsło­nię­tego futra prze­zie­rały mecha­ni­zmy. Efekt był dość upiorny, jakby spod skóry wysta­wała czaszka czło­wieka.

Oswald był tak zajęty ryso­wa­niem, że aż pod­sko­czył, gdy pani Meecham zga­siła świa­tło, by puścić film. Filmy zawsze wyda­wały się ostat­nią deską ratunku dla nauczy­cieli na dzień przed waka­cjami – spo­so­bem na to, by ucznio­wie sie­dzieli w miarę cicho i spo­koj­nie przez pół­to­rej godziny, nim wypu­ści się ich na lato. Wybrany przez panią Meecham film był zda­niem Oswalda zbyt dzie­cinny jak dla pią­to­kla­si­stów. Opo­wia­dał o far­mie z gada­ją­cymi zwie­rzę­tami i Oswald już go widział, ale i tak obej­rzał, bo co innego miał do roboty?

Pod­czas prze­rwy dzie­ciaki stały w kółku i rzu­cały do sie­bie piłkę, roz­ma­wia­jąc o tym, co będą robić latem.

– Jadę na obóz pił­kar­ski.

– A ja na siat­kar­ski.

– Będę cho­dził na basen nie­da­leko domu.

– Pojadę do dziad­ków na Flo­rydę.

Oswald sie­dział na ławce i słu­chał. Jego nie cze­kały żadne obozy, wyj­ścia na basen czy wycieczki, bo nie mieli pie­nię­dzy. Będzie więc dalej ryso­wał, grał w stare gry kom­pu­te­rowe, które prze­szedł już z tysiąc razy, i może cho­dził do biblio­teki.

Byłoby ina­czej, gdyby Ben wciąż tu miesz­kał. Nawet gdyby robili to, co zawsze, robi­liby to razem. A Ben zawsze potra­fił roz­śmie­szyć Oswalda, pod­kła­da­jąc głos posta­ciom z gier kom­pu­te­ro­wych czy ide­al­nie naśla­du­jąc któ­re­goś ze szkol­nych nauczy­cieli. Oswald zawsze bawił się z nim dosko­nale, bez względu na to, czym się zaj­mo­wali. Ale teraz cze­kało go całe dłu­gie i samotne lato bez Bena.

Zazwy­czaj mama Oswalda pra­co­wała od dwu­na­stej w połu­dnie do pół­nocy, więc to jego tata szy­ko­wał obiad. Zwy­kle odgrze­wali mro­żonki, jak laza­nia czy kur­czak w cie­ście, albo brali mięso na zimno i sałatkę kar­to­flaną z kafejki Snack Space, które wciąż jesz­cze nada­wały się do jedze­nia, ale nie można ich już było sprze­dać. Kiedy ojciec rze­czy­wi­ście coś goto­wał, były to zwy­kle rze­czy, które wyma­gały tylko dopro­wa­dze­nia wody do wrze­nia.

Pod­czas gdy tata szy­ko­wał kola­cję, Oswald miał za zada­nie nakar­mić Jinx, ich roz­pusz­czoną do nie­moż­li­wo­ści kotkę. Otwie­ra­jąc puszkę ze śmier­dzą­cym kocim jedze­niem, Oswald czę­sto docho­dził do wnio­sku, że poda­nie posiłku kotu wymaga zbli­żo­nych umie­jęt­no­ści kuchar­skich do tych, jakich jego tata potrze­buje do przy­go­to­wa­nia obiadu.

Tego wie­czora Oswald i jego tata zasie­dli do maka­ronu z serem z kar­tonu i kuku­ry­dzy z puszki, które ojciec pod­grzał w mikro­fa­lówce.

– Wiesz, tak sobie myśla­łem… – Ojciec wyci­snął keczup na maka­ron.

Po co on to robi? – zdzi­wił się Oswald.

– Wiem, że jesteś już na tyle duży, by zostać sam w domu, ale nie podoba mi się pomysł, żebyś spę­dzał tu całe dnie, pod­czas gdy mama i ja jeste­śmy w pracy. Pomy­śla­łem, że mógł­byś jeź­dzić ze mną rano do mia­sta i pod­rzu­cał­bym cię do biblio­teki. Mógł­byś sobie poczy­tać, posur­fo­wać po inter­ne­cie…

Oswald nie mógł tego prze­pu­ścić. Jak to moż­liwe, że jego ojciec jest tak bar­dzo nie na cza­sie?

– Tato, już nikt nie mówi „sur­fo­wać po inter­ne­cie”.

– A wła­śnie że tak, ponie­waż… przed chwilą tak powie­dzia­łem. – Ojciec nadział na wide­lec kilka klu­sek. – W każ­dym razie pomy­śla­łem, że mógł­byś posie­dzieć rano w biblio­tece. A gdy zgłod­nie­jesz, pójść do piz­ze­rii Jeffa na kawa­łek pizzy i napój, a o trze­ciej, po mojej zmia­nie, zabie­rał­bym cię do domu.

Oswald się zasta­no­wił. Piz­ze­ria Jeffa była dość dziwna. Nie była wła­ści­wie brudna, ale na pewno mocno pod­upa­dła. Mate­riał na kana­pach poła­tano sze­roką taśmą kle­jącą, a z menu nad kon­tu­arem pood­pa­dały litery i wśród wymie­nio­nych nazw potraw i ich skład­ni­ków wid­niały pep­pe­ron i am urger. Lokal musiał być kie­dyś więk­szy i w lep­szym sta­nie. Teraz nie wyko­rzy­sty­wano ani całego miej­sca, ani wszyst­kich kon­tak­tów elek­trycz­nych – a było ich mnó­stwo – zamon­to­wa­nych w ścia­nach. W tyl­nej czę­ści pomiesz­cze­nia znaj­do­wała się nie­duża scena, cho­ciaż nie odby­wały się tu żadne występy, nawet kara­oke. Było to dziwne miej­sce, smutne i zupeł­nie inne niż kie­dyś – tak jak reszta mia­sta.

Nato­miast pizzę ser­wo­wano tam nie­złą. Co wię­cej, jeśli nie liczyć mro­żo­nek, które można było kupić w dziale spo­żyw­czym Snack Space, była to jedyna pizza w mie­ście. Kilka dobrych, w tym piz­ze­ria Gina i piz­ze­ria Marca (które, w odróż­nie­niu od piz­ze­rii Jeffa, zostały nazwane od imion swo­ich sze­fów kuchni), zamknęło się nie­długo po tym, jak upa­dła fabryka.

– I dasz mi pie­nią­dze na obiad? – zapy­tał Oswald.

Od kiedy jego ojciec stra­cił pracę w fabryce, kie­szon­kowe Oswalda skur­czyło się pra­wie do zera.

Ojciec uśmiech­nął się, ale zda­niem Oswalda był to smutny uśmiech.

– Synu, jest ciężko, ale stać mnie jesz­cze na to, żeby dać ci trzy pięć­dzie­siąt na pizzę i picie.

– Dobra – odparł Oswald.

Trudno było odmó­wić cie­płego kawałka pizzy z cią­gną­cym się serem.

Jako że następ­nego dnia nie szedł do szkoły, Oswald nie poło­żył się spać w tym samym cza­sie co jego ojciec, tylko włą­czył sobie stary japoń­ski film o potwo­rach, a Jinx zwi­nęła mu się na kola­nach i zaczęła mru­czeć. Oswald oglą­dał sporo japoń­skich hor­ro­rów klasy B, ale tego – Zen­dre­lix con­tra Mecha­zen­dre­lix – jesz­cze nie widział. Zen­dre­lix jak zawsze wyglą­dał niczym olbrzymi smok, nato­miast Mecha­zen­dre­lix przy­po­mi­nał Oswal­dowi ryso­wane przez niego mecha­niczne zwie­rzęta bez futra. Bawiły go efekty spe­cjalne w fil­mie – pociąg, który roz­wa­lił Zen­dre­lix, na pewno był zabawką – a ruch ust akto­rów nie paso­wał do pod­ło­żo­nych angiel­skich gło­sów. Z jakie­goś powodu za każ­dym razem brał stronę Zen­dre­lixa. I cho­ciaż potwora grał po pro­stu czło­wiek w gumo­wym kostiu­mie, zdo­łał nadać mu oso­bo­wość.

Kiedy Oswald już leżał w łóżku, pomy­ślał o tym, co ma. Nie miał Bena, ale miał filmy z potwo­rami, biblio­tekę i pizzę na obiad. Lep­sze to niż nic, ale nie wystar­czy na całe lato.

Pro­szę – pomy­ślał, zaci­ska­jąc oczy. – Pro­szę, niech wyda­rzy się coś cie­ka­wego.

Obu­dził go zapach kawy i bekonu. Kawa go nie ruszała, ale bekon pach­niał cudow­nie.

Śnia­da­nie ozna­czało czas spę­dzany z mamą. Czę­sto były to jedyne momenty w ciągu tygo­dnia, poza week­en­dem, gdy się widzieli. Po jed­nym nie­zbęd­nym przy­stanku pobiegł kory­ta­rzem do kuchni.

– I kogo ja widzę! Obu­dził się mój przy­szły szó­sto­kla­si­sta!

Mama stała przy kuchence w puszy­stym różo­wym szla­froku. Blond włosy ścią­gnęła w kitkę i prze­wra­cała… czyżby to były nale­śniki?

– Cześć, mamo.

Wycią­gnęła do niego ręce.

– Ocze­kuję poran­nego uści­sku.

Oswald wes­tchnął, jakby go to dener­wo­wało, ale pod­szedł i ją przy­tu­lił. Ojcu zawsze mówił, że jest już za stary na przy­tu­la­nie, ale ni­gdy nie powie­dział tego mamie. Może dla­tego, że nie miała dla niego zbyt wiele czasu w ciągu tygo­dnia, pod­czas gdy z tatą spę­dzali go razem tyle, że cza­sami już dzia­łali sobie na nerwy.

Wie­dział, że mama za nim tęskni i źle jej z tym, że musi tak długo pra­co­wać. Miał też jed­nak świa­do­mość, że ojciec pra­cuje tylko na pół etatu i mama musi spę­dzać tyle czasu w pracy, by star­czało im na życie. Mama zawsze mówiła, że doro­słe życie to cią­gła walka pomię­dzy cza­sem a pie­niędzmi. Im wię­cej się zara­bia, tym mniej czasu ma się dla rodziny. Trudno utrzy­mać rów­no­wagę.

Oswald usiadł przy kuchen­nym stole i podzię­ko­wał mamie za sok poma­rań­czowy, który nalała mu do szklanki.

– Pierw­szy dzień waka­cji, co? – Mama pode­szła do kuchenki i prze­rzu­ciła nale­śnik na drugą stronę.

– Yhy. – Pew­nie powi­nien był się posta­rać, żeby zabrzmiało to wese­lej, ale nie miał siły.

Mama zsu­nęła gruby nale­śnik na jego talerz i doło­żyła dwa kawałki bekonu.

– To nie to samo co z Benem, prawda?

Potrzą­snął głową. Nie zamie­rzał pła­kać.

Mama potar­mo­siła mu czu­prynę.

– Wiem. To okropne. Ale może do mia­sta nie­długo wpro­wa­dzi się ktoś nowy.

Oswald spoj­rzał na jej pełną nadziei twarz.

– A czemu ktoś miałby się tu spro­wa­dzić?

– No, masz tro­chę racji – odparła mama, dokła­da­jąc kolejny nale­śnik. – Ale ni­gdy nic nie wia­domo. Może ktoś fajny już tu mieszka. Ktoś, o czyim ist­nie­niu nawet nie wiesz.

– Może, ale wąt­pię – stwier­dził Oswald. – Za to nale­śniki są świetne.

Mama uśmiech­nęła się i znów zmierz­wiła mu włosy.

– Przy­naj­mniej tyle. Chcesz wię­cej bekonu? Jeśli tak, to łap szybko, bo zaraz przyj­dzie tata i wszystko pożre.

– Jasne. – Oswald ni­gdy nie odma­wiał dokładki bekonu.

Biblio­teka oka­zała się cał­kiem cie­kawa. Zna­lazł w niej naj­now­szą książkę z serii science fic­tion, którą lubił, i mangę, która wyglą­dała inte­re­su­jąco. Jak zawsze musiał cze­kać w nie­skoń­czo­ność na kom­pu­ter, bo wszyst­kie zajęli ludzie, któ­rzy spra­wiali wra­że­nie, jakby nie mieli gdzie się podziać. Męż­czyźni ze skoł­tu­nio­nymi bro­dami, któ­rzy mieli na sobie po kilka warstw roz­sy­pu­ją­cych się ubrań, i zbyt chude kobiety o smut­nych oczach i popsu­tych zębach. Cze­kał grzecz­nie na swoją kolej, wie­dząc, że część z tych ludzi spę­dza dnie w biblio­tece, a noce na uli­cach.

Piz­ze­ria Jeffa była tak dziwna, jak ją pamię­tał. Duża pusta prze­strzeń pomię­dzy bok­sami i sto­li­kami wyglą­dała jak par­kiet, na któ­rym nikt nie tań­czył. Ściany poma­lo­wano na bla­do­żółto, ale albo użyto taniej farby, albo poło­żono tylko jedną war­stwę, bo wciąż dało się dostrzec zarysy tego, co znaj­do­wało się pod spodem. Przy­pusz­czal­nie był to jakiś mural przed­sta­wia­jący ludzi i zwie­rzęta, ale teraz spod cien­kiej war­stwy żół­tej farby prze­świ­ty­wały tylko cie­nie. Oswald pró­bo­wał cza­sem usta­lić, co przed­sta­wiają te kształty, ale były zbyt nie­wy­raźne.

No i jesz­cze ta scena, któ­rej ni­gdy nie uży­wano. Stała, zupeł­nie pusta, jakby na coś cze­kała. A jesz­cze dziw­niej­sza rzecz znaj­do­wała się w kącie po pra­wej stro­nie: duża pro­sto­kątna zagroda odgro­dzona żółtą taśmą, ze zna­kiem zaka­zu­ją­cym wstępu. Była wypeł­niona czer­wo­nymi, nie­bie­skimi i zie­lo­nymi kulecz­kami, które pew­nie kie­dyś miały inten­sywne barwy, ale teraz wybla­kły i pokryły się kurzem.

Oswald wie­dział, że baseny z kul­kami były bar­dzo popu­larne wśród dzieci, ale w więk­szo­ści znik­nęły z powodu obaw o czy­stość – w końcu kto miał te kulki dezyn­fe­ko­wać? Oswald był prze­ko­nany, że gdyby baseny z kul­kami były popu­larne za jego wcze­snego dzie­ciń­stwa, mama i tak nie pozwo­li­łaby mu się w nich bawić. Jako licen­cjo­no­wana pie­lę­gniarka uwiel­biała wska­zy­wać miej­sca, w któ­rych liczba poten­cjal­nych zaraz­ków wyklu­czała zabawę. A kiedy Oswald maru­dził, że ni­gdy nie pozwala mu na nic faj­nego, odpo­wia­dała:

– Wiesz, co nie jest zabawne? Zapa­le­nie spo­jó­wek.

Poza pustą sceną i base­nem z kul­kami naj­dziw­niej­szą rze­czą w piz­ze­rii Jeffa był sam Jeff. Wyglą­dało na to, że tylko on tu pra­cuje, ponie­waż sam przyj­mo­wał zamó­wie­nia i robił pizzę, ale lokalu ni­gdy nie nawie­dzały takie tłumy, by sta­no­wiło to pro­blem. Tego dnia, jak zawsze zresztą, Jeff wyglą­dał tak, jakby nie spał od tygo­dnia. Ciemne włosy ster­czały mu na wszyst­kie strony, a pod prze­krwio­nymi oczami ryso­wały się cie­nie. Na jego far­tu­chu wid­niały stare i świeże plamy po sosie pomi­do­ro­wym.

– Co ci podać? – zapy­tał Oswalda znu­dzo­nym gło­sem.

– Kawa­łek pizzy z serem i napój poma­rań­czowy popro­szę – powie­dział Oswald.

Jeff spoj­rzał gdzieś w dal, jakby musiał się zasta­no­wić, czy to zamó­wie­nie ma sens. W końcu stwier­dził:

– Dobra, trzy pięć­dzie­siąt.

Jedno na pewno można było powie­dzieć o kawał­kach pizzy Jeffa – były wiel­kie. Jeff poda­wał je na cien­kich papie­ro­wych tale­rzy­kach, które szybko nasią­kały tłusz­czem, a pizza zawsze wysta­wała poza ich kra­wę­dzie.

Oswald usiadł w bok­sie z pizzą i napo­jem. Pierw­szy gryz – czubka trój­kąta – zawsze był naj­lep­szy. W tym kęsie była ide­alna rów­no­waga sma­ków. Oswald napa­wał się cie­płym, cią­gną­cym się serem, pikant­nym sosem i przy­jem­nie tłu­stym cia­stem. Jedząc, zaczął się roz­glą­dać wokół. Dwóch mecha­ni­ków z warsz­tatu wymiany oleju zło­żyło swoje kawałki pep­pe­roni i jadło je niczym kanapki. Grupa pra­cow­ni­ków biu­ro­wych nie­udol­nie zaata­ko­wała swoje kawałki pla­sti­ko­wymi sztuć­cami, pew­nie żeby nie ubru­dzić sobie ubrań, uznał.

Kiedy skoń­czył jeść, pomy­ślał, że chęt­nie zjadłby jesz­cze jeden kawa­łek, ale ponie­waż nie miał wię­cej pie­nię­dzy, wytarł otłusz­czone palce w ser­wetkę i wycią­gnął wypo­ży­czoną książkę. Popi­jał napój i czy­tał. Pochło­nął go świat, w któ­rym dzieci miały tajemne moce i cho­dziły do spe­cjal­nej szkoły, by uczyć się, jak zwal­czać zło.

– Mały! – Głos męż­czy­zny wyrwał Oswalda z głębi opo­wie­ści.

Uniósł wzrok i zoba­czył Jeffa w far­tu­chu ubru­dzo­nym sosem. Uznał, że pew­nie za długo tu prze­bywa. Sie­dział w bok­sie przez dwie godziny, a zapła­cił za posi­łek nie­całe cztery dolary.

– Słu­cham, pro­szę pana? – powie­dział, ponie­waż dobre wycho­wa­nie zawsze się opłaca.

– Zostało mi parę kawał­ków pizzy z serem, które nie sprze­dały się w porze lun­chu. Chciał­byś je?

– Yyy, nie, dzię­kuję. Nie mam wię­cej pie­nię­dzy. – Żało­wał, że tak było.

– Na koszt firmy – odparł Jeff. – Ina­czej będę je musiał wyrzu­cić.

– Och, w takim razie dobrze. Pew­nie. Dzię­kuję.

Jeff pod­niósł pusty kubek Oswalda.

– Przy oka­zji doleję ci oran­żady.

– Dzię­kuję.

To było zabawne. Twarz Jeffa nie zmie­niła wyrazu ani na moment. Wyglą­dał na zmę­czo­nego i nie­szczę­śli­wego, nawet gdy był bar­dzo miły.

Jeff przy­niósł dwa kawałki pizzy na jed­nym tale­rzyku i kubek oran­żady.

– Masz, mały. – Posta­wił przed Oswal­dem jedze­nie.

– Dzię­kuję. – Przez chwilę Oswald zasta­na­wiał się, czy Jeff mu współ­czuł, czy może uznał, że jest rów­nie biedny, jak ci bez­domni ludzie, któ­rzy spę­dzają cały dzień w biblio­tece, a nie po pro­stu prze­cięt­nie biedny, z tru­dem łączący koniec z koń­cem, jak w rze­czy­wi­sto­ści.

Ale potem pomy­ślał, że jeśli dostaje się za darmo pizzę, to nie jest to odpo­wiedni moment na takie roz­wa­ża­nia. Trzeba jeść.

Oswald bez pro­blemu wcią­gnął dwa wiel­kie kawałki. Przez ostatni mie­siąc miał wil­czy ape­tyt.

Kiedy mama usma­żyła mu stertę nale­śni­ków na śnia­da­nie, stwier­dziła, że to chyba jego okres gwał­tow­nego wzro­stu spra­wia, iż pochła­nia wszystko, jakby miał żołą­dek bez dna.

Kiedy dopił oran­żadę, w jego kie­szeni zabrzę­czała komórka. Spoj­rzał na ese­mes od taty:

Bede pod piz­ze­ria za 2 min

Ide­al­nie. To był naprawdę dobry dzień.

Mijały kolejne dni w biblio­tece i piz­ze­rii Jeffa.

Przez pierw­sze dwa tygo­dnie było świet­nie, ale teraz oka­zało się, że biblio­teka nie kupiła kolej­nego tomu czy­ta­nej przez Oswalda serii i znu­dziła go sie­ciowa gra fan­tasy, która miała być dar­mowa, ale oka­zało się, że nie mógł przejść dalej bez opłaty. Znu­dziło mu się też to, że nie miał do towa­rzy­stwa nikogo w swoim wieku. Pizza mu się jesz­cze nie znu­dziła, ale zaczy­nał podej­rze­wać, że do tego też doj­dzie.

Tego dnia wypa­dał „wie­czór roz­ry­wek rodzin­nych”. Odby­wał się raz w tygo­dniu, w różne dni, w zależ­no­ści od gra­fiku mamy. Kiedy fabryka jesz­cze dzia­łała, wie­czór roz­ry­wek rodzin­nych ozna­czał obiad w restau­ra­cji – pizzę albo kuch­nię chiń­ską czy mek­sy­kań­ską. Po posiłku szli razem zro­bić coś faj­nego. Jeśli w kinie grano coś dla dzieci, oglą­dali film, a jeśli nie, szli na krę­gle albo do wrot­karni, gdzie mama z tatą cho­dzili na randki jesz­cze w liceum. Oby­dwoje byli świet­nymi wrot­ka­rzami, a Oswald bez­na­dziej­nym, ale trzy­mali go za ręce i pil­no­wali, by się nie prze­wró­cił. Zwy­kle koń­czyli wie­czór lodami w cen­trum mia­sta. Oswald i mama zawsze śmiali się z ojca, ponie­waż bez względu na to, jakie smaki były do wyboru, za każ­dym razem pro­sił o wani­liowy.

Od kiedy jed­nak zamknięto fabrykę, wie­czory roz­ry­wek rodzin­nych zamie­niły się w imprezy domowe. Mama szy­ko­wała na kola­cję coś łatwego, ale świą­tecz­nego, jak taco z proszku albo hot dogi. Jedli posi­łek, a potem grali w gry plan­szowe albo oglą­dali film z wypo­ży­czalni.

Oczy­wi­ście wciąż było miło, ale cza­sami Oswald gło­śno narze­kał, że prze­stali cho­dzić na nowe filmy do kina, a póź­niej na lody. Wtedy ojciec przy­po­mi­nał mu, że naj­waż­niej­sze jest to, że spę­dzają czas wszy­scy razem.

Cza­sami, gdy była ładna pogoda, urzą­dzali sobie wie­czór roz­ry­wek rodzin­nych na zewnątrz. Pako­wali mięso na zimno i sałatki ze Snack Space i wybie­rali się do parku naro­do­wego. Zja­dali obiad przy drew­nia­nym stole i obser­wo­wali wie­wiórki, ptaki i szopy pra­cze.

Póź­niej szli na wycieczkę któ­rymś z wyzna­czo­nych szla­ków. Te wypady zawsze sta­no­wiły miłą odmianę, ale Oswald wie­dział, dla­czego pod­czas wie­czo­rów roz­ry­wek rodzin­nych wycho­dzili z domu tylko na pik­niki: były za darmo.

Tego wie­czora zostali w domu. Mama przy­go­to­wała spa­ghetti i chleb czosn­kowy. Zagrali w Clu­edo – mama jak zwy­kle wygrała, po czym wszy­scy razem roz­sie­dli się w piża­mach na kana­pie z olbrzy­mią miską popcornu i obej­rzeli nową wer­sję sta­rego filmu science fic­tion.

Kiedy film się skoń­czył, tata stwier­dził:

– To było nie­złe, ale nie tak dobre jak praw­dziwa wer­sja.

– Jak to praw­dziwa? – zdzi­wił się Oswald. – Ta jest praw­dziwa.

– Nie­zu­peł­nie – odparł tata. – Ten film dzieje się w tym samym świe­cie co ory­gi­nał, ale to tylko tania pod­róbka w porów­na­niu z tym, co oglą­da­łem w dzie­ciń­stwie.

Ojciec zawsze był taki zawzięty. Nie mógł po pro­stu obej­rzeć cze­goś dla przy­jem­no­ści.

– Więc naj­lep­sze filmy to zawsze te, które oglą­da­łeś w dzie­ciń­stwie? – zapy­tał Oswald.

– Nie zawsze, ale w tym wypadku tak.

Oswald widział, że tata szy­kuje się na jedną ze swo­ich ulu­bio­nych rze­czy: dys­ku­sję.

– Ale efekty spe­cjalne w ory­gi­nal­nej wer­sji były bez­na­dziejne – stwier­dził Oswald. – Same kukiełki i gumowe maski.

– Wolę kukiełki i modele niż efekty kom­pu­te­rowe – odparł ojciec, odchy­la­jąc się na kana­pie i kła­dąc nogi na sto­liku do kawy. – To wszystko jest takie płyt­kie i sztuczne. Nie ma w tym cie­pła, głębi. Poza tym lubisz stare filmy o Zen­dre­li­xie, a w nich efekty spe­cjalne są okropne.

– Tak, ale oglą­dam je dla zgrywu – odparł Oswald, cho­ciaż tak naprawdę uwa­żał, że Zen­dre­lix jest cał­kiem fajny.

Z kuchni wyszła mama z misecz­kami peł­nymi lodów. Nie tak dobrymi, jak w zamknię­tej lodziarni, ale też nie można było na nie krę­cić nosem.

– Słu­chaj­cie, chło­paki, jeśli zaraz nie skoń­czy­cie się kłó­cić, to następny film wybiorę ja i będzie to kome­dia roman­tyczna!

Oswald i ojciec natych­miast zamil­kli.

– Tak myśla­łam. – Mama roz­dała lody.

Oswald leżał w łóżku i ryso­wał mecha­niczne zwie­rzęta, gdy na sto­liku noc­nym zabzy­czała komórka. Poza rodzi­cami tylko jedna osoba pisała do niego ese­mesy.

Czesc – napi­sał Ben.

Czesc – odpi­sał Oswald. – Jak tam lato?

Super. Waka­cje w Myr­tle Beach. Jest swiet­nie. Wsze­dzie mini­golf i jaski­nie gier.

Zazdrosz­cze – odpi­sał szcze­rze Oswald.

Plaża, jaski­nie gier i mini­golf – to brzmiało naprawdę świet­nie.

Zaluje, ze cie tu nie ma – napi­sał Ben.

Ja tez

A jak u cie­bie?

OK. – odpi­sał Oswald.

Przez chwilę miał ochotę napi­sać, że jego lato jest znacz­nie faj­niej­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści, ale nie mógł kła­mać Benowi.

Duzo cho­dze do biblio­teki, obiad w piz­ze­rii Jeffa

Tylko tyle?

Rze­czy­wi­ście – w porów­na­niu z wyjaz­dem Bena nad morze wyglą­dało to żało­śnie.

Na to wygląda

Przy­kro mi – odpi­sał Ben, po czym dodał: – Ta piz­ze­ria przy­pra­wia o gesia skorke

Ese­me­so­wali jesz­cze przez chwilę i cho­ciaż Oswald cie­szył się, że kolega się ode­zwał, to smutno mu było, że Ben jest tak daleko i tak dobrze się bawi bez niego.

W ponie­dzia­łek rano Oswald był w złym humo­rze. Nie pomo­gły nawet usma­żone przez mamę nale­śniki. W samo­cho­dzie ojciec włą­czył za gło­śno radio. Leciała jakaś głu­pia pio­senka o trak­to­rze. Oswald ści­szył muzykę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki