Futbonomia - Stefan Szymański, Simon Kuper - ebook + książka

Futbonomia ebook

Stefan Szymański, Simon Kuper

4,0

Opis

Kuper i Szymański robią z piłką nożną to, co w Moneyball zrobiono z baseballem – biorą ten sport na warsztat i odwołując się do statystyki, ekonomii i psychologii, próbują odmienić oblicze tej dogmatycznej dyscypliny.
„New York Times”

Książka, która zaskoczy nawet największych znawców futbolu!

Gdyby Nicolas Anelka przeczytał Futbonomię, to Chelsea, a nie Manchester United, zwyciężyłaby w finale Ligi Mistrzów w 2008 roku. Gdyby trenerzy wiedzieli, ile strzałów z dystansu w Premier League znajduje drogę do siatki, pewnie by ich zakazali. Gdyby biznesmeni sięg­nęli po tę pozycję, nigdy nie kupiliby klubu piłkarskiego, bo zwyczajnie nie da się na nim zarobić…

Wydaje się, że o współczesnym futbolu – rozkładanym codziennie na czynniki pierwsze – wiemy wszystko. Simon Kuper ze Stefanem Szymańskim udowadniają, że to tylko pozory. Spoglądając na piłkę z perspektyw, o których wcześniej nikt nawet nie pomyślał, dochodzą do rewolucyjnych wniosków.

Dlaczego skauci najczęściej wybierają blondynów? Co sprawiło, że Olympique Lyon przestał wygrywać? Dlaczego wkrótce drużyny z Londynu, Moskwy i Paryża zaczną dominować w Lidze Mistrzów? Nieważne, czy jesteś właścicielem, trenerem, skautem, sędzią czy po prostu zwykłym kibicem – musisz sięgnąć po tę książkę.

Dzięki niej spojrzysz na futbol z zupełnie nowej strony.

Wspaniała książka, która pozwala zrozumieć wiele zdarzeń i procesów zachodzących w futbolu, a kilka nawet przewidzieć w dłuższej perspektywie. Dlaczego jedne nacje grają lepiej, a inne nigdy nie osiągną sukcesu? Czemu upadają potęgi, a inne trzymają się mocno? Tej wiedzy nie zaczerpniecie z mediów. Chwytajcie i czytajcie!
Michał Pol, redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego”

Doskonała i inspirująca lektura. Jest jak menu degustacyjne w znakomitej piłkarskiej restauracji. Podczas jednej wizyty poznajemy najlepsze pozycje z karty. Po pierwszym daniu jesteśmy szalenie ciekawi następnego, odkrywamy kolejne tajemnice piłki nożnej, aż dochodzimy do deseru, który jest ukoronowaniem całości.
Marcin Łagowski, EkstraStats

Leo Beenhakker powtarzał mi wiele razy, że w futbolu dwa plus dwa nie zawsze równa się cztery. W Futbonomii autorzy, kierując się rozumem, chcą przyznać rację matematyce. W książce znajdziemy na to ciekawe przykłady. Mnie najbardziej podobał się ten z fenomenem liczby widzów oglądających mecze w islandzkiej telewizji. Potwierdzam w stu procentach!
Rafał Ulatowski

Chociaż nie jest to futbolowy podręcznik, to dla każdego kibica piłkarskiego Futbonomia powinna być lekturą obowiązkową. Zbyt często patrzymy na sport jednowymiarowo, książka Kupera i Szymańskiego otwiera natomiast oczy na wiele innych, nowych aspektów futbolu. W trakcie jej lektury, także ze względu na luźny i przystępny styl autorów, wielokrotnie przychodzi „efekt wow”. Będziecie się zastanawiać: dlaczego wcześniej nie pomyślałem tak o tym aspekcie piłki nożnej?
Michał Zachodny, PZPN

Kuper i Szymański wplatają w świat futbolu matematyczne modele i statystyczne wnioskowania. To, co na pierwszy rzut oka wydaje się ciekawe jedynie dla garstki naukowców, jest przez nich wyłożone w formie jasnej i zrozumiałej dla każdego. Otwiera to drogę do spojrzenia na piłkę z zupełnie nowej perspektywy.
Andrzej Gomołysek, Taktycznie.net

BIOGRAM

Simon Kuper
Jeden z najsłynniejszych pisarzy i dziennikarzy piłkarskich. Pisze o sporcie dla „Financial Timesa”, jest także stałym współpracownikiem dziennika „The Guardian” oraz tygodnika „The Observer”.  Za książkę Football Against the Enemy otrzymał w 1994 roku prestiżową nagrodę William Hill Sports Book of the Year. Autor pozycji Futbol w cieniu Holokaustu (Wydawnictwo Wiatr od Morza, 2013), w której opisuje wojenne i powojenne dzieje europejskich klubów piłkarskich i reprezentacji narodowych. Wraz ze Stefanem Szymańskim i Benem Lyttletonem prowadzi Agencję Soccernomics.

Stefan Szymański
Wykładowca zarządzania w sporcie na Uniwersytecie w Michigan. Zaczął badać ekonomiczne i biznesowe aspekty piłki nożnej w 1989 roku i zajmuje się tym do dziś. Napisał na ten temat ponad 50 artykułów naukowych, 14 rozdziałów w różnych publikacjach i sześć książek. Jest konsultantem wielu instytucji sportowych, doradza rządom państw, pojawia się w sądzie jako biegły w dziedzinie ekonomii sportu. Regularnie występuje w mediach w roli eksperta. Współtwórca Agencji Soccernomics.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 638

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (30 ocen)
9
17
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Świetny książka dla wszystkich fanów piłki nożnej, którzy interesują się jej pozaboiskową stroną. Książka o matematyce, analizie, i o tym, jaki może mieć wpływ na sport.
00
chopek_roztropek

Dobrze spędzony czas

Dla fanow pilki i cyfr. Rzeczowe, oprate na statystyce podejscie do wynikow osiaganyc na boisku.
00

Popularność




Od Simona:

Dla Pameli, która nie zna się na piłce, ale zna się na pisaniu – w podziękowaniu za jej zdumiewającą tolerancję. Również dla Leili, Leo i Joeya – za setki uśmiechów.

Od Stefana:

Dla mojego ojca. Nigdy się nie spotkaliśmy, ale nauczył mnie wszystko kwestionować.

Futbolowi EinsteiniMichał Okoński

21 września 2016 roku, po wymęczonym, co tu kryć (do 68. minuty utrzymywał się remis, co najmniej dwie bramki dla faworytów padły po błędach bramkarza), zwycięstwie w Pucharze Ligi nad występującym w League One Northampton Town, menedżer Manchesteru United José Mourinho udzielił wywiadu klubowej telewizji. W bezpiecznej dla siebie przestrzeni, nienarażony na żadne podchwytliwe pytania, kontrolował przekaz w sposób absolutny. „Mieliśmy jeden kiepski tydzień – powiedział. – Wiem, że świat jest pełen Einsteinów i wiem, że próbują oni wymazać szesnaście lat mojej kariery, tak samo jak próbują wymazać niebywałą historię Manchesteru United, skupiając się na jednym kiepskim tygodniu z trzema kiepskimi wynikami. Ale na tym polega dziś futbol – jest pełen Einsteinów”.

Mourinho nawiązywał do tego, co działo się z jego drużyną między 10 a 18 września: najpierw podopieczni Portugalczyka przegrali u siebie w derbach, a on sam musiał kolejny raz uznać wyższość Pepa Guardioli, później dali się ograć Feyenoordowi w Lidze Europy, a w końcu zostali pokonani przez Watford. Wśród piłkarzy Manchesteru United wciąż rozczarowywał ten najdroższy, Paul Pogba, Zlatan Ibrahimović zdobył bramkę jedynie w meczu z Manchesterem City, Mourinho nie potrafił też znaleźć miejsca w składzie dla swojego kapitana, Wayne’a Rooneya. W prasie roiło się od krytycznych komentarzy na temat menedżera, który zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej został zwolniony z pracy w Chelsea i do końca maja pozostawał bezrobotny. Moment był szczególnie interesujący: wcześniej wyniki same przemawiały za Mourinho, nie musiał ich przywoływać w swojej obronie. Zresztą co do tych wyników – jak zauważył niemal natychmiast jeden z krytykowanych przezeń „Einsteinów”, największe sukcesy nowy trener Manchesteru United odnosił między sezonem 2002/2003 a 2009/2010 (siedem mistrzostw kraju, dwie wygrane w Lidze Mistrzów); sześć kolejnych lat to już tylko dwa mistrzostwa i ani jednego triumfu w Champions League. Wygadany jak zwykle, jak zwykle prowokujący awantury z trenerami rywali, władzami ligi czy sędziami, nabierał jednak na swoje sztuczki coraz mniejszą liczbę widzów, na boisku zaś preferowany przez niego reaktywny styl gry wydawał się w odwrocie – ci, którzy zostawiali go w pobitym polu, od dawna już grali pressingiem.

Co ważniejsze jednak, Mourinho przestał być władcą serc i dusz dziennikarzy. Zamiast powtarzać z zachwytem jego bon moty, coraz częściej powtarzali twarde meczowe dane – statystyki posiadania piłki, przebiegniętych kilometrów, wślizgów, przechwytów czy odbiorów. Zamiast opisywać kolejną awanturę przy linii bocznej, opisywali zmiany w ustawieniu. W pierwszych dniach 2017 roku, gdy piszę te słowa, najważniejsze dla toczącego się właśnie sezonu Premier League wydawało się przejście Chelsea – prowadzonego teraz przez Antonio Contego – na grę trójką obrońców, a nie na przykład pobicie przez Manchester United przy okazji sprowadzania Pogby z Juventusu transferowego rekordu świata czy któraś tam z rzędu wycieczka Mourinho pod adresem Arsène’a Wengera. Trudno się dziwić, że w mediach głównego nurtu (nie tylko w prasie, ale także w telewizji) coraz częściej pojawiali się niszowi wcześniej publicyści; autor poświęconego taktyce bloga Zonal Marking Michael Cox był regularnym gościem „Guardiana”, portalu ESPN FC czy nawet stron bukmacherskich. Osobnym fenomenem stała się kariera pisarska pioniera gatunku, Jonathana Wilsona, autora pierwszej w dziejach historii taktyki piłkarskiej – Odwróconej piramidy. Innym – zmierzch popularności przez lata najbardziej opiniotwórczego, nadawanego przez BBC w weekendowe wieczory programu Match of the Day na rzecz emitowanego w Sky Sports Monday Night Football, którego gospodarzy – Gary’ego Neville’a i Jamiego Carraghera – od uczestników tamtego, również byłych piłkarzy, odróżnia przecież właśnie skupienie na taktyce i danych. Wyobrażacie to sobie: godzinną rozmowę dwóch stojących przy multimedialnym stole facetów, rysujących na nim jakieś kolorowe strzałki i spierających się, dajmy na to, o nadmiar wolnej przestrzeni za plecami cofniętych skrzydłowych Tottenhamu?

Wspomniany Jonathan Wilson mówił kiedyś o różnych typach kibica albo różnych podejściach do kibicowania – i zdumiewał się, że traktuje się je jako wykluczające. Jedni, powiadał, pragną przede wszystkim zwycięstwa swojej drużyny. Inni, oglądając mecz, chcą się po prostu dobrze bawić: patrzeć na piękne gole, ofiarne wślizgi, czasem niestety także na faule i awantury między piłkarzami. Są jednak i tacy, którzy chcą zrozumieć, dlaczego ktoś wygrał lub przegrał – z czego utkano porażkę lub sukces albo skąd wzięła się nieoczekiwana zmiana logiki boiskowych wydarzeń.

Co ciekawe, i co sprowadza nas znów do kwestii „futbolowych Einsteinów”, zjawisko to można wiązać również ze zmianą społecznego profilu kibica. Od lat 90. XX wieku, od czasu wywołanych raportem Taylora i wejściem na futbolowy rynek kodowanej telewizji Sky Sports reform angielskiej piłki („Kluby piłkarskie stały się de facto producentami treści telewizyjnych” – przeczytacie w posłowiu Futbonomii), nie tylko angielska piłka nożna stała się w dużej mierze przedmiotem zainteresowania klasy średniej. Konsument zrobił się, innymi słowy, bardziej wymagający i wyrafinowany; oglądając plebejski w gruncie rzeczy sport, chciał myśleć, że przeżywa coś intelektualnego, a w każdym razie gotów był rozmawiać o tym sporcie także językiem intelektualnym. Równocześnie konsument ten został wyposażony w zdobycze współczesnej technologii: oglądając mecz, może w jego trakcie, na bieżąco, analizować powiązane z nim statystyki na ekranie smartfona i dzielić się swoimi odkryciami na portalach społecznościowych.

Ciesząc się z polskiej premiery Futbonomii, nie mogę nie zauważyć, że ćwierć wieku temu taka książka nie mogłaby powstać. Nie tylko ze względu na to, że dane, z których w trakcie pisania korzystali autorzy, były wówczas niedostępne lub trudno dostępne. Także ze względu na brak odbiorcy przygotowanego do jej lektury. W końcu zaś – ćwierć wieku temu nie było zbyt wielu takich autorów.

Simon Kuper i Stefan Szymański są przecież futbolowymi Einsteinami w sensie ścisłym. Ten pierwszy, znakomicie wykształcony na uniwersytetach w Lejdzie, Oksfordzie i na Harvardzie, jest synem wybitnego antropologa, Adama Kupera – trudno się dziwić, że pisze o piłce nożnej, wykorzystując narzędzia antropologiczne – a jego najznakomitsze dzieła, Football Against the Enemy i wydany już po polsku Futbol w cieniu Holokaustu traktują w gruncie rzeczy o naszej historii najnowszej i naszej współczesności, wykorzystując piłkę nożną jako pars pro toto. Ten drugi, absolwent Oksfordu i University of London, jest profesorem Uniwersytetu Michigan, gdzie zajmuje się ekonomią i zarządzaniem sportem. Obaj postanowili spojrzeć na futbol od strony analizy danych, ale przy okazji pokazali go jako świat pełen przesądów, mitów i ludzi karmiących nas komunałami, świat zamknięty i z trudem się reformujący, świat, w którym obdarzone ogromną władzą, nie zawsze wybitne jednostki marnują mnóstwo nie swoich pieniędzy przez co narażają powierzone im kluby, a zwłaszcza ich Bogu ducha winnych fanów na lata cierpień.

Może trudno się dziwić, że jeden z najbardziej znanych reprezentantów tego świata odpłaca im teraz pięknym za nadobne, rozwijając swoją myśl w kolejnym wywiadzie, że oto „Einsteini potrzebują pieniędzy, by żyć. Nie mogą nikogo trenować ani siedzieć na ławce, ale mogą mówić, pisać i krytykować pracę innych”. To oczywiście znów słowa José Mourinho, zastrzegającego łaskawie, że jest człowiekiem dobrym i pełnym dobrej woli, dlaczego więc miałby nie dać pożywić się Einsteinom.

Musicie koniecznie przeczytać tę książkę, bo otwiera oczy na wstrząsająco wiele spraw (nawet gdy mowa o marnowaniu pieniędzy na transfery: ile z nich idzie w diabły, bo klub, który zapłacił fortunę za piłkarza, nie zadbał o taki „drobiazg” jak aklimatyzacja jego rodziny w nowym miejscu?). Musicie ją przeczytać, ale potem zróbcie, jak uważacie. Na szczęście bowiem wciąż jest tak, że za pomocą liczb i danych wszystkiego nie da się wyjaśnić, a czucie i wiara potrafi mówić silniej niż mędrca szkiełko i oko. Niejeden dyrektor sportowy zaczytany w Moneyball Billy’ego Beane’a (czytali ją też – i cytują – Szymanski z Kuperem) tracił pracę w klubie doprowadzonym na skraj katastrofy, żeby ratował go trener, którego stojące w szatni tablice do rysowania taktyki na zawsze pozostały dziewiczo białe (przypadki Damiena Comollego i Harry’ego Redknappa w Tottenhamie; ten pierwszy oczywiście upierać się będzie, że to jemu klub zawdzięcza zakup Garetha Bale’a, na którym potem zarobił krocie). Niejeden znakomicie czytający grę ekspert telewizyjny postawiony przy linii bocznej tracił cały rezon – trenerska klęska Gary’ego Neville’a w Valencii jest tu niezwykle pouczająca.

Wiedza ekonomiczna nie pomoże zrozumieć, dlaczego w sezonie 2015/2016 mistrzostwo Anglii zdobył Leicester (choć przyjrzenie się liczbom faktycznie pozwoli zauważyć, że piłkarze tej drużyny, niegrający w europejskich pucharach i po szybkim odpadnięciu z pucharów krajowych, wystąpili w o wiele mniejszej liczbie spotkań niż ich najważniejsi rywale – zachowali więc większą świeżość). Nie wyjaśni tego również wyrafinowana analiza taktyczna gry drużyny Claudio Ranieriego: wszystko, co w futbolu ostatnich lat wydawało się najmodniejsze – precyzja podań i jak najwyższy procent czasu przy piłce – w Leicester nikogo nie obchodziło. Jak to się więc stało, że dziwna zbieranina outsiderów, będących murowanymi kandydatami do spadku z Premier League, nagle uwierzyła w siebie? Może to sama wiara wystarczyła, by zasypać przepaść dzielącą ich od największych gwiazd współczesnego futbolu? A może miał z tym jakiś związek fakt, że niewielkie miasto, które reprezentowali, przykuło nagle uwagę całego kraju w związku z powtórnym pogrzebem nieszczęsnego – także dzięki fatalnej opinii Szekspira – Ryszarda III, co pozwoliło obudzić lokalny patriotyzm i dumę?

To jeszcze jeden z powodów, dla których kochamy piłkę nożną – i dla których możemy o niej czytać do woli: jest grą opinii. Dobrze mieć dane, pozwalające te opinie uzasadnić, ale warto też pamiętać, że Albertowi Einsteinowi zawdzięczamy teorię względności.

Michał Okoński jest dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, autorem książki Futbol jest okrutny i bloga pod tą nazwą.

1KORZYSTANIE Z DESKI ROZDZIELCZEJ, CZYLI W POSZUKIWANIU NOWYCH PRAWD NA TEMAT FUTBOLU

Kilka lat temu dział analiz klubu Manchester City przeprowadził badania dotyczące rzutów rożnych. W ostatnim czasie Manchester nie zdobywał w ten sposób zbyt wielu bramek i analitycy chcieli to zmienić. Obejrzeli ponad 400 rzutów rożnych wykonywanych przez zawodników kilku lig w ciągu kilku sezonów i doszli do następującego wniosku – największe niebezpieczeństwo stwarza posłanie piłki na krótki słupek.

Piękno takiego zagrania polega na tym, że ląduje ona od razu w strefie, gdzie powstaje zagrożenie dla bramki. Czasami napastnik uderzał ją głową lub nogą i posyłał bezpośrednio do siatki. Zdarzało się też, że bramkarz albo obrońca zatrzymywał piłkę na linii, a następnie któryś z zawodników przeciwnej drużyny dobijał strzał. Bywało też, że piłka wpadała do bramki bezpośrednio po kopnięciu z narożnika. Ogólnie rzecz biorąc, analitycy stwierdzili, że zagrania na krótki słupek są skuteczniejsze niż te na długi.

Przedstawili wyniki swoich badań ówczesnemu menedżerowi klubu, Roberto Manciniemu, który – podobnie jak większość innych menedżerów – był wcześniej zawodnikiem. Mancini wysłuchał analityków. Następnie powiedział: „Grałem przez wiele lat i wiem, że lepsze są zagrania na długi słupek”. Mylił się, ale wiemy dlaczego: po zagraniach na długi słupek padają czasami piękne bramki (piłka wzbija się w powietrze, a zawodnik potężnym uderzeniem głowy posyła ją do siatki), które na długo pozostają ludziom w pamięci. O bramkach zdobytych w zamieszaniu po zagraniach na krótki słupek nikt raczej nie pamięta.

Ta historia pokazuje nam, w jakim miejscu znajduje się dziś piłka nożna. Z jednej strony, od 2009 roku, kiedy po raz pierwszy opublikowaliśmy książkę Dlaczego Anglia przegrywa (jej rozszerzona wersja otrzymała tytuł Futbonomia), liczby odgrywają w sporcie coraz większą rolę. Piłka nożna staje się dyscypliną coraz bardziej inteligentną. Analitycy, którzy zajmują się danymi meczowymi w niemal wszystkich większych europejskich klubach (jak również w wielu mniejszych), są tylko jednym z symptomów tej zmiany. Wszystkie liczące się zespoły prowadzą statystyki takich zmiennych, jak „procent skutecznych podań pod bramką przeciwnika”, liczba kilometrów pokonanych przez drużynę w różnych fazach gry czy tempo sprintu każdego z zawodników. Informacje te w coraz większym stopniu wpływają na decyzje o zakupie lub sprzedaży graczy.

Z drugiej strony, jak pokazują poglądy wspomnianego menedżera na kwestię rzutów rożnych, wiele osób wciąż traktuje podejrzliwie statystykę w futbolu. John Coulson z zajmującej się dostarczaniem danych firmy Opta powiedział nam: „Nadal istnieje zapewne wiele zespołów, które w danych statystycznych widzą zagrożenie, a nie pomocne narzędzie”. Baseball przeszedł rewolucję zwaną Moneyball, ale w piłce nożnej przemiana dopiero się rozpoczęła. Nowe wydanie naszej książki – nazywamy je Futbonomią 3.0 –wykorzystuje dane do wyjaśnienia całego wachlarza tematów, począwszy od sprzętu, przez transfery, aż po piłkarski wzlot Hiszpanii.

Książka ta narodziła się w hotelu Hilton w Stambule. Budynek z zewnątrz wydaje się surowy i niezbyt gościnny, ale po tym, jak ochrona sprawdzi, czy w twoim samochodzie nie ma bomb, i wpuści cię do środka, okazuje się tak przyjemny, że w ogóle nie masz ochoty wracać do domu. Po ucieczce z 13-milionowego miasta twoim jedynym dylematem staje się to, co robić: odwiedzić turecką łaźnię, pograć w tenisa czy może dalej się objadać, obserwując zachód słońca nad Bosforem? Kibice mogli też oglądać znajdujący się niedaleko stadion piłkarski Beşiktaşu. Pracownicy hotelu byli natomiast jeszcze bardziej uprzejmi niż pozostali Turcy.

W budynku, o którym mowa, spotkali się dwaj autorzy tej książki: Stefan Szymański (ekonomista sportu) i Simon Kuper (dziennikarz). Z okazji setnej rocznicy swojego powstania klub piłkarski Fenerbahçe organizował wtedy w Stambule konferencję 100 lat sportu i nauki, na której obaj mieliśmy przemawiać.

Siedząc przy piwie w barze hotelu Hilton, zorientowaliśmy się, że mamy bardzo podobne poglądy na temat futbolu. Stefan jest ekonomistą i potrafi męczyć dane tak długo, aż coś mu powiedzą, Simon, jako dziennikarz, woli natomiast przepytywać ludzi – ale to tylko powierzchowne różnice. Obaj uważamy, że w tej dyscyplinie sportowej wiele rzeczy da się wyjaśnić, a nawet przewidzieć, dzięki analizie danych – zwłaszcza tych, które pochodzą spoza futbolu.

Przez bardzo długi czas piłka nożna unikała oświecenia. Kluby piłkarskie wciąż prowadzone są często przez ludzi, którzy robią pewne rzeczy tak, a nie inaczej, ponieważ zawsze w ten sposób postępowali. Ci ludzie „wiedzieli”, że czarnoskórym zawodnikom „brakuje werwy”, dlatego przepłacali za przeciętnych białych piłkarzy. Dziś dyskryminują czarnoskórych menedżerów i kupują złych zawodników, a potem pozwalają im źle wykonywać rzuty karne. (Swoją drogą, potrafimy wytłumaczyć, dlaczego Manchester United zwyciężył w serii jedenastek podczas rozgrywanego w Moskwie finału Ligi Mistrzów. Historia ta związana jest z tajną wiadomością, baskijskim ekonomistą i wyczuciem Edwina van der Sara).

Przedsiębiorcy, którzy angażują się w piłkę nożną, również popełniają te same błędy. Kupują kluby, obiecując prowadzić je „jak biznes”, a po kilku sezonach znikają wśród powszechnych drwin, tak samo jak wielu ich poprzedników. „Spartaczyłem to” – powiedział nam Tony Fernandes, prezes Queens Park Rangers. Fani i dziennikarze również nie są bez winy. Wiele nagłówków zawiera fałszywe obietnice: „Sunderland kupuje gwiazdę mistrzostw świata” albo „Mistrzostwa świata będą gospodarczą żyłą złota”. W tym sporcie pełno jest pustych frazesów, takich jak „Futbol to wielki biznes” czy najpopularniejszy banał powtarzany przez Anglików: „Drużynę Anglii stać na więcej”. Żadne z tych haseł nie opiera się na konkretnych informacjach.

Większość męskich sportów przenika ta sama nadmierna wiara w tradycyjne przekonania. Do niedawna amerykański baseball również funkcjonował, opierając się na przestarzałej wiedzy. Od zawsze gracze kradli bazy i słabo odbijali piłki, a oceniano ich na podstawie statystyk uderzeń. Każdy w baseballu po prostu wiedział, że tak to powinno wyglądać.

Było tak do momentu pojawienia się Billa Jamesa. Ten człowiek zjawił się ze wsi w stanie Kansas niczym Dorotka w Czarnoksiężniku z Krainy Oz. Wcześniej zajmował się prowadzeniem statystyk miejscowej Małej Ligi i pilnowaniem pieców w fabryce fasoli z wieprzowiną. W wolnym czasie zaczął jednak analizować statystyki baseballowe i odkrył, że „znaczna część tradycyjnej wiedzy w tym sporcie to kompletny nonsens”. James napisał, że chciał podejść do kwestii baseballu „z tym samym intelektualnym rygorem i dyscypliną, którą stosują wszelkiej maści naukowcy, próbujący rozwikłać tajemnice wszechświata, społeczeństwa, ludzkiego umysłu czy choćby cen konopi w Des Moines”.

W książce, którą wydrukował sam na powielaczu – sprzedał ją wtedy w liczbie 75 egzemplarzy – James zaczął obalać sportowe mity. Odkrył na przykład, że najważniejszą statystyką dotyczącą uderzeń jest rzadko wspominany „udział pałkarza w zdobywaniu bazy”, który pokazuje, jak często zawodnikowi udaje się dotrzeć do bazy. James i jego naśladowcy (statystycy baseballu znani jako sabermetricians) pokazali, że stare, dobre krótkie odbicie i kradzieże baz to fatalne strategie.

Jego coroczne Baseball Abstracts stały się prawdziwymi książkami, aż w końcu trafiły również na listy bestsellerów. Na okładce jednego z numerów znajdowała się małpa rozmyślająca nad baseballem w pozycji Myśliciela Rodina. Któregoś razu James napisał w streszczeniu: „To wybiega poza baseball. To książka o tym, jak wygląda baseball, jeśli oddalimy się od niego o krok i przyjrzymy mu się uważnie i szczegółowo, ale z dystansu”.

Niektórzy „Jamesianie” zaczęli analizować profesjonalny baseball. Jeden z nich, Billy Beane, główny menedżer Oakland A’s, został bohaterem ogromnie popularnej książki Michaela Lewisa pod tytułem Moneyball, a także filmu, w którym występuje Brad Pitt. W ciągu ostatnich kilku lat Billy Beane, podobnie jak wielu innych Amerykanów, stał się maniakiem piłki nożnej. Dziś poświęca wiele czasu na rozmyślania o tym, w jaki sposób jego wnioski dotyczące baseballu mogłyby znaleźć zastosowanie w futbolu. (W dalszej części książki opowiemy więcej o błyskotliwej analizie baseballowego rynku transferowego, którą przeprowadził Beane, oraz o wnioskach, jakie płyną z tego dla piłki nożnej).

W końcu nawet ludzie ze świata baseballu zaczęli interesować się Jamesem. W 2002 roku Boston Red Sox zatrudnili go na stanowisku „starszego doradcy operacyjnego”, co było jego pierwszą etatową pracą od czasów fabryki fasoli z wieprzowiną. W tym samym roku Red Sox zatrudnili jednego z „uczniów” Jamesa, 28-letniego Theo Epsteina, który został najmłodszym menedżerem klubu w historii wszystkich dużych lig. W 2004 roku „przeklęty” klub wygrał World Series po raz pierwszy od 86 lat. W 2007 zwyciężył po raz kolejny. Dziś duże działy statystyczne są standardem w klubach Major League Baseball.

W 2006 roku magazyn „Time” umieścił Jamesa na swojej liście 100 najbardziej wpływowych osób świata. Teraz to piłka nożna przechodzi swoją jamesowską rewolucję.

GRA LICZB

To dziwne, że ludzie futbolu podchodzą do analizy danych z taką niechęcią, ponieważ jedną z rzeczy, która przyciąga fanów do tego sportu, są właśnie liczby.

Człowiekiem, który wie to najlepiej, jest Alex Bellos. Napisał wspaniałą książkę pod tytułem Futebol. Brazylijski styl życia i posiada wykształcenie matematyczne, a w 2010 roku ukazały się jego Przygody Alexa w krainie liczb.

„Liczby są niesamowicie pomocne – powiedział nam podczas rozmowy. – Na świecie nie istnieje żaden porządek, a matematyka pozwala nam widzieć go w uporządkowany sposób. W tabelach ligowych istnieje pewien ład. Kalkulacje, które się na nich wykonuje, są bardzo proste: to jak tabliczka mnożenia przez trzy”.

Choć większość fanów prawdopodobnie by temu zaprzeczyła, miłość do piłki nożnej często wiąże się z miłością do liczb. Mamy przecież wyniki meczów, słynne daty i ten szczególny rodzaj przyjemności, kiedy w niedzielny poranek siadamy w pubie z gazetą, żeby przy piwie „poczytać” ligową tabelę. Fantasy Football Games to w gruncie rzeczy gry liczbowe. Z kolei popołudniowe programy Jamesa Alexandra Gordona, podczas których w każdą sobotę przedstawiał wyniki meczów w Wielkiej Brytanii (Cow-den-BEATH – Sten-house… MUIR 1:1), były jednocześnie ponadczasowym rytuałem, festiwalem nazw miejscowości i poezją liczb.

W tej książce chcemy ukazać nowe pomysły i nowe dane dotyczące futbolu, na przykład liczbę samobójstw, wysokość gaż, populacje krajów i wszystko, co może pomóc nam odkryć prawdę na temat tego sportu. Choć Stefan jest ekonomistą sportu, nie jest to książka o pieniądzach. Celem działalności klubów piłkarskich nie jest zysk (na szczęście, ponieważ prawie żaden z nich go nie wykazuje), nie jesteśmy też szczególnie zainteresowani wysokością przychodów poszczególnych drużyn. Chcemy raczej wykorzystać wiedzę ekonomiczną (z domieszką geografii, psychologii i socjologii), żeby zrozumieć, co dzieje się na boisku i wśród fanów.

Niektórzy nie chcieliby, aby ich emocjonalny związek z piłką nożną poddawany był racjonalnym kalkulacjom. Z drugiej strony, kiedy Anglia po raz kolejny przegra w karnych ćwierćfinał mistrzostw świata, ci sami ludzie będą prawdopodobnie rzucać kuflami od piwa w telewizory, zamiast chłodzić swoje rozgoryczenie chwilą refleksji nad naturą dwumianowej teorii prawdopodobieństwa.

Naszym zdaniem nadszedł odpowiedni moment, aby przepisać tę książkę na nowo. Świat wkroczył w epokę wielkich liczb. Sformułowanie to określa nieprzebraną ilość informacji, jaką generujemy każdego dnia. Pochodzi ona główne z internetu (z niezliczonych wyszukiwarek, stron facebookowych i e-maili), a także z jeszcze większej liczby źródeł powiązanych z fizycznymi obiektami – wśród nich również trenującymi piłkarzami. Z badań wynika, że dzienna dawka danych generowanych na świecie podwaja się mniej więcej co cztery miesiące.

Wielkie liczby dotarły również do futbolu. Po raz pierwszy w historii sportu istnieje bardzo dużo danych, które należy przeanalizować. Wcześniej mieliśmy tylko bramki i tabele ligowe (gazety publikowały również informacje dotyczące frekwencji, ale nie były one wiarygodne). Dziś kluby przestają polegać wyłącznie na wyczuciu. Coraz częściej współpracują z dostarczycielami danych, takimi jak Prozone czy Opta, aby analizować poszczególne mecze i zawodników. Każdego dnia specjaliści zbierają coraz więcej informacji o poczynaniach piłkarzy na boisku i podczas treningów.

Naukowcy również zmieniają swoje podejście. Pod koniec lat 80., kiedy Stefan zaczął zajmować się ekonomią sportową, na rynku istniało zaledwie 20 lub 30 artykułów naukowych na temat sportu. Teraz nie sposób ich zliczyć. Wiele przedstawianych w nich wyników badań nie dotarło jeszcze nawet do fanów.

Innym nowym źródłem wiedzy jest powiększająca się nieustannie biblioteka książek o piłce nożnej. Kiedy Pete Davies publikował All Played Out: The Full Story of Italia ’90 (Wszystko już rozegrane: kompletna historia mistrzostw świata we Włoszech), istniało prawdopodobnie około 20 lub 30 dobrych książek na temat futbolu. Dziś – częściowo dzięki Daviesowi, którego nazywa się Janem Chrzcicielem Nicka Hornby’ego – są ich tysiące. Wiele z nich (na przykład Futebol Bellosa) zawiera informacje, które będziemy chcieli przedstawić również tutaj.

Strumień danych stał się tak potężny, że nawet ludzie zajmujący się tym sportem nie są w stanie ogarnąć go w całości. Michael Lewis, autor Moneyball, napisał w 2009 roku na łamach „New York Timesa”:

Wirus, który zaatakował profesjonalny baseball w latach 90. i sprawił, że zaczęto wykorzystywać statystykę do poszukiwań nowych i lepszych sposobów oceny graczy oraz poszczególnych strategii, przeniknął do wszystkich innych większych sportów. Nie tylko do koszykówki i rugby, ale również piłki nożnej, krykieta i – z tego, co wiem – snookera oraz darta; w każdym z nich istnieje teraz grupa ludzi, którzy widzą w nim nie tylko grę, ale także problem do rozwiązania.

Wirus statystyki rozprzestrzenił się w baseballu również na poważniejsze obszary. Weźmy choćby karierę Nate’a Silvera. Jako dziecko był wielkim fanem drużyny baseballowej Detroit Tigers. Niedługo po ukończeniu college’u opracował metodę statystyczną umożliwiającą prognozowanie skuteczności i karier poszczególnych zawodników. Liznął też piłki nożnej: podczas mistrzostw świata w 2010 roku prawidłowo przewidział wyniki 13 spośród 16 meczów fazy eliminacyjnej. Największą sławę ten dawny sabermetrician zdobył jednak jako analityk polityczny. Podczas wyborów prezydenckich w 2008 roku Silver celnie wytypował zwycięzcę w 49 stanach. W 2012 przewidział wyniki we wszystkich 50 stanach, a na dodatek również w Dystrykcie Kolumbii. Innymi słowy – Nate Silver wygrał w amerykańskich wyborach. Następnie wrócił do sportu i został naczelnym guru stacji telewizyjnej ESPN. Silver jest symbolem marszu mózgowców. Błyskotliwi ludzie jego pokroju – zarówno w sporcie, jak i poza nim – mają teraz swoje pięć minut.

W piłce nożnej ci utalentowani mężczyźni (jednym z „kompletnych nonsensów” tej dyscypliny jest wymóg, aby były to wyłącznie osoby płci męskiej) zaczęli nawet odgrywać kluczowe role w największych europejskich klubach. Angielska piłka, zawodowa na boisku od końca XIX wieku, w końcu zaczyna podchodzić też profesjonalnie do kwestii mających znaczenie poza murawą. Zważywszy na globalną obsesję na punkcie tego sportu, mogą nadejść czasy, kiedy najbardziej inteligentni młodzi ludzie będą zasiadać w piłkarskich klubach na kierowniczych stołkach. Nowe pokolenie szefów zaczyna już rozumieć, że aby w dzisiejszym futbolu iść do przodu, trzeba opierać się na konkretnych danych. Analizując liczby, widzimy więcej i możemy częściej zwyciężać.

Kolejnym zwiastunem zbliżającego się jamesowskiego przewrotu w futbolu jest Milan Lab. Już jakiś czas temu lekarze AC Milan zorientowali się, że obserwując, w jaki sposób dany zawodnik skacze do piłki, mogą z 70-procentowym prawdopodobieństwem przewidzieć grożące mu w najbliższej przyszłości kontuzje. Następnie zaczęli codziennie badać poziom zmęczenia mięśniowego wszystkich zawodników, ruch ich gałek ocznych, zmiany pulsu, oddechu i wiele innych, mniej lub bardziej oczywistych czynników. Jean-Pierre Meersseman, nałogowy palacz i dyrektor laboratorium, otrzymał prawo weta w przypadku podpisywania przez klub nowych kontraktów. „Ostatni podpis przed wielkim szefem składam na umowie ja” – powiedział nam w 2008 roku. Do 2013 roku laboratorium przeprowadziło 1,2 miliona testów na zawodnikach Milanu, gromadząc miliony danych dotyczących nawet ich najdrobniejszych kontuzji, a przy okazji poznając sekret wiecznej młodości. (Nadal jest to sekret: żaden inny klub nie posiada takiego laboratorium, a AC Milan wciąż nie ujawnił wyników swoich badań, dlatego też zawodnicy innych zespołów niedługo po ukończeniu 30 lat nie nadają się już do gry).

Większość piłkarzy z pierwszego składu Milanu, który w 2007 roku pokonał Liverpool w finale Ligi Mistrzów, miała 31 lat albo więcej; Paolo Maldini liczył sobie wtedy 38 lat, a zdobywca obu bramek dla zespołu, Filippo Inzaghi – 33. W dużej mierze zwycięstwo to odniosły zatem laboratorium klubu i jego baza danych. To kolejna wersja historii o triumfie mózgowców. W ostatnich latach z powodu problemów finansowych Milan zmniejszył budżet i liczbę pracowników swojego laboratorium. Pozostałe duże kluby z całej Europy analizują natomiast dane, aby dowiedzieć się, jak zmniejszyć ryzyko kontuzji, i przewidzieć, który 12-latek stanie się następnym Xavim. Meersseman uważa, że naukowcy z Milan Lab są w tym ostatnim lepsi niż doświadczeni trenerzy. W rozmowie z nami stwierdził: „W naszym środowisku mówi się: »Na piłce można się znać albo nie«. Ale kiedy sprawdzisz tych, którzy się na niej »znają«, okaże się, jak niewiele tak naprawdę wiedzą. To wszystko opiera się na emocjach pojawiających się w danej chwili”.

Im dłużej ze sobą rozmawialiśmy, roztrząsając kwestie piłkarskie i związanych z futbolem danych, tym więcej pytań pojawiało nam się w głowach. Czy można znaleźć dane liczbowe, które powiedzą nam, w jakim kraju najbardziej kocha się piłkę nożną? Czy mecze mogą powstrzymać ludzi przed popełnianiem samobójstw? A może udałoby się przewidzieć, które kluby i kraje – prawdopodobnie Turcja, może nawet Irak – zdominują futbol w przyszłości? Jeden z nas (Stefan) mieszkał w Londynie, a drugi (Simon) w Paryżu – i w taki właśnie sposób, na odległość, przez rok wymienialiśmy się ponad kanałem La Manche liczbami, argumentami i anegdotami.

To, co zaczęło się jako książka, przeobraziło się w długotrwałą współpracę. Wspólnie z dziennikarzem Benem Lyttletonem otworzyliśmy biuro doradztwa Soccernomics. Na stronie internetowej soccernomics-agency.com zaczęliśmy prowadzić blog z naszymi przemyśleniami na temat futbolu. Poprawialiśmy również i aktualizowaliśmy tę książkę, która jak dotąd doczekała się około 20 różnych zagranicznych wydań i trzech wersji brytyjskich.

Podczas pracy nad niniejszym wydaniem kontaktowaliśmy się poprzez Atlantyk, ponieważ Stefan pracuje obecnie na amerykańskim Uniwersytecie Michigan. W aktualnej wersji Futbonomii znalazł się nowy rozdział dotyczący tego, w jaki sposób zasady „finansowego fair play” UEFA mogą zmienić sport na gorsze, a także posłowie, w którym mówimy o tym, że w piłce nożnej nigdy jeszcze nie było tak dobrze jak teraz. Rozwinęliśmy też nasze przemyślenia dotyczące tak intrygujących kwestii, jak na przykład pytanie: w jaki sposób kluby wykorzystują dane do oceny, zakupu i sprzedaży zawodników? Tymczasem obserwowaliśmy też, jak fani i media przyjmują nasz punkt widzenia na pewne sprawy; większość osób już wie, że na organizacji mistrzostw świata w piłce nożnej nie można się dorobić i że Anglia nie powinna spodziewać się zdobywania tytułów mistrzowskich. (Chcielibyśmy powiedzieć, że to my odmieniliśmy globalny sposób myślenia, ale nie możemy). Do każdego rozdziału dodaliśmy uaktualnione informacje, a także nowe historie i wnioski.

Przez cały ten czas podejrzliwie traktowaliśmy każdą przestarzałą metodę piłkarską i konfrontowaliśmy ją z liczbami. Meersseman powiedział: „Można prowadzić samochód bez patrzenia na deskę rozdzielczą i korzystania z jakichkolwiek informacji; w piłce nożnej dzieje się właśnie cos takiego. Istnieją świetni kierowcy i doskonałe samochody, ale jeśli kontrolujesz deskę rozdzielczą, wszystko staje się odrobinę łatwiejsze. Zastanawiam się, dlaczego ludzie nie chcą korzystać z większej liczby informacji”. My chcemy.

2PANOWIE WOLĄ BLONDYNÓW, CZYLI JAK UNIKNĄĆ GŁUPICH BŁĘDÓW NA RYNKU TRANSFEROWYM

W  1983  roku AC Milan zwrócił uwagę na młodego i  utalentowanego czarnoskórego napastnika, który grał w  Watfordzie. Mówi się, że zawodnikiem, który im się spodobał, był John Barnes, ale ostatecznie pomylili go z  jego czarnoskórym kolegą z  zespołu, Lutherem Blissettem. Tak czy inaczej, Milan kupił Blissetta za milion funtów. Piłkarz stał się we Włoszech takim pośmiewiskiem, że dziś grupa anarchistycznych dziennikarzy używa nawet jego nazwiska jako swojej nazwy. Blissett spędził w  Milanie smutny rok, a  potem klub sprzedał go z  powrotem do Watfordu za nieco ponad połowę sumy, którą za niego zapłacił. To właśnie w  tamtym roku padło jedno z  najciekawszych zdań w  historii piłki nożnej. „Niezależnie od tego, jak dużo masz pieniędzy, nie dostaniesz tu płatków Rice Krispies”  – narzekał Blissett. Więcej na temat Rice Krispies napiszemy później.

W  2013  roku europejskie kluby zapłaciły sobie łącznie nieco ponad trzy i  pół miliarda funtów w  ramach opłat za transfery. Niestety, większość tych pieniędzy została zmarnowana. Przez lata najzabawniejszym przykładem było Newcastle United, ale tak naprawdę kwota netto, którą prawie każdy klub wydaje na transfery, ma niewielki wpływ na miejsce drużyny w  lidze. Przestudiowaliśmy koszty 40  angielskich klubów w  latach 1978–1997  i  odkryliśmy, że ich wydatki transferowe netto (czyli pomniejszone o  wpływy z  transferów) tłumaczyły zmiany ich pozycji w  lidze zaledwie w  16  procentach. Innymi słowy, sam fakt bycia „klubem, który kupuje” nie oznaczał, że miały lepsze wyniki niż „kluby, które sprzedają”.

Niezwykle znaczące okazały się z  kolei wydatki klubów na wynagrodzenia. Wysokość tej kwoty aż w  92  procentach odpowiadała zmianom pozycji w  lidze, jeśli oprzeć się na średniej każdego klubu w  całym wspomnianym okresie. Korelacja ta zaczyna powoli słabnąć. Poniżej zobrazujemy to przy użyciu danych z  Premier League i  mistrzostw rozgrywanych w  latach 2003–2012  (schematy 2.1.  i  2.2.). Wydatki na wynagrodzenia wyjaśniały w  tym czasie nadal ponad 90  procent zmian pozycji danego klubu w  lidze. Wygląda na to, że w  długim okresie wysokie płace pomagają drużynom w  większym stopniu niż spektakularne transfery.

Oczywiście nie uważamy, że wystarczy wziąć pierwszą lepszą grupę zawodników i  podwoić im pensje, żeby zaczęli nagle grać dwa razy lepiej. Nie chodzi o  to, że wysokie płace skutkują dobrymi wynikami. Sądzimy raczej, że wysokie płace przyciągają skutecznych zawodników. Manchester United może pozwolić sobie na opłacenie Wayne’a  Rooneya, Norwich City natomiast nie. A  jeśli masz Wayne’a  Rooneya i  innych dobrych zawodników, wygrasz wiele spotkań. Bogate kluby płacą wysokie pensje, żeby dostać dobrych zawodników i  zdobywać trofea.

Trzeba też powiedzieć, że w  pojedynczych sezonach korelacja pomiędzy pensjami a  pozycją w  lidze jest słabsza. Dzieje się tak, ponieważ w  krótkim okresie duży wpływ na wyniki klubu ma po prostu szczęście. Każdego roku kontuzje, stronniczy sędziowie, kiepska forma i  całe mnóstwo innych czynników silnie wpływają na wyniki drużyny. W  poszczególnych latach wydatki tłumaczą około 70  procent zmian pozycji w  lidze[1]. Szczęście (czyli statystyczna losowość) wyrównuje się jednak w  dłuższym okresie. Jeśli więc przeanalizujemy wyniki klubów w  przedziale na przykład 15- lub 20-letnim, pensje będą wyjaśniały około 90  procent zmian pozycji w  lidze.

Przedstawiony poniżej ranking angielskich klubów ukazuje nierozerwalny związek pomiędzy wysokością płac a  miejscem w  ligowej tabeli. Wygląda na to, że wysokie wynagrodzenia rzeczywiście pomagają klubom w  większym stopniu niż spektakularne transfery.

Premier League i  drużyny uczestniczące w  mistrzostwach świata w  latach 2003–2012

Im więcej płacisz zawodnikom, tym wyżej w  tabeli kończysz sezon (2003–2012)

klub

średnia wysokość wynagrodzeń

średnia pozycja w  lidze

klub

średnia wysokość wynagrodzeń

średnia pozycja w  lidze

Manchester United

2,00

3,16

Coventry City

27,00

0,70

Arsenal

2,00

2,63

Sheffield United

27,00

0,50

Chelsea

3,00

3,50

Barnsley

28,00

0,45

Liverpool

4,00

2,68

Preston North End

28,00

0,26

Newcastle United

9,00

1,93

Watford

29,00

0,48

Aston Villa

9,00

1,34

Norwich City

29,00

0,50

Tottenham Hotspur

10,00

1,60

Sheffield Wednesday

29,00

0,68

Everton

12,00

1,41

Crystal Palace

30,00

0,47

Middlesbrough

12,00

1,32

Nottingham Forest

31,00

0,62

Leeds United

13,00

1,70

Millwall

31,00

0,30

West Ham United

14,00

1,31

Cardiff City

33,00

0,37

Blackburn Rovers

14,00

1,48

Burnley

33,00

0,28

Charlton Athletic

15,00

0,98

Huddersfield Town

34,00

0,35

Bolton Wanderers

16,00

0,92

Plymouth Argyle

34,00

0,16

Fulham

16,00

1,24

Stoke City

35,00

0,26

Southampton

16,00

0,92

Gillingham

36,00

0,19

Sunderland

18,00

1,00

Tranmere Rovers

37,00

0,25

Manchester City

18,00

1,24

Stockport County

37,00

0,20

Wigan Athletic

19,00

0,59

Oxford United

38,00

0,23

Wimbledon

19,00

0,94

Crewe Alexandra

38,00

0,13

Birmingham City

20,00

0,74

Grimsby Town

38,00

0,20

Leicester City

21,00

0,88

Queen’s Park Rangers

39,00

0,55

Derby County

23,00

0,82

Hull City

40,00

0,23

Ipswich Town

24,00

0,65

Bury

40,00

0,21

Bradford City

24,00

0,55

Swindon Town

40,00

0,28

West Bromwich Albion

25,00

0,52

Walsall

40,00

0,19

Reading

26,00

0,50

Port Vale

41,00

0,24

Portsmouth

26,00

0,73

Rotherham United

41,00

0,15

Wolverhampton Wanderers

26,00

0,61

Brighton& Hove Albion

42,00

0,15

W  skrócie oznacza to tyle, że im więcej płacisz swoim zawodnikom, tym lepszą osiągniesz pozycję, kwota, jaką wydajesz na transfery, niewiele w  tym względzie zmienia. Płace piłkarskie sprawiają wrażenie całkiem sensownych  – im lepszy jest zawodnik, tym lepiej zarabia  – rynek transferowy natomiast pozostaje bardzo nieefektywny. Kluby kupują najczęściej złych zawodników. Nawet dziś, kiedy dysponują całymi armiami międzynarodowych łowców talentów, nadal marnują fortuny na fajtłapy pokroju Blissetta. (Rynek transferowy wzbudza również wątpliwości prawne  – bo czy kluby rzeczywiście mają prawo „kupować” i  „sprzedawać” swoich pracowników? Ale to zupełnie inna kwestia).

Za przykład złej polityki transferowej niech posłużą nam decyzje Liverpoolu z  lat 1998–2010. Menedżerowie klubu z  tego okresu  – Gérard Houllier i  Rafael Benítez  – wydawali duże sumy na zakupy piłkarzy, a  mimo to Liverpool nigdy nawet nie pretendował do mistrzostwa ligi. Jamie Carragher, ostoja Liverpoolu z  tamtych lat, na łamach swojej świetnej autobiografii pod tytułem Carra w  zabawny, a  jednocześnie smutny sposób skomentował niektóre kontrakty zawierane przez klub: „Sean Dundee nie był piłkarzem Liverpoolu”; „Nie popierałem na przykład podpisania umowy z  Sanderem Westerveldem… Moim zdaniem był to przeciętny bramkarz, który uważał się za Gordona Banksa”; „A  Josemi? Nie zauważyłby kolegi z  zespołu, nawet jeśli ten stałby sześć jardów od niego. Djimi Traoré miał ten sam problem”; „Szczerze mówiąc, [Christian] Ziege nie umiał bronić”; „Na dźwięk nazwisk El-Hadji Diouf i  Salif Diao nawet najtwardszym liverpoolczykom nogi drżą ze strachu… Moim głównym zarzutem wobec Dioufa była jego szybkość. Po prostu jej nie miał… Pamiętacie, jak w  podstawówce wybierało się przed meczem zawodników do swojej drużyny? Robimy tak w  Liverpoolu, kiedy gramy po pięć osób. Po kilku tygodniach Dioufa wybierano już jako ostatniego. »Zapłaciliście za niego 10  milionów, a  nikt go nawet nie chce do swojej drużyny!«  – krzyczałem do Gerarda”; „Jeśli Diouf był rozczarowaniem, to Diao okazał się katastrofą”; „Nawet on nie był jednak najgorszym nabytkiem, który pojawił się tamtego okropnego lata [2002  roku]. Houllier zatrudnił również Bruno Cheyrou”. Na temat Djibrila Cissé, który w  2004  roku kosztował Liverpool 14  milionów funtów (był to ówczesny rekord, jeśli chodzi o  wysokość kwoty transferowej), Carragher wypowiedział się następująco: „Miał być silnym środkowym napastnikiem i  walecznym zawodnikiem, który strzela gole. Nie był ani jednym, ani drugim”. „Największym rozczarowaniem był jednak Fernando Morientes… Był wolny jak żółw”.

Carragher pisze, że kiedy w  2004  roku Benítez zastąpił Houlliera, odziedziczył po nim „bandę kiepskich, przepłaconych zawodników i  oczekiwania większe niż kiedykolwiek”. Nowy trener nie radził sobie jednak dużo lepiej niż jego poprzednik. W  swojej książce Carragher wypowiada się o  Benítezie łagodniej niż o  Houllierze, prawdopodobnie dlatego, że kiedy ją pisał, ten pierwszy nadal był jego szefem, ale to, w  jaki sposób nowy hiszpański trener marnował pieniądze klubu, jest po prostu niewiarygodne. Jego chyba najbardziej wstrząsającą decyzją było zapłacenie Tottenhamowi 20  milionów funtów za 28-letniego napastnika, Robbiego Keane’a. Podkreślany wielokrotnie fakt, że Keane od zawsze był wielkim fanem Liverpoolu, niewiele tutaj pomógł. Sześć miesięcy po zakupie piłkarza Benítez uznał, że nie jest on jednak tym, kogo się spodziewał, i  sprzedał go z  powrotem do Tottenhamu (który miał z  kolei już wkrótce pożałować tej transakcji) ze stratą ośmiu milionów. Linie kolejowe Virgin reklamowały się w  prasie następującym ogłoszeniem: „Zapewniamy powrót z  Liverpoolu do Londynu szybszy niż w  przypadku Robbiego Keane’a”.

Mimo tych wielkich wydatków najskuteczniejszymi zawodnikami Liverpoolu za czasów Houlliera i  Beníteza byli wychowankowie, którzy nie kosztowali klubu ani funta, między innymi Steven Gerrard, Michael Owen i  sam Carragher. Zawodnika, który przez 10  lat stanowił drugą podporę zespołu, czyli środkowego obrońcę Samiego Hyypię, kupiono za 2,6  miliona funtów z  niewielkiego holenderskiego klubu Willem II. W  skrócie można więc powiedzieć, że związek pomiędzy kwotami wydawanymi na zakup zawodników a  wynikami zespołu nie był zbyt duży.

W  październiku 2009  roku, po szóstym i  ostatnim tego lata transferze przeprowadzonym przez Beníteza, magazyn „Sunday Times” podsumował straty klubu. Okazało się, że przez sześć lat na Anfield Benítez wydał o  122  miliony funtów więcej, niż otrzymał za sprzedaż zawodników. W  tym samym czasie Alex Ferguson z  Manchesteru United wydał zaledwie 27  milionów, a  mimo to Manchester zdobył trzy mistrzostwa, Liverpool natomiast żadnego. Dziennikarze gazety oszacowali, że w  tym samym okresie Arsène Wenger z  Arsenalu zarobił na transferach 27  milionów funtów. W  latach 2005–2009  Benítez wydał na kupno zawodników więcej niż Chelsea. Mimo to pod koniec swojego urzędowania miał tupet, żeby powiedzieć: „Trudno rywalizować z  zespołami z  Premier League, które mają więcej pieniędzy”. Jakiś czas później Ferguson stwierdził, że w  decyzjach zakupowych Beníteza nie dostrzegał żadnej „strategii”. „Dziwiło mnie, kiedy przychodził na konferencje prasowe i  mówił, że nie ma pieniędzy  – napisał Ferguson w  swojej autobiografii w  2013  roku.  – Miał ich mnóstwo. Zgubiła go jednak jakość kupowanych piłkarzy. Pomijając Torresa i  Reinę, niewiele jego nabytków dorównywało prawdziwym standardom Liverpoolu. Byli to pracowici i  przydatni zawodnicy  – jak Mascherano i  Kuyt  – ale reprezentowali inny poziom”.

Porażkę Beníteza jako trenera Liverpoolu częściowo przysłoniła jedna noc w  Stambule, kiedy w  finale Ligi Mistrzów w  2005  roku zespół zwyciężył z  Milanem, mimo że po pierwszej połowie przegrywał 0:3. W  dalszej części książki wyjaśnimy jednak, że w  turniejach rozgrywanych systemem pucharowym dużą rolę odgrywa przypadek  – nawet jeśli pominiemy to, że Benítez od początku przyjął w  meczu błędną taktykę i  po pierwszej połowie musiał wywrócić swój skład do góry nogami. Najbardziej miarodajnym wskaźnikiem skuteczności drużyny jest jej pozycja w  lidze, a  na tym polu Houllier i  Benítez zawiedli. Ich kosztowne transfery nie przyniosły współmiernych rezultatów. Jeśli dodamy do tego wysokie prowizje agentów piłkarzy, podatki związane z  zakupami i  nieustanny chaos w  zespole, to wiemy już, dlaczego Liverpool dał się wyprzedzić Manchesterowi City. Cytując Carraghera: „Pobyt na Anfield nauczył mnie, że posiadanie pieniędzy nie gwarantuje wcale sukcesu. Prawdziwą sztuką jest umieć wydawać je na właściwych zawodników”.

Pytanie zatem brzmi, co kluby mogą zrobić, aby poprawić swoją pozycję. W  jaki sposób dzisiejszy Liverpool, prowadzony przez rozumiejącego statystykę człowieka pokroju Johna Henry’ego i  dysponujący wiedzą o  znaczeniu wysokości płac oraz relatywnym braku znaczenia transferów, może pomóc sobie wygrywać więcej spotkań? Odpowiedź jest oczywista: powinien wydawać mniej pieniędzy na transfery, a  więcej na wynagrodzenia. Generalnie należałoby zwiększyć pensje kluczowych zawodników, aby zniwelować w  ten sposób ryzyko utraty niektórych z  nich i  konieczności zakupu innych piłkarzy na ich miejsce. W  ciągu sześciu lat Benítez wydał na transfery 122  miliony funtów netto. Gdyby zrównoważył swój budżet transferowy w  tym okresie, mógłby podnieść pensje swoich graczy o  20  milionów rocznie. Dzięki temu w  sezonie 2008–2009  Liverpool osiągnąłby w  tej sferze nieznaczną przewagę nad Manchesterem. Bo to oczywiście Manchester zdobył w  tamtym sezonie mistrzostwo.

Kluby piłkarskie muszą przestać dokonywać tak wielu transferów. Kupują zbyt wielu Dioufów. Nadal będą oczywiście zdobywać w  ten sposób nowych zawodników, bo transfery są najprostszym sposobem na poprawę wyników. Większość klubów powinna jednak uczyć się od tych menedżerów, którzy poznali tajemnice rynku transferowego.

Każdy nieefektywny rynek stanowi dla kogoś okazję. Skoro większość klubów marnuje większość swoich pieniędzy, to menedżerowie wydający je z  głową mogą na tym zyskać. Tak naprawdę jednak tylko niewielu rozsądnych kupców wykorzystało tę możliwość: Brian Clough i  jego pomocnik, a  zarazem bratnia dusza, Peter Taylor, podczas lat spędzonych w  Nottingham Forest, Arsène Wenger podczas swojej pierwszej dekady w  Arsenalu i  co najdziwniejsze, Olympique Lyon, który ze skromnego prowincjonalnego klubu  – pokroju Southampton  – zmienił się nagle w  dyktatora francuskiego futbolu. W  latach 2002–2008  Lyon zdobył mistrzostwo Francji siedem razy z  rzędu. Ta epoka już się skończyła, a  klub popełnił później kilka błędów, ponieważ chciał rywalizować z  zespołami o  znacznie wyższych dochodach, jak Real Madryt czy Manchester United. Dał się skusić na duże transfery „gwiazd” i  na przykład w  2010  roku zapłacił 18  milionów funtów za powolnego francuskiego rozgrywającego, Yoanna Gourcuffa. Tak czy inaczej, siedmioletni okres dominacji pozostaje niesłychanym wyczynem. Standardową metodą zwyciężania w  futbolu jest płacenie zawodnikom wysokich wynagrodzeń. Te kluby znalazły jednak inną drogę  – rozwikłały tajemnicę rynku transferowego.

Istnieje jeszcze jeden spec od transferów, któremu warto się przyjrzeć, choć zajmuje się za oceanem zupełnie innym sportem  – Billy Beane, główny menedżer drużyny baseballowej Oakland A’s. Książka Moneyball Michaela Lewisa wyjaśnia, w  jaki sposób Beane zmienił jeden z  najsłabszych baseballowych zespołów w  jedną z  lepszych drużyn tylko dzięki temu, że odrzucił wszystko, co specjaliści od zawsze „wiedzieli” na temat rynku transferowego. Lewis napisał: „Zdając sobie sprawę, że nigdy nie będzie dysponował tak grubym portfelem jak Yankees, główny zarządzający Oakland  – Billy Beane  – skupił się na czymś innym: zaczął analizować słabe punkty w  grze drużyny[2]”. Zadziwiające, jak wiele z  nich istnieje również w  piłce nożnej.

Analiza decyzji podejmowanych przez mistrzów rynku transferowego pozwoli nam odkryć tajemnice, które inne kluby przeoczają.

Przede wszystkim jednak poniżej zamieszczamy listę nieefektywnych posunięć rynkowych. Żeby je zidentyfikować, nie trzeba być Wengerem ani Beane’em, a  mimo to problemy te nadal istnieją.

Nowy menedżer marnuje pieniądze

Nowy menedżer próbuje zazwyczaj zaznaczyć swoją obecność w  klubie. Dlatego kupuje nowych zawodników. Następnie „oczyszcza” zespół z  niektórych piłkarzy ściągniętych przez swojego poprzednika, sprzedając ich zwykle ze stratą.

Co dziwne, najbardziej wyraźny przykład stanowi skąpy Tottenham Alana Sugara. W  maju 2000  roku menedżer zespołu George Graham zapłacił Dynamo Kijów 11  milionów funtów  – blisko dwukrotność poprzedniego rekordu transferowego Tottenhamu  – za ukraińskiego napastnika Serhija Rebrowa. Najwyraźniej miała to być długoterminowa inwestycja.

Dziewięć miesięcy później Sugar sprzedał jednak swoje udziały w  Tottenhamie, a  nowi właściciele pozbyli się Grahama i  zastąpili go Glennem Hoddle’em. Hoddle nie miał o  Rebrowie zbyt dobrego zdania. Najdroższy zawodnik w  historii klubu skończył więc na ławce rezerwowych, potem wypożyczono go do Turcji, a  w  2004  roku piłkarza oddano za darmo do West Hamu.

Tego rodzaju marnotrawstwo często spotyka się w  futbolu: nowemu menedżerowi pozwala się kupować i  sprzedawać zawodników pod pretekstem przekształcania klubu na wiele lat, ale osoba taka wkrótce odchodzi. Wstrząsającym przykładem takiej właśnie sytuacji jest polityka Paolo Di Canio w  Sunderlandzie w  2013  roku: w  ciągu sześciu miesięcy, kiedy zarządzał zespołem  – drużyna rozegrała wtedy łącznie 13  meczów  – Di Canio wydał na transfery 23,5  miliona funtów, kupując 14  zawodników i  pozbywając się 15. Po tym, jak go zwolniono, jego następca Gus Poyet odziedziczył po nim zespół znajdujący się na ostatnim miejscu w  Premier League. Tony Fernandes, prezes Queens Park Rangers, klubu, który wydał na transfery 40  milionów funtów netto i  który spadł z  Premier League w  sezonie 2012/2013, powiedział nam ze smutkiem: „Pod pewnymi względami Sunderland przechodzi teraz to, co przeszliśmy my. Pojawia się nowy menedżer i  wszystkich wymienia. Jeśli zmienisz menedżera, niezależnie na kogo, to będzie miał inną opinię niż jego poprzednik, zgadza się? Mark Hughes lubił na przykład danego zawodnika, a  Harry [Redknapp] nie”.

Czy prezes nie może jednak powstrzymać nowego menedżera przed oddaniem się zakupoholizmowi? Fernandes odparł na to następująco: „Taka osoba widzi rezultaty klubu i  mówi sobie: »Rany, musimy to zmienić«”.

Menedżer zazwyczaj nie interesuje się kosztami swoich decyzji, ponieważ nie dostaje premii za dobre wyniki finansowe klubu. Billy Beane powiedział nam: „Jeśli przeanalizujecie strukturę większości drużyn sportowych, okaże się, że trenerzy piłki nożnej czy hokeja nie są w  jakikolwiek sposób motywowani, żeby myśleć o  przyszłości klubu. Osoby, które decydują o  największych wydatkach, nie ponoszą w  związku z  tym żadnego ryzyka”.

Beane dodał również, że wyjątkiem od tej reguły jest Wenger. „Kiedy myślę o  Arsènie Wengerze, staje mi przed oczami Warren Buffett. Wenger prowadzi swój klub w  taki sposób, jakby miał zamiar zarządzać nim przez kolejne 100  lat”.

Gwiazdy ostatnich mistrzostw świata i  mistrzostw Europy są przeceniane

Najgorszym momentem na zakup piłkarza jest lato po zakończonym przez niego wielkim turnieju. Każdy, kto działa na rynku transferowym, widział, jak dobrze wypadł taki zawodnik, a  piłkarz jest z  reguły zmęczony i  zadowolony z  powodu sukcesów. Po odejściu z  Manchesteru Ferguson przyznał: „Zawsze ostrożnie podchodziłem do kwestii kupowania zawodników po ich świetnych występach w  turniejach. Zrobiłem tak po mistrzostwach Europy w  1996  roku i  ściągnąłem w  ten sposób do siebie Jordiego Cruyffa i  Karela Poborskiego. Obaj świetnie zaprezentowali się na turnieju, ale latem nie widziałem już u  nich podobnej skuteczności. Nie byli złymi zawodnikami, ale czasami piłkarze się motywują i  przygotowują do mistrzostw świata albo Europy, a  później trochę schodzi z  nich powietrze”.

Ponadto sprowadzając zawodnika po udanym dla niego turnieju, oceniasz jego grę na podstawie niewielkiej liczby spotkań. Weźmy na przykład decyzję Arsenalu, który w  lipcu 1992  roku postanowił zakupić duńskiego środkowego pomocnika Johna Jensena. W  poprzednim miesiącu podczas finałowego meczu mistrzostw Europy z  Niemcami Jensen zdobył wspaniałą bramkę z  dystansu. George Graham, ówczesny menedżer Arsenalu, oświadczył w  mediach, że Jensen to bramkostrzelny środkowy pomocnik.

Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Gol w  meczu z  Niemcami był jednorazowym wyczynem Jensena. Piłkarz ten całe lata grał później dla Arsenalu, nie zdobywając ani jednej bramki. Z  czasem ten brak skuteczności zrobił z  niego postać kultową  – za każdym razem, kiedy Jensen dostawał podanie, nawet we własnym polu karnym, rozbawieni kibice na stadionie w  Highbury krzyczeli: „Strzelaj!”. Kiedy w  1996  roku odchodził z  Arsenalu, miał na koncie jedną bramkę zdobytą w  ciągu czterech lat. (Fani Arsenalu drukowali sobie na koszulkach napisy: „Byłem tam, kiedy John Jensen strzelił gola”). Błędem Grahama było prognozowanie skuteczności piłkarza na podstawie jednego słynnego strzału w  meczu z  Niemcami. To przykład tak zwanej „heurystyki dostępności”: im silniej dana informacja zapada w  pamięć, tym większy wpływ wywiera na nasze decyzje, nawet jeśli sama w  sobie jest nieistotna.

Przepłacanie za gwiazdy turniejów doskonale obrazuje coś, co w  Moneyball nazywane jest tendencją do przykładania największej wagi „do ostatnich występów gracza, a  przecież to, jak mu poszło ostatnim razem, nie musiało oznaczać, że w  kolejnym meczu poradzi sobie tak samo”[3].

Największym kolekcjonerem gwiazd jest oczywiście Real Madryt. U  przyczyn tego stanu rzeczy leżą oczekiwania fanów. Madryt (a  także Newcastle czy Marsylia we Francji) nie próbuje nawet zachowywać się na rynku transferowym w  sposób „racjonalny”. Celem klubu nie jest kupienie możliwie najlepszych wyników za możliwie najmniejszą sumę. Kiedy w  2009  roku prezes klubu Florentino Pérez wydał na Cristiano Ronaldo i  Kakę łącznie 136  milionów funtów, zapewne spodziewał się, że kwota, którą zapłacił, nie zwróci mu się dzięki wynikom zespołu ani przyszłym dochodom. Wielkie kontrakty tego typu (jak choćby zakup przez Newcastle z  Madrytu Michaela Owena za 17  milionów funtów) pełnią jednak funkcję wspaniałych marketingowych kąsków dla fanów, sponsorów i  lokalnych mediów. (Kupowanie zawodników przez Real ma na przykład ogromne znaczenie dla hiszpańskiej gazety sportowej „Marca”, ponieważ w  przeciwnym wypadku podczas dwu- lub trzymiesięcznej przerwy wakacyjnej nikomu nie chciałoby się jej czytać). Zakup Ronaldo Ferguson tłumaczył w  następujący sposób: „Madryt zapłacił za niego 80  milionów dolarów w  gotówce, a  wiecie dlaczego? Bo w  ten sposób prezes klubu, Florentino Pérez, mógł powiedzieć całemu światu: »To my, Real Madryt, jesteśmy najpotężniejsi ze wszystkich«”. Cztery lata później klub wykonał podobną demonstrację, kupując Garetha Bale’a. Prawdopodobnie nikt w  Realu nie sądził, że Walijczyk jest dwa razy lepszy niż Mesut Özil  – sprzedany Arsenalowi za połowę tej kwoty  – ale był to przyjemny powiew nowości. Rekordowa stawka, za którą został kupiony, tylko dodała mu uroku. Wydanie 85  milionów funtów raczej nie ma szans się zwrócić, ale zapewne Real zbytnio się tym nie przejmuje.

Klub to nie przedsiębiorstwo. To populistyczna demokracja. Niewiele drużyn piłkarskich liczy grosz do grosza, próbując zarobić na swoich inwestycjach.

Kupowanie wielkiego nazwiska to sposób na powiedzenie: „Tak, jesteśmy dużym klubem”. Sprawia, że każdy człowiek związany z  zespołem czuje się lepszy. W  swojej pionierskiej książce o  futbolu i  danych, Die Fussball-Matrix, Christoph Biermann cytuje prezesa klubu z  Bundesligi, który stwierdził, że jego trener ekscytował się bardzo za każdym razem, kiedy klub płacił dużą kwotę za transfer. Biermann wyjaśnia: „Dla tego trenera możliwość kupowania zawodników za wiele milionów euro była symbolem pewnego statusu. Mój samochód, mój dom, moje gwiazdorskie kontrakty!”.

Kupowanie wielkich nazwisk daje również fanom wyjątkowy dreszcz oczekiwania i  poczucie, że ich klub do czegoś zmierza, co może zapewniać podobne emocje jak samo wygrywanie meczów. Kupowanie słynnych graczy pozwala tym klubom zadowalać swoich klientów w  czasie wakacyjnej przerwy. (Niektórzy menedżerowie robią to też po to, aby nielegalnie dorobić sobie na boku, jak na przykład Graham przy okazji kontraktu z  Jensenem, ale to inna historia).

Pewne narodowości są przeceniane

Kluby gotowe są płacić więcej za zawodników pochodzących z  „modnych” futbolowych krajów. Amerykański bramkarz Kasey Keller twierdzi, że na rynku transferowym dobrze mają Holendrzy. „Najlepszym przykładem jest Giovanni van Bronckhorst  – powiedział Keller w  rozmowie z  Christophem Biermannem.  – Przeszedł z  Rangers do Arsenalu, ale tam się nie sprawdził, więc dokąd następnie go wzięli? Do Barcelony! Żeby spotkało cię coś takiego, musisz być Holendrem. Amerykanina wysłano by prosto do DC United”.

Ostatnio modni zrobili się piłkarze z  Belgii. Najdłużej powodzeniem na rynku transferowym cieszą się natomiast Brazylijczycy. Alex Bellos napisał w  Futebolu. Brazylijskim stylu życia: „Określenie »brazylijski piłkarz« jest jak »francuski szef kuchni« albo »tybetański mnich«. Narodowość wyraża autorytet, wrodzoną zdolność  – bez względu na prawdziwe umiejętności”[4]. Brazylijski agent, który wysłał wielu zawodników na Wyspy Owcze i  Islandię, powiedział Bellosowi: „Trochę przykro to mówić, ale znacznie łatwiej jest sprzedać kiepskiego Brazylijczyka niż nawet genialnego Meksykanina. Brazylijczycy kojarzą się z  radością, imprezami, karnawałem. Niezależnie od jego umiejętności cholernie kuszące jest mieć Brazylijczyka w  drużynie”[5].

Rozsądny klub kupował będzie zawodników niemodnych narodowości  – na przykład Boliwijczyków albo Białorusinów  – których może nabyć tanio.

Ostatnim i  najmniej oczywistym przykładem nieefektywnych posunięć rynkowych jest fakt, że:

Panowie wolą blondynów

Co najmniej jeden duży angielski klub zauważył, że łowcy talentów, którzy śledzą mecze młodzieżowe, często rekomendują po powrocie zakup blondynów. Najprawdopodobniej dzieje się tak, ponieważ kiedy patrzysz na 22  biegających po boisku i  podobnych do siebie zawodników, z  których żaden nie posiada jeszcze konkretnej reputacji, blondyni zazwyczaj bardziej rzucają ci się w  oczy (może z  wyjątkiem krajów skandynawskich). Kolor wpada w  oko. Łowca talentów dostrzega więc blondynów, choć nie wie nawet dlaczego. Klub, o  którym mowa, zwrócił uwagę na tę nierównowagę podczas analizy raportów łowców talentów. Domyślamy się, że stronniczość w  stosunku do blondynów znika w  przypadku dorosłych zawodników, którzy wypracują już sobie reputację. Wtedy to właśnie reputacja  – „bohater mistrzostw świata” czy po prostu „Brazylijczyk”  – wpływają na ocenę łowcy talentów.

Beane z  Oakland A’s zauważył, że również baseballowi łowcy talentów kierowali się wszelkiego rodzaju „uprzedzeniami”. Podejrzliwie podchodzili do grubych albo chudych i  małych zawodników, podobnie zresztą jak do „niskich praworęcznych miotaczy”, a  przeceniali przystojnych, dobrze zbudowanych chłopaków pokroju tego, którym Beane sam był w  wieku 17  lat. Łowcy głów szukają graczy, którzy dobrze wyglądają. Być może w  piłce nożnej uważa się, że największe supergwiazdy to blondyni.

Gustowanie w  blondynach jest przykładem „heurystyki dostępności”: im bardziej dana informacja zapada ci w  pamięć, tym bardziej prawdopodobne, że wpłynie na twoją decyzję, nawet jeśli jest nieistotna. A  blondyni zapadają w  pamięć.

Opisane powyżej nieefektywne posunięcia rynkowe to tak zwane „błędy systemowe”  – coś więcej niż pojedyncze pomyłki, raczej odchylenia od zdrowego rozsądku. Można to nazwać „rynkiem transferowym 101”. Aby dowiedzieć się, jak należy na nim grać, musimy przeanalizować działania jego mistrzów.

PIJACY, HAZARDZIŚCI I  INTERESY, CZYLI CLOUGH I  TAYLOR W  FOREST

„Cloughie lubi brać w  łapę”  – oznajmił Alan Sugar przed Sądem Najwyższym w  1993  roku. Sugarowi powiedział to jego były menedżer ze Spurs, Terry Venables. Sąd usłyszał, że podczas zakupu lub sprzedaży zawodników w  imieniu Nottingham Forest Clough lubił otrzymać jakiś bonus  – najlepiej, jeśli wręczano mu go w  przydrożnej kawiarni. Clough wszystkiemu zaprzeczył  – „Łapówka? Myślałem, że to taki rodzaj rękawiczki”  – i  nie został skazany. Najprawdopodobniej sytuacja wyglądała jednak następująco: „Stary Ważniak” był tak dobry w  przeprowadzaniu transferów (potrafił zarabiać nawet podczas zmieniania małego prowincjonalnego klubu w  mistrza Europy), że uznał, iż zasługuje na dodatkowy bonus. W  swoim czasie Clough i  jego prawa ręka, Peter Taylor, osiągali na rynku transferowym sukcesy, jakimi nie mógł pochwalić się nikt inny.

Clough i  Taylor poznali się podczas meczu rezerw w  Middlesbrough w  1955  roku. Wygląda na to, że zakochali się w  sobie od pierwszego wejrzenia. Wkrótce zaczęli podróżować w  wolnym czasie po północy kraju, gdzie oglądali spotkania piłkarskie i  trenowali dzieci. Taylor był tylko dobrze zapowiadającym się bramkarzem, za to Clough najszybciej w  historii angielskiego futbolu strzelił 200  goli  – niestety, w  wieku 27  lat, podczas drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia w  1962  roku poślizgnął się na zmarzniętej murawie i  doznał kontuzji prawego kolana. Trzy lata później zadzwonił do Taylora i  powiedział: „Zaproponowano mi stanowisko menedżera w  Hartlepool i  niezbyt mi się to podoba, ale jeśli też tu przyjedziesz, to się zastanowię”. Po tych słowach natychmiast się rozłączył. Taylor połknął przynętę, choć żeby dostać się do klubu, musiał pracować w  pionie medycznym i  biegać z  gąbką podczas meczów. Było to preludium legendarnej wspólnej kariery tej dwójki w  Derby i  Nottingham Forest.

Powieść Davida Peace’a  pod tytułem The Damned United  – i  nakręcony na jej podstawie film Toma Hoopera  – to w  dużej części historia miłosna Clougha i  Taylora. Żony obydwu mężczyzn grają tam postaci drugoplanowe. Jak w  każdym dobrym związku, partnerzy mieli swoje określone role. Clough z  książki Peace’a  mówi sam do siebie: „Peter ma oczy i  uszy, ale ty masz jaja”. Taylor wyszukiwał zawodników, a  Clough prowadził ich ku chwale.

Związek zakończył się „rozwodem” w  1982  roku, gdy Taylor odszedł z  Forest. Pierwszy kryzys pojawił się jednak najprawdopodobniej już dwa lata wcześniej, kiedy Taylor opublikował swoje świetne, choć dziś już nieco zapomniane wspomnienia pod tytułem With Clough by Taylor. Za chwilę napiszemy o  nich więcej, ponieważ ze wszystkich książek, jakie znamy, to właśnie tej najbliżej jest do podręcznika, jak działać na rynku transferowym.

Literatura najwyraźniej nie była jedynym problemem tych dwóch mężczyzn. Być może Clough odczuwał do swojego partnera niechęć, dlatego że był od niego tak bardzo uzależniony. W  filmie The Damned United pokazano, że ponosi klęskę w  Leeds główne dlatego, że Taylor nie wyszukuje mu nowych talentów; znalazła się w  nim też scena, w  której ostatecznie Clough jedzie ze swoimi młodymi synami do Brighton, aby prosić partnera o  wybaczenie. Spotyka Taylora w  ogrodzie. Na jego żądanie Clough klęka na podjeździe i  mówi: „Bez ciebie jestem niczym. Proszę, kochanie, przyjmij mnie z  powrotem”. Taylor przyjmuje go więc z  powrotem i  kupuje mu przecenionych piłkarzy do Nottingham Forest, który dwukrotnie zdobywa następnie mistrzostwo Europy. Niezależnie od tego, jak wyglądały ich wzajemne relacje, ci dwaj z  pewnością wiedzieli, jak kupować piłkarzy. Oto kilka zawartych przez nich transakcji:

Zakup w  1976  roku Garry’ego Birtlesa z  grającego w  niższych ligach klubu Long Eaton za dwa tysiące funtów i  sprzedaż piłkarza po czterech latach do Manchesteru United za 1,25  miliona. Miarą tego, jak dobrym interesem była dla Forest ta transakcja, niech będzie fakt, że Manchester zapłacił za Birtlesa o  250  tysięcy funtów więcej niż za Erica Cantonę, którego 12  lat później kupił z  Leeds. Birtles kosztował United około 86  tysięcy funtów za strzeloną bramkę i  po dwóch latach klub odsprzedał go do Forest za ćwierć sumy, za jaką go nabył.

Kupno Roya Keane’a  z  irlandzkiego klubu Cobh Ramblers za 47  tysięcy funtów w  1990  roku i  sprzedanie go Manchesterowi trzy lata później za 3,75  miliona  – był to ówczesny rekord transferowy w  Wielkiej Brytanii.

Zakup Kenny’ego Burnsa z  Birmingham City w  1977  roku za 145  tysięcy funtów. W  swojej książce Taylor pisze, że Burnsa uważano wtedy za „skłonnego do picia i  bijatyk hazardzistę z… ponad sześciokilogramową nadwagą”. W  1978  roku angielscy dziennikarze sportowi okrzyknęli Burnsa piłkarzem roku.

Dwukrotny zakup Archiego Gemmilla za niewielkie pieniądze. W  1970  roku, kiedy Gemmill grał jeszcze w  Preston, Clough odwiedził go w  domu i  zaproponował mu przejście do Derby. Piłkarz odmówił. Clough stwierdził, że w  takim razie będzie spał w  samochodzie na zewnątrz. Żona Gemmilla zaproponowała mu, aby przenocował jednak u  nich w  domu. Następnego ranka przy śniadaniu Clough przekonał Gemmilla, żeby podpisał kontrakt. Kwota odstępnego opiewała na 60  tysięcy funtów, a  nowy piłkarz dwukrotnie poprowadził Derby do zwycięstwa w  lidze. W  1977  roku, w  zamian za 20  tysięcy funtów i  zapomnianego dziś bramkarza Johna Middletona, Clough ściągnął Gemmilla z  Derby do swojego nowego klubu, Forest, gdzie ten zdobył kolejne ligowe mistrzostwo.

Jeśli kiedykolwiek istniał klub, w  którym niemal każdy funt wydany na transfery przynosił wymierne rezultaty, był to Forest z  czasów Clougha. W  latach 70. jego skuteczność okazała się nieprawdopodobna: dwukrotnie zdobył wtedy Puchar Europy z  drużyną skompletowaną właściwie za bezcen. Niestety, nie zachowały się kompletne dane finansowe z  tamtego okresu, ale wiemy na pewno, że w  latach 1982–1992, gdy klub wszedł w  fazę schyłku po tym, jak Taylor opuścił Clougha, Forest radził sobie na boisku tak samo dobrze jak zespoły, które wydawały na pensje swoich zawodników dwa razy więcej niż Forest. Clough przełamał nienaruszalny dotąd związek pomiędzy wysokością wynagrodzeń a  pozycją w  lidze.

Sam Clough uważał, że u  podstaw ligowego sukcesu Forest leży nie dar motywacji czy taktyczny geniusz, ale oko do zawodników, które mieli on i  Taylor. Phil Soar, który pod koniec lat 90. przez cztery sezony pełnił funkcję prezesa klubu i  jego dyrektora wykonawczego, powiedział nam: „Podczas wielogodzinnych burz mózgów z  Cloughem (musiałem spróbować obronić go przed zarzutem łapówkarstwa) oczywiście zapytałem go, jak to się stało, że nic nieznaczący prowincjonalny klub (z  mojego rodzinnego miasta) zmienił się nagle w  gwiazdę ligi. A  on zawsze wtedy odpowiadał: »Wiesz, mieliśmy kilku całkiem dobrych zawodników…«”.

Trudno wskazać wszystkie tajniki przeprowadzania transferów przez tamtych dwóch  – zresztą gdyby ich rywale znali w  owych czasach ich strategię, z  pewnością by ją naśladowali. Z  książki Taylora jasno wynika, że spędzał on wiele czasu na analizowaniu potencjału zawodników (takich jak Burns), czego inni nie doceniali, ponieważ opierali się na powierzchownych badaniach  – ale przecież wszyscy próbowali to robić. Czasami w  Forest pozwalano sobie natomiast na szaleństwo i  kupowano zawodnika, którego wszyscy wysoko cenili, na przykład Trevora Francisa, pierwszego „piłkarza za milion funtów”, czy Petera Shiltona, którego klub uczynił najdroższym bramkarzem w  historii Wielkiej Brytanii.

Tak czy inaczej, dzięki With Clough by Taylor możemy wskazać trzy zasady, którymi kierował się słynny duet:

Sprzedawaj zawodników tak samo chętnie, jak ich kupujesz

„W  futbolu, podobnie jak na giełdzie, bardzo ważne jest, aby sprzedawać we właściwej chwili  – napisał Taylor.  – Menedżer zawsze powinien wypatrywać oznak pogorszenia formy zespołu w  momentach jego sukcesów i  sprzedawać odpowiedzialnych za to zawodników, zanim potencjalny kupiec będzie w  stanie te oznaki dostrzec”. (Billy Beane opisał to nieco innymi słowami: „Musisz być ciągle na czasie. Inaczej masz przejebane”).

Chwila gdy zawodnik osiąga maksimum swoich możliwości, jest niczym wierzchołek wykresu ceny akcji. Clough i  Taylor próbowali zawsze wyczuć ten moment i  właśnie wtedy sprzedawać. Za każdym razem, kiedy podpisywali kontrakt z  jakimś zawodnikiem, serwowali mu swoją typową przemowę, którą Taylor zamieścił również w  książce: „Posłuchaj, synu, jak tylko nadarzy się okazja, by wymienić cię na lepszego zawodnika, zrobimy to bez mrugnięcia okiem. Za to właśnie nam płacą: za stworzenie jak najlepszego zespołu i  wygranie jak największej liczby spotkań. Gdybyśmy widzieli lepszego zawodnika od ciebie i  nie podpisalibyśmy z  nim kontraktu, bylibyśmy oszustami. A  nie jesteśmy oszustami”. W  1981  roku, niedługo po tym, jak Kenny Burns zdobył dla Forest wszystko, co się dało, klub sprzedał go do Leeds za 400  tysięcy funtów.

Starsi zawodnicy są przeceniani

„W  tym czasie zauważyłem, jak często Liverpool sprzedaje zawodników zbliżających się do trzydziestki lub tych, którzy właśnie ją przekroczyli  – napisał Taylor w  swojej książce.  – Bob Paisley [ówczesny menedżer Liverpoolu] uważa, że przeciętny piłkarz pierwszej ligi zaczyna wypalać się około 30. roku życia”. Taylor dodał również dość buńczucznie, że może jest to prawdą, kiedy „prowadzi się zespół taki jak Liverpool”, ale nie dotyczy to raczej klubu takiego jak Forest. Tak czy inaczej, potwierdził jednak konieczność sprzedaży starszych zawodników.

Mistrzem tego rodzaju transakcji jest dziś Wenger. Menedżer Arsenalu to jeden z  niewielu ludzi w  świecie piłki nożnej, który potrafi ocenić ten sport z  zewnątrz. Po części jest to zasługą tego, że skończył studia ekonomiczne na Uniwersytecie w  Strasburgu. Jako ekonomista wierzy raczej w  dane liczbowe niż w  tradycyjne futbolowe mądrości. Wenger zwrócił uwagę na fakt, że na rynku transferowym zbyt duże znaczenie odgrywa to, jak dany zawodnik prezentował się w  przeszłości. Dlatego często się zdarza, że klub płaci fortunę  – zarówno podczas samego transferu, jak i  w  postaci późniejszych wynagrodzeń  – za piłkarzy, których czas świetności już minął. Dział TMS FIFA (Transfer Matching System zajmuje się nadzorem transferów międzynarodowych) przeanalizował pensje zawodników, których w  2012  roku sprzedano do Brazylii, Argentyny, Anglii, Niemiec, Włoch i  Portugalii, dzięki czemu okazało się, że najwyższe pensje otrzymywali oni w  dojrzałym jak na ten sport wieku 32  lat.

Wszyscy piłkarze to topniejące bloki lodu. Zadaniem klubu jest ocenić tempo, w  jakim topnieją, i  pozbyć się ich, zanim zmienią się w  kosztowne kałuże. Prawdopodobnie dlatego, że Wenger był jednym z  pierwszych menedżerów oceniających zawodników na podstawie danych statystycznych, zauważył, że starsi zawodnicy tracą formę wcześniej, niż się powszechnie uważa. Kiedy Dennis Bergkamp przekroczył trzydziestkę, Wenger zaczął zastępować go pod koniec meczów innymi zawodnikami. Jeśli Holender na to narzekał, menedżer prezentował mu po prostu statystyki ze spotkania i  mówił: „Słuchaj, Dennis, po 70  minutach zacząłeś mniej biegać. I  biegałeś wolniej”.

Wenger często pozwala swoim obrońcom grać do około 35. roku życia, ale pomocników i  napastników pozbywa się znacznie wcześniej. Thierry’ego Henry’ego sprzedał za 16  milionów funtów w  wieku 29  lat, Patricka Vieirę za 14  milionów w  wieku 29  lat, Emmanuela Petita za siedem milionów w  wieku 29  lat, a  Marca Overmarsa za 25  milionów w  wieku 27  lat  – żaden z  nich po odejściu z  Arsenalu nie grał już tak dobrze jak wcześniej. (Nietypowa decyzja Wengera, aby pod koniec sierpnia 2011  roku podpisać kontrakty z  28-letnim André Santosem, 29-letnim Mikelem Artetą i  31-letnim Yossim Benayounem pokazuje, że musiał w  tamtym momencie odczuwać silną presję osiągnięcia szybkiego sukcesu. W  każdym razie zbudował sobie wcześniej zaplecze finansowe, dzięki któremu mógł sobie na to pozwolić. Nie przyniosło to jednak zbyt dobrych rezultatów).

Co ciekawe, również w  baseballu dokładnie tak samo przecenia się starszych zawodników. Zawsze mówiło się, że przeciętny zawodnik osiąga szczyt swoich umiejętności niedługo po trzydziestce. A  później pojawił się Bill James ze swojego małego miasteczka w  stanie Kansas. W  swojej wydrukowanej na powielaczu książce ten ojciec techniki sabermetrics udowodnił, że szczyt formy zawodników przypada średnio już w  wieku 27  lat. Beane powiedział nam: „Nic nie tłamsi klubów tak skutecznie, jak długie kontrakty ze starszymi graczami, ponieważ kiedy przestają oni osiągać wyniki, są nie do ruszenia. Z  wiekiem stają się coraz bardziej podatni na kontuzje. Mniej kosztowny jest zakup młodszego zawodnika. Jeśli się nie sprawdzi, możesz znaleźć innego, a  potem jeszcze innego. Ryzyko niepowodzenia jest w  takim wypadku mniejsze, a  szansa na sukces większa”.

Trzecia i  ostatnia reguła Clougha i  Taylora brzmi:

Kupuj zawodników z  problemami osobistymi (jak na przykład Burns czy hazardzista Stan Bowles) po zaniżonych cenach. Następnie pomagaj im te problemy rozwiązać

Alkoholik Clough i  hazardzista Taylor doskonale rozumieli zagubionych piłkarzy. Podczas negocjowania warunków kontraktu z  nowym zawodnikiem zadawali mu standardowe pytanie, „na które zazwyczaj znaliśmy już odpowiedź”, jak napisał Taylor. Brzmiało ono: „Zanim podpiszemy umowę, powiedz nam, jaki masz nałóg. Kobiety, alkohol, narkotyki czy hazard?”.

Clough i  Taylor uważali, że znając nałóg piłkarza, potrafią pomóc mu go zwalczyć. Clough tak bardzo polegał na swoich psychologicznych umiejętnościach, że sądził, iż poradzi sobie nawet z  George’em Bestem, genialnym alkoholikiem z  Manchesteru United. „Rozpracowałbym George’a  w  tydzień  – przechwalał się.  – Schowałbym klucz do barku z  alkoholem i  upewnił się, że przez pierwsze sześć miesięcy facet nie ma dostępu do niczego silniejszego niż kakao. Kobiety? Pozwoliłbym mu widywać się z  mamą i  siostrami. Nikt inny, kto nosi spódniczkę, nie zbliżyłby się do niego na milion mil”.

Taylor pisze, że podczas rozmowy z  Bowlesem, grającym w  Forest od 1979  roku (piłkarz nie sprawdził się w  tym klubie), powiedział na samym początku: „Musisz przychodzić do nas ze wszystkimi swoimi osobistymi problemami; może ci się to nie podobać, ale udowodnimy ci, że nasz sposób zarządzania jest dobry dla nas wszystkich”. Jeśli zawodnik zwracał się do nich z  kwestią, „której nie potrafiliśmy rozwiązać, kontaktowaliśmy się ze specjalistami: szukaliśmy porad dla naszych piłkarzy u  duchownych, lekarzy i  radnych miejskich”. Dzięki tej metodzie Wenger pomógł Tony’emu Adamsowi i  Paulowi Mersonowi zwalczyć nałogi.

Wszystko to może wydawać się oczywiste, ale w  piłce nożnej panuje zazwyczaj nastawienie: „Zapłaciliśmy za ciebie mnóstwo pieniędzy, więc zapomnij o  tym problemie”, jakby powyżej pewnego progu wynagrodzenia choroby umysłowe, nałogi i  depresje po prostu nie istniały.

RELOKACJA, RELOKACJA I  JESZCZE RAZ RELOKACJA, CZYLI PROBLEM RICE KRISPIES