Gdzie diabeł nie może… - Joanna Wtulich - ebook
NOWOŚĆ

Gdzie diabeł nie może… ebook

Wtulich Joanna

4,2

141 osób interesuje się tą książką

Opis

Koło Gospodyń Wiejskich w Stupsku szykuje się do wielkiego gotowania z okazji przedwyborczego festynu. Prace utrudnia zaginięcie przewodniczącej koła. Miejscowe policjantki, Grażynka Mrówka i Mariolka Sieradzka, podejmują się misji odnalezienia zaginionej. W śledztwie pomagają członkinie koła, czyli Aldonka, Monia i Kasiunia. Czasem działają na własną rękę, co nie zawsze spotyka się z aprobatą policjantek.

 

Niespodziewanie wypływają tajemnicze zwłoki, i to dosłownie…

 

 

Kto skorzystał na zaginięciu przewodniczącej? Jakie tajne interesy robią wójt, proboszcz oraz lokalny biznesmen, Wiesio Bogacki? Sięgnij po pierwszą w historii komedię kryminalną z kołem gospodyń w roli głównej i przekonaj się, czy policjantkom z posterunku w Stupsku uda się rozwiązać zagadkę skomplikowaną niczym zeznanie podatkowe biznesmena.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
8
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mlekoczekoladowe

Nie oderwiesz się od lektury

ach te baby....
00
Miroska561

Całkiem niezła

całkiem. ....
00
systr2

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna komedia kryminalna. Trudno się oderwać.
00
Molszewska01

Nie oderwiesz się od lektury

Baaaardzo mi się podobało. czekam na kolejne komedie kryminalne tej autorki
01

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024

© Copyright by Joanna Wtulich, 2024

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Fortuna

Korekta: Bogusława Brzezińska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © rastudio, © rogistok,

© studiostoks/123RF, Pixabay

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-67915-84-7 (EPUB); 978-83-67915-85-4 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Pamięci Zbyszka

– Czy to dobry pomysł? – W ciemnościach rozległ się nerwowy szept.

– Masz lepszy? – odpowiedział dyszkantem właściciel drugiego głosu. – Lepiej mi pomóż, zamiast się zastanawiać.

Zaraz potem dało się słyszeć sapnięcie z wysiłku.

– Jasna cholera! Jakie to ciężkie – wystękał właściciel niższego głosu.

– Jak będziesz tyle gadać, w końcu nas ktoś usłyszy – zawyrokował piskliwie dyszkant.

– Daj spokój. Noc jest. O tej porze ludzie śpią – dodał raźniej i odrobinę głośniej niski głos.

– Albo ukrywają zwłoki. – Dyszkant zachichotał.

– Za dużo gadasz – warknął ten pierwszy. – Zamknij się wreszcie i mi pomóż. Nie dam rady... – Kolejne stęknięcie odbiło się echem od ściany budynku. Potem coś zaszurało, ktoś zaklął, chlupnęło i przez chwilę można było usłyszeć jedynie miarowe oddechy osób, które wykonały właśnie spory wysiłek i teraz odpoczywają albo nasłuchują, czy nikt przypadkiem nie czai się w pobliżu. Jednak pogrążony we śnie Stupsk nie słyszał ani głosów, ani szurania, ani tym bardziej auta sunącego cicho i bez świateł główną ulicą wsi.

I

– Gdzie jest przewodnicząca? – najeżyła się niemożliwie szczupła Monia, pełniąca w Kole Gospodyń Wiejskich w Stupsku zaszczytną rolę zastępczyni owej przewodniczącej, której brak dotkliwie odczuwały zgromadzone pod remizą OSP członkinie tegoż Koła. A brak ten był tym większy, że przewodnicząca dzierżyła klucze do przybytku będącego siedzibą nie tylko OSP, ale też Koła.

– Może się tylko spóźnia. – Wzruszyła ramionami Aldonka, szefowa kuchni, która zarządzała garnkami i dbała, by na wszelkie uroczystości nie zabrakło jedzenia. Pod jej kierownictwem bowiem panie z Koła szykowały rozmaite pyszności. – To do niej niepodobne. Wie, że ten przedwyborczy festyn musi być na najwyższym poziomie.

– No tak. Musimy pokazać się od najlepszej strony. Żeby elity widziały, na co te dotacje idą – parsknęła z przekąsem Kasia i zaplotła ramiona na obfitym biuście.

Zaraz też rozgorzała dyskusja wśród członkiń, która na chwilę odwróciła uwagę kobiet chroniących się pod daszkiem przed lipcowym słońcem, od niepojawienia się przewodniczącej na ważnym zebraniu. Plan posiedzenia zakładał przydzielenie zadań oraz ułożenie menu na uroczystość. Trzeba było rozdysponować obowiązki, a bez przewodniczącej i jednocześnie matki założycielki tego zacnego zgromadzenia, jakim było Koło w Stupsku, pogodzić rozgadany tłumek było tak trudno, jak budowniczych wieży Babel.

W końcu Monia spojrzała na zegarek. Przewodnicząca spóźniała się już pół godziny, a to oznaczało, że nawet najświeższe plotki, którymi raczyła wszystkich Jadzia, zwana „Wolną Europą”, wyczerpały się.

– Czy nikt nie ma kluczy do tej cholernej remizy? – wściekła się Marynia Bogacka, żona miejscowego biznesmena, kobieta słusznej postury oraz fryzury.

Marynię, poza wrodzoną odpornością na wszelkiego rodzaju zniewagi i trudności, natura obdarzyła bujnym, ciemnym i układającym się w miękkie fale włosem. Żeby ujarzmić ów gąszcz, Marynia zużycie lakieru miała takie, że w zasadzie miejscowy sklep trzymał zapasy specjalnie dla niej. Na wielkie wyjścia, na które z racji bycia żoną miejscowego bogacza bywała zapraszana często, o głowę Maryni dbała Marlenka, fryzjerka, która nieraz płakała nie tyle przez Marynię, co przez jej oporne na zabiegi stylizacyjne owłosienie. Marlenka specjalnie w swym napiętym grafiku jedynej fryzjerki w promieniu trzech wsi wygospodarowywała czas, by przed każdym wielkim wyjściem Maryni iść do kościoła, pomodlić się, coby wilgoci w powietrzu nie było i pieczołowicie układane przez nią fale nie zamieniły się w bezładną plątaninę. Tak twierdzili złośliwcy. Prawda jednak była taka, że Marlenka koiła w zaciszu kościelnej nawy skołatane złośliwymi uwagami Maryni nerwy. Bo to trudny człowiek był.

Z miejsca Marynię trudno było ruszyć i to zarówno w sensie mentalnym, jak i fizycznym, gdyż gabarytem wyróżniała się spośród członkiń Koła. Marynia posiadała gen przywódczy i nie bardzo jej się widziało, że na przewodniczącą Koła wybrano kogo innego, dlatego wcieliła się gładko w rolę skutecznej i totalnej opozycji. Z zasady nie zgadzała się na wszystko, co proponowała przewodnicząca. Rzuć pomysł, a argumenty, żeby go nie wdrażać, zawsze się znajdą. Taką zasadą kierowała się Marynia w pracach Koła, czekając cierpliwie na kolejne wybory.

– Ano nie ma nikt klucza. Tylko strażacy... – Aldonka nie dokończyła, kiedy w powietrze wwiercił się przejmujący sygnał syreny strażackiej.

Oczy zgromadzonych pod remizą kobiet zwróciły się na Marynię. Z triumfalną miną obciągała bluzkę, która podjechała jej na krągłym brzuchu pod piersi, kiedy wciskała przycisk alarmowy.

– No co? Nie będę tu stała do jutra. Zaraz będą chłopaki, to nam otworzą – stwierdziła, gdy już zawodzenie syreny ucichło.

Zanim powiedziała ostatnie słowo, na plac wjechał albo raczej wpadł niczym kamień wystrzelony z procy zdezelowany passat. Za kierownicą siedział prezes OSP, Piotruś Sieradzki. Prezes, mężczyzna w kwiecie wieku, który dla większości wciąż był małym chłopcem uczęszczającym do pobliskiej podstawówki, z trudem udowadniał na każdym kroku, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Nie było bowiem łatwo dowieść, że mimo niespełna trzydziestu lat jest na tyle obrotny, żeby pisać projekty, pozyskiwać fundusze i rozwijać OSP z ponad stuletnią tradycją, która osiadła na laurach już jakiś czas temu. Powszechnie uznawano, że sto lat trwania mówi samo za siebie, co nieustannie celebrowano na przechodzących do historii wsi imprezach z okazji św. Floriana, patrona strażaków.

– Piotrusiu, to ja włączyłam syrenę. – Marynia wyszła przed zbitą w kupę siłę napędową Koła. – Nie możemy się dostać do remizy. Przewodniczącej nie ma...

Prezes stał z otwartymi szeroko ustami, z kluczami do garażu, w którym ukrywały się lśniące wozy bojowe, i dłuższy czas nic nie mówił.

– Ale że pani mnie tak wezwać chciała? Nie prościej było zadzwonić, czy na messengera... – jęknął w końcu i wyjął telefon z kieszeni. Kręcąc głową i mamrocząc pod nosem, zabrał się za odwoływanie strażaków mających dziś dyżur, ale i tak po chwili na placu z piskiem opon zaczęły hamować auta drużyny ratowniczo-gaśniczej.

– Jakbym zadzwoniła, to byś powiedział, że jesteś zajęty – pufnęła zadowolona z siebie Marynia. – Masz naprawdę rewelacyjny czas. Kto by pomyślał, że się da w dwie minuty – dodała, zerkając na olbrzymi złoty zegarek wrzynający się w przegub.

– Fałszywy alarm, panowie – wyjaśnił Piotruś zdyszanym strażakom, którzy pojawili się obok niego. – A pani na przyszłość nie radzę wzywać straży nadaremno. Za to grożą konsekwencje prawne...

– Tak, tak. Teraz otwórz nam ten przybytek, bo nogi mnie już bolą – ucięła Marynia i nie oglądając się za siebie, ruszyła w stronę drzwi wejściowych.

Piotruś westchnął tylko z rezygnacją i poczłapał za kobietą odprowadzany zdumionymi spojrzeniami swoich kompanów.

W grupce kobiet, dotąd milcząco obserwujących rozgrywającą się przed nimi scenę, też zawrzało. Bujnęły się i ruszyły za Piotrusiem do środka.

– Cholera, no – wymamrotała Monia i kolejny raz sięgnęła po telefon, żeby wybrać numer przewodniczącej, bo bez niej i tak nie mogły zacząć, ale w głośniku rozległ się uprzejmy elektroniczny głos, informujący, że abonent jest niedostępny i „plis traj egein lejter”. Kobieta westchnęła i rzekła do wpatrujących się w nią pozostałych członkiń:

– Ktoś musi po nią iść... – Nie dokończyła jednak myśli, bo zza rogu remizy położonej nad malowniczym stawem, po drugiej stronie którego znajdował się park z ławeczkami rozlokowanymi wzdłuż deptaka, wyłoniła się przerażona Gosia, jedna z młodszych działaczek Koła, która z impetem wpadła do sali, gdzie znajdowały się członkinie Koła, a także kilku strażaków.

– Krew, ach, krew, wszędzie pełno krwi – wyrzuciła z siebie i słaniając się na nogach, wpadła teatralnie w ramiona najsolidniej jednak ze wszystkich zbudowanej Aldonki. Potem równie teatralnie zemdlała, wiedząc, że jeśli ktoś miałby ją utrzymać, chroniąc przed obiciem się o wyłożoną płytkami posadzkę sali w remizie, to byłaby to właśnie umięśniona Aldonka.

– To na pewno krew przewodniczącej – zawyrokowała grobowym głosem Gosia, uchylając na chwilę powieki i ponownie opadając w ramiona koleżanki.

– Skąd wiadomo, że to ludzka krew? Mało to teraz psów po wsi z cieczką lata? – parsknęła Marynia.

– Tyś chyba cieczki nie widziała. To słonica by musiała być, żeby tyle krwi... – odparła Gosia, otwierając oczy, ale wciąż wisząc w ramionach Aldonki.

– Ja czuję, że to ludzka – rzekła grobowym głosem blada z emocji Kasia. – Mówię wam, że tu się musiało coś złego wydarzyć. – Kasia, pulchna brunetka o idealnej jak u lalki twarzy, znana była z czarnowidztwa.

– Gadanie. – Marynia nadal bagatelizowała sprawę. – Jedź no tam która do domu przewodniczącej. Zaraz się okaże, że zaspała albo obiad je.

– Ja pojadę – zaoferowała się Monia i poszła po swój rower.

– Jest krew, przewodniczącej nie ma. Akurat ta krew jest w tym samym miejscu, gdzie ona miała być. Wszystko pasuje. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Nie ma szans, żeby to był przypadek... – Kasia zaplotła ramiona na piersiach i zmarszczyła ciemne, idealnie ułożone brwi.

Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć i opanować emocje, Piotruś, który wcześniej wyszedł z remizy, teraz wrócił do środka.

– Krew to krew. Ludzka czy nie, nie ma co się zastanawiać. Od tego są odpowiednie służby przecież. Przewodniczącej i tak nie ma, więc przy okazji wyjaśni się, gdzie się podziała – powiedział spokojnie, chowając do kieszeni telefon.

– Jak to służby? – Marynia zamarła.

– Policję wezwałem. Niech każdy zajmie się tym, do czego został przeznaczony. Wy festynem, policja śledztwem, a ja wracam do koszenia łąki. Chłopaki przypilnują, żeby nikt nie zadeptał potencjalnego miejsca zbrodni. – Piotruś obeznany był z fachową terminologią, bo kryminalne zagadki nie były mu obce, a poza tym jego żona stanowiła obsadę posterunku policji w Stupsku z siedzibą w Konopkach. Obrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając zaskoczone kobiety.

Zaraz za nim i zgodnie z jego wytycznymi salę opuścili pozostali strażacy, by stanąć w strategicznych miejscach terenu OSP, czyli przy ścianie budynku oraz w okolicy płotu i bramy wjazdowej, i czujnie rozglądać się, czy niepowołany element nie depcze rzeczonych śladów.

Tymczasem wróciła zasapana Monia i rzuciwszy rower, wpadła do sali.

– Nie ma jej. Pozamykane wszystko, cisza i pustka – rzekła zziajana.

– Waliłaś do drzwi? – nie odpuszczała Marynia.

– A jakże. Zaglądałam przez okna. Wołałam, pukałam. Nikogo nie ma – wyjaśniła Monia, złapawszy już nieco oddechu.

– No to pięknie zapowiada nam się festyn. Przecież nie mamy niczego ustalonego – burknęła Kasia. – Przewodnicząca miała ten swój zeszyt i co najważniejsze, całą naszą kasę. Tylko ona może dostać się do konta. Bez niej wszystko leży i kwiczy.

– Najbardziej to kwiczysz ty – warknęła Marynia. – Weź się w garść. Zrobimy to zebranie same. Rozdysponujemy zadania, ustalimy, co trzeba. O pieniądze się nie martwcie. Zapłacę, za co trzeba, a jak się przewodnicząca znajdzie, to mi wszystko zwróci.

Marynia nie próżnowała. Wyczuła bowiem swoją wielką szansę na pokazanie, na co ją stać jako organizatorkę i przyszłą przewodniczącą. Zdawała sobie sprawę, że kobiety zapamiętają sobie, kto uratował honor Koła w krytycznym momencie i kto zarządził zasobami ludzkimi oraz udostępnił swoje pokaźne konto.

Tymczasem zdezelowana kia, szumnie zwana radiowozem, zaparkowała na chodniku obok płotu odgradzającego teren OSP od ruchliwej drogi wojewódzkiej, przez którą z rumorem co i raz przetaczały się głównie ciężarówki.

– Jest miejsce na parkingu. Żeby nie stwarzać niebezpiecznych sytuacji, to może... – zaczął Piotruś, ale starsza aspirant Grażynka Mrówka zmierzyła go takim spojrzeniem, że umilkł.

– Niech się prezes nie wcina w kompetencje policji. Policja jeździ pojazdem uprzywilejowanym i ma prawo zaparkować tam, gdzie tego czynności wymagają, nawet jakby to prezesa zboże było. – Grażynki bali się wszyscy, łącznie z prezesem, a i sam wójt drżał pod jej spojrzeniem. Blondwłosa Grażynka wzbudzała bowiem lęk nie tylko powagą urzędu, ale przede wszystkim gabarytem i siłą mięśni. Wzrostem przewyższała większość mężczyzn we wsi. Ostateczny respekt zdobyła sobie jednak, kiedy po objęciu zaszczytnej funkcji szefowej posterunku, na Sołtysiadzie pokonała w zawodach w siłowaniu się na rękę wszystkich osiłków i wygrała Puchar Wójta Gminy. Od tego czasu nikt nie śmiał się jej przeciwstawiać, a niemal zerowa przestępczość spadła poniżej zera. Nikt nie miał odwagi nawet roweru prowadzić po spożyciu piwa, a co dopiero popełniać na terenie Grażynki jakieś inne przestępstwa. Stało się to zmorą kobiety, bo przecież pełna była werwy i chciała działać, ścigać niebezpiecznych przestępców, morderców, w najgorszym razie złodziei. Tymczasem w okolicy kompletnie nic się nie działo, a największym osiągnięciem Grażynki stało się schwytanie złodzieja kur, który po krótkim sam na sam z aspirant Mrówką wysprzątał nawet kurnik okradzionej babci hodującej kury dla samych jajek.

W działaniach prewencyjnych, bo głównie na takich skupiała się praca policji w Stupsku, Grażynkę wspierała Mariolka Sieradzka, żona Piotrusia, prezesa OSP. Ona z kolei była pod każdym względem przeciwieństwem swojej przełożonej. Nie dość, że drobna, niska, ciemnowłosa i bardzo kobieca, to jeszcze spokojna, opanowana oraz łagodna. W tym przypadku śmiało można było zaryzykować stwierdzenie, że kobiety stanowiły idealny zespół złożony ze złego i dobrego gliny, jak w każdym dobrym serialu kryminalnym, a tych Mariolka naoglądała się tyle, że żaden seryjny morderca ani inny wynaturzony typ nie był jej w stanie zaskoczyć czy przestraszyć.

Policjantki fachowo obejrzały miejsce domniemanej zbrodni, w czym kibicowały im członkinie Koła, które wyległy przed remizę i z pewnej odległości obserwowały policyjne czynności polegające głównie na ostrożnym przyglądaniu się dobrze widocznym, choć pociemniałym, śladom na trawie przypominającym rozmazaną brązową farbę. Jako że miejsce było zacienione, bo znajdowało się od północnej strony remizy, krew na wilgotnej od rosy trawie nie zdążyła do końca zastygnąć.

Grażynka z premedytacją oraz satysfakcją wypięła się tylną częścią ciała w stronę obserwujących ją kobiet oraz strażaków i głośno mruknęła. Potem wyprostowała się i zanotowała coś w notesie, który miała ze sobą. W rzeczywistości zrobiła kilka bazgrołów, oczywiście wszystko dla podkreślenia wagi tego, co robiła.

– Z całą pewnością to jest krew – rzekła Mariolka.

– Całkiem sporo krwi – sprostowała Grażynka.

– A nie mówiłam? – wymamrotała, usłyszawszy to, Kasia.

– I co teraz? – wyrwała się Monia.

– Niech nie przeszkadzają w czynnościach – ofuknęła Grażynka kobiety. – Zawiadomiłam komendę powiatową. Powinni przysłać techników. Do tego czasu... – Podeszła do grupki członkiń Koła i stanęła przed nimi na rozstawionych nogach. – Będziemy zabezpieczać miejsce. – W środku jednak aż gotowała się z emocji. Miała cichą nadzieję, że krew okaże się ludzka i jeśli nie znajdą się zwłoki, to choć jakaś część ciała, żeby ona mogła wreszcie się wykazać.

– Rozejść się – zakomenderowała słabym głosem Mariolka i dodała: – Proszę.

Grażynka obrzuciła ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty, a następnie zrobiła krok do przodu. Gospodynie z westchnieniami niezadowolenia, nie zaspokoiwszy swej ciekawości, wycofały się do głównej sali remizy.

Swoim zwyczajem kobiety wzięły się najpierw za parzenie kawek i herbatek oraz krojenie ciast, które przyniosły ze sobą niektóre z nich. Jednak bez przewodniczącej jakoś nie smakowały im łakocie. Tylko Marynia zajadała z apetytem solidną porcję kremówki wypchanej masą tak, że aż wypływała bokami. Kiedy się posiliła, a pozostałe członkinie chrząkaniem dały znać, że czas byłoby zacząć spotkanie, niespiesznie wymieszała swoją kawę, uprzednio doprawiając ją pokaźną łyżeczką cukru. Napięcie i niepewność to najskuteczniejsza droga do podporządkowania sobie ludzi. Tak w każdym razie uważał mąż Maryni, który, jak mawiał, zjadł zęby na biznesie, a konkretnie na hodowli kur w licznie budowanych w gminie kurnikach. Marynia nie była w ciemię bita, więc korzystała z doświadczeń mężowskich, choć w życiu by się do tego nie przyznała. Wreszcie otarła usta, odchrząknęła i przemówiła:

– Z racji nieobecności przewodniczącej dzisiejsze zebranie poprowadzę ja. – Tu Marynia zrobiła efektowną pauzę i powiodła wzrokiem po zgromadzonych, z satysfakcją zauważając, że kobiety kiwają z aprobatą głowami, w czym przypominały jej owe zapomniane już pieski sadzane dawniej w tylnych szybach aut. O to chodziło, żeby przytakiwały. – Jak wiecie, panie, spotkałyśmy się w tym szacownym gronie, żeby omówić i ustalić pewne kwestie związane z organizacją dorocznego festynu gminnego, który w tym roku ma zaszczycić posłanka Ciupińska, wojewoda i być może, ale powtarzam, być może, na zaproszenie mojego męża, senator Bródka.

Po sali rozszedł się szmer zdziwienia.

– To może my jednak powinnyśmy poczekać na przewodniczącą... – zaczęła niepewnie Monia, jednak Marynia nie dała jej dokończyć. Należało kuć żelazo, póki gorące, a Koło zaczynało stygnąć.

– Ja osobiście zaprosiłam Zenka – dokończyła z triumfalną miną Marynia, słysząc brzęknięcie opadających na podłogę szczęk. Nie było bowiem tajemnicą, że jej małżonek przyjaźnił się z wieloma politykami i gwiazdami z najwyższej półki, jednak ona potrafiła otworzyć każde drzwi, nawet jeśli trzeba było użyć wytrycha. Dlatego uważała, że to żadna sztuka zapraszać znajomych. Wyczynem było skłonić obcego człowieka do zmiany wszelkich planów.

– Ciekawe tylko, kto za to zapłaci – burknęła Kasia.

– O to już niech was głowa nie boli. Stać nas na taki gest, choć to nie są tanie rzeczy. – Marynia ostentacyjnie wydęła wargi. Niech sobie gawiedź spekuluje, ile zarabiają Bogaccy.

– Czterdzieści tysięcy za pół godziny na weselu kuzyna wzięli Boysi – mruknęła Aldonka, aż Kasia, która właśnie uniosła kubek z kawą do ust, opluła siebie i siedzącą obok Monię.

– No naprawdę – fuknęła Monia, choć nie do końca było wiadomo, czy wyraziła swoje oburzenie z powodu plam na koszulce, czy też z powodu stawek Boysów.

– Przejdźmy zatem do podziału zadań i ustalenia menu – perorowała tymczasem Marynia, nie tracąc czasu. – To musi być festyn na najwyższym poziomie. Żadne tam chochoły, snopy zboża, przaśne dziewuchy i wiejski chleb ze smalcem. Ma być na bogato, wykwintnie i oszałamiająco.

– Ale jak to tak bez balotów zboża... – wtrąciła się wyraźnie zniesmaczona Jadzia, żona rolnika i jednocześnie dostawcy owych balotów na coroczne festyny. – To taka nasza tradycja.

– Tradycja, srycja – ucięła dalsze dyskusje Marynia, zobaczywszy, jak kobiety zerkają na siebie z powątpiewaniem w oczach. – Snopy może i mogą być. Czymś te chaszcze obok stadionu trzeba będzie zasłonić. Pod warunkiem, że to wszystko tak się ustawi, żeby ze smakiem było. Mam znajomą florystkę, projekt nam zrobi. Potrzeba też dużych namiotów eventowych. Trzeba stoły udekorować i nakryć elegancko. Kto się tym zajmie? – Marynia rozłożyła kajet i zaczęła notować nazwiska. – Nie posadzimy byle gdzie tak dostojnych gości. Menu też musi być wykwintne. Proste dania, elegancja, dekoracja, rozmach, szyk i smak... – W oczach kobiety płonął ogień natchnienia podsycany rozanielonym spojrzeniem Jadzi i kilku innych kobiet.

– I Zenek – mruknęła Aldonka pod nosem.

Marynia spiorunowała ją wzrokiem, ale kobieta tylko wzruszyła ramionami i zabrała się za oglądanie swoich paznokci w kolorze fuksji.

– Słucham propozycji dań. – Marynia rozejrzała się wyczekująco po zgromadzonych wokół stołu.

– To może zupa pulpecikowa... – padło z głębi.

– I kartoflak. Z tego jesteśmy znane. – Zabrzmiało już raźniejszym i śmielszym głosem.

– Czy wy nie słyszałyście, co ja mówiłam? Ma być wykwintnie. Nie podamy senatorom i posłom żuru!

– I Zenkowi – zabrzmiało z tyłu, ale Marynia nie była pewna, kto to powiedział, bo Aldonka wciąż wpatrywała się w swoje paznokcie.

– To nie są żarty. Nie zmuszajcie mnie, żebym zatrudniła kucharza.

– Moim zdaniem właśnie po to każdy jedzie na taki festyn, żeby spróbować dobrego domowego jedzenia. – Monia odważyła się zabrać głos. – Do restauracji można sobie iść zawsze, a naszego kartoflaka zje się tylko na festynie. To samo z żurkiem czy sławną na cały powiat pulpecikową.

Marynia czuła, jak gorąco uderza jej do głowy.

– Może być i ten cały kartoflak, ale podany ze smakiem, z kleksem kwaśnej śmietany i łososiem – stwierdziła, bo ostatecznie nawet chamskie danie można było podrasować.

Marynia zanotowała w swoim kajecie całe menu, ale też zrobiła listę, na której zapisała, kto czym się zajmie. Kiedy zadania zostały rozdzielone, a ona poczuła się wreszcie jak właściwa osoba na właściwym miejscu, zakończyła zebranie.

– Przewodniczącej nadal nie ma – odezwała się Monia, wzdychając ciężko przy zmywaniu naczyń w kuchni.

– Martwię się o nią. Bo to niepodobne do niej, żeby nie przyjść na umówione zebranie. Tym bardziej że wie, jakie to dla nas ważne. Musiało się coś stać. Przecież zadzwoniłaby lub uprzedziła nas. I nie odbiera telefonu. – Aldonka chwyciła kolejny talerz, żeby go wytrzeć. Obejrzała się na otwarte drzwi, ale zobaczyła, że Marynia rozprawia z Jadzią i z pewnością nie może usłyszeć jej słów. – Marynia nie wygląda na specjalnie przejętą.

– Jej to na rączkę – uzupełniła Kasia. – W końcu może rządzić nami, jak jej się podoba. Nie zdziwiłabym się, gdyby to była sprawka Maryni, to całe zniknięcie.

– Myślisz? – zasępiła się Monia i też zerknęła na drzwi oraz widoczną w nich Marynię. – Ale co? Że jej coś zrobiła? Nieee...

– Krew jest... – Zawiesiła głos Kasia.

– No właśnie. Chodźmy porozmawiać z Mariolką i Grażynką. Może już coś wiadomo. – Aldonka odstawiła ostatni talerz na blat i odłożyła obok złożoną ścierkę.

Pożegnawszy się z resztą kobiet, Aldonka, Kasia i Monia udały się czym prędzej na zewnątrz. Potem, oglądając się co jakiś czas za siebie, dyskretnie wyjrzały za róg budynku, gdzie za taśmą kręcił się osobnik ubrany w kombinezon i fotografował plamy na trawie. Nadal przed taśmą stało dwóch mundurowych, ale nie widać było nigdzie miejscowych policjantek. Aldonka porozumiała się wzrokiem z pozostałymi kobietami, a potem pokazała podbródkiem najpierw na ulicę, przy której stała służbowa kia Grażynki i Mariolki, wreszcie na schody do budynku. Zrozumiały się bezgłośnie i bezbłędnie. Po chwili przyczajone za rogiem remizy poczekały, aż Marynia wsiadła do auta, uprzednio zamieniwszy kilka słów z Grażynką, która wygramoliła się ze służbowego pojazdu. Marynia obrzuciła jeszcze badawczym spojrzeniem budynek, więc kobiety kucnęły, by pozostać niewidoczne. Dopiero kiedy hyundai Maryni zniknął im z pola widzenia, wyszły z ukrycia i podeszły do Grażynki, która obsztorcowywała Mariolkę, że rozłożyła się jak pasztetowa na słońcu i nie wysiadła z auta, kiedy rozmawiały z Marynią.

– Wiadomo już coś? – zaczęła bez wstępów Aldonka, na co Grażynka sapnęła i przewróciła oczami.

– To są sprawy policji i dla dobra śledztwa... – zaczęła.

– Ty mi tu z dobrem śledztwa nie wylatuj, Grażynka. Przewodniczącej nie ma, jest krew. Skoro jest śledztwo, znaczy, że coś się wydarzyło. – Monia popatrzyła nieustępliwie w oczy aspirant Mrówki.

Grażynka wymieniła się spojrzeniami z Mariolką, westchnęła i z ociąganiem odparła:

– Niby jest krew, a przewodnicząca wsiąkła na dobre. Nikt jej nie widział od co najmniej trzech dni. Nie była w sklepie po chleb, dom zamknięty i wygląda na to, że to ona wszystko pozamykała. W domu kilku babskich drobiazgów brakuje, więc mogła gdzieś wyjechać. Tyle mogę wam powiedzieć, żebyście nie snuły niestworzonych opowieści, bo we wsi informacje rozchodzą się szybciej niż po światłowodzie.

– W jednym końcu pierdniesz, a w drugim powiedzą, żeś się zes... – wtrąciła się Mariolka, chichocząc, ale nie dokończyła, bo Grażynka zgromiła ją wzrokiem.

– I nie wydaje się wam to dziwne? – Monia nie odpuszczała.

– Dziwne czy nie, teraz sprawą zajmie się komenda powiatowa – odparła wyraźnie niezadowolona Grażynka.

– Ja uważam, że przewodniczącej trzeba szukać. Jest krew i telefon milczy. Mam przeczucie, że stało się coś złego – powiedziała grobowym głosem Kasia.

Aldonka zaplotła ramiona na piersiach i wbiła nieustępliwe spojrzenie w Grażynkę, która odchrząknęła niechętnie, ale nadal milczała, więc członkini Koła postanowiła ją zmotywować do reakcji.

– Więc ty masz zamiar odpuścić, Grażynko? – stwierdziła Aldonka. – Zostawiasz to w rękach powiatowej, choć wiadomo, że skoro się przewodnicząca spakowała i pozamykała dom, to raczej jej szukać nie będą.

Policjantka westchnęła, czując na sobie wzrok nie tyle członkiń Koła, co własnej podkomendnej, przestąpiła z nogi na nogę i powiedziała wreszcie:

– Powiatowa niech robi swoje, a my będziemy robić to, co do nas należy. To znaczy nieoficjalnie będziemy szukać przewodniczącej. Rozpytać ludzi nie zaszkodzi i nikt nam nie zarzuci, że zbagatelizowałyśmy sprawę, w razie czego.

– Czyli działamy nieoficjalnie – pisnęła z ekscytacją Mariolka i zaklaskała.

– Nie działamy. Rozpytujemy i nic nikomu nie mówimy. Czy to jasne? – warknęła Grażynka, kierując te słowa nie tylko do koleżanki, ale i do członkiń Koła.

– „Tajnos agentos” – wymknęło się Mariolce, co spotkało się z pełnym dezaprobaty spojrzeniem Grażynki.

– Jak możemy pomóc? – zapytała rzeczowym tonem Aldonka.

– Pomożecie, jeśli nie będziecie nam przeszkadzać. Tudzież od czasu do czasu dzwońcie na numer przewodniczącej, w razie gdyby go włączyła, ona albo ten, kto go wziął.

– Więc jednak podejrzewasz, że nie zniknęła z własnej woli? – upewniła się Monia.

– Niczego nie podejrzewam. Mam kilka hipotez śledczych...

– Które będziemy weryfikować w toku śledztwa – dokończyła pewnie Mariolka, a przełożona spojrzała na nią z uznaniem i skinęła głową, pod wpływem czego Sieradzka zarumieniła się z zadowolenia.

– No tak – przytaknęła Monia.

– Daj nam znać, jak już będzie wiadomo, czyja to krew – odezwała się Kasia.

– A wy meldujcie mi bez względu na porę dnia czy nocy o wszystkim, czego uda wam się dowiedzieć. Przede wszystkim o tym, co wyda wam się podejrzane. I żadnych samowolnych akcji. Czy to jasne? – Grażynka wycelowała palec w Aldonkę, ale spojrzeniem powiodła po wszystkich kobietach, włączając w to skupioną i poważną Mariolkę, która z przejęciem zasalutowała.

– Tak jest, pani starsza aspirant!

– Aspirant Mrówka! – Zza ściany budynku wyłonił się technik w kosmicznym kombinezonie.

– Starsza aspirant – poprawiła go Mariolka, na co jej przełożona zareagowała warknięciem i krótkim:

– Nie kompromituj. – Do technika zaś dodała już głośniej: – Idę!

Członkinie Koła z ciężkim serce opuściły miejsce domniemanej zbrodni, choć miały nadzieję, że jeśli sprawą zajmie się Grażynka, to przewodnicząca się znajdzie, a cała ta sytuacja szybko się wyjaśni.

II

Zgodnie z obietnicą, następnego dnia Grażynka zadzwoniła do Aldonki.

– Wiadomo już coś? – wyrwała się szefowa kuchni, jak tylko odebrała połączenie.

– Krew jest ludzka, ale nie należała do przewodniczącej – zrelacjonowała Grażynka.

– Skąd to wiecie?

– Grupa krwi się nie zgadza. Przewodnicząca miała...

– Ma. Ona żyje i my ją znajdziemy – zaoponowała Aldonka.

– Racja – niechętnie zgodziła się Grażynka. Szczerze wolałaby, żeby przewodnicząca była trupem. Nic nie miała do kobiety, jednak byłaby to dla policjantki dźwignia do kariery. – Przewodnicząca ma rzadką grupę ARh minus. Ściągnęli dane ze szpitala, w którym miała zabieg na kolano. A wy czegoś się dowiedziałyście?

– Kasia wypytała dziewczyny w Lewiatanie. Miałaś rację, że od trzech dni, to znaczy od dwudziestego szóstego lipca, przewodnicząca nie robiła zakupów. Zdarzało jej się nie być dwa, trzy dni w sklepie, ale tylko wtedy, jak pojechała do miasta po większe zaopatrzenie. Tym razem nigdzie nie jeździła.

– Skąd wiecie?

– Pfy, a myślisz, że od czego mamy Jadzię? Mieszka w strategicznym punkcie Stupska, u zbiegu ulic, blisko sklepu, to i widzi, kto i kiedy wyjeżdża, a że nudzi jej się na emeryturze, to ma cały grafik rozpisany i wie, kiedy kogo wyglądać. Przy okazji, wiedziałaś, że Bogacką regularnie odwiedza nasza pierwsza dama? – Aldonka miała na myśli Madziunię, żonę wójta.

– Skąd Jadzia to wie?

– Kupiła sobie lornetkę, żeby zwiększyć zasięg.

Grażynkę zatkało. A kiedy ją już odetkało, doszła do słusznego wniosku, że z Jadzią warto dobrze żyć, bo może stać się jej oczami i uszami w terenie. Był to niewątpliwy plus zaginięcia przewodniczącej, bo przecież dobry glina to taki, co dobrze zna teren i ludzi oraz umie wykorzystać potencjał tkwiący w materiale ludzkim.

– I ona z tą lornetką monitoruje ruch we wsi? – dopytała Grażynka.

– Tak. Prowadzi też zeszyt i szczegółowy grafik. Notuje wszelkie anomalie, jeśli chodzi o zachowanie mieszkańców.

– Chcesz powiedzieć, że w przypadku przewodniczącej były takowe? – domyśliła się Grażynka.

– Otóż przewodniczącą odwiedził Bogacki. Był u niej też wójt. Ale to nie wszystko, Grażynko. Nie tylko przewodnicząca zaginęła. – Aldona zawiesiła głos, robiąc dramatyczną pauzę i zupełnie nie będąc świadomą, jaki efekt wywołała w skołatanym mózgu Grażynki. A efekt był piorunujący albo raczej przypominający zwarcie w instalacji wysokiego napięcia i wywalenie korków.

Kolejny raz w czasie tej rozmowy Grażynkę zatkało, ale tym razem na dłuższą chwilę. Rewelacje Aldonki oznaczały bowiem, że na jej terenie działo się coś, o czym ona nie miała bladego pojęcia. Zwątpiła głęboko w swe kompetencje, bo równie dobrze mogła tu się zalęgnąć mafia, mogli obsiać okoliczne pola marihuaną, a ona nie miałaby na ten temat wiedzy.

– Muszę zrobić objazd pól – mruknęła do siebie.

– Jaki objazd pól? – zapytała Aldona nieświadoma zupełnie toku rozumowania policjantki. – Wystarczy, że odwiedzisz Jadzię. Już ona ci wszystko sprawdzi w swoim zeszycie.

Grażynka zorientowała się, że wypowiedziała na głos swoje niewesołe myśli na temat potencjalnych mafiosów siejących na lewo i prawo marihuanę na zagonach wokół Stupska. Odchrząknęła więc i dodała pewnym głosem:

– Tak zrobię. Najpierw jednak chciałabym porozmawiać z Jagną.

Jagna pojawiła się we wsi zaledwie kilka lat wcześniej i od razu zyskała status największej atrakcji ostatnich lat. Nie malowała się, nosiła długie, częściowo już siwe włosy, luźne, sportowe ubrania. Chodziły też pogłoski, że ćwiczy jogę i potrafi nogę założyć na szyję, a językiem dotknąć powieki. Nie dość, że wybudowała niewielki dom pod lasem, to jeszcze zamieszkała w nim z trzema psami, które traktowała jak swoje dzieci albo i lepiej. Gadała do nich, wyprowadzała na spacery zamiast toto trzymać na łańcuchu, względnie w boksach. Dla kulawego konia i starej krowy wybudowała obok domu oborę ze stajnią, a jeśli w okolicy pojawiał się bezpański pies, było więcej niż pewne, że jeśli go nie przygarnie, to znajdzie mu dom.

Jednak nie to było najgorsze. Otóż Jagna z zawodu była pisarką, w dodatku tworzyła powieści kryminalne. Blady strach padł na mieszkańców Stupska, bowiem obawiali się, że plaga zbrodni rozprzestrzeni się w okolicy i wszelkiej maści czarne charaktery z kart powieści przenikną do realnego świata. Nie zdziwiło nikogo, że Jagna i przewodnicząca szybko się zaprzyjaźniły i często odwiedzały. Połączyła je miłość do literatury oraz zwierząt, choć złośliwcy twierdzili, że nie tylko. Nikt jednak nie odważył się sprawdzić prawdziwości teorii o rzekomej bliskiej zażyłości kobiet, ponieważ ciekawskich od domu skutecznie odstraszały nie tylko trzy psy, w tym jeden o wymownym imieniu Kara, ale też kulawy koń o wdzięcznym imieniu Szatan, który pędził do płotu, jak tylko zobaczył intruza.

– A nie chcesz wiedzieć, kto jeszcze ostatnio nie pokazuje się we wsi? – przypomniała Aldonka rozkojarzonej nadmiarem wrażeń policjantce.

– Właśnie miałam o to zapytać – burknęła Grażynka.

– Nikt nie widział Misia od mniej więcej tego samego czasu co przewodniczącej.

W słuchawce zapadła cisza. W głowie Grażynki tryby stanęły, żeby ruszyć ze zgrzytem i w tempie godnym geniusza. Czyżby przewodnicząca musiała uciekać z powodu zniknięcia Michałka? Czyżby stało się coś nieprzewidzianego i kobieta, bojąc się odpowiedzialności karnej, postanowiła się ukryć, zapewne uprzednio ukrywszy zwłoki? Na hasło ZWŁOKI w głowie Grażynki rozświetlił się ogromny, rozjarzony neon. Z emocji aż podskoczyła. Nareszcie zbrodnia! Nie zdradziła się jednak ze swoimi przemyśleniami. Odchrząknęła tylko, żeby się uspokoić i dać sobie czas na opanowanie ekscytacji.

Michałek zwany Misiem był miejscowym kloszardem, który stał się nieodłącznym elementem lokalnego krajobrazu. Pracował w tzw. POW-ie, czyli był odpowiedzialny za Powolny Obchód Wsi. Za piwo i obiad chętnie wrzucił węgiel do piwnicy, pozamiatał chodnik czy pomógł wywieźć śmieci. Najciekawsze było to, że kiedy tylko ciężarówka z węglem czy drewnem przekraczała granice Stupska, Misio już był na posterunku i w jednej chwili odnajdywał tego, kto ów opał kupił.

– Kiedy Misio zniknął Jadzi z radarów? – dopytała Grażynka.

– Już go nie było, kiedy przewodnicząca rano we wtorek, czyli dwudziestego szóstego, odwiedziła sklep po pieczywo.

– Ciekawe... – wymknęło się Grażynce, co zaraz podchwyciła Aldonka.

– Sądzisz, że to się ze sobą łączy? Że przewodnicząca coś mu zrobiła? A potem uciekła?

– Nie wiem – odparła policjantka, żeby nie dawać wody na młyn i nie robić powodów do plotek.

– Misio stołował się i u niej, i u Jagny. Moim zdaniem to mało prawdopodobne. Musiałby przewodniczącą napaść albo co. I ona w obronie własnej...

– Misio nieszkodliwy jest. Wiesz dobrze, że muchy by nie skrzywdził – przerwała Aldonce policjantka. – Nie nakręcaj się. Jak mówiłam, porozmawiam z Jagną. Zobaczymy, czego się dowiem.

III

Otoczony płotem dom zdawał się sennie tulić do ściany lasu i przypominał wiejską chatę z początku wieku. Kryty słomą, drewniany i z kolorowymi okiennicami wyróżniał się z otoczenia, a jednocześnie doskonale pasował do okolicy, w której się znajdował, bo poza lasem wokół rozciągał się podworski sad, pola i łąki, dawniej będące częścią majątku dziedziców. O tej porze roku, chwilę przed żniwami, ze wzniesienia, po którym teraz przebiegała droga, a niegdyś na nim stał dwór, chałupa Jagny była dobrze widoczna.

– Czemu się zatrzymałyśmy? – zapytała Mariolka.

– Jak myślisz? – burknęła Grażynka. – Chcę poobserwować otoczenie i upewnić się, że nie dzieje się nic podejrzanego – wyjaśniła i przekręciła kluczyk w stacyjce służbowej kii.

Nie bez powodu Grażynka wybrała się w poniedziałek, wczesnym rankiem, do domu Jagny. Miała zamiar zadziałać z zaskoczenia. To się zawsze sprawdzało w takich sytuacjach. Po cichu liczyła też na to, że o siódmej, kiedy niektórzy przewracają się na drugi bok, Jagna popełni jakiś błąd lub po prostu nie zdąży ukryć potencjalnych śladów swoich win, jakiekolwiek by one były.

– Tutaj? Coś podejrzanego? – zaśmiała się Mariolka. – Stupsk to najnudniejsze miejsce na świecie i żeby nie Maniuś z Gminnego Ośrodka Kultury i Elżunia z biblioteki publicznej, to zanudzilibyśmy się na śmierć. U nas nie było żadnego poważniejszego wypadku od lat, a co dopiero zbrodnia...

– Jakby za gadanie płacili, to byłabyś bogatą kobietą, Mariolka – zdenerwowała się Grażynka. – Nie wiesz, że najciemniej pod latarnią? Najgorsze zbrodnie zdarzały się w najspokojniejszej okolicy.

– Jakbym była bogata, to i tak pracowałabym z tobą. – Mariolka zdawała się nieświadoma ironii czającej się w słowach koleżanki. – Ty tak poważnie myślisz, że doszło u nas do morderstwa?

Tymczasem auto wtoczyło się wolno z osiedlowej drogi w polną, wysypaną tłuczniem i ubitą, choć nadal bardzo nierówną i wymagającą wrzucenia najwyżej dwójki.

– Nic nie myślę – warknęła Grażynka. – Jest krew i to całkiem sporo, więc i nieboszczyk gdzieś być musi. Kwestia czasu, jak się znajdzie.

Mariolka chwilę milczała, mieląc w głowie słowa koleżanki.

– Nieboszczyk... – wyszeptała tylko, bo właśnie kia zatrzymała się pod bramą prowadzącą na posesję Jagny. Kobiety wysiadły z auta.

Ich przybycie zaanonsowało głośne szczekanie dochodzące z domu i ogrodu oraz tętent kopyt Szatana. Zaraz potem przy płocie wyhamował kary ogier, a tuż obok pojawiły się dwa psy rasy kundel: niskopodwoziowy owczarek niemiecki na łapach jamnika oraz czarny jak noc owczarek udający labradora. Kiedy zaś otworzyły się drzwi chaty, wybiegł z nich kudłaty, brudny mop na czterech łapach, a za nim pojawiła się Jagna, jak zawsze w luźnych dresach, z włosami splecionymi w warkocz, wysoka i wyprostowana. Ramiona złożyła na piersiach, wcześniej owinąwszy się szczelnie połami grubej bluzy.

– Spokój – krzyknęła i rumor pod bramą momentalnie ucichł. Psy z ekscytacji tylko machały ogonami, a Szatan szarpał łbem, jakby się nie zgadzał ze słowami swej pani, która skinęła ręką, więc niechętnie oddalił się na łąkę rozpościerającą się od domu w stronę bagien.

– Dzień dobry – przywitała się Grażynka i zaczęła oficjalnie: – Starsza aspirant Grażyna Mrówka...

– O co chodzi, Grażynko? Nie musisz tak oficjalnie. Wejdźcie dziewczyny. – Jagna otworzyła furtkę i policjantki weszły na podwórko, a potem, oczywiście w asyście psów, do domu. – Może napijecie się kawy? Mam też wyśmienite ciasto drożdżowe z malinami – zaproponowała Jagna, zestawiając gwiżdżący czajnik z palnika kuchenki.

– Ja poproszę... – zaczęła Mariolka, moszcząc się na krześle przy wiekowym drewnianym stole.

– Sprawa jest oficjalna – zaczęła Grażynka i chrząknęła znacząco na Mariolkę, więc ta niechętnie wygramoliła się zza stołu i stanęła obok koleżanki.

Jagna mimo to sięgnęła po kubki i podniosła ścierkę, pod którą ukrywał się placek z malinami. Jego zapach uderzył w nozdrza policjantek, bo obydwie poruszyły się niespokojnie, zaś Mariolka błagalnym spojrzeniem próbowała namówić przełożoną do skosztowania pyszności, jednak ta pozostała niewzruszona. Przełknęła tylko ślinę i powiedziała poważnym, służbowym głosem:

– Jesteśmy tu w związku z zaginięciem przewodniczącej Koła, celem rozpytania. Ponieważ przyjaźni się pani z zaginioną, chcemy zadać kilka pytań. – To mówiąc, Grażynka wyjęła z kieszeni spodni notes i długopis, sygnalizując tym samym gotowość do owego rozpytywania.

Jagna tymczasem zalała napój w trzech kubkach, wypełniając dom aromatem kawy. Ukroiła spokojnie kilka kawałków ciasta i ustawiła talerz na stole, a następnie przeniosła tam kubki. Dopiero wtedy popatrzyła na Grażynkę, potem na Mariolkę i powiedziała:

– Nie jesteście tu oficjalnie, bo nie wysłała was komenda powiatowa, która zajmuje się sprawą rzekomego zaginięcia, które nawet zaginięciem nie jest. W końcu wszystko wskazuje na to, że Anulka dobrowolnie opuściła swój dom, uprzednio się spakowawszy. Na waszym miejscu bardziej skupiłabym się jednak na tym, że nikt nie widział Misia od tygodnia. – Jagna, mówiąc to, nie spuszczała czujnego spojrzenia szarych oczu z Grażynki.

Z policjantki uszło powietrze. Zamknęła notes i usiadła za stołem. Skinęła też Mariolce, a ta dołączyła do niej.

– Tak jest dużo lepiej. – Jagna uśmiechnęła się i zajęła miejsce przy stole, a potem podsunęła policjantkom talerz z ciastem. Oczywiście Mariolki nie trzeba było namawiać do jedzenia, choć tajemnicę stanowiło to, w jaki sposób mimo łakomstwa udaje jej się utrzymywać nienaganną figurę. – Zapewne chcecie wiedzieć, czy nie wiem nic o tym rzekomym zaginięciu Anulki. – Pisarka przejęła inicjatywę, ponieważ jej goście aktualnie mieli usta pełne ciasta.

Grażynka pokiwała głową i zamieszała kawę. Odezwała się, kiedy przełknęła wypiek.

– Pierwsze pytanie brzmi: Skąd to wszystko wiesz?

– Jak sądzisz?

– Radio „Wolna Europa”... – zaczęła Mariolka i buremu mopowi na czterech łapach rzuciła okruch ciasta, który został wchłonięty w locie. Po czym mop podreptał pod schody i zapiszczał, patrząc w górę, jakby się skarżył.

– Byłaś pod sklepem i widziałaś się z Jadzią – uzupełniła Grażynka z rezygnacją. – Mogłam się tego spodziewać. Jeśli Jadzia o czymś wie, to jakby stanąć na środku wsi i zacząć wrzeszczeć przez megafon.

– To ma swoje dobre strony – zaśmiała się Jagna.

– Ciekawe jakie? – powątpiewała Grażynka.

– Jest przepływ informacji. Ktoś coś usłyszy, połączy fakty i, jak to się ładnie po dziennikarsku mówi, rzuci nowe światło na sprawę.

– Na moje to brzmi jak akcja pod tytułem „Powstanie i rozwój plotki” – sarknęła Grażynka.

– Nie doceniasz tych ludzi – powiedziała całkiem poważnie Jagna.

– Ty ich zdecydowanie przeceniasz. – Grażynka upiła łyk kawy i znad kubka rzuciła pisarce pytające spojrzenie.

– Być może. Ale chyba nie po to tu przyjechałyście, żeby dyskutować o charakterze tubylców.

– Masz rację. Szukamy Anulki. To znaczy przewodniczącej. Jesteście przyjaciółkami, więc jeśli miała zamiar wyjechać, komu jak nie tobie o tym powiedziała.

– Słuszna uwaga. Dowiedziałabym się pierwsza. Natomiast muszę was zmartwić. Tak samo jak i wy nie mam bladego pojęcia, gdzie się podziała. Jeśli wyjechała, to też chciałabym wiedzieć dokąd. Nie uprzedzała mnie, że ma zamiar ruszać się ze Stupska. Moich telefonów nie odbiera, a jej aparat jest chyba wyłączony.

– Od kiedy nie masz z nią kontaktu? I kiedy zauważyłaś, że zniknęła? – zapytała Grażynka.

Mariolka w tym czasie sięgnęła po kolejny kawałek ciasta, korzystając z nieuwagi koleżanki, która pewnie by ją skarciła, gdyby nie skupiła się na bacznej obserwacji Jagny.

– W tym samym czasie co i Jadzia. Dzwoniłam do niej, żeby wpadła na kawę i bułeczki z cynamonem, ale nie odbierała. To było w środę, czyli dwudziestego siódmego.

– Bułeczki... – stęknęła z rozmarzeniem Mariolka i ucichła, z bojaźnią zerkając na Grażynkę, ale ta nie zareagowała.

– Kiedy widziałyście się ostatnio?

– Dzień wcześniej, dwudziestego szóstego byłam z nią i z psami na spacerze.

– Zachowywała się jakoś inaczej? Mówiła coś dziwnego?