Gość - Koch Ariane - ebook + książka

Gość ebook

Koch Ariane

3,9

Opis

W przestrzeń, w którą wkracza, Gość wnosi zawsze element inności. Czasem zjawia się na krótko, by ruszyć w dalszą drogę, czasem na przemian przychodzi i odchodzi, czasem już zostaje, przestając być, kim był, czyli gościem właśnie. Zdarza się, że wizyta tego radykalnego innego, szczególnie jeśli się przedłuża, burzy dobre samopoczucie i światopogląd gospodarza, często wzbudzając w nim wrogość, niechęć i władczość ukryte pod maską empatii.

 

Kiedy więc do przepastnego domu bohaterki tej powieści wprowadza się nowy lokator, niemal natychmiast w ruch zostaje wprawiona dialektyka gościnności zagarniająca kolejne przestrzenie życia i przestrzenie tekstu. Kto tu się komu narzuca, kto na kim wywiera presję, kto czegoś wymaga, a kto się podporządkowuje?

 

Ariane Koch, laureatka Szwajcarskiej Nagrody Literackiej, w swojej oszczędnej, wycyzelowanej prozie przetłumaczonej przez Zofię Sucharską opowiada historię pewnej nieistotnej z pozoru znajomości – tajemniczej narratorki i anonimowego przybysza. Kameralna scenografia tego spotkania służy jej jednak za arenę namysłu nad najbardziej palącymi problemami współczesnych społeczeństw Zachodu: nad integracją i asymilacją, nad migracją i tolerancją, wreszcie – nad przyszłością kultury, która występuje przeciw samej sobie, zamiast szansy widząc w innym zagrożenie.

 

*

 

Fragment książki:

 

Temu, kto chce się pozbyć gościa, zaleca się go wygłodzić. Produkty spożywcze powinny być zapakowane próżniowo. Należy zaprzestać chodzenia po zakupy. Spiżarka powinna zostać zabezpieczona korowodem zamków. Gdy tylko Gość uzna, że jest sam, i ruszy wygłodniały w stronę szafek, nie znajdzie w nich nic do jedzenia. Okoliczności te sprawią, że natychmiast się rozbestwi. Nie da jednak tego po sobie poznać, bo musi okazywać wdzięczność – a ta powinna przepełniać go do granic – wynikającą z tymczasowego dachu nad głową czy też faktu, że jego pobyt jest tolerowany. Wygłodniałego gościa po początkowym rozdrażnieniu ogarnie apatia, która sprawi, że stanie się posłuszny.

 

 

*

 

Ariane Koch (ur. 1988) – autorka sztuk teatralnych, słuchowisk i tekstów prozatorskich. Za swoje utwory została uhonorowana wieloma nagrodami, a jej dramaty były wystawiane między innymi w Bazylei, Berlinie, Kairze, Stambule i Moskwie. „Gość” to jej debiut powieściowy, za który otrzymała Szwajcarską Nagrodę Literacką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
3
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aria­ne Koch, Gość, prze­ło­ży­ła Zo­fia Su­char­ska, Oko­ni­ny 2022
Ty­tuł ory­gi­nal­ny – Die Au­fdrän­gung
Co­py­ri­ght © Suhr­kamp Ver­lag Ber­lin 2021 All ri­ghts re­se­rved by and con­trol­led thro­ugh Suhr­kamp Ver­lag Ber­lin All ri­ghts re­se­rved by and con­trol­led thro­ugh In­sel Ver­lag Ber­lin Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Drza­zgi, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Zo­fia Su­char­ska, 2022
Re­dak­cja – Fi­lip Fie­rek
Ko­rek­ta – Aga­ta Chmie­lec­ka, We­ro­ni­ka Kli­mo­wicz
Pro­jekt okład­ki – Sara Ma­kuch
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nie – By Mo­use | by­mo­use.pl
Skład i ła­ma­nie · By Mo­use | www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-964696-3-2
With the sup­port of the Swiss Arts Co­un­cil Pro He­lve­tia
Wy­daw­nic­two Drza­zgi Oko­ni­ny 17a 89-530 Śli­wi­ce
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Gość sie­dzi przy sto­le i je małe cząst­ki man­da­ryn­ki. Gdy rze­czy są prze­sad­nie małe, wy­krzy­wiam twarz i kła­dę dłoń na ser­cu albo tam, gdzie się ono przy­pusz­czal­nie znaj­du­je. Za­wsze mo­żna było sku­tecz­nie od­wie­ść mnie od złe­go, po­ka­zu­jąc mi mi­nia­tu­ry.

Gość jest bar­dzo de­li­kat­ny, tak de­li­kat­ny, że nie­mal roz­wie­wa się na wie­trze. Po­cząt­ko­wo tego nie za­uwa­ży­łam, bo po­tra­fi sku­tecz­nie się ma­sko­wać. Ko­muś tak de­li­kat­ne­mu jak gość gro­zi ogrom­ne nie­bez­pie­cze­ństwo. Z ła­two­ścią może do­stać się w szpo­ny ja­ki­chś sza­le­ńców. Mój pra­dzia­dek był na przy­kład sza­no­wa­nym przy­wód­cą sek­ty. Nie­ste­ty nie mia­łam przy­jem­no­ści po­znać go oso­bi­ście. Zo­sta­ło mi po nim tyl­ko jed­no zdjęcie, na któ­rym sie­dzi przy biur­ku, z rów­niut­kim prze­dzia­łkiem i wzro­kiem skie­ro­wa­nym ku wi­zjo­ner­skiej przy­szło­ści. Po­nad­to fa­scy­nu­je mnie fakt, że ka­za­nia, któ­ry­mi sy­pał jak z ręka­wa, były niby czy­stą im­pro­wi­za­cją; po­dob­no rzu­cał Pi­smo Świ­ęte na mów­ni­cę, po­zwa­la­jąc ła­ska­wej ręce Pana otwo­rzyć je na wy­bra­nym frag­men­cie, i tym sa­mym uzy­ski­wał ich go­to­wą tre­ść.

Mój pra­dzia­dek po­wie­dzia­łby pew­nie, że na­le­ży za­ufać stro­nie, na któ­rej otwo­rzy­ło się Pi­smo Świ­ęte, a czło­wiek jest tyl­ko słu­gą Boga i nie po­zo­sta­je mu nic in­ne­go, jak pod­dać się jego woli.

.

W po­bli­żu mia­stecz­ka, w któ­rym roz­ło­ży­łam się na do­bre ni­czym w sar­ko­fa­gu, znaj­du­je się wy­so­ka, przy­po­mi­na­jąca pi­ra­mi­dę góra – w prze­ci­wie­ństwie do praw­dzi­we­go cudu świa­ta nie mo­żna jed­nak zwie­dzać jej od środ­ka, a poza tym po­kry­wa ją śnieg. Mo­żna za to, je­śli ko­muś bar­dzo za­le­ży, wspi­ąć się na szczyt. Oso­bi­ście mó­wię „pas”, zbrzy­dł mi tam­ten wi­dok. Wi­dać mniej, ni­żbym so­bie tego ży­czy­ła, wolę więc tkwić u stóp góry. Nie­któ­rzy boją się jej cie­nia.

W mia­stecz­ku znam wszyst­kich, ale za­zwy­czaj za­cho­wu­ję się tak, jak­bym nie zna­ła ni­ko­go. Wła­ści­wie na ka­żdym rogu coś prze­ży­łam, ró­żne war­stwy cza­su na­ło­ży­ły się na sie­bie. Lu­dzie tło­czą się w ba­rze w ron­dlu tuż obok mo­je­go domu. Po­cząt­ko­wo otwar­to go na sto dni, z któ­rych w ko­ńcu zro­bi­ły się ty­si­ące. Co ty­dzień po­ja­wia się inny kel­ner, je­den gor­szy od dru­gie­go, ka­żdy ma jed­nak wło­sy gład­ko upi­ęte do góry, i mo­żna stwier­dzić, że ni­g­dy nie dzia­ło się tu nic cie­ka­we­go. Od za­wsze wie­dzia­łam, że je­stem nie­wdzi­ęcz­na. Moi ro­dzi­ce już daw­no mi to prze­po­wia­da­li, a ja ni­g­dy nie za­prze­cza­łam.

Gość był no­wo­ścią, po­ja­wił się zni­kąd. Wy­sia­dł z po­ci­ągu, za­ko­ły­sał wa­liz­ka­mi i na­sze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły. Nie je­stem pew­na, czy sam wpa­dł na nie­do­rzecz­ny po­my­sł, by tu przy­je­chać. Sta­łam po dru­giej stro­nie pe­ro­nu, go­to­wa do od­jaz­du, albo po pro­stu kręci­łam się po dwor­cu, spraw­dza­jąc, do­kąd mo­gła­bym po­je­chać. Ni­g­dy jed­nak nie wsia­dłam do żad­ne­go po­ci­ągu.

Nie prze­czę: Gdy moje spoj­rze­nie zza szkieł oku­la­rów w zło­tych opraw­kach po raz pierw­szy za­trzy­ma­ło się na nim na dłu­żej, gość wy­dał mi się zna­jo­my – a może to on przy­ja­źnie wpa­try­wał się we mnie zza swo­ich szkieł, sto­jąc po dru­giej stro­nie pe­ro­nu, i obo­je wie­dzie­li­śmy, że nad­cho­dzi­my z od­wrot­nych kie­run­ków, a ju­tro lub naj­pó­źniej po­ju­trze znów wy­ru­szy­my w prze­ciw­ne stro­ny? Owo spoj­rze­nie za­pa­dło mi w pa­mi­ęć – to jego szu­kam, a cza­sem od­naj­du­ję u in­nych, tak jak dziś w te­le­wi­zji u pro­wa­dzące­go fi­lo­zo­ficz­ną dys­ku­sję, gdy wpa­try­wał się w mło­de­go fran­cu­skie­go pi­sa­rza.

.

W ra­diu usły­sza­łam, że zwie­rzęta w zoo od­zwy­cza­iły się od lu­dzi i wy­star­czy naj­mniej­szy ruch ze stro­ny czło­wie­ka, by rzu­ci­ły się do uciecz­ki, zwłasz­cza fla­min­gi. Spodo­ba­ła mi się myśl, że lu­dzie prze­cha­dza­ją się po zoo, pod­czas gdy zwie­rzęta tyl­ko cze­ka­ją na oka­zję, by się stam­tąd wy­rwać.

Na­stęp­nie wy­wia­du na te­mat mia­stecz­ka – gdzie uro­dzi­łam się wbrew wła­snej woli i gdzie nie mam za­mia­ru umrzeć – udzie­lał lo­kal­ny prze­wod­nik, któ­ry tłu­ma­czył, że na­le­ży roz­kręcić tu­ry­sty­kę i uka­zać małą miej­sco­wo­ść jako me­tro­po­lię. Wy­po­wie­dź ta wy­da­ła mi się tak nie­do­rzecz­na, że nie wie­dzia­łam, co z nią po­cząć. W ron­dlu ba­ro­wy kon­tu­ar obło­żo­ny fo­lią imi­tu­jącą mar­mur po­kry­wa­ły okrusz­ki po cro­is­san­cie. Lśni­ły w sło­ńcu jak zło­to. Choć góra, ci­ągnął prze­wod­nik, sta­no­wi nie­ma­łą atrak­cję, to pro­wa­dząca na nią ko­lej­ka już się roz­pa­da, gon­do­le nie­bez­piecz­nie się chwie­ją i ko­niecz­ny jest nie­zwłocz­ny re­mont.

Do­tych­czas nie zda­rza­ło mi się prze­sia­dy­wać w ba­rze już w po­łud­nie, ale po­ja­wie­nie się go­ścia spra­wi­ło, że tego po­ran­ka wy­szłam z domu, chcąc go od­szu­kać.

Po uli­cach cho­dzi­li lu­dzie, a ja by­łam w sta­nie do­strzec tyl­ko ich kon­tu­ry. Ob­ser­wo­wa­łam zre­zy­gno­wa­ną mat­kę z dziec­kiem, któ­re w sza­le ci­ągnęło ją za rękę. Sie­dzia­łam z nogą na nogę przy mar­mu­ro­wym kon­tu­arze i wy­obra­ża­łam so­bie, że w tej ma­łej miej­sco­wo­ści miesz­ka­ją tyl­ko ma­lut­cy lu­dzie, któ­rzy je­żdżą ma­lut­ki­mi ro­we­ra­mi i z ma­lut­kich fi­li­ża­nek po­pi­ja­ją ri­stret­to; że bez pro­ble­mu mogę wzi­ąć ron­del do ręki, ob­ró­cić go i obej­rzeć ze wszyst­kich stron, pod­czas gdy lu­dzie przy ba­rze z wrza­skiem usi­łu­ją przy­trzy­mać się jego kra­wędzi, a ich ma­lut­kie na­po­je spa­da­ją w otchłań, za­mie­nia­jąc się w kro­pel­ki na mo­ich dżin­sach. Za­wie­sze­ni nad prze­pa­ścią wpa­tru­ją się we mnie ma­lut­ki­mi ocza­mi, gdy roz­ry­wam ron­del w środ­ku jak pączek z dziur­ką. Wy­obra­ża­łam so­bie, że mia­stecz­ko sta­je się co­raz mniej­sze i mniej­sze, aż kur­czy się do ma­lut­kie­go punk­ci­ku i tyl­ko ja po­zo­sta­ję duża, więc nie ma tam dla mnie miej­sca. Po­tem uświa­do­mi­łam so­bie, że już się tak sta­ło.

W ra­diu le­ciał te­raz re­por­taż o na­ra­sta­jącej fali prze­mo­cy wo­bec pie­lęgnia­rzy. Kel­ner ści­szył od­bior­nik i gło­sy roz­pły­nęły się w po­wie­trzu.

.

Lu­dzie leżą pod za­da­sze­nia­mi, cza­sem w śpi­wo­rach, cza­sem w na­mio­tach, a cza­sem w śpi­wo­rach w na­mio­tach. Ba­ga­że trzy­ma­ją za­zwy­czaj po­upy­cha­ne w stu­dzien­kach w as­fal­cie, któ­re są za­bez­pie­czo­ne nie­wiel­ki­mi wła­za­mi. Wie­lo­krot­nie wi­dzia­łam, jak wy­do­sta­ją się z otwo­rów, ci­ągnąc za sobą nie­fo­rem­ne pa­kun­ki. Prze­jęli bar­wę do­mów, przed któ­ry­mi leżą, są sza­rzy jak as­falt, pod­czas gdy ich na­mio­ty i śpi­wo­ry w ża­ró­wia­stych ko­lo­rach świe­cą przez całe mia­sto. Zimą po­ja­wia się eki­pa w po­ma­ra­ńczo­wych ka­mi­zel­kach, któ­rej człon­ko­wie po­szu­ku­ją lu­dzi bez sta­łe­go miej­sca za­miesz­ka­nia i przy­no­szą im ar­ty­ku­ły spo­żyw­cze, a cza­sem też mo­kre chu­s­tecz­ki.

Jest wśród nich ko­bie­ta, któ­ra już nie­raz rzu­ci­ła mi się w oczy. Za dnia, ubra­na nie­na­gan­nie, w ja­sno­sza­ry płaszcz, pędzi uli­cą, jak­by szła do pra­cy. Gdy za­pa­da zmrok, w po­wy­ci­ąga­nych dre­sach wsu­wa się do śpi­wo­ra i zo­bo­jęt­nia­ła pa­trzy mi w twarz, a ja od­wza­jem­niam spoj­rze­nie, ko­lej­ny raz prze­cho­dząc przez uli­cę, w dro­dze z ron­dla do domu lub na od­wrót. Nie od­zy­wa­my się do sie­bie, łączy nas tyl­ko to spoj­rze­nie.

Na ko­ńcu uli­cy – w miej­scu, gdzie ko­bie­cie zda­rza się cza­sem uło­żyć do snu – znaj­du­je się sklep me­blo­wy spe­cja­li­zu­jący się w ka­na­pach. Ów sklep mo­żna by wła­ści­wie na­zwać skle­pem z ka­na­pa­mi – tak cia­sno sto­ją obok sie­bie na wy­sta­wie. Go­dzi­ny otwar­cia wy­dłu­żo­no do pó­źne­go wie­czo­ru, by mo­gły od­wie­dzać go ta­kże oso­by czyn­ne za­wo­do­wo. Do środ­ka często wcho­dzą pary, któ­re sia­da­ją na wszyst­kich ka­na­pach po ko­lei, po czym wy­cho­dzą, a na ich twa­rzach ma­lu­je się zdu­mie­nie do­ko­na­nym za­ku­pem. Wkrót­ce zo­sta­nie im do­ręczo­na góra waty. Wkrót­ce przed ich do­mem za­trzy­ma się ci­ęża­rów­ka. Wkrót­ce dwóch fa­ce­tów wy­ci­ągnie z niej pa­ku­nek i wtasz­czy go po scho­dach, ude­rza­jąc nim o wszyst­ko do­oko­ła. Wkrót­ce góra waty sta­nie w miesz­ka­niu pary, któ­ra z nie­do­wie­rza­niem usi­ądzie i za­pad­nie się w jej mi­ęk­ko­ści.

Cza­sa­mi wo­la­ła­bym mieć gor­szy wzrok. Wów­czas jed­nak mo­gła­bym nie zo­ba­czyć, jak gość w świe­tle jed­ne­go z re­flek­to­rów po­da­je przez okrągły kon­tu­ar obce mu mo­ne­ty. Sie­dzie­li­śmy na­prze­ciw sie­bie w ron­dlu w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, go­dzi­na­mi po­pi­ja­jąc jed­no piwo, a po­tem za­ma­wia­jąc ko­lej­ne. Jed­no z nas po jed­nej stro­nie, dru­gie po dru­giej. Oś spoj­rze­nia prze­bie­ga­ła przez okrąg i łączy­ła nas, dwa punk­ty, prze­ci­na­jąc śro­dek i prze­stępu­jące­go z nogi na nogę kel­ne­ra. Być może nie pierw­szy i nie ostat­ni raz kre­śli­łam w ron­dlu ta­kie li­nie. W tym mie­ście w ogó­le nikt już nie śpi, wi­ęk­szo­ść sie­dzi przy ba­rze, po­pi­ja­jąc al­ko­hol z cy­no­wych kub­ków i za­sta­na­wia­jąc się, z kim i z któ­rej stro­ny by tu roz­po­cząć ro­mans. Często uda­je mi się prze­wi­dzieć przy­szłe li­nie łączące go­ści, po­ten­cjal­ne punk­ty, w któ­rych siecz­na prze­tnie okrąg. Gdy ktoś pró­bu­je się do mnie zbli­żyć, za­zwy­czaj po pro­stu ru­szam po okręgu w prze­ciw­nym kie­run­ku, więc ni­g­dy do sie­bie nie do­cho­dzi­my i od­le­gło­ść mi­ędzy nami nie ule­ga zmia­nie. Od cza­su do cza­su ja też otrzy­mu­ję bo­wiem li­sty od ob­cych mężczyzn; pi­szą w nich, że mnie zo­ba­czy­li i choć się nie zna­my, urze­kł ich mój uśmiech, któ­rym – co do tego nie mają wąt­pli­wo­ści – ob­da­rzy­łam wła­śnie ich. Mimo naj­szczer­szych chęci nie przy­po­mi­nam so­bie, bym uśmiech­nęła się choć raz.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Ksi­ążki, któ­re uka­za­ły się na­kła­demWy­daw­nic­twa Drza­zgi:

ZYTA ORY­SZYN, Naja­da

BAR­BA­RA WO­ŹNIAK, Nie­jed­no

UNI­CA ZÜRN, Trąby je­ry­cho­ńskie,prze­ło­ży­ły Ma­łgo­rza­ta Łu­ka­sie­wicz i Ma­ry­na Ochab

EVA ME­IJER, Zwie­rzęta mó­wią,prze­ło­ży­li Alek­san­dra Ma­łec­ka i Mi­łosz Bie­drzyc­ki

AL­BER­TO MAN­GU­EL, Po­że­gna­nie z bi­blio­te­ką,prze­ło­żył Mi­chał Ta­ba­czy­ński

OLGA GÓR­SKA, Nie wszy­scy pój­dzie­my do raju