Grandmuszkieter - Wiktor Gomulicki - ebook

Grandmuszkieter ebook

Wiktor Gomulicki

4,0

Opis

Piękna opowieść, która łączy mistrzowskie połączenie wydarzeń pełnych grozy z historią Polski. Historia, która stanowi barwne tło mrocznych wydarzeń bliska jest Wiktorowi Gomulickiemu - czołowemu pisarzowi polskiego pozytywizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiktor Gomulicki

GRANDMUSZKIETER Powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego

Wiktor Gomulicki

GRANDMUSZKIETER

powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego

Armoryka SANDOMIERZ 2009

Redaktor: Władysław Kot Projekt okładki: Juliusz Susak

Ilustracja na okładce:Prussian fusiliers in 1792 by Richard Knotel (1857-1914)., (licencjapublic domain), źródło: http://en.wikipedia.org/wiki/Image:Prussian_Fusiliers.jpg

Copyright © 2009 by Wydawnictwo i Księgarnia Internetowa ARMORYKA

Wydawnictwo ARMORYKA ul. Krucza 16 27-600 Sandomierz tel (0-15) 833 21 41 e-mail:[email protected]: / / www.armoryka.strefa.pl /

ISBN 978-83-60276-69-3

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

I.

Przez puszczę szedł człowiek.

Była wczesna jesień. Dzień dopiero się rodził.

Dreszcze biegły po olbrzymich drzewach, których czuby liściaste otrząsały się z resztek rosy i snu. Ptactwo cichymi piskami gotowiło się dopiero do porannych hejnałów. Wśród gęstych traw śmigały zające i inne drobne zwierzątka, spijając rozwieszone na źdźbłach wodne perły i diamenty.

Jeszcze w przyrodzie była ociężałość i jakby niechęć do porzucenia nocnych majaków — nad które cóż w życiu rozkoszniejszego!

Przez rosę, przez mgłę, wśród uperlonych traw i chwastów ubrylantowanych szedł człowiek. Właściwie nie szedł, lecz, drogi nie szukając, przez gąszcze się przedzierał. Pilno mu było; myśl jakaś uparta, nad wszystkim górująca, do celu go pchała. Mało zważał na kolce, rozdzierające mu odzież, na gałęzie, które mu twarz raniły.

Prawą ręką człowiek rozgarniał gęstwinę; w lewej trzymał małą klatkę z ptaszkiem. Przy stopach jego biegł piesek, cienko, lękliwie poszczekując.

Ptaszek i piesek były maleńkie. Człowiek był olbrzym. Potężny wzrostem i kształtami, z piersią gladiatora, barkami Herkulesa, karkiem żubra, wydawał się bratem dębów, których grube konary, gdy mu zawadzały, skręcał i łamał jak wicie wierzbowe.

Włosy jego były bardzo jasne, prawie białe; twarz, młoda i pełna, musiała być zwykle różowa, w tej chwili jednak pokrywała ją szara bladość, mówiąca o silnym wewnętrznym cierpieniu…

Odziany był ten człowiek w kontusz podnoszony, barwy pieprzowej; z pod kontusza wykwitał żupanik spłowiałym karmazynem maku polnego. Na głowie rogatywkę miał, byle jak włożoną i połataną, na stopach buty — podarte.

Strój wskazywał szlachcica — szaraczka może, lecz z aspiracjami wyższymi.

Co chwil parę, człowiek przemawiał to do ptaszka, to do pieska.

Pierwszego uspokajał:

– Cicho siedź, Herkul. Za moment wolny będziesz. Polecisz, dokąd zechcesz — odnajdziesz braci swych, krewnych, powinowatych…

Drugiemu nauki prawił:

– Ty, Goliat, nie opuścisz mnie. Na ziemi się położysz, szczekać i wyć będziesz. Usłyszy cię jaki dobry katolik: przyjdzie i co trzeba, zrobi. A jeśli wilk cię pożre, to lepiej. Bez pana życie miałbyś twarde…

Piesek szczekał, ptaszek świegotał — człowiek darł się a darł przez krzaki i chaszcze.

Niekiedy w miejscu stawał, głowę pochylał — zamyślał się. Ptaszek wówczas przycichał; piesek wydawał jękliwe skomlenie. Człowiekowi zdawało się braknąć siły. Ale wprędce prostował się, otrząsał…

– Furda, mospanie! — hardo wykrzykiwał.

I szedł dalej.

Tymczasem po puszczy, na kształt srebrnych dzwoneczków, rozsypały się cienkie głosy psów gończych. Tu i owdzie zajęczał róg, zadźwiękła trąbka. Na sennego jeszcze zwierza zakładano obławę. Podnosiły się nawet w oddaleniu nawoływania ludzi, ale mgła i mrok przedporanny zaraz je chłonęły.

Żadnego z tych głosów człowiek idący nie słyszał.

Jeszcze kroków kilkadziesiąt, kilkaset — jeszcze zmieszany, fałszywy chór szczeków, skomleń, pisków, świegotań — jeszcze jedno, drugie, dziesiąte szarpnięcie się, omdlenie, znów szarpnięcie — i człowiek znalazł się u celu.

Stanął, rozejrzał się…

Była to nieduża kotlinka, może zimowe leże dzika lub niedźwiedzia. Pnie starych, wywróconych drzew, mchami obrosłe, na pół zgniłe i spróchniałe, wśród chwastów butwiały. Pośrodku wystrzelała w niebo olbrzymia sosna, królowa sosen, z drzew puszczy może najwspanialsza i najroślejsza. Dolne jej konary wicher postrącał, zostały po nich tylko krótkie, sterczące wyrostki.

Miejsce dziwnie było głuche, jakby przez ludzi zapomniane i już poza granicami tego świata leżące. Znali je wszakże myśliwi. Wypalona trawa, resztki węgli i popiołu świadczyły, że tu palono ogniska.

Człowiek zatrzymał się, lecz mimo zmęczenia nie spoczął. Czapkę cisnął o ziemię, rękawem kontusza pot z czoła otarł — oczami po sośnie i po gałęziach utrąconych wodził. A dyszał ciężko, z wysiłkiem, jakby mu coś piersi rozsadzało.

Ptaszek w klatce osowiał i piórka nastroszył; psina rozciągnęła się na ziemi z językiem wywieszonym i drżała. Niebawem człowiek sęk odpowiedni upatrzył i klatkę na nim zawiesił, wpierw ją otworzywszy.

– Bywaj zdrów, Herkul! — zawołał. — Leć na wolność, przyjacielu. Oby ci fortunniej szło niż twemu panu!…

Przez otwarte drzwiczki wysunął czerwoną główkę szczy-giełek. Pokręcił nią ciekawie w prawo i lewo, skrzydełkami leniwie zatrzepotał, lecz z miejsca się nie ruszał. Upłynęła długa chwila, zanim wreszcie wychylił się cały i z wolna, jakby niechętnie, z klatki wyfrunął. Wyfrunąwszy, na wyższym sęku siadł — smutno ćwierkać zaczął…

Człowiek wciąż trzymał oczy, wbite w sosnę. Sęki najpierw oczami opatrywał, potem ręką próbował. Wybrawszy jeden, odstąpił od sosny — do rozwiązywania pasa się zabrał. A pas miał lity, pięknej roboty, — lepszych znać czasów zabytek.

Wspiąwszy się nieco na palce, jeden koniec pasa do sęka przytwierdził, drugi związał kształtem pętli. Pętlę do siebie przyciągnął, głowę wsunąć w nią próbował…

W tej chwili, piesek, żałośnie dotąd skomlący, z całej siły zaszczekał. Człowiek, nazbyt swą smutną robotą zajęty, nie zważał na to. Ale gdy szczek przeszedł w ujadanie, mimowolnie głowę odwrócił.

Poza nim, na pniu wywróconego dębu siedział mężczyzna lat średnich, w bogatym stroju myśliwskim, z pańska — ba, cale z magnacka — wyglądający…

8

II.

– Niech będzie pochwalony… — wyrzekł nieznajomy, uchylając nieco zielonego beretu ze strusiem piórem. — A co to waść czynisz?

Tamten cały dygotał, zęby mu dzwoniły. Drżącym głosem odrzekł:

– Na wieki wieków… Czynię, co moja wola.

– Waści, jak uważam, bies opętał… — ciągnął myśliwy.

– Nie bies, jeno mizeria. Wszelako… z kimże mam cześć?

– Branicki jestem.

– Z których Branickich?

– Z dobrych. A w osobie waści kogóż spotykam?

– Kiżgajłę.

– Z których Kiżgajłów?

– Z mocnych.

Skłonili się sobie z dala dość obojętnie. Twarz Kiżgajły mówiła wyraźnie, że spotkaniu nierad.

– Tak czy siak — ciągnął myśliwy — nie godzi się szlachcicowi duszy diabłu oddawać…

– Furda, mospanie! Ja w diabła nie wierzę.

– Z racji?…

– Gdym mu duszę w zastaw dawał, do cyrografu stanąć nie chciał. Próżnom na rozstajnych drogach zaklęcia powtarzał; próżnom w wirujący piasek rzucał nóż poświęcany — ani razu nie stanął. A czemu nie stanął? Bo go niema.

Branicki, słuchając do torby sięgnął, wydobył z niej butelkę i dwa spore pucharki. Ustawił to wszystko ostrożnie na kłodzie, i rzekł:

– Mości Kiżgajło! Polak, gdy głodny, to zły; gdy na czczo — trzy po trzy plecie. Spero, że mi waść dyshonoru nie wyrządzisz, aby ze mną kropli wina nie wypić. Czyste jest, uręczam. A po winie znajdzie się co i na głodny ząb położyć.

Tamten ręką tylko machnął, okazując, że mu to wszystko jedno.

Wypili. Olbrzym ani spostrzegł, jak mu nalano drugi pucharek, który przełknął równie gładko, jak tamten. A po trzeci sam już sięgnął, nie pytając.

Te trzy miarki cudownie go przemieniły. Po pierwszej ustąpiła z jego lica szarość i stał się jednostajnie blady. Po drugiej wystąpiły mu na policzki słabe rumieńce. Po trzeciej rozpłonił się cały jak róża. I wówczas dopiero okazało się, że jest chłop na schwał dorodny:

Na kłodzie zjawił się chleb biały i wędlina. Kiżgajło mięsa nie tknął, czując, żeby mu przez ściśnięte gardło nie przeszło. Kromkę chleba w palcach roztarłszy, rzucać jął okruchy na ziemię. Wnet do jadła przyczołgała się psina, a niebawem i szczygiełek, z sęka sfrunąwszy, do dziobania się zabrał.

Rozrzewniło to olbrzyma.

– Naści, Herkul!… Pyf, Goliat!… — powtarzał. — Ostatnie to wasze ze mną śniadanie — ostatnie!

I nieznacznie łzę ocierał, udając, że mu się oko zaprószyło.

Więc Branicki, z uwagą to śledzący, raźniej przemówi:

– Waść, widzę, serca złego nie masz. Jeszcze mi o zbawieniu waści wątpić nie trzeba. Kto o zwierzątka dbały, własnej duszy tym bardziej nie sponiewiera.

Nasrożył się tamten i gniewnie krzyknął:

– Furda, mospanie! Szlachcic bez substancji, jak ptak bez skrzydeł. Wzięli diabli fortunę, niech i mnie biorą!

– Twierdziłeś waść, że diabłów niema…

– Niema psubratów do dawania… ale porwać, capnąć, ukraść, zawżdy się znajdą.

– Od czegoż rozum, religia? Od czegóż moc, którą waść mieć musisz niemałą? Toż z mocnych wywiodłeś się Kiżgajłów.

– Furda, mospanie! Bez klejnotu niema szlachcica; bez trzosa pełnego niema mocy.

Branicki wąsa najeżył.

– Gdzież zatem do stu piorunów, waść trzos podziałeś? W naszej Rzeczpospolitej calamitas dziś wielka. Nie wydarł ci substancji Szwed, Moskal, ni Tatar!

Kiżgajło głowę zwiesił.

– Znalazł się gorszy od Szweda, Moskala, Tatara…

– Któż taki?

– Białogłowa.

– Acha! — zawołał Branicki – jużem w domu! Non dubio, że była młoda i urodziwa.

Tamten głową tylko kiwnął przytwierdzająco.

– Ano, może waść i nie za drogo ów towar kupiłeś?

– Właśnież, nicem nie kupił. Fortuny zbyłem, towaru mi nie dano…

– Jakże to?

Zaraz po tym zapytaniu zjawił się czwarty pucharek. Gładziej jeszcze niż poprzednie przemknął on przez gardło Kiż-gajłowe, naprawiając je tak skutecznie, że już wędlinie wstrętu nie czyniło. Jakoż urwał olbrzym zębami grzeczny kęs kiełbasy, za którym poszły inne, tak, że się wrychle torba myśliwego zgoła opróżniła.

Gdy podjadł, szczygiełka wziął do ręki, pieska na kolana, i podle Branickiego siadłszy, rzecz mu całą ab ovo wyłożył.

Przyczyną nieszczęścia była Zyzy, razem tancerka, śpiewaczka i linoskoczka, którą Kiżgajło na biedę swą odnalazł w Słonimie, w koczującej bandzie cyrkowej. Maciupeńka to była cyganeczka, ale od pierwszego spojrzenia głowę olbrzymowi zawróciła.

Przepadał on za wszelkimi maleńkościami. Mieszkał nawet w dworku niziuchnym, gdzie wyprostować się nie mógł bez stuknięcia głową o powałę. A Zyzy nie przenosiła wzrostem chłopca dwunastoletniego. Była zaś przy tym prawem diablątkiem, czarną, złotem centkowaną żmijką…

Na nieszczęście, ładne to maleństwo nie miało upodobania w olbrzymach. Na próżno Kiżgajło, aby smak dziewczyny odmienić, skupował jej złote, perłowe, bursztynowe kanaki, wisiorki, manele; na próżno szczupłe jej barki okrywał szalami indyjskimi, których za drogie pieniądze dostarczali mu kupcy ormiańscy; na próżno nowe, błyszczące dukaty do fartuszka jej sypał, lub wsuwał figlarnie za aksamitny, szychem naszyty gorsecik. »Żmijka« wszystko przyjmowała, lecz umiała zawsze zręcznie się wyśliznąć, gdy ją chciał przytrzymać.

Do Słonima przybył olbrzym, otrzymawszy schedę po zmarłym ojcu. Na nowe gospodarstwo kupić miał koni, wołów, statków przeróżnych. Przemyśliwał też o ożenku. Niestety, czarne ślepki cyganki tak go urzekły, że o świecie całym, a więc i o gospodarstwie do szczętu zapomniał. Nie tylko roztrwonił wszystką gotowiznę, lecz nadto długi zaciągnął, a wreszcie całą fortunkę, z działów rodzinnych przypadającą, szwagrowi sprzedał.

I przyszedł dzień, gdy Kiżgajło (z mocnych Kiżgajłów) znalazł się na bruku miasteczka z jednym wytartym szelągiem w woreczku i z dwoma ostatnimi przyjaciółmi, Goliatem i Herkulem — którym nie miał za co kupić pożywienia.

Zyzy zaś — już nie żmijka i diablątko, lecz cały padalec i bies w niewieściej postaci! — czmychnęła w świat, nawet mu palcem na waletę nie kiwnąwszy…

Mocny Kiżgajło za bary się wziął z przeznaczeniem swym i poznał, że jednak ono od niego mocniejsze. Więc uszy stulił i z Goliatem a Herkulem z miasteczka się wyniósł. A w krotce potem i do puszczy trafił…

Wysłuchał Branicki opowiadania, wąsa kręcąc, z miną, bardziej zaciekawioną, niż zafrasowaną. Wysłuchawszy, rzekł:

– Ergo poznałeś waść, jak marnym obiektem jest płocha podwika. Rzecz byłaby też cale niemądra, dla takiej stwory duszę zatraca.

A na to tamten:

– Furda, mospanie! Duszę mam własną, nie kradzioną, ani pożyczaną — rozporządzam oną jak moja wola. Cyganka mnie urzekła — uroku żaden już znachor nie odczyni. A taki żyłbym i w służbę Rzeczypospolitej bym poszedł, gdyby bies fortunki nie capnął. Teraz mnie jedna tylko śmierć — bom na rezydenta za młody, na kleryka za stary, a w służbę iść klejnot rodzinny nie pozwala.

Wstał z kłody i kończył niecierpliwie:

– Bóg zapłać waszmości za wino, ale każdemu z nas pora w swą drogę. Waszmości tam, gdzie trąbki grają, a mnie…

Ręką wskazał sosnę i pas na sęku, pętlą zakończony…

Branicki także wstał, za ramię go przytrzymał.

– Mówiłeś waść — rzekł, w oczy mu bystro patrząc — żeś był rad służyć Rzeczypospolitej. A cóż dziś temu w kontr stawa?

Olbrzym ramionami wzruszył.

– Gdzież koń, gdzież rynsztunek, gdzież dla luzaka myto?…

– A gdybyś to wszystko otrzymał?

– Skąd?…

– Nie pytaj tymczasem…

– Furda, mospanie! Tylko diabeł mógłby mi co ofiarować w zamian za duszę, — ale diabła niema.

Branicki spoważniał.

– Diabeł tu zbędny. I wspominać go nie trzeba. Nadstaw waść uszu — nie uroń nic z tego, co powiem. Pan Bóg twój czuwa nad tobą, i do zguby twej dopuścić nie chce. Gdyś tu szedł żywot i duszę zatracić, mnie, z dopuszczenia Bożego posłano za tobą, abyś żył i był szczęśliwy.

Tonem rozkazującym zakończył:

– Pojedziesz waść ze mną do Drezna.

– W Dreźnie król jegomość… — z niejakim zalęknieniem zauważył olbrzym.

– Właśnież do króla jegomości.

– W takich skórzniach?… W takim kontusinie?… Z dziurami a łatami?…

– Pojedziesz przystojnie i buczno, jak się godzi Kiżgajle z mocnych Kiżgajłów.

Olbrzym oczy rozszerzył, usta otworzył…

– W Dreźnie — ciągnął Branicki — dadzą ci mundur bogaty, suto wyszywany; dadzą konia cnotliwego, z całym kawalerskim opatrzeniem; dadzą stancję w pałacu, człowieka do posługi i wikt, jakiegoś u ojca i matki swej nie widział. Co miesiąc takoż wyliczą ci na rękę okrągłe quantum talarów, abyś miał za co bawić się i krewkości młodzieńskiej folgować…

– I za cóż to wszystko?