Grób mojej siostry - Robert Dugoni - ebook + audiobook + książka

Grób mojej siostry ebook i audiobook

Robert Dugoni

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

TRZYMAJĄCY W NAPIĘCIU THRILLER PEŁEN PUŁAPEK I NAGŁYCH ZWROTÓW AKCJI
Tracy Crosswhite przez lata kwestionowała fakty dotyczące zniknięcia jej siostry. Nie wierzy, że Edmund House, przestępca seksualny oskarżony i skazany za zamordowanie Sary, jest faktycznym sprawcą tej zbrodni. Licząc, że uda jej się odnaleźć prawdziwego mordercę i wymierzyć sprawiedliwość, Tracy wstępuje do policji i zostaje detektywem w wydziale zabójstw w Seattle, poświęcając się bez reszty tropieniu przestępców.
Gdy ciało Sary zostaje odnalezione w pobliżu ich rodzinnego miasta na północy Gór Kaskadowych w stanie Waszyngton, Tracy ze zdwojoną energią rzuca się w wir pracy, by odnaleźć odpowiedzi na pytania, które dręczą ją od lat. Szukając prawdziwego zabójcy siostry, odkryje tajemnice, które podważą jej wspomnienia z przeszłości, i otworzy drzwi śmiertelnemu niebezpieczeństwu.
„To jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku”
Lisa Gardner

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 475

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 44 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,3 (755 ocen)
383
245
106
20
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katia0602

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Zagnywacz

Dobrze spędzony czas

Woooolno się rozkręca ale warto przetrwać początek :)
00
Aniamarcosa

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie bomba😉
00
cojestgrane

Z braku laku…

Amerykański gniot
00
margoku

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka,dobrze się ja czyta
00

Popularność




O książce

Mija dwadzieścia lat od zniknięcia Sary Crosswhite. Choć nie odnaleziono zwłok, człowiek oskarżony o jej zabicie siedzi w więzieniu. Ale Tracy, siostra Sary, od początku nie wierzy w wersję wydarzeń, przy której upiera się miejscowy szeryf. Zdesperowana, wstępuje do policji w Seattle i prowadzi dochodzenie na własną rękę. Bezowocnie.

Kiedy przypadkiem zostają odnalezione szczątki Sary, Tracy, wierząc, że to przełom w jej śledztwie, wraca do rodzinnego miasteczka w Górach Skalistych z mocnym postanowieniem, że nie odpuści, dopóki się nie dowie, jak i dlaczego zginęła jej siostra. Komuś to jednak bardzo przeszkadza. Tak bardzo, że Tracy i adwokat, który jej pomaga, muszą walczyć o własne życie.

ROBERT DUGONI

Amerykański pisarz urodzony w 1961 r. Po uzyskaniu licencjatu z dziennikarstwa na Uniwersytecie Stanforda współpracował m.in. z „Los Angeles Times”. Następnie ukończył prawo na Uniwersytecie Kalifornijskim i przez 13 lat pracował w kancelarii adwokackiej w San Francisco, zanim całkowicie poświęcił się pisarstwu. Autor trzynastu powieści, z których dwie były nominowane do Nagrody Harper Lee. Dwukrotnie wyróżniony przez Pacific Northwest Writers Association i zdobywca wielu innych prestiżowych nagród.

Książki Dugoniego zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i opublikowane w ponad 20 krajach.

Grób mojej siostry otwiera cykl z detektyw Tracy Crosswhite.

Tytuł oryginału:MY SISTER’S GRAVE

Copyright © Robert Dugoni 2014

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Lech Z. Żołędziowski 2017

Redakcja: Grażyna Dziedzic

Zdjęcia na okładce: Dinara Kulkacheva/Pexels, StockSnap/Pixabay

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Meszka

ISBN 978-83-7985-405-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Mojemu szwagrowi, Robertowi A. Kapeli.Obyś w objęciach Boga odnalazł spokój, miłość i pociechę, których tak Ci brakowało w ostatnich latach życia.

CZĘŚĆ I

Lepiej, aby dziesięciu winnych uniknęło kary, niżby jeden niewinny miał cierpieć.

Sir William Blackstone, Uwagi do praw angielskich

Rozdział 1

Instruktor od wyszkolenia taktycznego w akademii policyjnej lubił ich dręczyć podczas porannej musztry powtarzaniem, że waga snu jest mocno przeceniana.

– Nauczycie się żyć bez niego – mawiał.

Oczywiście kłamał.

Sen był jak seks – im było go mniej, tym bardziej go brakowało, a ostatnio Tracy Crosswhite nie uskarżała się na nadmiar jednego ani drugiego.

Rozprostowała ramiona i kark. Nie miała czasu na poranne bieganie, więc była usztywniona i jeszcze się całkiem nie obudziła, choć nie pamiętała, by za dużo spała, jeśli spała w ogóle. Mniej fast foodu i kofeiny, powiedział jej lekarz. Dobra rada, tyle że prawidłowe odżywianie i ćwiczenia wymagają czasu, a tego w trakcie śledztwa zawsze jej brakowało, ograniczenie ilości kofeiny zaś byłoby jak odcięcie dopływu benzyny do silnika. Bez kawy chybaby umarła.

– O, Profesorka coś dziś wcześnie. Ktoś umarł?

Vic Fazzio naparł swą imponującą masą na ściankę jej boksu. Żarcik od lat funkcjonował w ich gronie, ale wypowiadany chrapliwym głosem i akcentem z New Jersey, nie przestawał śmieszyć. Dzięki szpakowatym i gładko przylizanym włosom oraz mięsistej twarzy Fazzio – nazywany przez wszystkich, łącznie z nim samym, Makaroniarzem – mógłby bez trudu wystąpić w gangsterskim filmie w roli mrukliwego mafijnego osiłka. W jednej ręce trzymał stronicę „New York Timesa” z krzyżówką, w drugiej książkę z biblioteki – wyraźne znaki, że kawa zrobiła swoje. Wiadomo było, że gdy Faz zasiądzie na tronie, nikt przez dłuższy czas nie będzie mógł skorzystać z toalety. Potrafił siedzieć w kabinie pół godziny, szukając w myślach haseł do krzyżówki lub wczytując się w jakiś szczególnie pasjonujący fragment książki.

Tracy podała mu fotografię z miejsca przestępstwa, którą tego ranka wydrukowała.

– Tancerka z Aurory – rzuciła.

– Słyszałem. Komuś coś odbiło, nie?

– Widywałam już gorsze jatki na tle seksualnym.

– Zapomniałem, że zrezygnowałaś z seksu na rzecz śmierci – powiedział.

– Śmierć jest łatwiejsza – odrzekła, wykorzystując inną z jego ulubionych odzywek.

Tancerkę, niejaką Nicole Hansen, znaleziono związaną w pokoju w tanim motelu przy Aurora Avenue, w północnym Seattle. Ktoś jednym końcem sznura obwiązał jej szyję, przeciągnął go wzdłuż kręgosłupa i drugim końcem spętał ręce i nogi, wykazując nie lada pomysłowość. Tracy wzięła do ręki raport patologa.

– „Ofiarę zaczęły nękać bolesne skurcze w kończynach i by sobie ulżyć, starała się je prostować. To powodowało zaciskanie pętli i dziewczyna praktycznie sama się dusiła” – przeczytała. – Dobre, co?

Faz przyjrzał się fotografii.

– Nie sądzisz chyba, że zawiązałby sznur na kokardkę lub coś w tym rodzaju, żeby mogła się uwolnić?

– Byłoby to logiczne.

– To jaką masz teorię? Facet ją związuje, a potem siada i z lubością się przygląda, jak umiera?

– Albo zawalił sprawę, spanikował i zwiał. Jedno jest pewne: sama się nie związała.

– A może właśnie tak? Może była nowym wcieleniem Houdiniego?

– Houdini uwalniał się z więzów, Faz. Na tym to polegało. – Tracy wzięła od niego fotografię i rzuciła na biurko. – No i teraz siedzę tu o tej nieludzkiej porze. Tylko ty, ja i poranne świerszcze.

– Ja i świerszcze jesteśmy tu już od piątej, Profesorko. Znasz to powiedzenie: poranne ptaszki wydziobują więcej robaków.

– Tak, no cóż, ten konkretny poranny ptaszek jest tak skonany, że nie dojrzałby robaka, nawet gdyby ten wylazł z ziemi i ugryzł go w tyłek.

– A co z Kinsem? Dlaczego ty sama się z tym borykasz?

Spojrzała na zegarek.

– Miejmy nadzieję, że właśnie kupuje mi kawę. Chociaż tak się z tym guzdrze, że równie dobrze mogłam to sama zrobić. – Spojrzała na tytuł książki. – Zabić drozda? Imponujesz mi, kolego.

– Chcę się dowartościować.

– Żona ci kazała, przyznaj się.

– Jasne. – Faz oderwał się od ścianki boksu. – Dobra, czas na mnie. Drozd już śpiewa, a ja aż pękam w szwach.

– Oszczędź mi szczegółów, Faz.

Zrobił parę kroków, po czym stanął i z ołówkiem w dłoni się obejrzał.

– Hej, Profesorko, pomocy. Coś, co czyni gaz ziemny bezpieczniejszym, na cztery litery.

Przed zmianą zawodu i wstąpieniem do akademii policyjnej Tracy była nauczycielką chemii w liceum, co zresztą było źródłem jej ksywki.

– Tiol – powiedziała.

– Co?

– Tiol. Substancja używana do nawaniania gazu ziemnego, dzięki czemu nieszczelność instalacji gazowej można wyczuć nosem.

– Żartujesz. I czym to śmierdzi?

– Siarką. Jak zgniłe jaja. – Tracy przeliterowała słowo.

Faz zwilżył koniuszek ołówka i wpisał je do krzyżówki.

– Dzięki – rzucił.

Chwilę po jego odejściu do pomieszczenia zespołu A wszedł Kinsington Rowe i wręczył Tracy jeden z dwóch dużych kubków.

– Przepraszam – bąknął.

– Już chciałam wysyłać ekipę poszukiwawczą.

Zespół A stanowił jedną z czterech czteroosobowych ekip śledczych w Sekcji Ciężkich Przestępstw Kryminalnych i składał się z Tracy, Kinsa, Faza i Delma Castigliano, drugiego obok Faza krzykliwego Włocha w zespole. Wszyscy czworo siedzieli zwróceni do siebie plecami przy biurkach ustawionych w narożnych boksach, bo Tracy tak wolała. Dział zabójstw jest jak akwarium i każda odrobina prywatności jest na wagę złota. Środek pomieszczenia zajmował duży drewniany stół, pod którego blatem było miejsce na akta. Teczki z dokumentacją aktualnie prowadzonych spraw piętrzyły się na poszczególnych biurkach.

Tracy pieszczotliwie objęła kubek.

– Chodź do mamusi, ty słodko-gorzki nektarze bogów – wyszeptała czule, pociągnęła pierwszy łyk i zlizała piankę z górnej wargi. – To co tak długo?

Kins skrzywił się i usiadł. Miał za sobą cztery lata gry w uniwersyteckiej drużynie futbolowej i roczną karierę w NFL na pozycji biegacza, którą przerwała błędnie zdiagnozowana kontuzja, co w rezultacie doprowadziło do zwyrodnienia stawu biodrowego. Wiadomo było, że bez operacyjnej wymiany stawu się nie obędzie, jednak zwlekał z podjęciem decyzji, by – jak twierdził – zrobić to raz a dobrze. Na razie zmagał się z bólem, wspomagając się żuciem advilu.

– Tak cię boli? – zatroszczyła się Tracy.

– Najbardziej, kiedy robi się zimno.

– No to daj to sobie zoperować. Na co czekasz? Podobno to już teraz rutynowy zabieg.

– Jak lekarz zakłada maskę na twarz i mówi ci „dobranoc”, nic nie jest rutynowe.

Odwrócił głowę i ponownie się skrzywił, jakby nie chodziło tylko o ból w biodrze. Po sześciu latach pracy biurko w biurko Tracy znała jego reakcje, miny i grymasy. Rano wystarczył jej jeden rzut oka i wiedziała, czy kolega ma za sobą ciężką noc i czy uprawiał seks. Był jej trzecim partnerem w dochodzeniówce. Detektyw Floyd Hattie, pierwszy, do którego ją przydzielono, oznajmił, że prędzej zwolni się z pracy, niż będzie pracować z babą, co zresztą zrobił. Drugi partner przetrwał sześć miesięcy do chwili, gdy jego żona poznała Tracy na koleżeńskim grillu i uznała, że mąż nie może mieć tak bliskich kontaktów z wówczas trzydziestosześcioletnią singielką, blondynką, metr siedemdziesiąt osiem.

Gdy Kins zgłosił się na ochotnika do partnerowania Tracy, była trochę zaniepokojona.

– Fajnie, ale co z twoją żoną? Nie będzie z nią pieprzonego problemu? – spytała.

– Mam nadzieję, że nie. Jak się ma trójkę dzieci w wieku do ośmiu lat, to człowiekowi rzadko takie rzeczy w głowie.

Uznała wtedy, że się dogadają. Ustalili żelazną zasadę, że obowiązuje ich absolutna szczerość. I żadnego dąsania. Od sześciu lat się tego trzymali.

– Coś cię jeszcze gryzie, Kins?

Westchnął i spojrzał jej prosto w oczy.

– W korytarzu zatrzymał mnie Billy – powiedział. Sierżant Billy był ich bezpośrednim zwierzchnikiem, szefem zespołu A.

– Mam nadzieję, że trzymanie mnie bez kawy miało istotny powód. Bo nawet za mniejsze przewinienia mogę zabić.

Kins nie uśmiechnął się jednak. Z pokoju zespołu B dochodziły odgłosy porannych wiadomości telewizyjnych, na jednym z biurek dzwonił telefon, którego nikt nie odbierał.

– Coś w związku z Hansen? Szefostwo daje Billy’emu popalić? – spytała.

Pokręcił głową.

– Dzwonili do Billy’ego z biura patologa. – Poszukał wzrokiem jej oczu. – Dwóch myśliwych natknęło się w pobliżu Cedar Grove na ludzkie szczątki.

Rozdział 2

Palce Tracy z niecierpliwości aż dygotały. Zrywające się raz po raz podmuchy lekkiego wiatru rozwiewały na plecach poły jej wysłużonej wiatrówki. Czekała, aż wiatr się uspokoi. Po dwóch dniach Mistrzostw Stanu Waszyngton w Kowbojskim Strzelaniu w roku 1993, do końca została tylko jedna konkurencja. Dwudziestodwuletnia Tracy miała już na koncie trzy tytuły mistrzowskie, jednak w ubiegłym roku przegrała z Sarą, swoją o cztery lata młodszą siostrą. W tym roku obie dotarły do finału, praktycznie łeb w łeb.

Prowadzący zawody przysunął stoper do ucha Tracy.

– Czekamy, Crossdraw – powiedział. Jej kowbojski pseudonim nawiązywał do ich nazwiska oraz typu kabury, jakiej z siostrą używały.

Tracy lekko opuściła rondo stetsona, zaczerpnęła głęboko powietrza i nabożnie wymruczała kwestię z najlepszego westernu, jaki kiedykolwiek nakręcono: „Bierz się do roboty, ty sukinsynu!”.

Stoper piknął ostrzegawczo.

Prawą ręką wyszarpnęła colta z lewej kabury, odciągnęła kurek i wystrzeliła. Niemal równocześnie lewą ręką wyciągnęła drugi rewolwer i strzeliła do drugiej zastawki. Wpadła w rytm i nabrała takiej płynności ruchów, że w huku wystrzałów niemal nie słychać było brzęku opadających zastawek.

Prawa ręka. Kurek. Strzał.

Lewa ręka. Kurek. Strzał.

Prawa ręka. Kurek. Strzał.

Przeniosła wzrok na dolny rząd zastawek.

Prawa, strzał.

Lewa, strzał.

Trzy ostatnie strzały nastąpiły tuż po sobie. Bam. Bam. Bam. Tracy zrobiła młynka oboma coltami i odrzuciła je na drewniany stół.

– Czas stop!

Kilku widzów zaczęło bić brawo, jednak oklaski szybko ucichły, bo stopniowo zaczęło do ludzi docierać to, o czym ona już wiedziała.

Dziesięć strzałów, ale tylko dziewięć brzęknięć.

Piąta zastawka w dolnym rzędzie nie opadła.

Tracy spudłowała.

Trzech stojących obok sędziów uniosło na potwierdzenie po jednym palcu. Pudło będzie ją drogo kosztować – pięć sekund karnych dodanych do łącznego wyniku. Tracy wlepiła wzrok w sterczącą zastawkę. Aż nie wierzyła własnym oczom, ale wiedziała, że od samego patrzenia zastawka nie opadnie. Niechętnie zebrała ze stołu rewolwery, wsadziła do kabur i opuściła stanowisko.

Wszystkie oczy zwróciły się ku Sarze.

– Teraz ty, Mała.

* * *

Ich rozchwierutane, sklecone własnoręcznie przez ojca wózki na broń i amunicję turkotały i podskakiwały na nierównościach, ciągnięte przez Tracy i Sarę po wysypanym żwirem parkingu. Niebo nad ich głowami gwałtownie się zaciągnęło i wyglądało, że burza zacznie się wcześniej, niż to zapowiadano w prognozie pogody.

Tracy otworzyła kluczykiem swego niebieskiego kampera, opuściła tylną klapę i spojrzała na siostrę.

– Co to, do diabła, miało być? – burknęła, nie próbując nawet ukryć złości.

Sara wrzuciła kapelusz do środka i potrząsnęła głową, rozpuszczając długie blond włosy na ramiona.

– Znaczy, co?

Tracy uniosła srebrną klamrę mistrzyni.

– Od lat nie zdarzyło ci się dwa razy spudłować. Masz mnie za głupią?

– Wiatr podbił mi rękę.

– Jesteś wstrętną kłamczuchą, wiesz o tym?

– A ty wstrętną zwyciężczynią.

– Bo wcale nie zwyciężyłam. To ty mi dałaś wygrać. – Tracy odczekała, aż dwóch widzów chcących dotrzeć do samochodu przed pierwszymi kroplami deszczu przejdzie szybkim krokiem obok nich. – Masz szczęście, że nie było przy tym taty. – Dwudziestego pierwszego sierpnia wypadała dwudziesta piąta rocznica ślubu rodziców i James „Pan Doktor” Crosswhite nie był gotów oznajmić żonie, że spędzą ją na strzelnicy w stolicy stanu, a nie na Hawajach. Tracy trochę już przeszła złość, ale widać było, że nie całkiem. – Rozmawiałyśmy o tym. Powiedziałam ci, że obie staramy się na maksa, bo inaczej ludzie pomyślą, że wynik jest ustawiony.

Nim Sara zdążyła odpowiedzieć, na żwirze zachrzęściły opony. Tracy odwróciła głowę i spojrzała na Bena, który objechał swoim białym pick-upem jej forda kampera i uśmiechnął się do nich z kabiny. Choć spotykał się z Tracy już od roku, nadal za każdym razem witał ją uśmiechem.

– Jeszcze pogadamy o tym, jak wrócę do domu – powiedziała Tracy, ruszając w stronę pick-upa, by przywitać się z Benem, który zdążył już wysiąść i włożyć skórzaną kurtkę, gwiazdkowy prezent od Tracy. Pocałowali się.

– Przepraszam za spóźnienie. Ten, co zakazał picia podczas jazdy, widać nigdy nie jechał przez Tacomę w godzinach szczytu. Marzę o piwie. – Tracy poprawiła mu kołnierz kurtki, a on spojrzał na klamrę w jej ręce. – Hej, wygrałaś!

– No, wygrałam. – Jej wzrok powędrował ku siostrze.

– Cześć, Sara.

– Cześć, Ben.

– Gotowa? – spytał, spoglądając na Tracy.

– Daj mi jeszcze minutkę.

Tracy zdjęła kurtkę i czerwoną bandanę, wrzuciła je do kampera, po czym przysiadła na krawędzi klapy i uniosła nogę, by siostra ściągnęła z niej but. Niebo zupełnie już poczerniało.

– Nie podoba mi się, że masz jechać sama w taką pogodę – mruknęła.

Sara wrzuciła but do środka, a gdy Tracy wystawiła drugą nogę, chwyciła za obcas i pociągnęła.

– Mam osiemnaście lat. Myślę, że mogę się sama odwieźć do domu. I już zdarzyło mi się jeździć w deszczu.

Tracy spojrzała pytająco na Bena.

– Może powinna pojechać z nami.

– Kiedy ona wcale nie chce. Nie chcesz tego, prawda?

– Nie, z całą pewnością nie chcę – parsknęła Sara.

Tracy włożyła buty na płaskich obcasach.

– Zapowiadają burzę z piorunami – mruknęła.

– Przestań. Traktujesz mnie jak dziecko.

– Bo tak się zachowujesz.

– Bo ty mnie tak traktujesz.

Ben spojrzał na zegarek.

– Z żalem muszę przerwać tę fascynującą wymianę myśli, drogie panie, ale jeśli mamy skorzystać z tej rezerwacji, to naprawdę musimy już jechać, Tracy.

Podała mu podręczną torbę, a on schował ją do kabiny.

– Tylko jedź autostradą – rzuciła w stronę siostry. – Nie wybieraj żadnych skrótów. Będzie już zupełnie ciemno, a na bocznej drodze w deszczu będzie jeszcze mniej widać.

– Na skróty będzie szybciej.

– Nie dyskutuj ze mną. Trzymaj się autostrady i żadnych skrótów.

Sara wyciągnęła rękę po kluczyki.

– Obiecaj. – Tracy nie zamierzała dać się zbyć.

– Dobra, obiecuję. – Jej siostra przekreśliła serce na krzyż.

Tracy położyła kluczyki na dłoni Sary i zwinęła jej palce.

– I następnym razem nie pudłuj celowo – mruknęła, odwracając się plecami.

– A kapelusz?

Tracy zdjęła swego czarnego stetsona i wcisnęła siostrze na głowę, a ta w odpowiedzi pokazała jej język. Tracy próbowała być na nią zła, ale na Sarę nie sposób było się złościć.

– Okropna z ciebie łobuzica – rzuciła, czując, jak rysy jej twarzy wbrew niej łagodnieją.

Sara rozdziawiła usta w uśmiechu.

– Ale właśnie dlatego mnie kochasz.

– To prawda, dlatego cię tak kocham.

– Ja też cię kocham – dodał Ben, przechylając się przez siedzenie i otwierając drzwi po stronie pasażera. – Ale będę cię kochał jeszcze bardziej, jeśli nie stracimy tej rezerwacji.

– Już idę – rzuciła Tracy.

Wskoczyła do kabiny i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ben pomachał Sarze na pożegnanie, zawrócił i ustawił się w kolejce samochodów wyjeżdżających z parkingu. Krople deszczu lśniły w światłach reflektorów jak drobiny płynnego złota. Tracy wystawiła głowę przez okno i spojrzała do tyłu. Sara stała nieruchomo w padającym deszczu i patrzyła za nimi, a ona poczuła nagłą chęć zawrócenia.

– Wszystko w porządku? – spytał Ben.

– W porządku – odparła, choć chęć zawrócenia jej nie opuszczała. Tracy przyglądała się, jak siostra otwiera dłoń z kluczykami, widzi, co Tracy jej dała, i znów spogląda na oddalającego się pick-upa.

Wraz z kluczykami Tracy wcisnęła jej do ręki swoją srebrną klamrę zwyciężczyni.

Nawet nie przyszło jej do głowy, że minie dwadzieścia lat, nim znów ją zobaczy.

Rozdział 3

Szeryf Cedar Grove, Roy Calloway, wciąż miał na sobie kamizelkę do muchowego wędkowania, na głowie przynoszącą mu szczęście czapeczkę, ale myślami był już daleko od łagodnego kołysania się w płaskodennej łodzi. Prosto z lotniska pojechał na posterunek, jego nadąsana żona wtuliła się w kąt po stronie pasażera. Żadnego z nich nie ucieszyło, że muszą skrócić jego wędkarską wyprawę, ich pierwszy prawdziwy urlop od czterech lat. Gdy wysiadł przed posterunkiem, nawet nie zrobiła ruchu, by go pocałować, a on uznał, że lepiej będzie tego nie zauważyć. Wiedział, że i tak nie obejdzie się bez rozmowy przy kolacji. „Nie mogłem postąpić inaczej”, oświadczy jej, ona zaś odpowie: „Słyszę to już od trzydziestu czterech lat”.

Wszedł do sali konferencyjnej i zamknął za sobą drzwi. Jego zastępca, Finlay Armstrong, stał w mundurze khaki u szczytu stołu z surowego drewna i w świetle jarzeniówek prezentował się dość blado, ale w porównaniu z ziemistą cerą Vance’a Clarka i tak był okazem zdrowia. Siedzący przy drugim końcu stołu prokurator okręgu Cascade wyglądał na wręcz chorego. Jego kraciasta marynarka wisiała na oparciu krzesła, węzeł krawata był rozluźniony, kołnierzyk koszuli rozpięty. Na widok wchodzącego Callowaya skinął lekko głową, ale nawet nie próbował się podnieść.

– Przykro mi, że szef musiał przerwać urlop. – Armstrong stał pod ścianą pokrytą boazerią i oklejoną fotografiami dotychczasowych szeryfów Cedar Grove. Zdjęcie Callowaya było ostatnie z prawej i tkwiło w tym miejscu od trzydziestu czterech lat. Przy swym wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć mógł się nadal poszczycić potężną muskulaturą klatki piersiowej mężczyzny na zdjęciu, choć oglądając się co rano w lustrze, nie mógł nie zauważyć, że bruzdy na twarzy – niegdyś nadające męskiej twardości rysom – zamieniły się w rozmyte zmarszczki, a bujna czupryna mocno się przerzedziła i posiwiała.

– Nie wysilaj się, Finlay. – Calloway rzucił czapkę na stół, przyciągnął sobie krzesło i usiadł. – Mów, co jest.

Armstrong, wysoki i szczupły trzydziestoparolatek, pracował w biurze szeryfa od ponad dziesięciu lat i był pierwszy w kolejce do fotografii na ścianie w sali konferencyjnej.

– Rano zadzwonił do nas Todd Yarrow. Wybrali się z Billym Richmondem na kaczki i gdy przedzierali się przez dawny teren Cascadii do czatowni, Hercules coś wyczuł i poszedł w krzaki. Yarrow mówi, że nijak nie mogli się go dowołać. Kiedy w końcu wrócił, trzymał coś w pysku. Yarrow chciał mu to odebrać, myśląc, że to jakiś patyk, i pobrudził sobie rękę czymś białym i kleistym. Billy rozpoznał w tym kość, ale specjalnie się tym nie przejęli. Pomyśleli, że Hercules wygrzebał gdzieś padlinę jelenia. Pies podniósł jednak straszny raban i z głośnym szczekaniem znowu ruszył w krzaki. Tym razem poszli za nim i znaleźli go kopiącego w ziemi. Hercules znów nie dawał się przywołać, aż w końcu Yarrow chwycił go za obrożę, na siłę odciągnął i wtedy to zobaczył.

– Co zobaczył? – burknął szeryf.

Armstrong postukał w swój iPhone i obszedł stół. Calloway wyjął z kieszonki kamizelki okulary z połówkami szkieł do czytania – bez nich nie dawał już rady nawlekać much na haczyk – wziął do ręki telefon i wyciągnął daleko przed siebie. Armstrong przechylił się przez jego ramię i powiększył obraz na wyświetlaczu.

– Te białe kreski to kości. Ludzka stopa.

Były oblepione błotem jak wygrzebana z ziemi stara skamielina. Armstrong przesunął palcem po ekranie i zaprezentował serię fotografii, które pod różnymi kątami ukazywały stopę i miejsce jej znalezienia.

– Kazałem im to miejsce oznakować i poczekać przy samochodzie. Wygrzebaną przez psa kość włożyli do bagażnika jeepa Todda. – Armstrong przesunął palcem kilka zdjęć i zatrzymał się na fotografii pojedynczej kości z leżącą obok latarką. – Antropolog z Seattle kazała tak zrobić – wyjaśnił. – Chodziło jej o porównanie rozmiarów. Powiedziała, że wygląda jej to na kość udową.

Calloway spojrzał na koniec stołu, ale Vance Clark siedział ze wzrokiem wbitym w blat.

– Zawiadomiłeś patologa? – spytał Armstronga.

Ten zabrał swój telefon i wyprostował się.

– Kazali mi zadzwonić do antropologa w zakładzie kryminalistyki. – Sprawdził swoje zapiski. – To kobieta, niejaka Kelly Rosa. Obiecała, że przyślą na miejsce ekipę, ale nie wcześniej niż jutro rano. Wysłałem tam Tony’ego do pilnowania, żeby inne zwierzęta nie dobrały się do kości. Trzeba będzie wysłać mu kogoś na podmianę.

– Antropolog twierdzi, że to ludzka kość?

– Nie jest pewna, ale sądząc po długości, może to być kobieca kość udowa. I widzisz to coś białego? Tę lepką maź, którą Yarrow upaćkał sobie ręce? – Armstrong ponownie zajrzał do notatek – Nazwała to trupim woskiem. Tkanka tłuszczowa w stanie rozkładu. Cuchnie jak gnijące mięso. Ciało musiało długo leżeć.

Calloway złożył okulary i schował do kieszonki kamizelki.

– Zaprowadzisz ich tam, kiedy się tu zjawią? – spytał.

– Jasne, nie ma sprawy – odrzekł Armstrong. – Szef też tam będzie?

Szeryf wstał.

– Zostanę tu, żeby być pod ręką. – Ruszył do drzwi po kawę, ale zatrzymało go następne pytanie Armstronga.

– Myśli szef, że to może być ona? Ta zaginiona w latach dziewięćdziesiątych?

Calloway przeniósł wzrok z Armstronga na Clarka.

– Pewnie niedługo się okaże – mruknął.

Rozdział 4

Promienie porannego słońca przebijały się przez gęste listowie drzew, rzucając cienie na wznoszące się tuż za skrajem drogi skalne urwisko. Przed stoma laty skruszono dynamitem tony skał, po czym kilofami i łopatami wytyczono drogę dla kopalnianych ciężarówek, przy okazji odkrywając liczne podziemne strumyki, które ciekły teraz po skalnej ścianie niczym łzy, zabarwiając ją rdzawymi i srebrzystymi osadami. Tracy jechała według wskazań nawigacji, radio miała wyłączone, w głowie czuła pustkę. Biuro patologa nie dysponowało żadnymi bliższymi informacjami, Kelly Rosy nie było w pracy, a jakaś pomoc biurowa powtórzyła tylko to, co Tracy już wiedziała od Kinsa: zadzwonił do nich zastępca szeryfa Cedar Grove i przysłał zdjęcie kości wyglądającej na ludzką kość udową. Kość wykopał pies towarzyszący dwóm myśliwym w drodze do czatowni na kaczki, gdzieś wśród wzgórz w pobliżu miasteczka Cedar Grove.

Tracy zjechała znanym sobie zjazdem, przy znaku STOP skręciła w lewo i chwilę potem wjechała na Market Street. Zatrzymała się na jedynych światłach w Cedar Grove i rozejrzała po czymś, co niegdyś było jej rodzinnym miastem, a co teraz wyglądało ponuro, smętnie i całkiem obco.

* * *

Tracy upchnęła resztę do kieszeni dżinsów, zabrała pudło z popcornem i colę z lady i rozejrzała się po holu, ale Sary nigdzie nie było.

W sobotnie poranki, gdy w kinie Hutchinsa pokazywano nowy film, Tracy dostawała od mamy sześć dolarów, po trzy dla siebie i siostry. Bilet kosztował dolara pięćdziesiąt, więc starczało im jeszcze na popcorn i coś do picia lub na lody po kinie.

– Gdzie Sara? – spytała. Miała jedenaście lat i czuła się odpowiedzialna za młodszą siostrę, choć ostatnio uległa prośbom i pozwoliła jej zabierać jej część pieniędzy na kino. Tracy zauważyła, że Sara nie wydaje swojego dolara pięćdziesiąt na popcorn i picie, tylko chowa pieniądze do kieszeni. A teraz gdzieś się zapodziała, co jednak nie było niczym niezwykłym.

Dan O’Leary poprawił na nosie grube okulary w czarnej oprawce, co robił bezustannie.

– Nie wiem – odparł, rozglądając się po holu. – Przed chwilą tu była.

– A kogo to obchodzi? – Sunnie Witherspoon trzymała pudło z popcornem i już czekała przy wahadłowych drzwiach, by wejść do ciemnej sali. – Ciągle to robi. Chodźmy już, bo uciekną nam zwiastuny.

Tracy mawiała, że jej siostrę i Sunnie łączy miłość i nienawiść. Sara kochała drażnić się z Sunnie, a ta tego nienawidziła.

– Nie mogę jej tak zostawić – powiedziała Tracy i zwracając się do Dana, dodała: – Może poszła do toalety?

– Mogę pójść sprawdzić. – Zdążył zrobić dwa kroki, zanim go olśniło. – Nie, zaraz, nie mogę.

Pan Hutchins położył ręce na ladzie.

– Powiem jej, że już weszliście, i wyślę ją za wami. Biegnijcie do środka, dzieciaki, bo spóźnicie się na zwiastuny. Dziś mamy zwiastun Pogromców duchów.

– Chodźmy już, Tracy – prychnęła Sunnie.

Tracy jeszcze raz rozejrzała się po holu. Cała Sara, żeby tak przegapić zwiastuny! Może da jej to nauczkę.

– Dobrze, proszę pana, tak zrobimy. Dziękuję, panie Hutchins.

– Mogę ci ponieść colę – zaproponował Dan. Miał obie ręce wolne, bo rodzice dawali mu tylko na bilet.

Podała mu puszkę i uwolnioną ręką nakryła popcorn, żeby się po drodze nie rozsypał. Pan Hutchins zawsze tak kopiasto napełniał pudła jej i Sary, że ziarna aż się wysypywały. Czuła, że ma to jakiś związek z ich tatą, który opiekował się panią Hutchins cierpiącą na rozliczne dolegliwości z powodu cukrzycy.

– No wreszcie – mruknęła Sunnie. – Założę się, że wszystkie najlepsze miejsca są już zajęte.

Pchnęła tyłem wahadłowe drzwi na salę, a Tracy i Dan podążyli za nią. Światła były już zgaszone i Tracy musiała chwilę odczekać, by wzrok przystosował się do ciemności. Na sali rozlegały się chichoty i pokrzykiwania dzieci, które nie mogły się już doczekać, by pan Hutchins wszedł po schodkach do kabiny i uruchomił projektor. Kilkoro siedzących na sali rodziców próbowało bezskutecznie je uciszać. Tracy kochała sobotnie poranki w kinie pana Hutchinsa i wszystko, co się z tym wiązało – od maślanego zapachu popcornu po wiśniową wykładzinę na podłodze i pluszowe siedzenia z wytartymi podłokietnikami.

Sunnie była już w połowie przejścia, gdy Tracy dostrzegła kryjący się za rzędem krzeseł cień – za późno, by ją ostrzec.

Rozległo się głośne „Buu!” i Sunnie wydała z siebie przeraźliwy pisk, który przebił inne odgłosy na sali. Wybuch głośnego śmiechu, który nastąpił zaraz potem, był równie donośny.

– Sara! – wrzasnęła Tracy.

– Odbiło ci?! – krzyknęła Sunnie.

Światła na sali rozbłysły, co wywołało głośne buczenie widzów. Pan Hutchins wbiegł do środka i wyraźnie zaniepokojony, ruszył przejściem między siedzeniami. Na starej przetartej wykładzinie podłogowej widać było kupkę rozsypanego popcornu i leżące obok pudło w biało-czerwone paski.

– To przez Sarę – jęknęła Sunnie. – Specjalnie mnie tak wystraszyła.

– Nieprawda – zaprotestowała Sara. – Po prostu mnie nie widziałaś.

– Bo ona się schowała, proszę pana. Specjalnie tak zrobiła. Ciągle to robi.

– A nieprawda – powtórzyła Sara.

Pan Hutchins obrzucił ją ponurym spojrzeniem, ale patrząc na niego, Tracy pomyślała, że nie tyle jest zły, ile stara się nie parsknąć śmiechem.

– Sunnie, proponuję, żebyś wróciła do holu i poprosiła moją żonę o nową porcję popcornu. – Uniósł ręce ku widowni. – Przepraszam, kochani, za minutkę opóźnienia, ale muszę pójść po szczotkę i to zamieść.

– Nie, proszę pana. – Tracy spojrzała na siostrę. – Ty pójdziesz po szczotkę i to sprzątniesz.

– Dlaczego ja?

– Bo ty tu nabałaganiłaś.

– Nieprawda! Sunnie to zrobiła.

– A ty masz to sprzątnąć.

– Nie muszę się ciebie słuchać.

– Mama oddała cię pod moją opiekę. Więc albo to sprzątniesz, albo powiem rodzicom, że chowasz te pieniądze, które mama daje ci na popcorn i lody.

Sara zmarszczyła nos i zrobiła obrażoną minę.

– No już dobrze. – Zawróciła do wyjścia, zaraz jednak stanęła i rzuciła: – Przepraszam, panie Hutchins, zaraz to zmiotę. – Po czym ruszyła biegiem do wyjścia i przez uchylone drzwi zawołała: – Halo, pani Hutchins, potrzebna mi szczotka!

– Przepraszam pana – powiedziała Tracy. – Powiem rodzicom, co tu zrobiła.

– Nie ma potrzeby, Tracy. Myślę, że zachowałaś się bardzo właściwie i twoja siostra dostała nauczkę. Ale taka przecież jest nasza Sara, prawda? Dzięki niej nikt się tu nie nudzi.

– Czasem aż za bardzo – mruknęła Tracy. – Ale staramy się ją trochę przyhamować.

– Och, nie robiłbym tego. Dzięki temu Sara jest naszą Sarą.

* * *

Tracy usłyszała trąbienie, spojrzała w lusterko wsteczne i dostrzegła mężczyznę w kabinie zdezelowanego pick-upa, który wyciągniętą ręką wskazywał na zawieszony nad jezdnią sygnalizator. Światło paliło się już na zielono.

Minęła budynek kina, nad którego wejściem wisiała podziurawiona kamieniami markiza, a okna, gdzie niegdyś wywieszano plakaty reklamujące bieżące i przyszłe atrakcje ekranowe, były zabite dyktą. We wnęce za kasą biletową wiatr podrywał stare gazety i śmieci. Reszta parterowych i jednopiętrowych domów z cegły i kamienia, tworzących centrum Cedar Grove, była w podobnym stanie. W połowie zaślepionych okien widniały tablice „Na wynajem”; w oknie chińskiego baru, który zastąpił niegdysiejszy sklep sieci Five ‘n’ Dime, wisiało menu specjalnego zestawu obiadowego za sześć dolarów od osoby; w lokalu dawnego zakładu fryzjerskiego Freda Digasparro działał charytatywny sklep ze starzyzną, choć przy wejściu wciąż jeszcze obracał się stary walec z biało-czerwoną spiralą. Napis w oknie kawiarni reklamował kawy na bazie espresso, ale na murze nad nim nadal widniał wyblakły napis „Dom Handlowy Kaufmana”.

Tracy skręciła w prawo w Drugą Aleję i kawałek dalej wjechała na parking przed cofniętym w głąb budynkiem. Wymalowany na czarno napis na szklanych drzwiach Biura Szeryfa Cedar Grove nie spłowiał i wyglądał tak jak kiedyś, jego wygląd nie budził w niej jednak żadnych ciepłych wspomnień.

Rozdział 5

Tracy pokazała odznakę dyżurnemu i oznajmiła, że przyjechała z Seattle, a ten bez wahania skierował ją do sali konferencyjnej w głębi korytarza.

– Znam drogę – rzuciła.

Otworzyła drzwi do salki bez okien i rozmowa obecnych w niej ludzi raptownie ucichła. Przy końcu stołu stał umundurowany funkcjonariusz z markerem w dłoni, którym rysował coś na mapie topograficznej na korkowej tablicy. Bliżej drzwi siedział z ponurą miną Roy Calloway, naprzeciwko niego usiadła Kelly Rosa, antropolog z zakładu kryminalistyki w Seattle, której towarzyszyli Bert Stanley i Anna Coles, ludzie z Policyjnego Zespołu Oględzin Miejsc Przestępstwa Stanu Waszyngton. Tracy spotykała ich oboje przy wielu zabójstwach.

Wiedząc, że nie doczeka się na zaproszenie, weszła bez pukania z głośnym „Witam szefa”. W Cedar Grove wszyscy się tak do niego zwracali, choć był tu szeryfem.

Calloway podniósł się z krzesła, ale ominęła go, podeszła do wolnego miejsca i zdjęła sztruksową kurtkę, ukazując naramienną kaburę z rewolwerem i przypiętą do paska policyjną odznakę.

– Co ty tu robisz? – burknął.

Rozwiesiła kurtkę na oparciu krzesła i zmierzyła go wzrokiem.

– Roy, nie zaczynajmy od nowa – rzuciła.

Ruszył ku niej, prostując się na całą swą imponującą wysokość. Wykorzystywanie postury do budzenia przestrachu było u niego typowe i na młodej dziewczynie mogło to robić wrażenie, Tracy nie była już jednak młodą dziewczyną i nie dało się tak łatwo jej wystraszyć.

– Zgoda, nie zaczynajmy. A więc jeśli jesteś tu służbowo, to wykraczasz poza swoją jurysdykcję. Jeśli…

– Nie jestem służbowo – przerwała mu. – Ale byłabym wdzięczna za okazanie mi koleżeńskiej grzeczności.

– Nie licz na to.

– Roy, przecież wiesz, że nie zrobię nic, co mogłoby ingerować w twoje śledztwo.

– I nie będziesz miała ku temu okazji. – Calloway pokręcił głową.

Reszta uczestników spotkania przyglądała się tej scenie z dość niepewnymi minami.

– Więc proszę cię o przysługę… jako przyjaciela mojego ojca.

Zmrużył niebieskie oczy i jeszcze bardziej nastroszył brwi. Tracy wiedziała, że dotyka bolesnej rany, która nigdy się nie zabliźniła. Calloway i jej ojciec często razem polowali, ojciec do końca opiekował się rodzicami szeryfa. I obaj czuli na sobie ciężar odpowiedzialności, że nie umieją odnaleźć Sary.

Calloway wyciągnął palec tym samym gestem, jakim ją strofował, gdy jako dziecko jeździła rowerem po chodniku.

– Tylko masz do niczego się nie wtrącać. Jak powiem, że masz coś zostawić, to bez słowa zostawiasz. Rozumiemy się?

Nie wypadało jej przypominać mu, że w ciągu roku ma do czynienia z większą liczbą zabójstw niż on podczas całej swojej kariery.

– Jasne. – Kiwnęła głową.

Raz jeszcze obrzucił ją surowym spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na zastępcę.

– Kontynuuj, Finlay – burknął, siadając.

Zastępca, na którego plakietce widniało nazwisko Armstrong, jeszcze chwilę zbierał myśli, po czym odwrócił się do topograficznej mapy terenu.

– Tu znaleziono ciało – powiedział, rysując X w miejscu, gdzie dwaj myśliwi natknęli się na rzekomo ludzkie szczątki.

– To niemożliwe – prychnęła Tracy.

Armstrong odwrócił głowę i spojrzał niepewnie na szeryfa.

– Powiedziałem, kontynuuj, Finlay.

– Biegnie tędy droga dojazdowa – powiedział Armstrong. – Wytyczono ją kiedyś w celach budowlanych.

– To dawny teren Cascadii – dodała Tracy.

Calloway ostentacyjnie zagryzł szczęki.

– Mów dalej, Finlay.

– Miejsce jest oddalone od drogi niecały kilometr – powiedział Armstrong, ale jego głos brzmiał już mniej pewnie. – W tym miejscu zagrodziliśmy dostęp. – Narysował kolejne X. – Grób jest płytki, mniej więcej pół metra. Tutaj…

– Zaraz – przerwała mu Rosa, unosząc głowę znad notatek. – Mówi pan, że grób jest płytki?

– Tak, stopa była zagrzebana niezbyt głęboko.

– I grób wygląda na nietknięty? To znaczy, poza tym, co rozgrzebał pies?

– Chyba tak. Znalazł tylko ten kawałek nogi ze stopą.

– A czemu pani pyta? – wtrącił Calloway.

– Grunt polodowcowy w północnozachodnim rejonie pacyficznym jest twardy jak skała – wyjaśniła Rosa. – Wykopanie w nim grobu jest bardzo trudne, zwłaszcza gdy, jak w tym przypadku, mamy do czynienia z silnie rozgałęzionym ukorzenieniem. Więc to zrozumiałe, że grób jest płytki. Dziwi mnie bardziej to, że wcześniej nie dobrały się do niego inne zwierzęta.

– Kiedyś miał tam powstać ośrodek rekreacyjny o nazwie Cascadia, z polem golfowym i kortami tenisowymi – powiedziała Tracy, zwracając się do Rosy. – Wykarczowano trochę lasu i postawiono kilka barakowozów, w których rozpoczęto przedsprzedaż działek. Pamiętasz te zwłoki znalezione kilka lat temu w Maple Valley?

Rosa skinęła głową i spojrzała na Armstronga.

– Czy ciało mogło być zagrzebane w jamie powstałej po wykarczowaniu drzewa? – spytała.

– Nie wiem. – Armstrong pokręcił głową. Wyglądał na nieco zdezorientowanego.

– A co za różnica? – spytał Calloway.

– Po pierwsze, mogłoby to wskazywać na zabójstwo z premedytacją – odparła Tracy. – Jeśli morderca wiedział o planach zabudowy terenu, mógł celowo wykorzystać taką jamę.

– Dlaczego zabójca miałby chować ofiarę na terenie, który miał być rozkopywany w związku z planem zabudowy? – zastanowiła się Rosa.

– Bo wiedział, że plan nie zostanie nigdy zrealizowany – odrzekła Tracy. – O tym planie było bardzo głośno. Ośrodek miał ożywić lokalną gospodarkę i zrobić z Cedar Grove kurort. Deweloper przedstawił projekt wykorzystania terenu na pole golfowe i ośrodek tenisowy, tyle że krótko po tym Federalna Komisja Energetyki zatwierdziła budowę trzech hydroelektrowni na rzece Cascade. – Tracy wstała z miejsca, podeszła do mapy i wyciągnęła do Armstronga rękę po marker.

Zastępca szeryfa z lekkim wahaniem go jej oddał, a ona narysowała na mapie linię.

– Zapora Cascade Falls miała powstać jako ostatnia. Było to w październiku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. Gdy ją postawiono, rzeka się cofnęła i granice jeziora przesunęły się. – Obrysowała markerem nową linię brzegową zalewu. – Ten obszar został wtedy zalany.

– W wyniku czego zakopane ciało znalazło się pod wodą, poza zasięgiem dzikich zwierząt – domyśliła się Rosa.

– A także naszym – dodała Tracy i zwróciwszy się do Callowaya, powiedziała z naciskiem: – Bo przecież wcześniej przeszukaliśmy ten teren, prawda?

Nie musiała pytać. Nie tylko uczestniczyła w poszukiwaniach, ale po śmierci ojca odziedziczyła po nim oryginalną mapę topograficzną terenu i przez następne lata tak często ją studiowała, że poznała ją lepiej niż własną dłoń. Chcąc mieć pewność, że niczego nie pominą, ojciec podzielił teren na sektory, po czym każdy został przeszukany dwa razy.

Widząc, że Calloway ostentacyjnie ignoruje jej słowa, Tracy zwróciła się do Rosy:

– W tym roku rozebrano zaporę Cascade Falls – wyjaśniła.

– I jezioro powróciło do pierwotnych granic – domyśliła się Rosa.

– Niedawno udostępniono teren pozalewowy myśliwym i turystom – dodał Armstrong, do którego też to dotarło. – A wczoraj otwarto sezon polowań na kaczki.

Tracy spojrzała na Callowaya.

– Przeszukaliśmy ten teren przed zalaniem, Roy. Wtedy nie było tam żadnego ciała.

– To wielki obszar. Nie można wykluczyć, że coś przegapiliśmy. Albo że to nie ona.

– Roy, ile młodych kobiet zaginęło tu w tym czasie?

Nie odpowiedział.

– Dwukrotnie przeszukaliśmy ten teren i nic nie znaleźliśmy – powiedziała Tracy. – Ten, kto pogrzebał tam ciało, musiał to zrobić po naszym przeszukaniu i tuż przed zalaniem.

Rozdział 6

Tracy poderwała się na materacu tak gwałtownie, że koc zsunął jej się do pasa, a ona w panice pomyślała, że ostry dźwięk, który wytrącił ją ze snu, to dzwonek na korytarzu liceum Cedar Grove i że spóźniła się na lekcję chemii w swojej pracowni.

– Telefon – jęknął Ben. Leżał obok niej z głową przykrytą poduszką, chroniąc oczy przed ostrymi promieniami porannego słońca, które sączyły się przez szpary w zasłonach. W końcu w połowie dzwonka telefon zamilkł.

Tracy opadła z powrotem na poduszkę, ale jej umysł zaczynał już trzeźwo pracować. Po zawodach Ben przyjechał na strzelnicę, by ją zabrać na kolację. W pamięci został jej obraz, jak w restauracji nagle wstaje i klęka przed nią na jedno kolano. Pierścionek! Usta ułożyły jej się w senny uśmiech i machinalnie poruszyła lewą ręką tak, by brylant na jej palcu zalśnił w porannym słońcu. Ben był w restauracji tak stremowany, że z trudem coś z siebie wydusił.

Jej myśli zmieniły kierunek i pobiegły ku siostrze. Zamierzała zadzwonić do niej zaraz po powrocie na kwaterę, by podzielić się z nią wiadomością, ale z powodu obecności Bena jakoś nie wyszło. Zresztą wyglądało na to, że Sara i tak wie, bo Ben przyznał się, że pomogła mu zaplanować cały wieczór. To dlatego dwa razy spudłowała. Zależało jej, żeby gorycz przegranej nie zepsuła Tracy nastroju wieczoru zaręczynowego.

Czując wyrzuty sumienia, że na nią nakrzyczała, Tracy przekręciła się na bok i zerknęła na cyfrowy budzik na podłodze przy materacu. Świecące na czerwono cyfry pokazywały 6:13. Sara na pewno nie zerwałaby się tak wcześnie, by odebrać telefon dzwoniący w holu domu rodziców. Tracy postanowiła poczekać i zadzwonić trochę później.

Całkiem już wybita ze snu, przekręciła się na drugi bok i przytuliła do Bena, rozkoszując się bijącym od niego ciepłem. Nie zareagował, więc wtuliła się w niego jeszcze mocniej, musnęła palcami mięśnie brzucha, wzięła go do ręki i poczuła, jak twardnieje.

Telefon znów zadzwonił.

Ben stęknął i nie zabrzmiało to zbyt przyjaźnie.

Tracy odrzuciła kołdrę, stoczyła się z materaca i zaczepiła o stertę ubrań, które wczoraj w pośpiechu z siebie zrzucali. Szarpnęła słuchawkę ze ściennego aparatu w kuchni i rzuciła niecierpliwe „Halo!”.

– Tracy?

– Tatuś?

– Próbowałem się już wcześniej dodzwonić.

– Przepraszam, widać nie słyszałam.

– Jest z tobą Sara?

– Sara? Nie, jest w domu.

– W domu jej nie ma.

– Co? Zaraz, to nie jesteście na Hawajach? Która tam teraz jest?

– Wcześnie. Roy Calloway mówi, że nie może się do niej dodzwonić.

– A po co Roy do niej dzwoni?

– Bo znaleźli twojego kampera. Miałaś wczoraj jakieś problemy z samochodem?

Tracy z trudem kojarzyła. W głowie jej łupało od zbyt dużej ilości wina i zbyt małej ilości snu.

– Jak to go znaleźli? Znaleźli gdzie?

– Na drodze okręgowej.

Poczuła, jak drętwieje. Przecież mówiła siostrze, żeby trzymała się autostrady.

– A co z nim nie tak? Jesteś pewny, że to mój?

– Tak, jestem pewny! Roy rozpoznał naklejkę na tylnej szybie. Sary nie ma z tobą?

Poczuła ogarniające ją mdłości, w głowie jej wirowało.

– Nie, pojechała do domu.

– Jak to „pojechała do domu”? Nie byłyście razem?

– Nie, byłam z Benem.

– Pozwoliłaś jej jechać samej z Olympii do domu?

– Na nic jej nie pozwalałam, tato… Ja tylko… – Zaczynała już krzyczeć.

– O mój Boże!

– Pewnie jest w domu.

– Dzwoniłem już dwa razy. Nikt nie odbiera.

– Ona nigdy nie odbiera. Pewnie śpi.

– Roy już tam był. Walił do drzwi i nic.

– Zaraz tam pojadę, tato. Tato? Powiedziałam, że zaraz tam pojadę. Tak, zadzwonię, jak tylko dojadę.

Odwiesiła słuchawkę, starając się pozbierać myśli.

Roy Calloway powiedział, że nikt w domu nie otworzył.

Znaleźli kampera.

Dwa razy głęboko zaczerpnęła powietrza, starając się opanować dławiący ją niepokój. Nie może panikować, na pewno wszystko się wyjaśni.

„Dzwoniłem już dwa razy”

Sara pewnie śpi i nie słyszy dzwonka albo postanowiła go zignorować. Ignorowanie dzwoniącego telefonu bardzo do niej pasowało.

Roy pojechał do nich do domu. Dobijał się do frontowych drzwi.

Nikt mu nie otworzył.

– Ben!

Rozdział 7

Tracy zaparkowała na końcu rzędu samochodów stojących wzdłuż żwirowej drogi aż po wejście do nigdy niezbudowanego ośrodka Cascadia. Związała włosy w koński ogon i przysiadła na tylnym zderzaku, by zmienić buty na płaskich obcasach na traperki. Chociaż niebo było czyste, a temperatura jak na październik całkiem znośna, obwiązała się w pasie kurtką z goreteksu, przewidując, że gdy tylko słońce schowa się za wierzchołkami drzew, szybko się ochłodzi i może zacząć padać.

Wszyscy zbili się w gromadkę i Finlay Armstrong poprowadził ich polną dróżką, mając za sobą Callowaya oraz Rosę i jej zespół. Rosa niosła torbę podróżną z niezliczoną liczbą kieszeni, pełnych skrobaczek, pędzli, szczotek i podręcznych narzędzi. Stanley i Coles taszczyli kozły, sita i plastikowe wiadra. Długie igły na gałęziach sosen żółtych zaczynały już nabierać łagodnie złocistej barwy, a te opadłe tworzyły pod nogami pachnący żółtawy dywan. Żółknące liście klonów i olch też zapowiadały nadejście jesieni. Kawałek dalej minęli tablice z napisem „Wstęp wzbroniony”, w które Tracy, Sara i reszta dzieciaków podczas rowerowych wycieczek nad jezioro zawzięcie rzucała kamieniami.

Po półgodzinnym marszu zeszli z dróżki i wkroczyli na częściowo wykarczowany teren. W czasie ostatniej wizyty Tracy stały tu jeszcze barakowozy z prowizorycznymi biurami przedsprzedaży działek na Cascadii.

– Zostań tu – zarządził Calloway.

Stanęła, reszta grupy skupiła się wokół Armstronga, który zatrzymał się przy kilku wbitych w ziemię palikach wokół miejsca przestępstwa, obwiązanych żółto-czarną taśmą. Obwiedziony nią skrawek ziemi miał kształt nieregularnego prostokąta szerokiego na mniej więcej dwa i pół i długiego na trzy metry. W prawym dolnym narożniku Tracy dostrzegła wystający z rozgrzebanej ziemi kołek i poczuła gwałtowny ucisk w piersi.

– Tu wytyczymy drugi obwód – powiedział szeryf cichym, pełnym szacunku głosem. – Wykorzystaj do tego pnie drzew – dodał, zwracając się do swojego zastępcy.

Armstrong wziął rolkę taśmy i przeciągając ją pomiędzy drzewami, zaczął wyznaczać drugą granicę miejsca przestępstwa, co Tracy wydało się lekką przesadą. Przecież nikt się tu nie będzie kręcił. Ta sprawa nie interesuje już mieszkańców Cedar Grove, a reporterom nie będzie chciało się fatygować na zadupie gdzieś w północnych Kaskadach.

Zastępca szeryfa dotarł z taśmą do miejsca, gdzie stała Tracy.

– Muszę prosić o przesunięcie się – powiedział niemal przepraszającym tonem.

Odsunęła się, a on skończył oklejać drzewa żółto-czarną taśmą.

Rosa z zapałem zabrała się do pracy. Przestawiła kołki wyznaczające obrys miejsca odnalezienia zwłok, powiększyła jego wielkość i podzieliła sznurkiem na cztery fragmenty. Opadła na kolana przy tym z wystającą stopą i zaczęła rozgrzebywać ziemię małą ogrodniczą łopatką; wykopaną ziemię wrzucała do dwudziestolitrowych wiader. Tak jak wyznaczone fragmenty, wiadra były oznakowane literami od A do D. Stanley kolejno wysypywał je na sito umieszczone między dwoma kozłami i przesiewał zawartość, Anna Coles robiła zdjęcia. Kości lub ich fragmenty były znakowane kolejnymi literkami alfabetu, wszystko inne – strzępy ubioru, kawałki metalu, guziki – było numerowane. Rosa pracowała bez wytchnienia, ani na chwilę nie przestając. Zależało jej, by skończyć pracę przed zapadnięciem jesiennego zmroku.

Krótko po wpół do drugiej Tracy zauważyła, że zachowanie Rosy nagle uległo zmianie. Przestała kopać, wyprostowała się i powiedziała coś do Stanleya, a ten zaczął jej podawać z torby coraz mniejsze pędzle, którymi coraz ostrożniej zaczęła omiatać ziemię w jednym miejscu. Po półgodzinie wstała, trzymając coś w dłoni w rękawiczce. Pokazała to coś szeryfowi, zamieniła z nim parę słów i przekazała znaleziony przedmiot Stanleyowi, który włożył go do plastikowej torebki na dowody i oznakował czarnym markerem. A potem wręczył ją Callowayowi, który z napięciem obserwował całą procedurę.

Uniósł głowę i spojrzał na Tracy.

Poczuła gwałtowne uderzenie adrenaliny, ze skroni spłynęły jej krople potu i zniknęły pod kołnierzem koszuli.

Z sercem w gardle spojrzała na szeryfa, a ten wyciągnął ku niej plastikową torebkę. Nie mogąc się zmusić, by na nią spojrzeć, wpatrywała się w milczeniu w jego twarz tak długo, że nie wytrzymał i odwrócił wzrok.

W końcu spojrzała na torebkę z wygrzebanym przez Kelly Rosę przedmiotem i serce podeszło jej do gardła.

Rozdział 8

Tracy zbierało się na wymioty.

– Dobrze się czujesz?

Ben sięgnął przez szerokość kabiny i dotknął jej ramienia, ale nawet nie zareagowała. Siedziała wpatrzona w przesuwające się za oknem skały i piargi na poboczu drogi. Na ganku ani w przedpokoju nie było butów Sary; siostra nie zareagowała na wołanie Tracy, gdy ta z krzykiem na ustach wbiegała po schodach na górę. Sary nie było w jej łóżku ani pod prysznicem. Nie jadła śniadania przy kuchennym stole ani nie siedziała przed telewizorem w dużym pokoju. Po prostu nie było jej w domu. I nic nie świadczyło o tym, że niedawno z niego wyszła.

– O, jest – powiedział Ben, wyjeżdżając zza kolejnego zakrętu.

Jej niebieski kamper stał żałośnie samotny na poboczu, które kawałek dalej opadało ku pustkowiu północnych Kaskad.

Zawrócił, stanął za suburbanem Roya Callowaya i zgasił silnik.

– Tracy?

Była jak sparaliżowana.

– Zabroniłam jej jechać boczną drogą. Kazałam trzymać się autostrady i nie jechać na żadne skróty. Zresztą sam słyszałeś.

Ben przechylił się przez siedzenie i uścisnął jej rękę.

– Znajdziemy ją.

– Dlaczego ona zawsze musi postawić na swoim?

– Wszystko będzie dobrze, Tracy.

Ale strach, jaki ją ogarniał w miarę biegania po domu i sprawdzania wszystkich pomieszczeń w domu rodziców, jeszcze się nasilił. Otworzyła drzwi i wysiadła na pobocze.

Temperatura nie przestawała rosnąć, asfaltowa nawierzchnia zdążyła już wyschnąć i po wczorajszej ulewie nie było śladu. Tracy ruszyła do swojego kampera w chmurze owadów tańczących wokół jej głowy. Była tak zdenerwowana i osłabiona, że po drodze się potknęła i gdyby Ben jej nie podtrzymał, upadłaby. Pobocze wydawało jej się węższe, spadek bardziej stromy, niż pamiętała.

– Mogła się potknąć i spaść? – spytała Callowaya, który czekał na nich przy zderzaku kampera.

Szeryf wyciągnął rękę po zapasowe kluczyki.

– Wszystko po kolei, Tracy – odparł.

– Co mu się stało?

Spodziewała się ujrzeć oponę bez powietrza, wgniecioną karoserię lub otwartą maskę, co wskazywałoby na kłopoty z silnikiem, choć akurat to było mało prawdopodobne. Ojciec z żelazną konsekwencją przestrzegał harmonogramu przeglądów w serwisie Harleya Holta.

– Dojdziemy do tego – mruknął Calloway.

Włożył niebieskie lateksowe rękawiczki i otworzył drzwi po stronie kierowcy. Na podłodze przed fotelem pasażera leżało puste opakowanie po cheetos i pusta butelka po dietetycznej coli – pozostałości po śniadaniu Sary, które zjadła w drodze na zawody. Tracy nie dawała jej spokoju, że odżywia się takimi świństwami. Jasnoniebieski polar Tracy leżał zwinięty na wąskiej tylnej ławce, gdzie go sama rzuciła. Popatrzyła na Callowaya i pokręciła głową. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zapamiętała. Szeryf przechylił się nad kierownicą, włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Silnik od razu zapalił, zakrztusił się i zgasł. Calloway spojrzał na deskę rozdzielczą.

– Pusty bak – powiedział.

– Co?

Odsunął się, by mogła sama się przekonać.

– Zabrakło jej benzyny – powtórzył.

– To niemożliwe – żachnęła się Tracy. – Zatankowałam do pełna w piątek wieczorem, żebyśmy w sobotę rano nie musiały o tym myśleć.

– Może nie działa wskaźnik, bo coś się stało z silnikiem? – zastanowił się głośno Ben.

– Tego nie wiem. – W głosie Callowaya brzmiało powątpiewanie.

Wyjął kluczyk i obszedł samochód od tyłu; Tracy i Ben poszli za nim. Przyciemniane szyby uniemożliwiały zajrzenie do wnętrza kampera.

– Może lepiej się odsuń – rzucił szeryf, sięgając do klamki tylnych drzwi.

– Nie. – Tracy pokręciła głową.

Ben objął ją ramieniem, Calloway otworzył kluczem klapę i zanim całkiem ją uniósł, wetknął głowę do środka i rozejrzał się. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie. Oba wózki na torby strzeleckie stały przytroczone pasami do boków łóżka, na łóżku leżały kurtka i czerwona bandana Tracy, obok stały jej buty.

– To jej kapelusz? – spytał Calloway, pokazując ręką brązowego stetsona.

Już miała potwierdzić, że tak, ale przypomniała sobie, że przed odjazdem włożyła siostrze na głowę swojego czarnego stetsona.

– Na głowie miała mój – powiedziała.

Calloway uniósł przegrodę.

– Mogę wejść? – spytała Tracy i szeryf usunął się na bok. Weszła do środka, nie bardzo wiedząc, czego szuka, ale czuła taki sam niepokój wczoraj wieczorem, kiedy odjeżdżała z Benem. Jakby o czymś zapomniała. Zajrzała do wózków. Strzelby i karabinki tkwiły w uchwytach lufami do góry, niczym kije bilardowe w stojaku. Rewolwery siostry leżały schowane w szufladzie, amunicja w zamkniętej na klucz kasetce. W drugiej szufladzie, w której Sara trzymała swoje odznaki i medale z zawodów, Tracy zobaczyła zdjęcie, na którym Dziki Bill wręcza jej srebrną klamrę za zdobycie mistrzostwa, podczas gdy Sara i zdobywczyni trzeciego miejsca stoją po jej bokach. Schowała zdjęcie do tylnej kieszeni dżinsów, podniosła kurtkę i obmacała jej kieszenie.

– Nie ma – powiedziała, wychodząc z kampera.

– Czego nie ma? – spytał Calloway.

– Mojej klamry za wygraną – odparła. – Dałam ją Sarze przed rozstaniem.

– Nic nie rozumiem.

– Dlaczego miałaby wziąć klamrę, a nie swoje rewolwery? – zdziwił się Ben.

– Nie wiem. Tylko że…

– Tylko że co? – podchwycił Calloway.

– Chodzi o to, że w ogóle nie miała powodu zabierać tej klamry, chyba że po to, żeby mi ją oddać z samego rana, prawda?

– Czyli odeszła stąd z własnej woli – rzekł szeryf. – To chcesz powiedzieć? Że nikt jej nie popędzał i miała czas zdecydować, co chce zabrać, tak?

Tracy rozejrzała się po pustej drodze. Środkowa biała linia wiła się wśród wzgórz i ginęła za zakrętem.

– No to gdzie teraz jest?

Rozdział 9

Srebrzysta powłoka utraciła blask, ale wypukła sylwetka kowbojki strzelającej z dwóch rewolwerów i napis wytłoczony na obrzeżu były nadal dobrze widoczne: „Mistrzyni Stanu Waszyngton, 1993”.

Znaleźli srebrną klamrę.

Znaleźli Sarę.

Tracy zaskoczyło to, co teraz czuła. To nie było rozgoryczenie ani poczucie winy. Nie był to nawet żal. Czuła złość, która zaczynała w niej buzować niczym trucizna. Wiedziała. Zawsze wiedziała, że zniknięcie Sary nie było tym, co wszyscy starali się jej wmówić. Czuła, że jest w tym coś więcej. I teraz wyglądało na to, że wreszcie będzie mogła to udowodnić.

– Finlay. – Głos Callowaya zadudnił jak z głębi tunelu. – Zabierz ją stąd.

Ktoś dotknął jej ramienia, ale Tracy się wywinęła.

– Nie.

– Nie musisz przy tym być – powiedział szeryf.

– Kiedyś ją zostawiłam. Nie zostawię jej po raz drugi. Zostanę. Do samego końca.

Skinął na Armstronga głową na znak, że ma podejść do miejsca, gdzie Rosa wznowiła rozgarnianie ziemi.

– Będzie mi to potrzebne – powiedział, wyciągając rękę po klamrę, jednak Tracy jeszcze chwilę wodziła po niej kciukiem, jakby chciała dotknąć każdej litery. – Tracy? – ponaglił ją.

Podała mu klamrę, ale gdy wziął ją do ręki, nie rozwarła palców i na moment ją przytrzymała.

– Już ci mówiłam, Roy. Przeszukaliśmy ten teren. Przeszukaliśmy go dwukrotnie.

* * *

Przez resztę popołudnia trzymała się na uboczu, ale na tyle blisko, by się dowiedzieć, że jej siostrę pogrzebano w pozycji embrionalnej, z nogami nad głową. Ten ktoś, kto postanowił wykorzystać jamę pozostałą po wykarczowaniu drzewa, źle ocenił jej wielkość, co nie było niczym niezwykłym. Wyobraźnia przestrzenna człowieka w stanie stresu często ulega zaburzeniu.

Dopiero gdy Kelly Rosa zasunęła suwak na czarnej torbie ze szczątkami i założyła na niego kłódkę, Tracy wolno ruszyła przez las i wsiadła do samochodu.

Machinalnie pokonywała zakręty na wijącej się w dół zbocza drodze, czując w głowie pustkę. Słońce zaszło za czubki drzew i szosę zasnuły cienie. Oczywiście, że wiedziała. To dlatego w szkoleniu śledczych tak bardzo się podkreśla znaczenie odnalezienia ofiary uprowadzenia w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin. Statystyka dowodzi, że po tym czasie szanse na odnalezienie ofiary żywej gwałtownie maleją. Po dwudziestu latach od zniknięcia Sary szansa odnalezienia jej żywej była absolutnie znikoma, mimo to w Tracy cały czas tliła się iskierka nadziei – podobnie jak u wszystkich osób, których bliscy zniknęli i nie zostali odnalezieni. Trzymanie się nadziei, choćby nie wiadomo jak wątłej i przeczącej logice, jest czysto ludzką cechą. I niekiedy się udaje. Tak było w przypadku młodej kobiety w Kalifornii, która po osiemnastu latach od zniknięcia wkroczyła na posterunek policji i przedstawiła się. Wtedy na nowo ożyły nadzieje wszystkich rodzin, które w niewyjaśnionych okolicznościach straciły bliskich. Także w głowie Tracy. Któregoś dnia tak samo będzie z jej siostrą. Pewnego dnia Sara wróci. Nadzieja potrafi być okrutna, ale od dwudziestu lat nie było nic innego, czego Tracy mogłaby się trzymać. Niczego, co by ją ratowało przed pogrążeniem się w czającym się wokół niej mroku, który tylko czekał, by całkiem ją pochłonąć.

Nadzieja.

Tliła się w niej cały czas i ostatecznie zgasła, gdy Roy Calloway wręczył jej srebrną klamrę.

Minęła miejsce, gdzie dwadzieścia lat temu znaleźli niebieskiego kampera, i wszystko znów stanęło jej przed oczami, jakby minęło tylko parę dni. Kawałek dalej skręciła w dobrze znanym sobie miejscu i przejechała przez miasto, którego już nie poznawała i z którym nie czuła żadnej więzi. Ale zamiast skręcić w lewo na autostradę, odbiła w prawo i przejechała pośród parterowych domów, które niegdyś rozbrzmiewały radosnymi głosami jej koleżanek i ich rodzin, a teraz stały smętne i jakby opustoszałe. Wyjechała z miasta i wielkość domów i posesji stała się bardziej okazała. Kierowała się wskazaniami nawigacji i zwolniła na widok kamiennych słupów po bokach wjazdu. Wjechała do środka i zatrzymała się na końcu podjazdu.

Na grządkach, na których niegdyś rosły wieloletnie rośliny doglądane przez jej matkę, teraz sterczały bezlistne krzaki uśpionych róż. Na końcu zadbanego, otoczonego angielskim żywopłotem trawnika widać było wystający z ziemi pień po wyciętej wierzbie płaczącej, która sterczała nad tym fragmentem ogrodu jak rozpięty parasol. Christian Mattioli, który zbudował kopalnię Cedar Grove i ożywił tym senne miasteczko, najął angielskiego architekta do zaprojektowania piętrowej rezydencji w stylu królowej Anny. Według miejscowej legendy Mattioli kazał potem dobudować jeszcze jedno piętro, czyniąc ze swego domu najwyższą i najbardziej okazałą budowlę w całej okolicy. Sto lat później, długo po zamknięciu kopalni i wyjeździe większości mieszkańców Cedar Grove, dom i cała posiadłość mocno podupadły, jednak matka Tracy od pierwszego wejrzenia zakochała się w pokrytych gontem powierzchniach i wieżyczkach wieńczących łagodnie spadzisty dach. Ojciec Tracy, którego ambicją było rozpoczęcie praktyki lekarskiej dla mieszkańców, kupił posiadłość, po czym razem z żoną przywrócili jej dawną świetność – od podłóg z brazylijskiego drewna po belkowane sufity. Usunęli dodaną przez poprzednich właścicieli boazerię i wbudowane szafy, przywrócili wnętrzu pierwotny mahoniowy wystrój, wyremontowali marmurowe wejście i odrestaurowali kryształowe żyrandole. Ich posiadłość znów stała się najbardziej okazała w całym Cedar Grove, ale poza remontem zrobili coś jeszcze. Stworzyli miejsce, które obie ich córki mogły nazywać domem.

* * *

Tracy zgasiła światło w łazience i przeszła do swojego pokoju w czerwonej polarowej piżamie i turbanie z ręcznika na głowie, podśpiewując z Kennym Rogersem i Sheeną Easton ich przebój We’ve Got Tonight. Słuchając muzyki płynącej z wielkiego magnetofonu kasetowego, przechyliła się nad ławeczką pod mansardowym oknem i zapatrzyła w nocne niebo. Wspaniały księżyc w pełni nurzał ich płaczącą wierzbę w bladoniebieskiej poświacie, a jej długie witki zwisały nieruchomo, jakby drzewo udało się już do snu. Jesień z wolna przechodziła w zimę i w prognozie pogody zapowiedziano spadek temperatury poniżej zera, jednak ku rozczarowaniu Tracy niebo skrzyło się gwiazdami. Przy pierwszych opadach śniegu szkołę podstawową w Cedar Grove zamykano. Na jutro zapowiedziano klasówkę z ułamków, a Tracy trudno było nazwać dobrze przygotowaną.

Nacisnęła klawisz STOP i uciszyła Sheenę, lecz sama nie przestała śpiewać. Zgasiła lampę na biurku i pościel na łóżku i dywanik przed nim utonęły w głębokim mroku, zaraz jednak rozproszonym przez światło lampki przymocowanej do ramy łóżka. Wzięła do ręki Opowieść o dwóch miastach, którą od początku roku szkolnego omawiali na lekcjach angielskiego. Niezbyt garnęła się do czytania, ale wiedziała, że jeśli opuści się w ocenach, ojciec nie zabierze jej na regionalny turniej strzelniczy zaplanowany na koniec listopada.

Wciąż nucąc pod nosem We’ve Got Tonight, wślizgnęła się pod kołdrę.

– Buu!

Tracy wrzasnęła, szarpnęła się do tyłu i omal nie spadła z łóżka.

– O mój Boże! O mój Boże! – Sara wyskoczyła spod kołdry, jakby była na sprężynie, i zaniosła się takim śmiechem, że z trudem łapała powietrze.

– Ty wstrętna małpo! – krzyknęła Tracy. – Co ci znów odbiło?!

Sara usiadła, próbując coś wydusić między kolejnymi napadami chichotu.

– Żebyś widziała swoją minę! – Wykrzywiła buzię, przedrzeźniając przerażoną siostrę, po czym znów opadła na plecy i trzymając się za brzuch, zaniosła się śmiechem.

– Od jak dawna tam siedziałaś?

Sara uklękła, uniosła rękę ze zwiniętą w pięść dłonią udającą mikrofon i zaczęła naśladować śpiew siostry.

– Cicho bądź. – Tracy rozsupłała turban, rozpuściła włosy i zaczęła je pośpiesznie suszyć.

– Kochasz się w Jacku Fratesie?

– Nie twoja sprawa. Boże, ale z ciebie dzieciuch.

– Nieprawda. Mam już osiem lat. Naprawdę się z nim całowałaś?

Tracy przestała wycierać włosy i uniosła głowę.

– Kto ci tak powiedział? Sunnie ci tak nagadała? Zaraz. – Zerknęła na swój regał z książkami. – Czytałaś mój pamiętnik!

Sara chwyciła poduszkę i zaczęła okrywać ją pocałunkami.

– Och, Jack. Och, niech to tak trwa. Wymyślmy coś.

– To są moje osobiste sprawy! Gdzie on jest? – Tracy wskoczyła na łóżko i przygwoździła ręce i nogi siostry do materaca. – To wcale nie jest fajne. Bardzo niefajne. Gdzie go masz? – Sara znów parsknęła śmiechem. – Mówię poważnie. Oddawaj!

Otworzyły się drzwi i stanęła w nich mama w różowym szlafroku i rannych pantoflach. W ręce trzymała szczotkę do włosów. Jej niezwiązane w zwyczajowy kok blond włosy sięgały do połowy pleców.

– Co się tu dzieje? Tracy, puść siostrę.

Tracy zsunęła się z Sary.

– Schowała się pod kołdrą i mnie nastraszyła. I wzięła mój… Schowała się pod kołdrą!

Abby Crosswhite podeszła do łóżka.

– Saro, co ja ci mówiłam o straszeniu ludzi?

Jej młodsza córka usiadła na łóżku.

– Mamo, ale to było takie śmieszne. Żebyś widziała jej minę. – Zrobiła minę wystraszonej szympansicy, a mama zakryła sobie usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.

– To wcale nie jest śmieszne – obruszyła się Tracy.