Hotel Angleterre - Marie Bennett - ebook + książka

Hotel Angleterre ebook

Marie Bennett

3,8

Opis

Szwecja, rok 1940.

Georg krótko po ślubie zostaje powołany do wojska, żeby bronić granicy z Finlandią. Trafia do jednostki, gdzie musi zmierzyć się z sięgającą minus czterdziestu stopni temperaturą i sadystycznym dowódcą. Wydarzenia w obozie doprowadzają do buntu i rozlewu krwi, a Georg zostaje internowany na podstawie fałszywego oskarżenia.

Pozostawiona samotnie w Malmö Kerstin, żona Georga, zaprzyjaźnia się z tajemniczą Violą. Pomimo dzielących ich różnic, zaprzyjaźniają się i wkrótce zawiązuje się między nimi namiętny romans. Viola czasem znika bez słowa. Jej drugie życie okazuje się dużo bardziej złożone i stanowi zagrożenie dla wszystkich.

Gdy Georg wraca do domu, dręczą go wspomnienia z wojny. Próbuje odnaleźć się w swoim dotychczasowym życiu, ale nie jest mu łatwo. Marzy o zemście, a Kerstin nie potrafi pogodzić się z przykrym finałem jej związku z Violą. Wkrótce również odkrywa, że ktoś ją śledzi. Ktoś, kto wie o jej zakazanej miłości i kto grozi, że wyjawi prawdę. Żeby uratować małżeństwo i żyć dalej, Kerstin i Georg muszą rozliczyć się ze swoją przeszłością.

Znakomita opowieść o drugiej wojny światowej – o przyjaźni, miłości, buncie i zdradzie – a także o tym, jak wojna potrafi zmienić neutralny kraj.

 

Marie Bennett urodziła się w 1969 roku w Malmö, 1969. Studiowała historię sztuki na uniwersytecie w Lund i Dziennikarstwa w City University w Anglii. Mieszkała w Paryżu, w Kalifornii i Madrycie, a w końcu osiadła w Londynie, gdzie znalazła pracę w mediach i gdzie mieszka ze swoją rodziną od osiemnastu lat. Hotel Angleterre to jej pierwsza powieść, której napisanie zajęło jej cztery lata. Pracuje obecnie nad drugą powieścią, której akcja dzieje się w innym, równie ekscytującym okresie historycznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 859

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (26 ocen)
6
13
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Dobrze spędzony czas

Wojna i Pokój po norwesku. Także objętościowo. To jedyny minus, bo mnie czytało się dobrze.
00
biedronka51

Nie polecam

nuda....ciagnie sie
00

Popularność




Tytuł oryginału HOTELL ANGLETERRE
Przekład DOMINIKA GÓRECKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ROMAN HONET
Korekta ANNA SIDOREK, JAN JAROSZUK
Projekt okładki SARA R. ACEDO
Adaptacja projektu okładki, strony tytułowe ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce © O-Young Kwon
Hotell Angleterre Copyright © Marie Bennett, 2015 By Agreement with Pontas Literary & Film Agency Copyright © for the translation by Dominika Górecka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017
ISBN 978-83-65282-78-1
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

I

1

Niezupełnie tak wyobrażaliśmy sobie początek naszej kariery w wojsku: że będziemy jechać wagonem bydlęcym z Malmö do Norrbotten. Niektórzy uśmiechają się szyderczo, zaskoczeni, inni sprawiają wrażenie przygnębionych albo zaniepokojonych. Sam jestem chyba przede wszystkim wystraszony, ale nie chcę, żeby było to po mnie widać, dlatego śmieję się szyderczo wraz z innymi i kręcę głową, żeby okazać niedowierzanie.

Dziesięć minut później siedzimy już na podłodze w wagonie, a pociąg wytacza się powoli ze stacji Malmö Central. Jest nas trzydziestu, tłoczymy się jak śledzie w beczce. Gdy z czasem zrobi się zimniej, będziemy wdzięczni za tę narzuconą bliskość, jak również za cienką warstwę siana, które ktoś rozsypał na podłodze. W wagonie przed nami siedzi kolejnych trzydziestu rekrutów, a w wagonie osobowym najbliżej lokomotywy dwóch komendantów, którzy mają za zadanie eskortować nas na północ.

Nikt nie wie dokładnie, dokąd jedziemy, ale nie mamy wątpliwości, że chodzi o Norrbotten. Rok 1940 rozpoczął się zaledwie przed paroma dniami, a nieco ponad miesiąc temu Rosjanie wkroczyli do Finlandii. Potrzeba ludzi do wzmocnienia granicy z sąsiadem, żeby Rosjanie przez przypadek nie weszli na terytorium Szwecji. Łatwo jest zabłądzić w skutym lodem krajobrazie, gdzie jedynymi punktami odniesienia są pojedyncze stodoły z sianem, charakterystyczne dla Norrbotten. Rząd obawia się, że czerwoni mogliby wejść do Szwecji po prostu z rozpędu.

Próbuję usiąść wygodniej, ale brakuje mi miejsca na nogi. Mam świadomość, że żołnierz powinien zachowywać nienaganną postawę, staram się więc wyglądać możliwie jak najbardziej profesjonalnie. Rozglądam się ukradkiem po ciemnym pomieszczeniu. Większość mężczyzn robi wrażenie młodszych ode mnie o parę lat, tylko kilku wygląda na starszych. Niektórzy mają najwyżej kilkanaście lat, a ich pryszcze i pokryte meszkiem brody ostro kontrastują z ich męskimi przechwałkami. Część z nich już teraz mówi otwarcie, że „przejdą na drugą stronę”, czyli stawią się na ochotnika po stronie Finlandii i będą bić się z komunistami. Przez dłuższą chwilę prześcigają się w patriotycznych wyznaniach i heroicznych deklaracjach. Mimo to ani oni, ani my, którzy siedzimy bez słowa, nie mamy pojęcia, co nas czeka, gdy już dotrzemy na miejsce.

Mam na sobie zimowe sznurowane buty, wełniane skarpety, kalesony, dwa swetry, a na to wszystko płaszcz. Kerstin zrobiła mi na drutach kaptur – nie jest zbyt twarzowy, ale gdy zimno zaczyna dawać się we znaki, coraz bardziej go doceniam, podobnie jak szalik, rękawiczki i ocieplacze na kolana, które leżą spakowane w plecaku. Nie mam ochoty brać udziału w dyskusji małolatów, rozglądam się więc dokoła. Moje spojrzenie pada na znajomą twarz. Naprzeciwko mnie w wagonie siedzi szczupły chłopak w okularach. Ma ciemne, nieuczesane włosy i patrzy przed siebie z krzywym, nieco wyniosłym uśmiechem.

Odwracam szybko wzrok, gdy orientuję się, że mnie zauważył. Pamiętam go z ostatniego roku w szkole: Axel. Zawsze był trochę dziwakiem i odstawał od reszty klasy, miał najlepsze stopnie ze szwedzkiego i historii i najgorsze ze wszystkich pozostałych przedmiotów. Gdy skończyłem szkołę, on uczył się dalej i zdał małą maturę. Nie wiem, jakim cudem pozwolono mu z takimi ocenami kontynuować naukę, ale może przez lato nadgonił zaległości. Kiedy o nim ostatnio słyszałem, pracował jako reporter w „Arbetet”.

Podświadomie czuję, że nie powinienem trzymać się z Axelem, gdy już dotrzemy na miejsce. Pamiętam, że był kiepski z gimnastyki i że pyskował nauczycielom na lekcjach historii. Teraz wpatruje się we mnie, nie ma wątpliwości, że mnie rozpoznał. Otwieram plecak i udaję, że czegoś w nim szukam, aż w końcu odwraca wzrok.

Po wielu godzinach podróży jedyną wyczuwalną zmianą jest spadająca stopniowo temperatura. Mężczyźni siedzący wokół mnie bez przerwy się wiercą, niektórzy wstają, żeby rozprostować nogi i plecy po tym, jak przez dłuższy czas siedzieli w niewygodnej pozycji.

– Czy ktoś wie, gdzie jesteśmy?

Siedzący najbliżej drzwi barczysty mężczyzna koło trzydziestki o poważnych, piwnych oczach, wstaje, odsuwa drzwi na bok i wygląda na zewnątrz. Zimne powietrze uderza nas w twarze. W oddali maluje się płaski i anonimowy zimowy krajobraz: rozrzucone daleko od siebie niewielkie gospodarstwa i kępy ciemnych świerków z ośnieżonymi czubkami. Moglibyśmy być w dowolnym miejscu w Szwecji. Kilku mężczyzn podnosi się z miejsca i wygląda przez szparę w drzwiach.

– To może być Smalandia – odzywa się jakiś młody żołnierz.

Wkrótce pociąg zwalnia, mijamy małą stację. Niektórzy wychylają się przez okno, żeby odczytać jej nazwę, ale oczywiście tablica jest zakryta, podobnie jak na wszystkich pozostałych stacjach, które do tej pory mijaliśmy. Jest to niezbędny środek zapobiegawczy w czasie wojny, który ma na celu zmylić potencjalnych wrogów. Barczysty mężczyzna zaciąga z powrotem drzwi.

– Nie ma co zgadywać. Przed nami długa droga. Może uda się kogoś spytać, kiedy się zatrzymamy.

Około północy szron skrzy się jak cukier puder na ścianach i suficie, a my przysuwamy się bliżej do siebie, żeby utrzymać ciepło. Żeby się odlać, trzeba stanąć w otwartych drzwiach i sikać na wietrze. Próbuję wytrzymać jak najdłużej. Nie mam ochoty sikać na oczach wszystkich, w końcu jednak nie wytrzymuję. Błądząc po omacku w ciemnościach, potykam się o siedzących na mojej drodze i udaję, że nie słyszę pomruków niezadowolenia.

Nie potrafię sobie poradzić z otwarciem drzwi, pomaga mi mężczyzna o piwnych oczach. Mam tak zesztywniałe palce, że nie mogę rozpiąć rozporka. Zsuwam więc spodnie i kalesony na wysokość kolan, starając się nie myśleć o tym, że teraz wszyscy widzą moje pośladki, i spuszczam ciśnienie parującym strumieniem, rysując nieregularny wzór na śniegu. Na koniec podciągam spodnie i patrzę w rozgwieżdżone niebo, dużo bardziej mleczne od gwiazd niż w mieście. Po obu stronach ciągnie się czarny, cichy las.

– Zamknij drzwi, do cholery, przecież wieje! – krzyczy ktoś z wnętrza wagonu.

Oblewam się rumieńcem i siłuję z oblodzoną klamką. Gdy przeciskam się z powrotem na miejsce, dobiegają mnie zgryźliwe komentarze. Opadam na siano z ulgą, że mam już za sobą wizytę w toalecie, ale po chwili głód przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. Kerstin chciała spakować mi kilka kanapek do plecaka, ale ponieważ i tak był już ciężki, odmówiłem.

– Po drodze na pewno dostaniemy coś do jedzenia. Chyba nie myślisz, że będą nas głodzić, skoro mamy się bić z Ruskimi? – powiedziałem wtedy.

Oczywiście jak zwykle nie wiedziałem, o czym mówię.

Otwieram plecak, przeklinając własną głupotę. Być może znajdę w nim coś, co nadaje się do jedzenia, co spakowała Kerstin, nie mówiąc mi o tym. Przerzucam bieliznę, swetry, chusteczki do nosa i ocieplacze na kolana, aż wreszcie moja dłoń napotyka szeleszczącą paczuszkę leżącą na samym dnie plecaka. Czy mimo wszystko spakowała kanapki? Z nadzieją wyjmuję trofeum, którym okazuje się torebka cukierków Kungen av Danmark. Pewnie pomyślała, że przydadzą mi się na północy, gdy rozboli mnie gardło. Ach... Czuję się zawiedziony.

Mimo to otwieram pospiesznie torebkę i wkładam garść cukierków do ust. Łagodna słodycz z nutką anyżu łagodzi na chwilę głód, ale gdy z ulgą opieram się o ścianę, ktoś ciągnie mnie za rękaw.

– Poczęstujesz?

Próbuję schować torebkę za plecami, ale szybko orientuję się, że jest już za późno. Mój sąsiad, młody piegowaty chłopak z lekko rudymi włosami, z którym do tej pory nie zamieniłem nawet słowa, patrzy na mnie wyczekująco, podobnie jak paru innych w pobliżu, którzy również domyślili się, co się święci. Kilka par chciwych oczu kieruje się w moją stronę i choć przeklinam w duchu, próbuję zatuszować swoją niepewność uśmiechem, żeby nie pomyśleli, że jestem skąpy. Podaję torebkę rudowłosemu.

– Jasne. Częstuj się.

Czuję przymus, żeby poczęstować również pozostałych, i gdy wreszcie torebka do mnie wraca, jest pusta. Zirytowany zgniatam ją i wpycham z powrotem do plecaka. Rudy przygląda mi się z zainteresowaniem – być może spodziewa się, że za chwilę wyczaruję z niego kolejne smakołyki – i podaje mi rękę.

– Harald Möller, student. Miło, że się podzieliłeś.

Rzucam mu przelotne spojrzenie, które jedynie potwierdza to, co już wcześniej zauważyłem: mój sąsiad to szczupły, niepozorny przedstawiciel klasy robotniczej, który prawdopodobnie ma zerowe doświadczenie w wojsku. Wyciągam dłoń z ostentacyjną niechęcią.

– Georg Lindkvist, majster – odpowiadam z dumą i prostuję plecy, pilnując, by mój uścisk był mocny i zdecydowany.

– Majster? Gdzie? – pyta zaciekawiony Harald.

Nie odpowiadam, ale wyjmuję paczkę papierosów z kieszeni, zapalam jednego i dmucham na niego dymem. Tym razem nie mam zamiaru nikogo częstować.

– W Sockerkompaniet – rzucam w końcu z nonszalancją i strącam grudkę popiołu, która utworzyła się na końcu papierosa. – Moja żona pracuje w Colonialen – dodaję i od razu żałuję, że to powiedziałem.

Przecież już wiem, że szkoda mojego czasu na Haralda Möllera.

– Żona – a więc jesteś już żonaty? – dopytuje.

Przytakuję i rozglądam się dokoła. Jest środek nocy, większość podróżujących siedzi pogrążona w stanie zawieszenia między jawą a snem. Nieco dalej jakaś grupka gra w karty w słabym świetle lampy kołyszącej się pod sufitem.

– Macie dzieci?

Zaciskam usta i gaszę papierosa na podłodze.

– Jeszcze nie. Niedawno wzięliśmy ślub – mówię, chcąc zakończyć temat.

Nie mam ochoty rozmawiać o moim życiu prywatnym z Haraldem, zwłaszcza że jego niewinne pytanie przypomniało mi o awanturze, w jaką wdaliśmy się z Kerstin przed kilkoma dniami. Tygodnie poprzedzające mój wyjazd przebiegły niespokojnie, a nasze nerwy były napięte do granic możliwości. Być może dlatego zareagowałem tak, jak zareagowałem, gdy przyłapałem ją z butelką ze spryskiwaczem w ręku. W łazience śmierdziało octem, a Kerstin stała nago w rozkroku i pryskała się w to samo miejsce, które całowałem zaledwie pół godziny wcześniej. Kochaliśmy się, a potem ona wyszła do łazienki, żeby się umyć.

Gdy otworzyłem drzwi, zaczerwieniła się aż po cebulki włosów, wyraźnie speszona. Z początku nie zrozumiałem, o co chodzi.

– Co ty robisz, do cholery?

– Nic – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku, i odstawiła spryskiwacz.

Odwrócona do mnie plecami, odkręciła kran i zaczęła polewać się zimną wodą. Wszedłem do łazienki i zanim zdążyła mnie powstrzymać, wziąłem do ręki spryskiwacz. Był z różowego szkła i miał niewielką pompkę, z której wychodziła rurka prowadząca do jego wnętrza. Zwykła butelka na perfumy, kupiona prawdopodobnie w domu handlowym Epa. Teraz był w niej jednak bez wątpienia ocet.

– Dlaczego pryskasz się octem między nogami?

Poczułem, jak wzbiera we mnie złość, i zadrżał mi głos, bo nagle dotarło do mnie, co tu tak naprawdę się dzieje.

Kerstin zakręciła kran i zawinęła się w szlafrok. Wciąż nie patrząc na mnie, wydusiła:

– Chciałam się wymyć. Dziewczyny z fabryki mi to doradziły.

– Wymyć?

Zrobiłem krok do przodu i złapałem ją za ramię.

– Nie chcesz zajść w ciążę, tak? Próbowałaś zabić...

Kerstin wyrwała ramię i spojrzała na mnie rozgorączkowana.

– Nie chcę mieć dziecka. Nie teraz, kiedy wyjeżdżasz, nie rozumiesz tego? Nie wiemy przecież, co nas czeka ani kiedy wrócisz. Nic już nie wiadomo... Zaczekajmy z tym, dobrze?

Ostatnie słowa zabrzmiały bardziej błagalnie niż obcesowo, bo doskonale wiedziała, ile to dla mnie znaczy, jak ogromnie chciałbym już powiększyć rodzinę. Liczyłem na to, że uda nam się jeszcze przed moim wyjazdem. Potem kłóciliśmy się przez ponad godzinę. Nie wiem, dlaczego tak mocno mnie to zabolało, chyba poczułem się oszukany. Jakby swoim postępowaniem wyrzekała się nie tylko dziecka, ale również mnie.

Wracam myślami do tamtego zdarzenia, gdy pociąg telepie się dalej. Wspomnienie przeszkadza jak ostry kamyk w bucie i mam nadzieję, że na mojej twarzy nie widać bólu, jaki wciąż odczuwam, kiedy o tym myślę. Naturalnie pogodziliśmy się z Kerstin. Nasze pożegnanie kilka dni później było bardzo czułe.

– Pewnie twoja żona tęskni za tobą? – odzywa się Harald.

Wzdrygam się i podnoszę wzrok. Zamyśliłem się i prawie o nim zapomniałem.

– Tęskni, ale to przecież nie potrwa długo. Najwyżej cztery miesiące, a do tego czasu na pewno dostanę przepustkę.

Harald kiwa pospiesznie głową.

– No jasne. Myślisz, że dostaniesz? No wiesz, przepustkę.

– Dlaczego nie?

– Nie wiem, nie znam się na tym. To ty jesteś starszy i masz doświadczenie – schlebia mi.

Patrzy na mnie z taką nadzieją, że waham się, czy mu powiedzieć, że nie odbyłem nawet podstawowego szkolenia wojskowego. Mam za sobą jedynie kilkutygodniowe ćwiczenia w utworzonej na szybko jednostce wojskowej w północnej Skanii, gdy zeszłej jesieni zaczęła się mobilizacja. Mój rocznik został zwolniony z obowiązkowej służby wojskowej, gdy Szwecja się rozbrajała. Pułki i korpusy zostały rozwiązane, a jednostki wojskowe zlikwidowane, bo kraj musiał oszczędzać. Kilka lat temu mało kto przypuszczał, że wkrótce znów wybuchnie wojna.

– Ech, wiesz... Nie jestem pewien, czy mam aż takie doświadczenie – odpowiadam, udając skromność. – No ale to przecież oczywiste, że mamy prawo do ubiegania się o przepustkę. Na chrzest, ślub, pogrzeb... i tak dalej.

– Aha – odpowiada tylko Harald.

Przez dłuższą chwilę milczy, a ja nabieram przekonania, że nasza rozmowa dobiegła końca, więc gdy znów się do mnie odzywa, jestem zaskoczony.

– Ja nie mam żony. Ojciec zmarł kilka lat temu, mieszkam w Limhamn z matką i starszą siostrą, Gunillą. Ale studiuję w Lund.

Patrzę na jego zniszczony płaszcz i marne buty. Raczej nie wygląda na kogoś, kto studiuje na uniwersytecie. Pewnie dostał jakieś stypendium. Czuję ukłucie zazdrości, udaję więc brak zainteresowania. Nie mam zamiaru zapytać go, co studiuje, nie chcę dać temu chwalipięcie satysfakcji. Zresztą nie muszę nawet pytać. Harald z własnej woli opowiada, że studiuje historię i chciałby w przyszłości pracować naukowo.

Unoszę brew i przyglądam mu się z powątpiewaniem. Po chwili traci pewność siebie i zaczyna się jąkać.

– Cóż... To moje marzenie. Być może będę musiał jednak przerwać studia i znaleźć pracę, żeby utrzymać matkę i siostrę. Zobaczymy, jak to będzie – mamrocze.

Kiwam z przekonaniem głową.

– Niewykluczone, że nauczysz się więcej dzięki pracy niż studiom. Samotne przesiadywanie w bibliotece wśród zakurzonych książek jest moim zdaniem trochę nieżyciowe.

Przyznaję, zazdroszczę mu. Harald kiwa zamyślony głową, ale po chwili znów się uśmiecha.

– Pewnie masz rację... Tutaj też zdobędziemy życiowe doświadczenie, nie sądzisz? Choć mama trochę się o mnie martwi – dodaje.

Wzruszam ramionami. Życiowe doświadczenie, twierdzi Harald. To tylko pokazuje, jak bardzo jest niedoświadczony i dziecinny.

– To naturalne. Matki... – zawieszam głos i poprawiam plecak.

Moja matka zmarła, gdy miałem dwanaście lat, a ojciec niecały rok później. Nagle czuję, jak ogarnia mnie zmęczenie, chciałbym się położyć, ale w tak ciasnej przestrzeni jest to niemożliwe. Zsuwam się więc do pozycji półleżącej i okrywam płaszczem. Haraldowi mówię, że muszę się przespać. Chyba jest trochę zawiedziony, dlatego zamykam oczy, by pokazać, że mówię serio. Mam dosyć tej rozmowy, dosyć jego natarczywego spojrzenia i naiwności. Z daleka widać, że szuka pokrewnej duszy, silniejszego kolegi, który ochroni go przed ewentualnymi nieprzyjemnościami. Ale ja nie jestem tym, kogo szuka, i w żadnym wypadku nie zamierzam zostać niczyim aniołem stróżem.

Wzdycham i się odwracam. Chcę mieć spokój, żeby móc myśleć o Kerstin; wspominać nasze ostatnie wspólne godziny i wyraz jej twarzy, gdy się żegnaliśmy. Tak trudno uwierzyć, że jeszcze dziś rano jedliśmy razem śniadanie przy małym stoliku w kuchni.

W którymś momencie w nocy czas przestaje mieć znaczenie. Zniecierpliwienie i niepokój, jakie odczuwałem na początku podróży, zostają zastąpione przez coraz dłuższe chwile zobojętnienia i apatii. Czasem udaje mi się przysnąć, ale niewygodna pozycja, zimno, kołysanie i wstrząsy wagonu co chwilę mnie wybudzają. Większość mężczyzn kuca wzdłuż ścian wagonu, a ich głowy kiwają się z lewa na prawo w rytm stukotu wybijanego przez koła.

Gdy dochodzi do mnie pisk hamulców, przez kilka sekund nie wiem, gdzie jestem. Dokoła mnie budzą się pozostali. Ktoś krzyczy, że mamy wychodzić, i w następnej sekundzie drzwi otwierają się od zewnątrz. Wciąż jest noc, pociąg zatrzymał się na jakiejś większej stacji. Podnoszę się powoli, zesztywniały na całym ciele z bólu i zimna, i zsuwam się nieporadnie na peron. Harald idzie za mną i ciągnie mnie nerwowo za rękaw.

– Myślałem, że już nigdy się nie rozjaśni – mówi. – Dłonie skostniały mi z zimna. Ledwo zmrużyłem oczy.

– No to włóż rękawiczki – odpowiadam zdawkowo i w tej samej chwili widzę, że ma już na sobie parę porządnych rękawic.

O numer za dużych; pewnie należały do jego zmarłego ojca.

Niebo przypomina rozcieńczony atrament, rozświetlony jasną poświatą na horyzoncie. Panuje siarczysty mróz. Nieco dalej stoi kilka ochotniczek i nalewa zupę z wielkich parujących garów. Zapach zupy rozchodzi się w krystalicznym powietrzu.

– Grochówa – mruczy ktoś pogardliwie.

Liczyłem, że dostaniemy kawę i owsiankę, ale jestem tak głodny, że mógłbym ugotować i zjeść swoje własne buty, jak Charlie Chaplin w Gorączce złota.

Stoimy na peronie, trzymając w rękach menażki. Dowódcy stoją trochę bardziej z boku. Ponieważ nie mam doświadczenia w wojsku, nie jestem pewien ich stopni, ale podejrzewam, że jeden z nich, trzydziestoparoletni wąsaty mężczyzna o smutnym wyrazie twarzy, to chorąży. Niższy mężczyzna w okularach to pewnie porucznik. Rozmawiają ze sobą, palą papierosy i od czasu do czasu wodzą wzrokiem po peronie, przypatrując się nam, szeregowym. Mężczyzna w okularach przygląda się nam bacznie, a potem kręci głową, jakby uważał, że nie nadajemy się na żołnierzy. Domyślam się znaczenia tego gestu i czuję się dziwnie urażony, jakby dotyczył mnie osobiście.

Po posiłku zapalam papierosa i zaczynam przechadzać się po peronie, rozglądając się w poszukiwaniu grupy, do której mógłbym dołączyć. Zauważam barczystego mężczyznę o piwnych oczach, zajętego rozmową z wysokim i żylastym mężczyzną o rdzawych włosach i zaskakująco białych zębach. Pewnie można o nim powiedzieć, że jest przystojny; w każdym razie na pewno tak o sobie myśli. Ku mojemu zaskoczeniu dostrzegam, że stoi z nimi Harald.

Podchodzę do nich powoli, trzymając papierosa w kąciku ust. Pierwszy zauważa mnie Harald, witamy się. Przedstawia mężczyznę o piwnych oczach jako Johna Åkessona, a tego drugiego, z uśmiechem jak z reklamy stomatolu, jako Erika Månssona. Erik odsuwa się niechętnie, żeby wpuścić mnie do kręgu. Podajemy sobie ręce, częstuję ich papierosami.

– John wie, gdzie jesteśmy – oznajmia Harald.

– Naprawdę? – pytam zaciekawiony. – Rozmawiałeś z ochotniczkami?

– Nie, nie musiałem. Jestem niemal pewien, że to Örebro. Przesiadałem się tu kilka razy. Poznaję stację.

Örebro – nazwa niewiele mi mówi, ale i tak jestem pod wrażeniem, że John rozpoznaje to miejsce. Widać ma głowę na karku.

– A więc... już kiedyś tu byłeś?

John wydmuchuje chmurę dymu i zawiesza wzrok gdzieś na linii horyzontu.

– Tak mi się zdaje. Kilka lat temu służyłem na północy.

Harald i Erik patrzą na niego z podziwem i wiem, że myślą to samo co ja. Że warto zaprzyjaźnić się z Johnem.

– Ja byłem w Smalandii. Latem jest tam masa komarów, ale za to mnóstwo borówek i jagód – wtrąca pospiesznie Erik, zanim John zwraca się do mnie:

– A ty, Georg? Gdzie służyłeś?

Właśnie tego pytania się obawiałem, ale nie sądziłem, że będę musiał na nie odpowiadać już na samym początku znajomości. Z pogardliwą miną ciskam na ziemię niedopałek papierosa i patrzę, jak migocząc, niknie w ciemnościach.

– W sumie to nigdzie, choć bardzo tego chciałem. Właściwie to wina Pera Albina[1], w końcu to on odpowiada za rozbrojenie. Zostałem zwolniony ze służby. Razem oczywiście z całą masą innych rekrutów z mojego rocznika.

Erik unosi przekornie brew.

– No to miałeś pecha. Będziesz się musiał dużo nauczyć.

Harald patrzy na mnie zaskoczony, ale udaję, że tego nie widzę. Nie okłamałem go przecież, lecz nie powiedziałem całej prawdy. Zresztą to nie jego sprawa.

Stoimy w ciszy przez jakąś minutę. Harald spogląda przez ramię na dowódców.

– Mogliby nam powiedzieć, dokąd jedziemy, albo chociaż kiedy będziemy na miejscu! – mówi zdenerwowany.

Erik i John patrzą na siebie porozumiewawczo, a ja odsuwam się trochę od Haralda, żeby nie pomyśleli, że się z nim przyjaźnię. Głos Johna brzmi jednak dosyć miło, gdy odpowiada:

– Nie jestem pewien, czy nawet komendanci wiedzą, dokąd jedziemy. Dostają nowe rozkazy na bieżąco. Przygotuj się na długą podróż, a nie będziesz zawiedziony. – Następnie patrzy na mnie z wyrzutem. – Tak na marginesie: nie powinieneś krytykować Pera Albina. W Skanii jesteśmy z niego bardzo dumni. Zwłaszcza teraz, kiedy jest wojna, potrzebujemy w Sztokholmie kogoś, komu możemy zaufać.

– Oczywiście, naturalnie – odpowiadam, choć nie podoba mi się mój własny żarliwy ton.

Po chwili John oznajmia, że jest mu zimno, i wraca do wagonu. Gdy odchodzi, zostaję sam z Erikiem i Haraldem, którzy tylko mi się przyglądają. Pierwszy ze zdziwieniem, drugi wyzywająco. Bez Johna nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Po kilku minutach przepraszam i wlokę się z powrotem do wagonu bydlęcego.

Po trzech długich dniach i kolejnym postoju drzwi wagonu otwierają się po raz ostatni. Dojeżdżamy na miejsce. Bez zbędnych ceremonii rozkazuje się nam jak najszybciej opuścić pociąg. Lokomotywa i wagony są całkowicie pokryte śniegiem. Mróz panujący na zewnątrz nie przypomina niczego, czego do tej pory doświadczyłem, a obolałe ciało daje się we znaki od samego początku. Po pierwszym szoku pojawia się uporczywa myśl: muszę jak najszybciej gdzieś wejść. Muszę schronić się przed zimnem!

Zaspy śniegu piętrzą się po obu stronach niewielkiej stacji i choć nie ma jeszcze południa, jest ciemno jak w środku nocy. Ze szronem na brwiach i na brodach stajemy w szeregu na peronie. Potrzeba zaledwie minuty, by wydychane powietrze zamieniło się w bryłkę lodu pod moim nosem. Mróz unosi się znad ziemi i przenika podeszwy butów. Owijam się ciaśniej płaszczem i dyskretnie przestępuję z nogi na nogę.

Gdy chorąży – który najwyraźniej nazywa się Wahl – kończy rozmawiać z zawiadowcą stacji, odwraca się w stronę drugiego dowódcy, by w końcu nam oznajmić:

– Znajdujemy się w Morjärv, skąd udacie się do obozowych baraków niecałe osiem kilometrów stąd. Miejsce nazywa się Svartnäset. Nie dojeżdża tam pociąg, więc resztę drogi będzie trzeba pokonać pieszo.

W szeregu słychać pojedyncze protesty, ale już po chwili ruszamy ze stacji, kierując się na północ. Wraz z ostatnimi zabudowaniami kończy się również droga i wkrótce brniemy przez głęboki śnieg. Chorąży idzie na samym przedzie. Porucznik o nazwisku Chapman odjechał już wozem konnym, który czekał na niego na stacji.

Droga, którą mamy do pokonania, daje nam przedsmak tego, czego możemy spodziewać się po służbie na północy kraju. Najgorzej ubrani zaczynają szczękać zębami i zwalniać kroku już po pierwszym kilometrze. Mam porządne zimowe buty i wełniany płaszcz, więc jakoś wytrzymuję, mimo to marsz jest męczarnią, jakiej chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Po zaledwie kilku minutach tracę czucie w stopach, palcach, twarzy i końcówkach uszu. Po jakimś czasie ból przechodzi w niepokojące odrętwienie, jakby zdrętwiałe części ciała nie należały już do mnie.

Teren, który przemierzamy, jest płaski i brzydki. Z daleka widać lasy, ale prawie żadnych zabudowań. Czuję głęboki niepokój. Określenie „baraki obozowe” nie brzmi zbyt zachęcająco. Czy drewniane baraki naprawdę ochronią nas przed tym nieludzkim zimnem? Po skosie przede mną idzie John i przez chwilę zastanawiam się, czy go o to zapytać, ale boję się, że wyjdę na równie nieopierzonego jak Harald. John jako jeden z niewielu ma na sobie kożuch i wygląda jak olbrzymi wół z trudem, ale stanowczo przedzierający się przez śnieg. Sprawia wrażenie tak zdeterminowanego, że nie mam odwagi się do niego zbliżyć. No nic, trudno: niedługo sam się dowiem, co nas czeka.

Po godzinie docieramy wreszcie do obozu, choć w pierwszej chwili nikt nie bierze tego za obóz. Nawet Wahl wydaje się zaskoczony i zarządza chwilowy postój. W mglistym półmroku dnia dostrzegam tuzin namiotów w kolorze wojskowej zieleni. Trochę dalej, na granicy świerkowego lasu, stoją dwa baraki i kilka mniejszych budynków gospodarczych. Nigdzie nie widać żywej duszy. Wahl obraca się i przemawia do nas:

– Żołnierze, dotarliśmy na miejsce. Przed wami Svartnäset i to tutaj spędzicie najbliższe cztery miesiące. Udajcie się teraz do strażnika, aby się zarejestrować. Otrzymacie od niego ekwipunek.

Chwilę potem zsuwamy się po grząskim zboczu w kierunku obozu, nie zważając na śnieg, skoro cel mamy w zasięgu wzroku. Dochodzą mnie pojedyncze, pełne nadziei komentarze na temat ciepłych kożuchów i kolacji, a ja sam, podobnie jak inni, czuję ulgę, że nasza długa podróż się skończyła. Marzę już o tym, żeby odpocząć, zaspokoić głód i napisać do Kerstin. Gdy jednak dochodzę do podnóża wzniesienia, zatrzymuję się. Namioty? W śniegu?

Wahl prowadzi nas do najbliższego baraku i otwiera drzwi. Smukły mężczyzna ubrany w workowaty szary mundur wystawia głowę. Stopy ma owinięte jutowymi workami, ale z początku nikt z nas nie rozumie, co to oznacza. Ledwo wyczuwalna fala ciepła dociera do nas przez szparę w drzwiach. Przysuwamy się bliżej.

– Co jest? – warczy zirytowany, ale na widok dowódcy od razu zmienia ton. – Tak jest, panie chorąży! – melduje się, stając na baczność.

– Przyprowadziłem nowych rekrutów. Należy ich zarejestrować i wydać im ekwipunek.

Strażnik kiwa z przejęciem głową i zaciera chude dłonie, jakby je mył.

– Zarejestrować ich mogę, panie chorąży. Tylko jest pewien problem... – dodaje i zerka niepewnie na Wahla.

– Jaki problem?

– Chodzi o ekwipunek.

– Słucham?

– Cóż, no tak... nie ma ekwipunku. Nie dostaliśmy przydziału mundurów ani butów. To znaczy jeszcze nie dostaliśmy.

Mężczyzna milknie, zamiera, patrzy zaniepokojony na chorążego. Wahl mija strażnika i wchodzi do baraku, żeby na własne oczy przekonać się, czy ten mówi prawdę. Czekamy na zewnątrz w pełnej niedowierzania ciszy. Po jakiejś minucie chorąży wychodzi z naręczem szarych, trójskrzydłowych kapeluszy pamiętających poprzednią wojnę i rzuca je pod nogi wystraszonego strażnika.

– Chcę rozmawiać z waszym przełożonym – oświadcza.

Strażnik pokazuje na drugi barak, do którego Wahl udaje się natychmiast zdecydowanym krokiem. Stoję pośród głodnych, zmęczonych i mocno wyziębionych żołnierzy. Patrzymy z wyrzutem na strażnika, który od razu chowa się z powrotem do baraku. Gdy zamyka za sobą drzwi, wszyscy zaczynają mówić jednocześnie.

– Nie ma ekwipunku, chcą nas zabić czy co?

– Witamy w hotelu Kostnica!

Niektórzy zarzekają się, że urwą łeb strażnikowi; inni, że chcą natychmiast wracać do Malmö.

– Cisza!

Porucznik Chapman jest wściekły. Z całej tej złości i rozczarowania zupełnie o nim zapomnieliśmy. Toczy po nas ponurym spojrzeniem.

– Zostaliście wezwani tu ze Skanii, żeby bronić ojczyzny, ponieważ nie możemy ufać mieszkającym tu rusofilom. Waszym obowiązkiem jest dawać dobry przykład.

Patrzymy na siebie. Ciągle jeszcze mamy nadzieję, że to zwykłe nieporozumienie albo chociaż kiepski żart. John robi kilka kroków w kierunku porucznika i niezdarnie salutuje.

– Jesteśmy gotowi pełnić służbę. Ale w tym klimacie potrzebujemy kożuchów i zimowych butów – mówi, na co niektórzy ponuro przytakują.

Porucznik patrzy na niego z pogardą.

– Z tego, co widzę, macie już kożuch. Reszta musi zaczekać. Nie ekwipunek, lecz postawa czyni żołnierza!

W gwarze, który powstaje, nikt nie zauważa, że Wahl wrócił, w dodatku jeszcze bledszy niż wcześniej, o ile to w ogóle możliwe. Prosi nas o uwagę i powtarza to, co już wiemy: w obozie brakuje ekwipunku. Nie ma odpowiedniej liczby mundurów, obuwia, broni ani kożuchów dla nas i dla młodzieży już w nim stacjonującej.

– Niestety jest to skutek problemów organizacyjnych i braku funduszy. Powołano tysiące żołnierzy, nie zapewniając im... – Kręci głową, ale mówi dalej: – Teraz musimy przygotować się do nocy. W magazynie czekają na was namioty. Po pięciu w każdym namiocie. Radzę, żebyście rozłożyli na ziemi gałęzie jodeł, zanim się położycie. Na każdy namiot przypada jeden piec. Nie pozwólcie ogniowi zgasnąć. Musi się palić przez całą noc, inaczej zamarzniecie na śmierć. Musicie pilnować go na zmianę.

Zmęczeni, zmarznięci i przerażeni wypełniamy rozkazy – czy mamy jakiś wybór? Gdy Chapman dzieli nas na grupy, staram się trzymać blisko Johna, który stoi nieco z boku i rozmawia ściszonym głosem z Erikiem. Na szczęście trafiam do ich namiotu, podobnie Harald, który dalej chodzi za mną jak cień. Piątym rekrutem, który zostaje przydzielony do naszego namiotu, okazuje się Axel, mój dawny kolega z Mellersta Förstadsskolan, który wita się oschle i mierzy mnie lodowatym spojrzeniem, dając mi tym samym do zrozumienia, co o mnie myśli.

Znikamy w ciemnościach lasu wyposażeni w siekiery i wracamy z naręczami kłujących gałęzi jodeł, które rozkładamy na ziemi w przydzielonym nam namiocie. Po chwili John i Erik uruchamiają piec i rozniecają ogień. Dym znika w rurze, która wystaje przez dach. Siadamy wokół pieca. Ogień rozgrzewa nam twarze, ale plecy wciąż mamy zimne jak lód. Erik i John sprawiają wrażenie przygnębionych, a Harald siedzi cicho z szeroko otwartymi oczami, szczękając zębami. Mam nadzieję, że nie wyglądam jak on.

– Gdzie my trafiliśmy, do jasnej cholery – mówi Erik i kręci głową, wyciągając ręce do ognia.

Przygnębieni i pełni złych przeczuć nawet nie zabieramy się do rozpakowywania plecaków. Gdy jednak robi nam się trochę cieplej, głód znów przypomina o sobie. Od wielu godzin nie dostaliśmy nic do jedzenia. Najwyraźniej ominął nas obiad w obozie, a po kuchni polowej nie ma nawet śladu. Głodni żołnierze – niektórych pamiętam jeszcze z pociągu – krążą z nadzieją wokół dwóch zamkniętych na głucho drewnianych baraków. John mówi, że pewnie będziemy musieli zaczekać do kolacji i, jak się okazuje, ma rację.

Tymczasem zbieramy się na apel. Pierwszy raz widzimy pozostałych rekrutów przebywających w obozie i szybko rachując, oceniam, że jest nas około stu dwudziestu. Porucznik Chapman ma w ręku latarenkę, którą wymachuje tam i z powrotem, kiedy nas mija. Światło odbija się w jego okularach i dlatego nie wiadomo, na co patrzy. Czasem poprawia komuś czapkę, komuś innemu kołnierzyk, rozkazuje stać prosto, by nie wyglądać jak worek z sianem, lub ogolić się i wypastować buty przed kolejnym apelem.

Przerażony, że zwróci mi uwagę, prostuję się, aż trzeszczą kręgi, i próbuję powstrzymać drżenie. Gdy karze jednego z żołnierzy serią pompek za jakąś błahostkę, zaczynam rozumieć, jak ważne jest, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnie jego uwagi. Gdy ukarany, czerwony na twarzy od wysiłku, wykonuje rozkaz – dwa razy po dwanaście pompek – staram się udawać, że na niego nie patrzę.

W tym samym czasie Chapman wyznacza strażników do pełnienia nocnej warty i z ulgą stwierdzam, że ani ja, ani nikt z mojego namiotu nie zostaje wybrany. Strażnicy pełnią wartę przez dwie godziny na zmianę i Chapman wybiera czterech żołnierzy. Mają się dzielić zadaniem i mauzerem z bagnetem na lufie, którym mają bronić obozu na wypadek ataku.

Po dziesięciu minutach stania na baczność tracę czucie w swoich ledwo rozgrzanych palcach rąk i nóg, a dokoła mnie rozlega się cichy, ale wyraźny dźwięk dzwoniących o siebie zębów. Na szczęście porucznik nie poświęca nam, nowo przybyłym, zbyt wielu minut, oznajmia jedynie, że czekają nas dni wypełnione ciężkimi ćwiczeniami i marszami, żeby możliwie jak najszybciej uzupełnić ewentualne braki w naszym przeszkoleniu wojskowym.

W obozie jest tylko czterech dowódców: on, chorąży Wahl, kapral o nazwisku Brandt i najwyższy stopniem dowódca o nazwisku Cedrenius, który jest kapitanem. Obecnie w Szwecji brakuje wyszkolonych dowódców, jak wyjaśnił Chapman. Już jutro wyjdziemy na pierwszy marsz poza obóz.

– Im szybciej poznacie klimat i teren, tym lepiej. Inaczej na niewiele się zdacie, gdy zaatakują nas Rosjanie.

– Gdy zaatakują nas Rosjanie! Widzieliście broń? Chryste. Była przestarzała już za czasów młodości mojego ojca. Ciekaw jestem, ile sztuk jest w obozie? Kto każe czterem strażnikom dzielić się jednym karabinem...! – narzeka John, gdy już dostajemy pozwolenie, żeby wrócić do obozu.

Axel siedzi w kącie z fajką, którą teraz wyjmuje z ust:

– To tylko dowodzi, że Per Albin jest kłamcą. Nasza gotowość bojowa nie jest wystarczająca. Jest beznadziejna.

John otwiera usta, żeby zaprotestować, ale po chwili znów je zamyka. Axel ma rację, trudno się z nim nie zgodzić.

– Choć oczywiście nie można wykluczyć, że nawet Per Albin o tym nie wie – dodaje po chwili. – Być może jego doradcy wmawiają mu, co chcą. Ten cały Archibald Douglas[2] to niezłe bydlę.

– Kto to jest Archibald Douglas? – pyta Harald, który najwyraźniej nie ma nic przeciwko okazywaniu swojej bezbrzeżnej ignorancji.

Axel marszczy nos.

– Faszysta.

– Generał dywizji – poprawia go John. – To on dowodzi oddziałami na północy Norrland.

– I faszysta! – nie odpuszcza Axel. – Zależy mu wyłącznie na tym, żeby Niemcy wygrały wojnę.

John kręci przecząco głową.

– To są spekulacje. Nawet Archibald Douglas nie może wyczarować kożuchów i butów z niczego.

– Owszem, może – upiera się Axel.

John patrzy na niego z ukosa, a ja wstydzę się za mojego dawnego kolegę ze szkoły. Nie mam zamiaru nikomu mówić, że się znamy.

– Rząd nie spodziewał się, że będzie wojna. Nie spodziewał się, że Rosjanie wejdą do Finlandii ani że Szwecja będzie tak szybko potrzebować tylu żołnierzy. Potrzeba chwili, żeby to wszystko zorganizować – mówię uspokajająco.

– Nie spodziewał się...? Od kilku lat z Niemiec słychać szczęk broni. Zdążyli już zagarnąć Polskę i Czechosłowację! – wybucha Axel.

Erik uśmiecha się do mnie z wyższością, spuszczam wzrok.

– Mimo wszystko – Georg, tak masz na imię, prawda? – ma rację. To wszystko kwestia organizacji. Trzeba przerzucić zaopatrzenie tam, gdzie znajdują się rekruci – mówi John.

Kiwam głową, zadowolony, że John się ze mną zgadza, choć najwyraźniej ledwo zapamiętał moje imię.

– I oczywiście nie ma znaczenia, że na skutek problemów organizacyjnych stracimy jutro podczas marszu palce u rąk i nóg – ripostuje Axel i wkłada z powrotem fajkę do ust.

O piątej po południu przed kuchnią polową, obsługiwaną przez strażnika i jakiegoś innego mężczyznę, prawdopodobnie kucharza, ustawia się kolejka. Zauważam, że większość mężczyzn stojących w kolejce owinęła stopy jutowymi workami. Mają na sobie kilka warstw ubrań i twarze owinięte szalikami, tak że widać tylko oczy. Nieliczni mają kożuchy, większość tylko zwykłe wełniane płaszcze. Dwie latarenki ze świecami wiszące po obu stronach kuchni polowej rozświetlają pobliski śnieg, przez co ciemność poza kręgami światła wydaje się jeszcze gęstsza. Stojący przed nami mężczyzna kaszle, jakby chciał wypluć sobie płuca.

– Zapalenie płuc – stwierdza John.

Chory obraca się i wbija w nas wzrok błyszczącymi od gorączki oczami. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie na mnie kasłać.

– Lub jeszcze gorzej – mruczy Erik.

Nikomu z nas nowo przybyłych nie została jeszcze przydzielona menażka i wygląda na to, że mają je tylko niektórzy spośród stojących przed nami żołnierzy. Strażnik obozowy nakłada jedzenie na talerze z wymuszoną wesołością, która nie przystaje do wyglądu tych, których karmi. Po długim oczekiwaniu przychodzi wreszcie nasza kolej. Podchodzimy i wtedy również dostajemy talerz kapuśniaku, dwie kromki chleba i kubek gorącej czekolady. Patrzymy z niedowierzaniem na przydzielone nam niewielkie porcje. John pokazuje na swój talerz.

– To wszystko? – pyta zaskoczony.

Strażnik unosi w górę chochlę niczym broń i przedrzeźnia skański akcent Johna:

– To wszystko? To wszystko? Tak, to wszystko, przesuwaj się, nie tylko ty chcesz coś zjeść.

John stoi przez chwilę nieruchomo i w końcu otępiały odsuwa się na bok.

Idziemy za nim do niewielkiego ogniska, które rozpalili jacyś żołnierze, gdy my czekaliśmy w kolejce. Zupa zamarza już w menażkach, więc zjadamy ją najszybciej, jak możemy.

– Spuszczę manto temu strażnikowi, choćby to miało być ostatnie, co zrobię – zarzeka się John.

Namiot jest wciąż potwornie wyziębiony, choć piec grzeje już od kilku godzin, zresztą dopiero minęła szósta, za wcześnie, żeby się kłaść. Nie rozmawiamy więcej o naszej sytuacji, jakbyśmy w milczeniu zawarli porozumienie; poza tym jesteśmy zbyt przygnębieni. Po chwili Axel i Erik układają się na gałęziach i zaczynają partyjkę makao. Harald czyta książkę, widzę, że czytając, porusza ustami zupełnie jak dziecko. Trudno uwierzyć, że jest studentem. John siedzi przy piecu i próbuje zwiększyć ogień, manewrując uchylnikiem i przeklinając pod nosem.

Kładę sobie plecak jako podkładkę i zabieram się do pisania mojego pierwszego listu do Kerstin. Nie ma mnie od trzech, czterech dni, pewnie się już o mnie martwi. Jednak po pierwszych słowach – „Droga Kerstin!” – pióro na dłuższą chwilę zawisa nad kartką, a ja zastanawiam się, o czym tak naprawdę powinienem jej napisać. Nie chcę przecież niepotrzebnie jej niepokoić. Zresztą istnieje ryzyko, że w list zaingeruje cenzura, jeśli będę zanadto narzekać. Wreszcie decyduję się na stonowaną, zdawkową relację.

Droga Kerstin!

Potrzebowaliśmy prawie trzech dni, żeby dotrzeć do naszego garnizonu. Przez całą drogę jechaliśmy pociągiem, było dosyć zimno, ale rozgrzała nas grochówka. Chłopaki, z którymi tu przyjechałem, wydają się sympatyczne. Jeden z nich był już kiedyś w Norrbotten i dzieli się z nami dobrymi radami. Trafiłem do namiotu z Axelem Böcklinem, moim dawnym kolegą ze szkoły. Pamiętasz go?

Zabawne, że zostaliśmy powołani jednocześnie i do tego skierowani w to samo miejsce! Mamy tu mnóstwo śniegu, jak to dobrze, że jestem mistrzem w jego odgarnianiu. Prześlę Ci adres naszej poczty polowej, gdy tylko go dostanę, żebyś mogła do mnie pisać. Czy mogłabyś również wysłać mi kilka dodatkowych grubych swetrów, kalesonów i innych ciepłych ubrań? Przydadzą się!

Na chwilę przerywam, nie wiedząc, co powinienem napisać dalej. Na myśl o siedzącej samej w mieszkaniu w Malmö Kerstin pęka mi serce. Wiem, że niemal każde słowo w liście trąci fałszem; nie wyraża tego, co tak naprawdę czuję. Z coraz bardziej ściśniętym sercem piszę dalej:

Tęsknię za Tobą. Napisz, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Niedługo zapewne przeprowadzisz się do matki. Bądź dobrej myśli, Kerstin, to nie będzie trwać wiecznie. Spróbuję dostać przepustkę do domu najszybciej, jak to możliwe, może już w przyszłym miesiącu.

W ostatnie słowa nawet sam nie wierzę. Muszę jednak, podobnie jak Kerstin, być dobrej myśli. Ukrywając prawdę, chronię nie tylko ją, ale również samego siebie. Nie wiem jeszcze, jakie trudności czekają nas tutaj w Norrland, ale chyba wszyscy rozumiemy, że mamy przed sobą ciężki czas, choć wciąż próbujemy zachować pozory i nie dać po sobie poznać, jak bardzo się boimy.

Być może celowo unikam prawdy, choć nie zdaję sobie jeszcze sprawy z przyczyn. Możliwe, że kieruje mną czysty instynkt. Przeczucie, że pewnego dnia będę chciał schronić się w tej niewiedzy, żeby nie musieć pamiętać.

2

Budzi mnie czyjś krzyk na zewnątrz. W ciemnościach nie sposób stwierdzić, czy jeszcze jest noc, czy już świta. Zaspany i oszołomiony, wiem tylko jedno: jeszcze nigdy w życiu tak nie zmarzłem. Krzyk się nasila, teraz również pozostali w namiocie zaczynają się wiercić. Harald jęczy niezadowolony i próbuje naciągnąć koc na głowę, ale John staje szybko na nogi.

– Apel. Pospieszcie się.

– Jak taki komar jak Chapman potrafi się tak wydzierać – stęka Erik, ale podnosi się i wybiega za Johnem z namiotu.

Axel przeklina i wytacza się za nimi. Żaden z nas nie przebrał się przed pójściem spać. Harald nie wygląda, jakby miał zamiar się podnieść, więc szturcham go lekko nogą.

– Ruszaj się, do diabła. Nie chcę mieć przez ciebie kłopotów u Chapmana.

Na zewnątrz ciemność jest gęsta jak nigdy, ze szpar w namiotach sączy się łagodna, czerwonożółta poświata. Chapman chodzi tam i z powrotem, kołysząc swoją latarenką i wrzeszczy na tych, którzy nie zdążyli jeszcze wyjść z namiotów. Zerkam na zegarek. Jest szósta rano. Mróz pali w twarz jak ogień, wpełza pod ubrania i ścina krew w żyłach. Podobnie jak poprzedniego wieczoru Chapman każe nam stać prosto, poprawić mundur, zachowywać się, jak przystało na żołnierzy.

– Nędza! – krzyczy na widok Haralda, który wciąż się jeszcze nie obudził i przypomina bardziej worek ziemniaków.

Gdy inspekcja dobiega końca, Chapman przekazuje nam ostatnie doniesienia z Finlandii i przypomina, że Armia Czerwona ma trzy razy więcej żołnierzy, trzydzieści razy więcej samolotów i sto razy więcej czołgów niż Finowie.

– Dlatego właśnie przyjechaliście tu ze Skanii – mówi i świdruje nas wzrokiem. – Zostaliście sprowadzeni do najzimniejszej części naszego kraju, ponieważ niestety nie możemy mieć zaufania do tutejszej ludności.

Chapman odwraca wzrok i spogląda na grupę mężczyzn stojących nieco dalej w szeregu, prawdopodobnie Norrlandczyków. Odpowiadają mu pustymi spojrzeniami.

– Zwolennicy ideologii komunistycznej stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju – mówi, unosząc palec wskazujący.

– Armia wiele od was oczekuje, przede wszystkim miłości do ojczyzny i lojalności. Komuniści, rusofile, związkowcy i poplecznicy Anglii nie mają tu czego szukać.

Po chwili Chapman kończy swoją krótką przemowę. Ciągniemy z powrotem do namiotu. Groźby porucznika wydają nam się absurdalne i niepotrzebne. Przecież jesteśmy zwykłymi obywatelami. Raczej trudno uwierzyć, żeby wśród nas byli jacyś agitatorzy albo zdrajcy. Mimo to Axel z typową dla siebie wyniosłością mówi:

– Politycy nie ufają nikomu, kto mieszka na północ od Skellefteälven. Wydaje im się, że Norrlandczycy ugoszczą Rosjan stekiem z renifera i malinowym parfait, gdy ci tylko przekroczą granicę. To dlatego nas tutaj ściągnęli. Nie wiedzieliście?

Po śniadaniu kapral Brandt rozkazuje nam ustawić się do naszego pierwszego marszu. Jest przedpołudnie, ale nie przypomina to nawet bladego świtu. Brandt, którego jasne włosy i twarz czynią z wyglądu zupełnie pospolitym, ryczy i grzmi, jakby był co najmniej generałem.

– Prawdziwy mały dyktator – szepcze ktoś za mną, a ja chichoczę pomimo zimna.

Temperatura sięga minus trzydziestu stopni. Maszerujemy przez teren pokryty śniegiem i lodem; krajobraz bez oznak życia. Od samego początku ból w stopach jest nie do wytrzymania i choć wciąż znajduję się w ruchu, trzęsę się od palców u stóp aż do czubka głowy. Moja zdolność orientacji w terenie, przydatna w oswojonej przestrzeni miasta, zawodzi mnie zupełnie w tym jednolicie białym krajobrazie. Mężczyźni wokół mnie wloką się w ciszy. Słychać tylko szczęk broni i dyszenie tych, którzy już teraz zaczynają mieć dosyć.

Gdzieniegdzie podążamy wydeptaną ścieżką, tam idzie się łatwiej, jednak czasem teren faluje, a my musimy brnąć przez głęboki śnieg wypełniający zagłębienia w ziemi. Kilka razy przekraczamy zamarznięte zbiorniki wodne.

Po godzinie nie mogę poruszyć ani jednym mięśniem twarzy, ale domyślam się, że wyglądam jak inni: z oszronionymi brwiami, zesztywniałymi białymi policzkami i soplami pod nosem. Nogi poruszają się tylko ze strachu przed tym, żeby nie zostać z tyłu, nie zostać porzuconym na odludziu.

Po dwóch godzinach dostajemy dziesięć minut przerwy. Zatrzymuję się w miejscu i zdejmuję broń. Luksusem jest już sama możliwość zatrzymania się na chwilę. Zostawiam ekwipunek i idę za pozostałymi, którzy kierują się w stronę lasu, żeby się odlać. W drodze powrotnej napotykam Johna, który kiwa do mnie głową. Znad szalika widać tylko jego oczy. Jest stanowczo za zimno na rozmowę.

Posilamy się prowiantem i wkrótce ruszamy dalej. Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy; dawno już straciłem poczucie czasu i miejsca. Stopy bolą mnie tak bardzo, że jęczę, idąc. Nie mogę na to nic zaradzić, zresztą nie tylko ja cierpię. Wokół mnie pojękują żołnierze, którzy nie mają na sobie kożuchów ani ciepłych butów. Łzy nie płyną jedynie dlatego, że ścina je mróz.

Niebo powoli ciemnieje. Po półgodzinie zaczyna padać śnieg. Niewielkie, kapryśne płatki robią się coraz większe i kosmate, a po kwadransie śnieżyca całkowicie zasłania pole widzenia. Karabin obija mi się o plecy i chwilami wydaje mi się, jakby był zrobiony z ołowiu. Trzęsie się całe moje ciało, najbardziej nogi. Gdziekolwiek Brandt nas prowadzi, mam nadzieję, że niedługo będziemy na miejscu. W myślach powtarzam słowa modlitwy i wyobrażam sobie ciepły piec w naszym namiocie. Brandt prowadzi nas jednak wciąż dalej i dalej, jakby nawet nie dostrzegał śniegu.

– Ruszajcie się, lenie śmierdzące! Przestańcie udawać. Szybciej!

Pomimo przekleństw Brandta pochód sunie coraz wolniej przez śnieżnobiały krajobraz. Jakiś żołnierz przewraca się i upada w śnieg. Idący za nim prawie się o niego potykają, ale przechodzą nad nim i idą dalej. Po kilku sekundach wahania robię to samo. Jeśli się zatrzymam, przymarznę do ziemi – myślę. Jeśli się zatrzymam, umrę. Z tyłu dobiega mnie okrzyk kogoś, kto się zatrzymał, żeby pomóc leżącemu koledze, i teraz woła na pomoc pozostałych.

Chowam twarz pod szalikiem i idę dalej – nie tylko ja udaję, że nie słyszę. Sypiący z nieba śnieg przypomina mur z białych płatków, które padają tak gęsto, że nie widać między nimi przerw. Nagle przechodzi mi przez myśl, że może zabłądziliśmy i że jesteśmy już skazani na śmierć. Na tym odludziu nie ma znikąd pomocy, nie ma się gdzie schronić. Brandt dopiero niedawno został mianowany kapralem i nie jest stąd. Czy w ogóle zna ten teren?

Ktoś mija mnie w biegu, jakiś mężczyzna, którego nie znam z imienia, ale który, jak słyszę, jest z Norrland.

– Kapralu! Żołnierz leży na ziemi! Musimy wracać do obozu.

Brandt idzie dalej, ale żołnierz dogania go i zatrzymuje siłą. Docierają do mnie pojedyncze słowa z ich rozmowy, ale widzę, że Brandt kręci głową i pokazuje palcem przed siebie, a żołnierz w przeciwnym kierunku. Zatrzymujemy się w oczekiwaniu na dalsze rozkazy, podczas gdy wymiana zdań między Brandtem a Norrlandczykiem trwa. Śnieg klei się do ubrań, oblepia nas od głowy po czubki butów. Spada na rzęsy i ciągnie je w dół.

– Idziemy tam, to rozkaz! – krzyczy Brandt.

– Idziemy złą drogą. Jeśli kapral będzie nas tak dalej prowadzić, zamarzniemy na śmierć. Obóz jest w tamtym kierunku.

– Wiem! – krzyczy Brandt. – Ale marsz się jeszcze nie skończył!

Norrlandczyk mówi:

– Na ziemi leży człowiek. Nie mamy siły go nieść. Zamierza go tutaj kapral zostawić?

Brandt wydaje się rozgniewany. Przeklina. Po chwili rozlega się zirytowany głos Chapmana. Ponieważ znajduje się na samym końcu szeregu razem z maruderami, nie wie jeszcze, dlaczego wszyscy nagle się zatrzymali.

– Co się dzieje, kapralu?

Słyszę, jak Norrlandczyk mówi, że musimy zawrócić, ale jedyne, o czym w tej chwili mogę myśleć, to jak straszliwie jestem zmęczony. Mam ochotę się położyć. Chapman brnie przez śnieg, mija mnie i dołącza do Brandta i Norrlandczyka. Omawiają razem sytuację. Nie słyszę, co mówią, ale kilka minut później Chapman wraca w pośpiechu. Ma ponury wyraz twarzy. Na jego rozkaz kilku ludzi podnosi żołnierza z ziemi. Maszerujemy dalej.

Kolejne godziny gubią się w obłoku płatków śniegu i znużenia. Następny żołnierz przewraca się i upada w śnieg, ale nie zatrzymuję się, żeby sprawdzić, co mu się stało. Wiem, że muszę iść dalej, choć każdy nerw i mięsień stawia opór. Z daleka docierają do mnie niewyraźne dźwięki świadczące o zmęczeniu i udręce, ale nie wiem, czy pochodzą ode mnie, czy od kogoś innego.

Potem ktoś na przedzie krzyczy, że jesteśmy na miejscu. Podnoszę głowę i widzę z daleka obóz: niewyraźne kontury namiotów, nieco dalej dwa baraki, stajnia i rząd latryn na wzniesieniu. Tracę oddech. Moje rozedrgane nogi odmawiają posłuszeństwa i sekundę później osuwam się na ziemię. Idący za mną odskakują w bok i maszerują dalej. Jestem jak skała pośrodku rwącego strumienia, dokoła siebie widzę tylko nogi w ciężkich butach. Nie mam siły zrobić ani jednego kroku więcej.

Może minutę później czyjeś silne dłonie ciągną mnie od tyłu w górę. Odwracam się, spodziewając, że zobaczę Johna albo Erika, ale zamiast tego widzę pociągłą twarz Axela. Niesie mnie, a właściwie ciągnie do obozu. W naszym piecu wciąż pali się ogień. Na widok rozświetlonego od środka namiotu w mojej piersi rozkwita radość i ulga, jak kwiat.

Dziesięć minut później siedzimy już w namiocie i oglądamy stopy, ręce i twarze, szukając odmrożeń. Harald skomli, ale nikt nie zwraca na niego uwagi. Erik rozciera sobie stopy, Axel, pomrukując i przeklinając, wyciąga napuchłe dłonie do pieca. Sam drżę tak gwałtownie, jakbym miał dreszcze. Gdy temperatura ciała wzrasta, przemarznięte kończyny zaczynają nabrzmiewać i boleć. Ból jest nie do opisania i muszę się opanowywać, żeby nie skomlić jak Harald.

Ledwo zdążyliśmy odtajać, ciszę przeszywa rozdzierający krzyk. John rozchyla wejście do namiotu, wyglądamy na zewnątrz. W szarym świetle dnia widzimy, że drzwi do baraku dowódcy stoją otwarte. Na ziemi siedzi jeden z żołnierzy, którzy stracili przytomność podczas marszu, i siłuje się z drugim, trzymającym go od tyłu za ramiona, podczas gdy trzeci – Brandt – naciera jego obnażone nogi śniegiem.

– Co oni, kurwa, robią? – pyta John.

Zakłada kożuch i buty i wychodzi, a ja, niewiele się zastanawiając, wybiegam za nim. Przed barakiem zebrała się grupka milczących gapiów. John przeciska się między nimi i dopada do krzyczącego mężczyzny.

– Co wy robicie? – słyszę, jak pyta.

Żołnierz, który trzyma mężczyznę, podnosi wzrok i uśmiecha się szyderczo.

– Pomagamy mu, chyba widzisz. Odmroził sobie stopy. Musimy je rozgrzać.

Brandt bierze kolejną garść śniegu, a mężczyzna na ziemi wyje wniebogłosy. John robi krok w ich stronę i chwyta za ramię kaprala.

– Kto wydał wam rozkaz?

Brandt wyrywa się rozwścieczony. Mężczyzna na ziemi jęczy, przewraca się na bok i przyciąga nogi do brzucha. Stopy ma niebieskofioletowe, opuchnięte i poranione.

John patrzy na mężczyzn stojących wokół nich w milczącym półkolu.

– A wy co, języka w gębie nie macie? Nacieranie przemarzniętego ciała śniegiem to najgorsze, co można zrobić.

Za jego plecami dostrzegam nagle zarys czyjejś postaci stojącej w drzwiach. Chcę krzyknąć, żeby go ostrzec, ale ledwo otwieram usta, dowódca stoi już na progu. To kapitan Cedrenius, o którym do tej pory tylko słyszeliśmy. Jest szczupły i odrobinę niższy od mężczyzny średniego wzrostu. Skórę ma pożółkłą, oczy pociemniałe. Bije od niego autorytet, choć nie wymówił jeszcze nawet jednego słowa.

John prostuje się i z konsternacją salutuje, ale Cedrenius udaje, że go nie widzi. Zamiast tego pokazuje od niechcenia na leżącego na ziemi mężczyznę czubkiem swojego buta z cholewami, na co ten truchleje i kuli się jeszcze bardziej.

– Na mój rozkaz, żołnierzu... Jak się nazywacie?

John się prostuje.

– Kapitanie! Åkesson. Szeregowy Åkesson.

– Podejdź tu, szeregowy Åkesson – mówi Cedrenius.

John staje przed nim na baczność. Jest o głowę wyższy od oficera.

– Szeregowy Åkesson. Ponieważ służycie w wojsku od niedawna, tym razem jestem skłonny wybaczyć wam waszą niesubordynację.

– Nie wiedziałem, że to rozkaz kapitana – protestuje John, ale milknie, gdy Cedrenius marszczy czoło.

– Spędzicie noc w Klatce. Będziecie mieć czas, żeby zastanowić się nad hierarchią w Svartnäset. Następnym razem wykonujcie rozkazy!

John patrzy bardziej z niedowierzaniem niż ze złością na Cedreniusa i pokazuje na żołnierza leżącego na ziemi.

– Nie można nacierać odmrożeń śniegiem, to tylko pogarsza sprawę. Teraz prawdopodobnie straci obie stopy.

Mężczyzna na ziemi wzdryga się i znów zaczyna kwilić.

– Cisza! – krzyczy do niego Cedrenius i tym razem znajduje posłuch.

Mężczyzna milknie i leży znów bez życia w śniegu, wyciągając swoje poranione nogi. Cedrenius mierzy wzrokiem Johna.

– Najwyraźniej jesteście równie głupi, jak wyrośnięci, ale czego innego można się spodziewać po Skanijczyku. Tutaj to ja decyduję, nie wy, i jeśli ja wydaję rozkaz, to należy go wykonać, nie krytykować!

John patrzy na niego oniemiały. Kapitan daje głową znak Brandtowi, który wciąż klęczy na ziemi z rękami pełnymi śniegu.

– Kapralu, zaprowadź szeregowego Åkessona do aresztu. I nie zawracaj mu głowy obiadem ani kolacją, ma o czym myśleć.

Zaskoczony John nie próbuje nawet protestować, gdy Brandt bierze go pod ramię i ciagnie za sobą. W połowie wzniesienia obraca się i patrzy na mnie, odpowiadam mu bezradnym spojrzeniem. Pozostali gapie zdążyli się już bezgłośnie ulotnić.

Zostałem sam z kapitanem Cedreniusem, który zdaje się dopiero teraz mnie zauważył. Robi mi się niedobrze i już żałuję, że nie zostałem w namiocie razem z innymi.

– Przyjaźnicie się z szeregowym Åkessonem? – pyta Cedrenius.

Staję na baczność i przełykam z trudem ślinę.

– Tak, kapitanie – odpowiadam niepewnym głosem.

– Jak się nazywacie?

Język zesztywniał i zasechł mi w ustach. Nie chcę powiedzieć, jak się nazywam, nie chcę, żeby wiedział, kim jestem.

– Georg Lindkvist, kapitanie.

– Szeregowy Lindkvist, chcecie towarzyszyć waszemu przyjacielowi w areszcie?

– Nie, kapitanie.

– W takim razie zabierajcie się stąd natychmiast. Nie zapomnijcie o tym, co tu widzieliście. I opowiedzcie waszym kolegom.

Prostuję się, aż trzeszczy mi w plecach.

– Tak jest, kapitanie.

Gdy odrywa ode mnie wzrok, czuję, że wraca mi oddech. Obracam się i idę w stronę namiotu, ze wszystkich sił starając się nie biec. Z tyłu dobiega mnie głos Cedreniusa, który wydaje komuś rozkaz.

– Wy tam – nacierajcie dalej tej sierocie stopy śniegiem. Nie ma nic lepszego na odmrożenia.

Klatka to drewniana wiata z ławką i drzwiami zamykanymi na wielką kłódkę. Stoi w połowie odległości od ściany lasu. Gdy strażnik obozowy wypuszcza Johna następnego dnia rano, ten jest tak zziębnięty, że nie może się poruszać, a ja, Erik i Axel zostajemy wezwani, żeby przenieść go z powrotem do namiotu. Kładziemy go w pobliżu pieca, okrywamy wszystkimi kocami, jakie mamy w namiocie, i na zmianę masujemy mu nogi i ramiona. Harald wykazuje się przedsiębiorczością i przynosi kubek czekolady od strażnika, który za tę usługę zainkasował pięćdziesiąt öre.

John dochodzi do siebie zaskakująco szybko, chociaż psychicznie wydaje się zgaszony, jakby ktoś nagle ściszył radio. Jeszcze długo potem nie chce rozmawiać o tym, co się stało, mówi tylko, że było „cholernie zimno”, ponieważ piec zagasł w środku nocy i choć próbował, nie udało mu się z powrotem rozpalić ognia. Krzyczał, ale nikt go nie słyszał. Podczas najciemniejszych, najdłuższych godzin nocy utrzymywał się przy życiu, biegając w miejscu, wymachując ramionami i skacząc z ławki na ziemię i z powrotem w górę.

Jeżeli celem nałożenia kary było wzbudzenie posłuchu – lub raczej strachu – Cedreniusowi się udało. Nikt z nas nie chce trafić do Klatki. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin w obozie nauczyliśmy się ważnej rzeczy: że niebezpiecznie jest ściągać na siebie uwagę. A szczególnie niebezpiecznie jest zostać uznanym za podżegacza.

3

Kolejne tygodnie mijają bez większych utrapień, nie licząc odmrożeń i odcisków. Powoli przyzwyczajamy się do obozowej rutyny. Dzień zaczyna się od apelu, po którym przychodzi kolej na śniadanie złożone z owsianki i twardego chleba. Jakąś godzinę później wyruszamy na marsz, którego długość zależy od tego, kto go prowadzi. Cedreniusa widzimy tylko z daleka, ale zauważamy, że porucznik Chapman często spędza wieczory w towarzystwie kapitana. Z kolei Wahl trzyma się głównie magazynu, gdzie mieszka razem ze strażnikiem obozowym. Kapral Brandt nie jest jeszcze na tyle wysoki rangą, by spać pod stałym dachem. Dzieli namiot z czterema żołnierzami należącymi do nielicznej grupy otwarcie popierającej Niemcy.

Popołudnia spędzamy na różnego rodzaju ćwiczeniach uzupełniających. Montujemy na szybko dwie armaty, które przywieziono do obozu; uczymy się posługiwać materiałami wybuchowymi i w ramach ćwiczeń wysadzamy w powietrze drewniany most. Stawiamy barykadę z worków wypełnionych piaskiem i oczyszczamy przedpole. Konstruujemy znaki informacyjne z dostępnych materiałów i budujemy tymczasowe biwaki na śniegu.

Najbardziej znienawidzone przez nas ćwiczenie to węgorz. Polega na czołganiu się w śniegu ruchem węgorza kilkaset metrów do przodu i z powrotem. Ćwiczenie jest uciążliwe, męczące i potwornie wyziębiające.

– Co za debilizm – komentuje Erik. – Nie dali nam nawet mundurów kamuflażowych. Wróg może nas trafić bez celowania.

Mimo to Brandt i Chapman pilnują, żebyśmy leżeli możliwie jak najbliżej ziemi, bo tylko dzięki temu „nie zostaniemy zauważeni”. Chapman ma przy sobie stoper, którym odmierza nam czas, i jeśli ktoś wykonuje ćwiczenie zbyt wolno, musi je powtarzać dwu- lub trzykrotnie. Wśród najczęściej karanych powtórkami są Axel i Harald. Pod koniec ćwiczenia przypominamy bałwany.

Uczymy się również jeździć na nartach, które też są mocno przestarzałe. Długie i ciężkie, wymagają bardzo dokładnego smarowania, żeby nie hamowały w śniegu. Nie tylko ja nigdy nie jeździłem na nartach, pozostali koledzy ze Skanii nie wyróżniają się również w tej dziedzinie, za to Norrlandczycy śmieją się pod nosem i szusują, jakby mieli skrzydła przy stopach. Niektórym jazda na nartach wydaje się przychodzić łatwiej niż chodzenie i po raz pierwszy widzę śmiejących się Norrlandczyków. Zwykle wolą trzymać się razem.

Przeciążony ćwiczeniami i otumaniony zmęczeniem, nie mam zbyt wielu okazji, żeby myśleć o Kerstin, ale tęsknota za nią jest stale obecna, jak tępy ból, gdzieś w tle. Piszę do niej możliwie jak najczęściej, ale dotychczas nie otrzymałem odpowiedzi. Być może nie dostała jeszcze mojego adresu poczty polowej.

Zdążyłem się też lepiej poznać z moimi towarzyszami, a pierwsze wrażenia na ich temat okazały się trafne. John wykonuje każde polecenie sumiennie i skutecznie, wykazuje się zaangażowaniem, biegłością i zaradnością w większości sytuacji. Czasem nawet pomaga nam podczas ćwiczeń.

Któregoś razu dostaję za zadanie nauczyć się rozkładania i składania z zamkniętymi oczami jednego ze starych mauzerów. Mój brak doświadczenia nie uszedł naturalnie uwadze dowódców, szczególnie Brandta, który przydziela mi to niemożliwe do wykonania zadanie, gdy zauważa moją nieporadność w posługiwaniu się bronią.

– To powinno zająć mniej niż dwie minuty – syczy wyniośle i błyskawicznie demonstruje, co powinienem zrobić. Tak szybko, że oczywiście nie zdążę zobaczyć, jak to robi. Mimo to zostanę ukarany, jeśli mi się nie uda. Brandt chce, żebym już następnego dnia pokazał, czego się nauczyłem.

Tego wieczoru John siedzi ze mną przez ponad dwie godziny i uczy mnie, jak działa karabin. Powoli, potem coraz szybciej, rozkłada go na części i znów składa. Na koniec wykonuje to z zawiązanymi oczami, właśnie tak, jak kazał to zrobić Brandt, a nawet szybciej, niż udało się to kapralowi.

Nie wiem, dlaczego to ćwiczenie jest dla mnie tak trudne; być może to przez zimno, od którego kostnieją mi palce i spowalniają myśli. Mimo to John nie traci cierpliwości. Wyjaśnia, pokazuje, demonstruje, aż udaje mi się to wszystko pojąć. Następnego dnia Brandt rozkazuje mi powtórzyć czynność po sobie i ku swojemu rozczarowaniu nie ma do mnie żadnych uwag.

Moja wdzięczność i podziw dla Johna nieustannie wzrasta, dlatego staram się jeszcze bardziej niż dotychczas zaskarbić sobie jego sympatię. Nieczęsto mamy czas dla siebie, ale podczas marszów staram się trzymać blisko niego i czasem mamy okazję do krótkiej rozmowy w cztery oczy. Opowiada mi wtedy o gospodarstwie w Simrishamn, które odziedziczył po rodzicach, i o dwójce swoich dzieci, Torze i Britcie. O żonie mówi niewiele, wspomina tylko, że jest pracowitą i bardzo dzielną kobietą o imieniu Helena.

Czasem jednak mnie zostawia; idzie wtedy do Erika. Ci dwaj zawsze mają się z czego pośmiać, a ich dowcipy i dykteryjki są często niezrozumiałe dla pozostałych. Przykro mi, gdy obraca się demonstracyjnie plecami, ignorując mnie.

Najmniej z całego namiotu mam wspólnego z Erikiem. Podejrzewam, że nigdy nie przeczytał żadnej książki. Sprawia wrażenie, jakby poza samochodami i dziewczynami nic innego go nie interesowało. Jest zaręczony z jakąś blondynką, której zdjęcie regularnie daje nam do obejrzenia. Na zdjęciu ma na sobie obcisłe spodnie, bluzkę w kratkę zawiązaną w pasie, a we włosach apaszkę z tego samego materiału w kratkę. Ma umalowane usta i wyzywające spojrzenie i jestem niemal pewien, że włosy są farbowane, ale przecież się na tym nie znam. W przypadku Erika irytuje mnie to, że mimo wszystko bardzo sprawnie wykonuje większość ćwiczeń, jest silny i szybko się uczy. W odróżnieniu ode mnie wydaje się mieć wrodzone zdolności do wszelkich wyzwań związanych z wojskiem.

Axel jak zwykle jest poza grupą; samotnik, który przygląda się reszcie świata z zachowaniem ironicznego dystansu. Może właśnie ten dystans pomaga mu stawiać czoło trudnościom w obozie. Podczas ćwiczeń zachowuje się dokładnie tak samo jak w trakcie lekcji gimnastyki w szkole. Nie robi nic więcej ponad to, co trzeba, by dowódcy zbytnio się go nie czepiali. Jest jednak bardziej wytrwały i cierpliwy, niż się tego po nim spodziewałem. Na pewno nie jest głupi. Naturalnie zauważył trójkąt tworzący się między mną, Johnem i Erikiem i czasem śmieje się z nas otwarcie.

A Harald... Jest najsłabszym żołnierzem w całym obozie, podczas marszu zostaje z tyłu i robi błędy w czasie ćwiczeń. Ledwo udaje mu się podnieść czterokilogramową broń, z której uczymy się strzelać, nie mówiąc już o trafianiu do celu. W dalszym ciągu próbuje się trzymać bliżej mnie niż pozostałych – nie wiem dlaczego, bo przecież go do tego nie zachęcam. Czasem jęczy przez sen i budzi nas wszystkich.

Mam ze sobą tylko jedno zdjęcie Kerstin. Z ubiegłego lata, zrobione w Rörsjöparken. Siedzi na ławce, ubrana w sukienkę w fioletowe dzwoneczki. Ma gołe nogi, a jej ciemnobrązowe włosy falują na czole. W niebieskich oczach widać rozbawienie, a usta zastygły w lekkim uśmiechu. Sukienka skrywa i jednocześnie podkreśla jej wdzięki. Dojrzałe, ciężkie piersi, wydatny łuk ud, długie nogi. Co wieczór wyjmuję zdjęcie. Nigdy nie znudzi mi się jego oglądanie.

Pod koniec stycznia dostaję wreszcie od niej pierwszy list. Trudno wytłumaczyć, jak wiele znaczy dla mnie tych kilka linijek spisanych ręką Kerstin. Rozpoznaję jej pismo, okrągłe, trochę dziecinne litery, i czuję ukłucie tęsknoty, kiedy otwieram kopertę. Kerstin pisze o pracy, o zbliżającej się przeprowadzce do rodziców, o pogodzie i wietrze. Pisze też, że za mną tęskni.

Każdej nocy leżę i myślę o Tobie. Druga połowa łóżka jest taka pusta, a ja nie potrafię budzić się sama, jeść sama śniadania, siedząc naprzeciw Twojego pustego krzesła w kuchni, a potem sama kłaść się do łóżka. Nasze meble i kartony czekają przygotowane w holu. Spakowałam już prawie wszystkie rzeczy przed przeprowadzką do matki i ojca. Twoje ubrania i buty tak bardzo mi Cię przypominają, że płakałam, pakując je. Zwłaszcza Twoje koszule, które wciąż pachną Tobą...

Spijam te linijki i chciałbym, żeby napisała coś jeszcze, ale wiem przecież, że Kerstin nie przepada za pisaniem listów. Nie lubi wyrażać się na piśmie, bo wydaje się jej, że za każdym razem jest wystawiana na próbę. Rośnie we mnie tęsknota, która nie daje o sobie zapomnieć jeszcze przez wiele kolejnych dni. Już wkrótce znam list Kerstin na pamięć, ale mimo to czytam go codziennie. Moi współtowarzysze oczywiście to zauważają i dokuczają mi z tego powodu.

Któregoś razu Harald pyta mnie:

– Jaka ona jest?

Przerywa moje marzenia na jawie, gdy poleguję na posłaniu z gałęzi. Głowę podpieram plecakiem i rozkojarzony bawię się listem od Kerstin, przesuwając kopertę między palcami. Próbuję wyobrazić sobie jej przeprowadzkę z powrotem do rodziców, na Kornettsgatan. Denerwuje mnie, że nie mogę jej pomóc nosić ciężarów. Będę tęsknić za naszym mieszkaniem, które Kerstin tak pięknie urządziła, wieszając jasne zasłony i rozkładając ręcznie plecione chodniki. Spędziliśmy tam zaledwie pięć miesięcy.

Na prawo ode mnie siedzi Axel i czyta gazetę sprzed tygodnia, a przy piecu siedzą John i Erik i grają w karty. Jest niedziela, jedyny dzień w tygodniu, kiedy mamy wolne od ćwiczeń popołudniowych.

– Przecież wiesz. Pokazywałem ci zdjęcie – odpowiadam.

– Chodzi mi o to, jaką jest osobą?

Patrzę na niego badawczo, ale w jego spojrzeniu nie widać podtekstów ani złośliwości. Jest po prostu ciekaw.

– Cóż...

Milknę i się zastanawiam. Dużo trudniej opisać osobowość Kerstin niż jej wygląd. Harald patrzy na mnie z wyczekiwaniem.

– Musi być wyjątkowa – podpowiada.

– Bo jest – zapewniam, ale nie wiem, jak to uzasadnić.

Znamy się z Kerstin zaledwie od nieco ponad roku. Spotkaliśmy się na balu noworocznym w Folkets Park, chodziłem za nią przez całą wiosnę, a latem się zaręczyliśmy. Niecałe pół roku temu pobraliśmy się i zamieszkaliśmy razem.

– Cóż...