Institor - Adam Lard - ebook + książka

Institor ebook

Adam Lard

0,0

Opis

Jesienią 1517 roku, w Lyonie, spalono na stosie trzy kobiety uznane za współpracownice szatana. Procesem kierował Heinrich Kramer, zwany Institorem, dominikanin, najsłynniejszy niemiecki inkwizytor, autor „Malleus maleficarum” – wydanego w 1486 roku podręcznika o szatanie, czarach i czarownicach. Kramer urodził się w 1430 roku niedaleko Strasburga. Dominikanin, doktor teologii, nuncjusz papieski na Morawach i najważniejszy inkwizytor przełomu średniowiecza i renesansu. W drugiej połowie XV wieku Kramer (Institor) skazał na stos kilkaset kobiet.
W grudniu 2017 roku, do Lyonu przyjeżdża Jan Gutman, czeski historyk, zbierający materiał do książki o Institorze. Chce rozmawiać z ojcem Rogerem, przeorem lyońskiego zgromadzania dominikanów. Ma nadzieję, że ojciec Roger pomoże mu odnaleźć pamiętnik Kramera – nigdy niepublikowany zapis inkwizytorskiej pracy. Gutman ma być w Lyonie dzień, najwyżej dwa. Zostaje dłużej. W ciągu paru dni spędzonych w Lyonie, próbuje zgłębić historię Institora i związane z Institorem tajemnice kilku, poznanych w Lyonie i wkrótce zamordowanych osób.
Powieść oparta na faktach, ma dwa plany czasowe: historyczny i współczesny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 670

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Warszawa 2017

Copyright © by Fabuła Fraza

Copyright © by Adam Lard

Korekta: Alicja Kobel

Projekt graficzny i skład: Dymitr Miłowanow

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN: 978-83-65411-19-8

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa

ul. Apartamentowa 6/B3

www.fabulafraza.pl

[email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dobrze byłoby, moje córki, trochę się czymś orzeźwić.

Św. Dominik Guzman

Chrystus

To prawda, szatan może opętać człowieka.

Jest jednak wiele sposobów, aby go z tej opresji wyzwolić.

„Malleus maleficarum”

imą 1517 roku w kilku niemieckich i kilku francuskich miastach miały miejsce niezwykłe i bardzo do siebie podobne wypadki. Widziano bowiem kobiety unoszące się nad ziemią. Tak było w Arras, w Chartres, Dijon, Clermont, Strasburgu, Trewirze i w Ravensburgu. Kobiety przemieszczały się zawsze w stronę najbliższego wzgórza, mając za środek transportu kij, którego dosiadały jak rączego rumaka. Lecąc, wykrzykiwały słowa, które za każdym razem brzmiały jak wzywanie Złego. Świadkom tych lotów udawało się zwykle rozpoznać, kim były kobiety i jak się nazywały. Wszystkie, po krótkim lub dłuższym śledztwie, przyznały się do znajomości z szatanem, a niektóre nawet do tego, że miały z nim intymny związek. Procesy, jakie toczyły się równolegle w każdym mieście, udowodniły ponad wszelką wątpliwość winę niemal stu kobietom. Te, które same się przyznawały, wydawały kolejne, a te jeszcze inne. Wszystkie spłonęły na stosie.

Pierwsze z tych dziwnych zdarzeń, być może przypadkiem uruchamiające serię podobnych, a nawet identycznych, miało jednak miejsce nad ranem, 12 grudnia w Lyonie, mieście położonym w widłach dwóch wielkich rzek – Saony i Rodanu.

Wieczorem poprzedniego dnia z górą setka handlarzy, kramarzy i hodowców ustawiła swoje zagrody na targowisku. W powietrzu unosił się smród surowych ryb, świeżego mięsa, przypraw, zmieszany z odorem zwierząt gospodarskich, odchodów koni, kóz, świń, krów. Niektórzy kupcy specjalnie nie kładli się spać, żeby skoro świt obejrzeć lub z miejsca kupić inwentarz. Kilku z nich, po nocnym czuwaniu w oberży, zmierzając tuż przed wschodem słońca na targ mięsny, dostrzegło trzy postacie płci żeńskiej lecące nisko nad ziemią w kierunku wzgórza Fourvière. Lecąc, wydawały z siebie chrapliwe okrzyki, a każda z nich powtarzała najczęściej dwa zdania: „va per le dyable, va”, a także „sathan n’oublye pas ta mamye”. Świadkowie opowiadali, że wszystkie trzy niewiasty trzymały oburącz kij, którego węższy koniec sterczał im z przodu, a grubszy ściskały między kolanami. Wydawało się, że ów kij, choć równie dobrze mogła to być zwykła miotła, unosił je coraz wyżej i wyżej, aż znikły na szczycie wzgórza.

Kupcy, przechodząc w drodze na targowisko obok klasztoru Braci Kaznodziejów, poinformowali ojca Rogera, przeora zgromadzenia, o tym, co przed chwilą widzieli. Jako że ojciec Roger, zbudzony przez kupców, nie mógł zebrać myśli, poprosił, aby przyszli w południe, zaraz po skończonym handlu. Sam natomiast, nie czekając na ich przybycie, wezwał do siebie trzech braci, doświadczonych w ocenie podobnych przypadków, i nakazał im zbadać, które z lyońskich mieszczek nie spały tej nocy w swoich własnych domach. Jeszcze przed południem bracia przyprowadzili Annę Sugot, żonę piekarza, który od lat wypiekał chleb dla klasztoru, Margot Saligner, żonę szynkarza, i Julię Abrusiane, córkę hodowcy bydła, który kilka miesięcy wcześniej wyjechał z Tuluzy, by zamieszkać w Lyonie. Kobiety tłumaczyły, że z konieczności musiały spędzić ostatnią noc, a nawet jak Julia kilka ostatnich nocy, z dala od domu. Margot i Anna pomagały chorym matkom, a ponieważ obie matki mieszkają poza murami miasta, zostały u nich na noc, bojąc się wracać po zmroku do mężów. Od razu dodały zresztą, że zarówno pan Sugot, jak i pan Saligner byli poinformowani o wyjściu swoich żon i liczyli się z tym, że mogą wrócić dopiero następnego dnia.

Braciom z miejsca wydał się podejrzany wspólny powrót obu kobiet. Nie przyjmowali argumentu, że Margot i Anna znają się od lat, a w dodatku ich domy sąsiadują ze sobą. Oba te fakty, według zakonników, zamiast oczyścić z zarzutów, potwierdzały ich wspólny udział w sabacie. Panowie Sugot i Saligner z początku nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Na pytania braci odpowiadali z uśmiechem, tak jak się reaguje na każdą, nieprawdopodobną opowieść. Zaczęli się bać dopiero wtedy, gdy ich żonom związano ręce i wyprowadzono z domów. Jeszcze na ulicy, idąc za braćmi i poszturchiwanymi przez nich kobietami, próbowali błagać o uwolnienie. Z każdym krokiem ich nadzieja jednak gasła. Dominikanie mieli prawo aresztować każdego i z tego prawa właśnie korzystali. Nie przejmując się ani lamentami kobiet, ani argumentami ich mężów.

Z Julią Abrusiane było inaczej. Wyjechała kilka dni temu do Tuluzy, na polecenie ojca. Miała przywieźć dokumenty handlowe, których pan Abrusiane nie zabrał w czasie przeprowadzki ze starego do nowego domu w Lyonie. Julia od dawna pomagała ojcu w interesach. Matki właściwie nie pamiętała, jedynie drobiazgi, które tylko dziecko zapamiętuje: zapach, czerń lub brąz jej oczu, dotyk. Umarła przy porodzie, gdy Julia miała niecałe trzy lata. Razem z matką zmarło dziecko, chłopiec. Tylko dlatego nie nadano mu nawet imienia, że ksiądz nie zdążył go ochrzcić. Pan Abrusiane nigdy już się nie ożenił. Jak sam często powtarzał, na zawsze stracił zainteresowanie kobietami. W swojej sypialni, tej w Tuluzie i tej w nowym już domu, miał coś w rodzaju ołtarzyka. W centralnym miejscu obraz – portret na desce klonowej przedstawiający żonę, a niżej, w wazonie, zawsze świeże kwiaty i pamiątki: kosmyk włosów, pierścionek, który jej dał, gdy oboje mieli niecałe dwadzieścia lat, i ulubiony szal, którym zawsze okrywała się w chłodniejsze dni.

Z kolei Julia, chociaż niedawno przekroczyła trzydziesty rok życia, wykazywała daleko idący brak zainteresowania mężczyznami, nieustannie zabiegającymi o jej względy. Uroda Julii, choć lepiej będzie mówić o jej słynnym w całej środkowej Francji, jak to nazywano, „cudzie powierzchowności”, sprawiała, że w kolejce do ręki ustawiali się kandydaci z Tuluzy, Dijon, Lyonu, Bordeaux, nawet z miast południowego wybrzeża. „Tak już zostanie, ojcze” – mówiła panu Abrusiane, z biegiem lat coraz bardziej zaniepokojonemu tym, że jego śliczna córka wybiera samotność. „Nie jestem samotna, mam przecież ciebie” – tłumaczyła za każdym razem, gdy pan Abrusiane, jak zawsze delikatnie, rozpoczynał temat zamążpójścia.

Julia wróciła więc tego dnia dwie godziny po wschodzie słońca, zmęczona i śpiąca. Całą noc spędziła w siodle, raz jedyny przystając dla rozprostowania kości. W domu zastała młodego dominikanina, który rozmawiał z jej zapłakanym ojcem.

Kobiety przesłuchiwał osobiście ojciec Roger. Mimo próśb, nie uznał za stosowne sprawdzić wiarygodności zeznań. Zresztą nawet gdyby matki Anny i Margot, a także jacyś ludzie w Tuluzie potwierdzili zeznania, i tak wszyscy mogli być w zmowie z kobietami.

W południe nadeszli czterej kupcy. Stawili się, jak kazał ojciec Roger, w zakrystii kościoła. Na pytanie, czy w osobach pani Sugot, pani Saligner i panny Abrusiane rozpoznają trzy lecące nad ranem kobiety, kupcy nie byli zgodni. Dwaj z przekonaniem potwierdzili, że rozpoznają twarze. Dwaj przyznali, że w tamtej chwili nie zwrócili uwagi na oblicza unoszących się kobiet. Ojciec Roger rozkazał więc każdej z nich głośno krzyknąć: „va per le dyable, va”. Z początku nie chciały, ale gdy młodzi bracia pomagający przeorowi na jego życzenie odbyli z każdą z kobiet krótką rozmowę na osobności i gdy w czasie rozmowy zagrozili karą ognia, kobiety, płacząc, zgodziły się na zaproponowany eksperyment. To znaczy zgodziły się tylko dwie, Julia Abrusiane odmówiła współpracy. Uśmiechała się przy tym pogardliwie, czym wprawiała przeora w zakłopotanie, ale też, jak się wydaje, swoim prowokującym zachowaniem potwierdzała konszachty z diabłem. Na dodatek jej niepowtarzalna uroda, choć przeor rzadko przyglądał się kobietom, sprawiała, że bardziej zrozumiałe stawało się szatańskie zainteresowanie. Zło bowiem najczęściej zwraca uwagę na piękno lub brzydotę, powierzchownością przeciętną zbytnio się nie interesując.

Może nie był to krzyk, a jedynie donośny głos, jednak ten głos wystarczył. Teraz wszyscy kupcy byli już zgodni. Kobiety, dwie starsze spośród nich, zaczęły jeszcze głośniej łkać. Przeor pozwolił się im wypłakać, a potem zadał pytanie:

– Czy potwierdzacie, że ostatniej nocy leciałyście na czymś, co przypominało kij, w stronę wzgórza Fourvière, wznosząc te same okrzyki, które wypowiedziałyście przed chwilą w naszej obecności?

Żadna się nie przyznała. Nawet gdyby chciały coś powiedzieć, nie były w stanie. Pani Saligner i pani Sugot wydawały się omdlałe i przerażone. Wszystkie odprowadzono do celi w podziemiach klasztoru. Ostatnia szła Julia Abrusiane. Z wysoko uniesioną głową, z tym samym, ciągle pogardliwym uśmiechem. Na popołudniową godzinę ojciec Roger zapowiedział początek procesu.

Przed furtą klasztorną czekał pan Abrusiane, czekał pan Saligner i pan Sugot, ale nie zostali przyjęci. Rozeszli się do domów, mając nadzieję, że sprawa rozwiąże się na korzyść kobiet jeszcze przed końcem dnia. Idąc, rozmawiali.

– Moja żona jest niewinna – mówił pan Sugot.

– Moja także – powtarzał pan Saligner.

– Moja córka nie ma z tym nic wspólnego – przekonywał pan Abrusiane.

Ale żaden z nich nie był do końca pewien racji towarzyszy. Szczerze mówiąc, pan Sugot i pan Saligner nie byli nawet pewni swoich własnych racji. W końcu przestali rozmawiać. Szli w milczeniu, patrząc na siebie podejrzliwie. Za mostem na Saonie podali sobie dłonie na pożegnanie i każdy, bez słowa, ruszył w swoją stronę. Być może zdawali sobie sprawę, że nadmiernie pobudliwa, nerwowa reakcja na to, co się wydarzyło, w tej chwili nie byłaby dla nich korzystna. Należało wszystko jeszcze raz przeanalizować. „Tylko spokojnie, tylko spokojnie. Z pewnością są jeszcze wolne cele w klasztornych piwnicach. Lepiej być tu niż tam. A Bóg przecież nie zostawi mojej córki ani tych biednych kobiet” – myślał pan Abrusiane. Mniej więcej tak samo myśleli i pan Saligner, i pan Sugot.

Proces rozpoczął się, jak zwykle w tego typu przypadkach, od ponownego pytania o winę. Ponieważ żadna z kobiet się nie przyznała, usłyszano tylko niemiły dla uszu bełkot pani Sugot i pani Saligner, z którego nic nie wynikało, tak jakby kobiety ciągle były zamroczone, przeor zarządził próbę wody. Procesja trzydziestu braci, a między nimi Anna, Margot i Julia, ruszyła z klasztornego dziedzińca, kierując się w stronę rzeki. Po drodze przyłączał się coraz większy tłum mieszczan, tak że gdy czoło pochodu wchodziło na nisko zawieszony nad Saoną most, tył ciągle jeszcze pozostawał w ciasnych uliczkach miasta. Ale tłum parł do przodu. Ludzie używali łokci, by znaleźć się jak najbliżej głównej sceny widowiska. Matki z dziećmi, mężowie z żonami, nawet ci, co niedawno zakupili na targu trzodę, przeciskali się, ciągnąc na postronkach owce, krowy, a co niektórzy popędzali kopniakami nabyte przed chwilą tłuste, różowe świnie, które biegnąc, kwiczały, jakby je zarzynano. Pan Sugot, pan Saligner i pan Abrusiane stali nieco z boku, w odległości stu kroków od mostu, nad samym brzegiem rzeki, chcąc, jeśli zajdzie taka potrzeba, rzucić się w odpowiednim momencie na ratunek. Lub też się nie rzucić, żaden z nich jeszcze nie zdecydował, co zrobi. W każdym razie stali w bezpiecznej dla siebie odległości, pośród przerzedzonej w tym miejscu publiki, i w nasuniętych głęboko na czoło słomkowych kapeluszach obserwowali, co też się będzie działo.

Dominikanie przed samym mostem utworzyli żywy mur, zagradzając postronnym drogę. Dalej szli już tylko przeor, trzech pomocników i prowadzone przez nich za ręce kobiety. Szły, jakby nie zdając sobie sprawy, co się wokół nich dzieje. Nie czekano, aż tłum przebije szpaler zakonników i wedrze się na most. Zrzucono je od razu. Jedną po drugiej. Jeśli wypłyną, będzie to dowód na ich winę. Jeśli utoną, okażą się niewinne, zostaną oczyszczone. Oczywiście może być i tak, że wszystkie pójdą na dno, a następnie, wyciągnięte i uznane za nieżywe, ożyją lub jakimś cudem zostaną odratowane. To jednak byłoby najgorsze rozwiązanie, bo niedające pewności winy ani tym bardziej nieświadczące o niewinności.

Pani Sugot nie zmoczyła nawet głowy. Jej szeroka suknia utrzymała ją na powierzchni jak wielki, atłasowy balon. Próbowała się zanurzyć, ukryć pod wodą, może przeczekać, liczyć na cud, ale nie dała rady. Wyglądała jak łódka z opuszczonym żaglem, którą prąd rzeki znosi do brzegu.

Pani Saligner na chwilę prawie cała skryła się pod wodą, a potem wystrzeliła na powierzchnię. Być może zupełnie przypadkiem trafiła na wir wznoszący, a może po prostu jej solidna waga (pani Saligner była bowiem kobietą bardzo otyłą) zadziałała jak katapulta i woda ją wyniosła niezależnie od tego, czy pani Saligner chciała, czy też nie chciała wypłynąć. W każdym razie i jedna, i druga unosiły się niezgrabnie, a prąd spychał je ku brzegowi, mniej więcej tam, gdzie stali ich mężowie.

Panna Abrusiane, wysoka, szczupła, o brązowych oczach i czarnych rozpuszczonych włosach, zachowała się bardzo nieodpowiedzialnie. W chwili, w której dominikanin popychał ją do skoku, szybkim ruchem zerwała suknię i ku zdziwieniu publiczności właściwie skoczyła sama. Kiedy zdawało się już, że jako jedyna dowiodła swojej niewinności (nie wypływała długo), nagle jej głowa ukazała się bardzo blisko przeciwległego brzegu, na którym oprócz kilku gapiów nie było nikogo. Pan Abrusiane zakrył oczy ręką. „Córeczko, na miłość boską, płyń, uczyłem cię pływać, jeszcze trochę, już blisko” – powiedział do siebie cicho.

Julia Abrusiane płynęła szybko. Jej głowa raz była na powierzchni, raz pod wodą. Nie więcej niż dwadzieścia kroków od brzegu, do którego już prawie dopływała, zaczynała się ściana lasu, zbocze wzgórza Fourvière. Jeśli zdąży dobiec, w lesie trudno ją będzie znaleźć. Przecież biega tak samo dobrze, jak pływa. Ojciec Roger dyskretnie skinął głową do swoich pomocników. Ruszyli we trzech, ale Julia była szybsza. Już wychodziła z wody, już biegła. Prawdopodobnie udałoby się jej dobiec do lasu, potem uciec pogoni, ale jeden z gapiów podstawił jej nogę. Upadła. Zanim się podniosła, trzej zakonnicy przytrzymywali ją już za ręce i nogi. Jeszcze się wyrywała, dysząc, wyrzucała z siebie jakieś niezrozumiałe słowa, które tłum brał za ostateczny dowód diabelskiego opętania. Najwyższy i najsilniejszy z braci wziął ją za ręce, zarzucił sobie na ramię, przyniósł na most i rzucił pod nogi przeora. Wyglądała jak owca, z której uczyniono ofiarę. Nie protestowała, leżała bezwładnie u nóg ojca Rogera. Obok niego stały już, doprowadzone przed chwilą, trzęsące się z zimna pani Sugot i pani Saligner.

– A więc winne – powiedział uroczyście przeor, nakazując odwrót. Tłum zaczął się rozchodzić. Do domu ruszył też pan Sugot, ruszyli panowie Saligner i Abrusiane. Po drodze każdy z osobna ustalał plan działania. Wiedzieli jednak, że nawet najlepszy plan ratowania kobiet może się już okazać nieskuteczny. Obiecali sobie, że się spotkają nazajutrz i wspólnie podejmą decyzję, co dalej robić.

Późnym wieczorem, po nieszporach i po komplecie, proces wznowiono, tyle że już bez udziału publiczności. Z opactwa Montluel, położonego nieopodal Lyonu, zawezwano ojca Heinricha Kramera, zwanego Institorem, dominikanina, który w klasztorze Benedyktynów przebywał od kilku dni. W bibliotece opactwa, posiadającej największy zbiór ksiąg ze wszystkich klasztornych bibliotek w środkowej Francji, ojciec Kramer kończył właśnie pisać swoje własne dzieło. Pamiętnik wielu lat spędzonych na walce z czarownictwem. Kilka dni temu obchodził osiemdziesiąte siódme urodziny. Prawie całe życie zakonne poświęcił na studiowanie procesów o czary i herezje. Chociaż urodził się w Alzacji, niedaleko Strasburga, wiele podróżował. Znał dobrze Rzym, Paryż, Lyon, Wenecję. Wyprawiał się nieraz na północ i wschód, do, Pragi, Krakowa i Ołomuńca, w którym spędzał ostatnie lata. Wzywany do szczególnie trudnych procesów, nigdy nie odmawiał. Na niemal trzysta rozpraw, którym przewodniczył jako przedstawiciel władzy papieskiej, nie więcej niż dziesięć skończyło się uniewinnieniem.

Gdy po kolacji zostali sami w klasztornym refektarzu, ojciec Roger przypatrywał się szczupłej, sprężystej sylwetce Kramera. Jego posiwiałym, ale jeszcze nie siwym włosom, ostrym konturom twarzy z wydatnym, zaostrzonym nosem. Gdyby nie wiedział, ile lat ma ojciec Heinrich, mógłby pomyśleć, że są w podobnym wieku. Pięćdziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt pięć lat. Nie wyglądał na więcej. „W jego latach ludzie mają problem z logicznym dobieraniem słów, nawet z wysławianiem, nie mówiąc o chodzeniu, które staje się czynnością ponad siły. Niektórzy starcy na powrót stają się dziećmi. Nawet wymagają podobnej opieki. Ale nie Kramer” – pomyślał. Ojciec Heinrich nie tylko sprawnie rozumował i patrzył na świat, nie używając szkieł powiększających, ale też jego głos wydawał się głosem całkiem jeszcze młodego człowieka.

– Ojcze – przeor zwrócił się do Kramera – dam trzech silnych braciszków i celę do przesłuchań. Z resztą ojciec sobie sam poradzi, a gdyby...

– Widzisz, mój drogi – przerwał mu Kramer. – Nie przyjechałem tu, by sądzić. Od lat nie praktykuję. Inne zadania wyznaczył mi nasz Pan.

– Jak mam to rozumieć, ojcze?

– A tak, jak mówię. Wezwaliście mnie, więc jestem, lecz nie po to, by wydawać na męki.

– Dalej nie rozumiem.

– Wkrótce zrozumiesz wszystko.

– Jak ojciec sobie życzy... O jedno proszę. Gdyby ojciec mógł choćby spojrzeć na adeptki...Ojca doświadczenie...Będzie nam łatwiej...

– To mogę zrobić. Nic więcej – zgodził się, choć niechętnie, Kramer.

Kiedy ojciec Heinrich razem z przeorem weszli do celi, w której kobiety przebywały od powrotu znad rzeki, zobaczyli najpierw panią Sugot i panią Saligner. Leżały przy drzwiach, złączone w nienaturalnym uścisku. Na pierwszy rzut oka bez ducha. Nie poruszyły się nawet, gdy przeor trącił obie podeszwą buta. Patrząc na Kramera, bezradnie rozłożył ręce.

Julia Abrusiane stała nieruchomo w kącie. Widząc ją, Kramer się zachwiał. Upadłby, gdyby ojciec Roger go nie podtrzymał.

– Wybacz, ojcze – powiedział przeor, widząc, że Kramer chce jak najszybciej opuścić celę. – Nie wiedziałem, że ojciec tak...Wychodzimy...Wybacz...

– Będę sądził – wysapał Kramer, kiedy na powrót znaleźli się w refektarzu.

– Nie wszystko rozumiem – powtórzył przeor – ale niech Bóg ma ojca w opiece. Jak długo to może potrwać?

– Zwykle kończy się po kilku godzinach, w trudniejszych przypadkach po kilku, a nawet kilkunastu dniach. W tym objawia się cała, zdradziecka natura diabelska. Jest pierwszy, by ludzką duszę skazać na potępienie. Ostatni, by jej pomóc, gdy walczy o przetrwanie w doczesnym życiu. Nie wydaje mi się, żebyśmy tu mieli do czynienia ze szczególnie trudnym przypadkiem. Choć bardzo ciekawym, jak sądzę. Skończę do rana.

– Podziwiam ojca za tę pewność siebie, ale jeszcze bardziej za przenikliwość.

– Praktyka, drogi ojcze. Doświadczenie. Nie wiedziałem, że przyjdzie mi jeszcze sądzić. Na naszym, doczesnym świecie, mnie, starca, niewiele już może zadziwić. Szatan, jak widzę, staje się coraz bardziej aktywny. I coraz bardziej skomplikowanych metod używa, byśmy nie mogli go rozpoznać i odkryć jego planu. Będzie miał jednak do czynienia ze mną, czego zapewne nie przewidział. Ręka Boga mnie tu prowadziła, bracie. Mówię ci, ręka Boga – ostatnie zdanie Kramer wypowiedział z namaszczeniem, unosząc ku górze prawą rękę, jakby zamierzał błogosławić przeora.

– To prawda. My wszyscy jesteśmy twoimi uczniami. Żałuję, że ojciec tak rzadko nas wizytuje – ojciec Roger pochylił głowę.

– W moim wieku każda podróż może być ostatnia – powiedział Kramer, jakby dyskutując z myślami przeora. – A więc do pracy. Jeszcze wiele niespodzianek czeka nas dzisiejszej nocy. Rano zdam ojcu raport. Potem zostanie nam tylko wymierzenie kary. Ale to ojciec już zrobi sam. Ja, gdy odpocznę, muszę wracać do Montluel. Moje księgi czekają, ich też nie mogę zawieść.

– Rozumiem, bardzo dobrze rozumiem. I pochwalam. Czy ma ojciec jakieś życzenia? Czy czegoś ojcu trzeba?

– Jedynie chwili samotności dla zebrania myśli. I chwili modlitwy.

– Zaprowadzę ojca do kaplicy...

– Nie, nie, chciałbym, jeśli ojciec pozwoli, zostać sam.

– Tu? W refektarzu?

– Tak, ojcze. Bóg jest wszędzie. Mogę z nim rozmawiać i tu.

– Jak ojciec sobie życzy – chciał już odejść, ale Kramer chwycił go mocno za rękę.

– Gdyby ojciec zechciał...

– Tak?

– Mam tu coś, co już nie należy do mnie. Proszę to przyjąć – ojciec Kramer rzucił na stół stos zapisanych kart związanych grubym sznurem.

– Co to jest? – spytał zdziwiony przeor.

– Część mojego życia. Spisanego moją własną ręką. Ono już nie należy do mnie – powtórzył. – Jechałem tu z nadzieją, że ojciec je przyjmie i przechowa dla tych, którzy przyjdą po nas. Nie wiem, ile jeszcze nasz Pan wyznaczył dla mnie dni, miesięcy, a może tylko godzin, bo o latach nie śmiem myśleć. Będzie lepiej, jeśli ojciec zajmie się tym, niż gdyby mój pamiętnik życia miał wpaść w niepowołane ręce. Da Bóg, dokończę go jeszcze. A jeśli nie... – Kramer zawiesił głos.

– Będę zaszczycony ufnością ojca – przeor znów skłonił głowę.

– Jutro poczynię ostatnie notatki i zostawię ojcu, zanim wyjadę. Proszę tego strzec. Księgi dopiero po latach, jak wino, nabierają mocy i smaku, a ich wartość nie jest mierzona doczesnym życiem – Kramer położył rękę na manuskrypcie, a oczy wzniósł ku górze. – Mój ziemski obrót już się kończy...

– Ależ, ojcze – zaprotestował przeor.

– Drogi chłopcze – uśmiechnął się Kramer. – Osiemdziesiąt siedem lat. Mógłbyś być moim synem, gdyby nam pozwolono zakładać rodziny. Zgłębiłem wiele tajemnic, które mnie prowadziły do naszego Pana lub czasem od niego oddalały, ale tej jednej nigdy nie dane mi było poznać.

– O czym ojciec mówi? – ojciec Roger położył dłoń na księdze, obok dłoni Kramera.

– Umieramy bezpotomnie i bez wielkiej nadziei – powiedział cicho Kramer.

– Ależ, ojcze, to przecież herezja.

– Z szeregu herezji, jakie znam, chyba najmniejsza, z pewnością najsmutniejsza. Znałem papieży, którzy własnym dzieciom uchylali drzwi do kariery. Świeckiej i kościelnej. Moje życie chyli się ku zachodowi, ale ty z pewnością doświadczysz jeszcze prawdziwego Boga. Są młodsi i ode mnie, i od ciebie. Oni dalej poprowadzą walkę, nawet wbrew Rzymowi, a może przede wszystkim wbrew niemu. Jeden z nich już niebawem uczyni tak wiele, że przetrwa nie tylko na kartach mojej historii.

– O kim ojciec myśli? Czy go znam? – zainteresował się przeor.

– Jeszcze nie. Poznasz wkrótce, tak jak wszyscy. On już mnie przerósł, choć to ja, na początku, starałem się być jego mistrzem i nauczycielem. Niczym chrzestny Jan dla naszego Pana. Sam dobrze wiesz, nasi ojcowie na Stolicy Piotrowej już dawno nas opuścili. Goniąc za władzą i pieniądzem, w swojej chciwości zapomnieli o Piśmie, zapomnieli, skąd przychodzimy i kto jest naszym Bogiem. Jeśli wybrali innego, tego, z którym całe życie toczyłem walkę... – Kramer zawiesił głos – niech Bóg im wybaczy.

– Nie godzi mi się tego słuchać – przeor zdjął rękę z księgi, jakby stos kart nagle zaczął go parzyć.

– Nie oczekuję, żebyś słuchał, lecz abyś przechował moje spisane słowo. Tylko o to proszę – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Zrobię, jak ojciec sobie życzy – przeor jeszcze raz, z szacunkiem pochylił głowę, ukazując gładko wygoloną tonsurę. Gdyby podobne słowa wypowiadał byle jaki klecha, zakonnik, a już na pewno zwykła osoba, ojciec Roger z pewnością musiałby zareagować. Być może nawet pojmać i postawić przed oblicze sądu. Ale to był Kramer, Institor. Człowiek, który sam decydował, kto jest, a kto nie jest heretykiem, który sam sądził i skazywał. Wielki i sławny Heinrich Kramer, przed którym papieże uchylali drzwi, gdy tego żądał, a inni z ulgą zamykali, gdy opuszczał domostwa, kościoły i pałace, nie znajdując win ani powodów oskarżenia.

– Nie będziesz żałował – Kramer spojrzał na przeora, który, wydawało się, dalej nie rozumie słów starego dominikanina, mimo to jeszcze niżej skłonił głowę. – A teraz odejdź, chcę zostać sam.

Badanie zaczęło się przed północą, a skończyło nad ranem. Ojciec Heinrich zostawił swój raport na stole w refektarzu. Raport krótki, lakoniczny, ledwie kilkanaście zdań:

„Dwie oskarżone przyznały się do winy po krótkim, ale intensywnym badaniu. Jedna, o nazwisku Abrusiane, nie chciała uznać swoich win, ale pozostałe oskarżyły ją w wystarczającym stopniu. Adeptki w osobach Anny Sugot, Margot Saligner i Julii Abrusiane, nasmarowawszy się diabelską maścią, wyleciały przez okna. W przypadku Margot Saligner było tak, że ze względu na jej otyłość, znienacka, za sprawą diabła rozszerzyły się ściany domu, aby mogła odlecieć, a następnie niepostrzeżenie znów się połączyły. Lecąc na spotkanie, wzniosły się aż do pośredniej strefy nieba, bardzo chłodnej, gdzie w oczy szczypał je mróz, a członki tężały z zimna. Diabeł przewodniczący zebraniu specjalnie, by okazać wzgardę Wielkiemu Panu Świata, obnażył swój zad i wystawił go ku niebu. Kobiety jak jedna, po kolei, na klęczkach adorowały demona i oddawały mu hołd, ucałowawszy mu pierwej rękę i stopę, jednocześnie zaś podały mu płonącą świecę z czarnego wosku. Potem, gdy demon się od nich odwrócił, pocałowały go w tyłek i oddały mu duszę, którą ma zabrać po ich śmierci (oby nastąpiło to szybko). W zamian za przyobiecaną duszę diabeł miał obdarować oskarżone pieniędzmi, siłą i potencją. Potem demon przeniósł je do ukrytego gaju, gdzie posiadł każdą cieleśnie. Oskarżone, z wyjątkiem jednej – Abrusiane, w czasie przesłuchań zeznały, że dotykały członka przewodniczącego, jakoby zimnego i miękkiego, tak jak całe jego ciało. Najpierw włożył go do pochwy oskarżonej, wypuszczając nasienie zepsute, żółtawe, zebrane z nocnej polucji jakiegoś mężczyzny albo i gdzie indziej, tego oskarżone nie wiedziały. Później wkładał go im do tyłka i używał sobie bez miary. Gdy przyleciały na powrót do domu, był już świt. Zeznanie dwie kobiety potwierdziły swoim własnoręcznym podpisem, a jedna – Abrusiane, odmówiła, choć jej wina jako najmłodszej adeptki jest największa. Ja też potwierdzam i ustalam karę ognia dla wszystkich trzech, postulując, aby dwie starsze uprzednio oddały ducha przez powieszenie, a trzecia – Abrusiane, najbardziej zatwardziała i arogancka, zginęła w ogniu bez wstępnych zabiegów. Heinrich Kramer – Institor OP”.

Anna Sugot, Margot Saligner i Julia Abrusiane spłonęły w chłodne popołudnie, tuż przed zachodem słońca, 13 grudnia 1517 roku. W chwili, w której podpalano stos, panna Abrusiane zaczęła głośno krzyczeć. Większość obecnych na placu słyszała wyraźnie, jak po raz kolejny wzywa diabła. Z kolei nielicznym wydawało się jednak, że krzyczy: „Sami jesteście diabłami”. Być może i jedni, i drudzy mieli rację.

Kiedy stos się dopalił, mieszkańcy Lyonu poczęli z wolna opuszczać miejsce kaźni. Niektórzy zatrzymywali się jeszcze w oberżach, by przy grzanym winie omówić zdarzenia, których byli świadkami w ostatnich dwóch dniach. Rozmowy trwały do późnego wieczora. Co starsi ludzie pamiętali przypadki palenia czarownic, lecz nikt nie mógł sobie przypomnieć, by spalono aż trzy niewiasty jednocześnie. Wieści o przyjeździe Institora i o tym, że będzie przewodniczył sądowi nad kobietami, rozeszły się jeszcze przed procesem. W nagłej i niespodziewanej obecności dominikanina upatrywano przestrogi, znaku, który miał upewnić mieszczan w ich trwaniu w wierze, a także dodać im sił, by mogli z jeszcze większą niż do tej pory uwagą obserwować postępki Złego. Podziwiano ojca Kramera i bano się go zarazem, pamiętając opowieści o jego długoletniej posłudze inkwizytora, który ma za sobą dziesiątki, a może nawet setki udowodnionych zbrodni czarownictwa. Choćby z tego, jednego powodu, mieszkańcy woleli, aby na wszelki wypadek trzymał się już od nich z daleka.

Ojciec Kramer wyjechał z Lyonu o świcie 14 grudnia, jednak nie dotarł do Montluel. Czekano na niego w klasztorze tego i następnego dnia. Dopiero kolejnego, dziewięć dni przed świętem Narodzenia Pańskiego, znaleziono powóz, którym podróżował. Pojazd stał zanurzony w bagnie, niecałą milę od głównej drogi z Lyonu do Montluel. Z czterokonnego zaprzęgu nie zostało ani jedno zwierzę. Nie było woźnicy, a we wnętrzu pojazdu odnaleziono różaniec z brązowych korali, należący do ojca Kramera. Uznano, że dominikanin padł ofiarą którejś z licznych band, przemierzających szlaki wędrowne środkowej Francji. Jego ciała ani ciała woźnicy, mimo że przekopano bagno wokół powozu, jednak nie odkryto.

W dzień narodzin Jezusa Chrystusa ojciec Roger odprawił mszę w kościele świętego Marcina, z intencją, by Institor, ojciec Heinrich Kramer, szybko znalazł pocieszenie u boku swojego Pana. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że tak się właśnie stanie.

Wieczorem, po mszy i po odmówieniu komplety, przeor zaszedł do biblioteki położonej na piętrze klasztoru. Otworzył kluczem niskie drzwi prowadzące do niewielkiego pomieszczenia, w którym przechowywano najcenniejsze manuskrypty. Sięgnął po zbiór luźnych kart, zebranych konopnym sznurem. Odwiązał go powoli, z namaszczeniem. Bielony z obu stron niemiecki pergamin, coraz rzadziej używany, wypierany przez zwykły, tani papier, bardzo już pożółkł na marginesach i w rogach. Strona tytułowa nosiła tylko dwa słowa: Dziennik Institora. Ponumerowane, zapisane wprawną ręką kaligrafa, kończyły się na sto pierwszej. Ojciec Roger przekładał karta po karcie, z każdą upewniając się, że Kramer podarował mu swoje własne życie. Nie był pewien, czy chce je poznawać, szczególnie że zakończyło się dla wszystkich tak nieoczekiwanie. Ale jednak nie dla Kramera. On sam przewidział zbliżający się finał swojej ziemskiej drogi. „Skoro zostawił mi tę księgę – pomyślał przeor – to znaczy, że chciał, bym ją poznał. Gdyby było inaczej, zabrałby ze sobą na wieczne zapomnienie”. Zaczął przerzucać karty, poczynając od ostatniej i szybko wracając do pierwszej.

Szatani rozmnażają się tylko w jeden sposób.

Mianowicie kradną nasienie mężczyznom.

„Malleus maleficarum”

XXI PAŹDZIERNIKA MCDLXXXIII

woją opowieść zaczynam od końca. Mimo że każda powinna mieć swój początek u progu, ta ma początek tam, gdzie inni dobiegają kresu historii.

Poświęcając życie na walkę z siłami zła, jakże często zapominamy o ich pochodzeniu, eliminując jedynie skutek, zostawiając przyczynę. Jakże też często, u kresu życia, pragniemy zostawić potomnym coś więcej niż nasze czyny. Mnie, prostemu mnichowi, przypadło w udziale wejść na sam szczyt, z którego widziałem więcej niż ci, co oglądali świat z wysokości tronu. W późnym wieku średnim widzę, jak bardzo się myliłem, służąc ludziom, a nie naszemu Panu. Moja przemiana następowała powoli. Im więcej rozumiałem, tym częściej nachodził i dalej nachodzi mnie smutek. Obserwowałem zło w jego najczystszej postaci. Zło ma oczy świni, łeb kozy i pachnie gnojem.

Próżno mu zapobiegać, gdyż dla odróżnienia dobra musi być jego przeciwieństwem. Powinno istnieć, aby człowiek rozumiał, że błądzi. Gdyby zło nie istniało, należałoby je wywołać. Zapewne nigdy nie zginie, jak ludzka chciwość – napędzająca zło niczym koło, co wprawia w ruch karetę.

Mimo wielu pokus, mimo pojawiającego się z biegiem lat zmęczenia, nigdy nie złożyłem broni. Nigdy nie zaprzestałem walki, bywało, prowadzonej w osamotnieniu. Ale czy przeznaczeniem człowieka nie jest samotność? Tym bardziej przeznaczeniem Institora. Samotność nie domaga się pochwał, nie szuka poklasku. Nie wybieramy jej. To ona nas sobie wybiera. Jak nieuleczalna choroba.

Tam gdzie zjawiał się On, którego imienia nie godzi się przywoływać, tam musiałem składać ofiarę życia. Niech te słowa będą przestrogą dla tych, co przyjdą po mnie. I niech to będzie spowiedź, bez rozgrzeszenia. Jeśli grzeszyłem, nie ludzi będę prosił o darowanie win. Bóg jeden wie, że czyniłem słusznie. Amen.

Z początkiem jesieni roku Pańskiego mcdlxxxiii, razem z bratem Jakobem, jak ja kaznodzieją, wyruszyliśmy w długą drogę z Salzburga do Rzymu. Jechaliśmy już dziesiątą dobę, nie tracąc czasu na sen, śpiąc w siodle lub na przypadkowych postojach, gdzie popadnie, w Tyrolu, a od wczoraj, gdy zjechaliśmy z gór północnej Italii, musimy się pilnować, słysząc o tym, że nie każdy, jadąc przez ten niebezpieczny kraj, dociera do celu swej podróży. Śpieszymy, by zdążyć na czas, dopiero teraz stając na dwa dni odpoczynku w naszym bolońskim konwencie, w którym piszę te słowa.

List od Ojca Świętego nadszedł w samą porę. Nie wiedziałem już bowiem, czy moja posługa generalnego inkwizytora prowincji Allemania, jaką mi powierzono dziesięć lat temu, znajduje w oczach Ojca poparcie. Nigdy nie spodziewałem się, by Rzym zauważył moje starania, ani nie chciałem wywyższać się z szeregu równych sobie, Bożych sług. Jednak milczenie Rzymu nie dawało mi spokoju. Któż bowiem, jeśli nie On, może tchnąć w naszą pracę nowego ducha, gdy stary z wolna zaczął się wypalać. Obowiązki moje od świtu do zmierzchu wypełniały czas, nie zostawiając go na inne aktywności. Z rzadka tylko zadawałem sobie pytanie, czy aby robię słusznie i czy mogę służyć lepiej. Bo któż nie ma wątpliwości? Chyba tylko stary koń, prowadzony do rzeźni, nie wątpi, że wkrótce przyjdzie mu się rozstać z życiem.

Ja czułem się jeszcze młodo. W pięćdziesiątym trzecim obrocie mojego życia czułem się tak, jak wtedy, gdy wstępowałem do naszego zakonu. Niech mi wolno będzie powiedzieć o sobie. Urodziłem się w Pańskim mcdxxx roku w Schlettstadt, małym i biednym miasteczku w Alzacji, niedaleko wielkiego i bogatego Strasburga. W moim mieście, dwadzieścia lat wcześniej, urodził się Johannes Mentelin. Znany z tego, że jako pierwszy wydał Biblię w naszym, niemieckim języku. Z kolei dwadzieścia lat po moim urodzeniu w Schlettstadt przyszedł na świat Jakob Wimpfeling, dziekan wydziału sztuk na uniwersytecie w Heidelbergu. Tak oto prowincjonalne miasto, w jednakowych odstępach czasu wydało na świat trzech swoich synów, którzy rozsławili jego imię w całej Rzeszy.

Moi rodzice, jakkolwiek dobrze urodzeni, to jednak ubodzy pracownicy rolni. Na swoim polu uprawiali wszystko, co ziemia była im w stanie oddać. A więc groch, kukurydzę, pszenicę, owies. Niewielki sad rodził zawsze zdrowe jabłka, morele i wiśnie, a całkiem spora połać przeznaczona na winorośl dostarczała materiału na wino, którego w naszym domu zawsze było pod dostatkiem. Ojcu zdarzało się nawet sprzedawać kilka beczek do klasztoru, zwykle na przednówku, kiedy braciszkowie, wypiwszy zapasy, tęsknie spoglądali na dopiero co odrastające, młode pędy roślin. Ojciec po nowe, nieznane kiedyś szczepy białej, a szczególnie wydajnej odmiany rieslingerskiej, dwa razy w roku jeździł aż do grafa Jana z Ruesselsheim, słynnego w całej Alzacji plantatora, którego sława sięgała znacznie dalej niż na pogranicze francusko-niemieckie. Wracał wozem wypełnionym po brzegi wielkimi, drewnianymi donicami, w których rosły młode gałązki. Prawdę mówiąc, gdyby nie nasza kobyła, ojciec myliłby drogę, którą dobra szkapa znała lepiej niż on. Mój ojciec nie próżnował bowiem w Ruesselsheim. Lubili z grafem Janem degustować różne odmiany alzackiego, tak że nawet jeszcze wiele dni po powrocie ojciec nie miał sił na pracę w polu.

Wino słabe, rozwodnione, piłem już od dziecka, tak jak na terenach pozbawionych winnej tradycji pija się wodę lub miód. Nic dziwnego, że i w dorosłym życiu wino było dla mnie ważniejsze niż mięso. Bez mięsa obywałem się tygodniami. Bez wina trudno było wytrzymać choćby dzień.

W moim domu ojciec rządził surową ręką. To się tyczyło nie tylko mnie, moich sióstr i braci, ale także matki. Na nią ojciec podnosił rękę tylko w przypadkach szczególnych, kiedy już inaczej nie potrafił zaprowadzić porządku lub dla słusznego wyładowania gniewu. My, dzieci, dostawaliśmy cięgi za byle co, ale też zazwyczaj słusznie. Dziecko powinno znać twardą rękę ojca. Jak mawiał mój: „Twarde wychowanie – diabeł nie dostanie”. Matka przyznawała ojcu rację, zdając sobie sprawę, że tylko on może decydować i tylko z jego ręki może być zaprowadzany porządek. Dobra, mądra, znała miejsce przysługujące kobietom i nie chciała więcej. Starała się, jak mogła, ale wiadomo, że kobiety bywają ułomne, tak i matce zdarzały się drobne błędy, jak obiad podany za późno lub woda do mycia za zimna czy za gorąca, sień niezamieciona i inne rzeczy podobne, a wtedy ojciec potrafił ją nawet z domu na mróz wypędzić, żeby skruszała i zrozumiała, co zrobiła. Najczęściej rozumiała szybko, ale bywało i tak, że karać trzeba było dłużej, bo i dłużej do mądrości wracała. Niestety, zmarło się matce w połogu przy trzecim moim bracie, a ósmym dziecku w ogóle. Tak że sami z ojcem zostaliśmy, ale siostra najstarsza miała już szesnaście lat, to teraz na nią spadły obowiązki, a gniew ojca obracał się ku niej. Wdzięczny jestem ojcu nie za to, że mnie karmił, bo o to starała się matka, dopóki żyła, ale że pokazał, co znaczy żywioł męski, a co żeński. I że kobieta po to została przez Boga dana Adamowi, by mu usługiwać, jak siostra zakonna usługuje księdzu. Jeśli o tym zapomnimy, podkopiemy fundament, na którym opiera się nasza chrześcijańska tradycja.

Jak napisano w liście do Koryntian, ze względu na naturę myślącą zarówno w mężczyźnie, jak i w kobiecie widnieje obraz Boga. Pod pewnym ubocznym względem prawdą jest także, że obraz Boga znajduje się w mężczyźnie w inny sposób niż w kobiecie. Mężczyzna jest początkiem i celem kobiety, tak jak Bóg jest początkiem i celem całego stworzenia. Apostoł to rozumiał, gdy po słowach: „Mężczyzna jest obrazem i chwałą Boga, a kobieta jest chwałą mężczyzny” dodaje: „To nie mężczyzna powstał z kobiety, lecz kobieta z mężczyzny”. Podobnie też mężczyzna nie został stworzony dla kobiety, ale kobieta dla mężczyzny. Kto temu przeczy – Biblii przeczy i niegodny jest miana chrześcijanina.

Gdyż, jak pisał święty Tomasz: utworzono kobietę z żebra mężczyzny. Pierwsze, by dać do zrozumienia, że miedzy mężczyzną i kobietą winna istnieć więź wspólnotowa. Bowiem kobieta nie powinna przewodzić nad mężem i dlatego nie jest uczyniona z głowy, ani też mężczyzna nie powinien jej lekceważyć jakby jakąś podległą niewolnicę.

W odniesieniu do natury partykularnej kobieta jest czymś niedoszłym i niewydarzonym. Czemu? Bo tkwiąca w nasieniu siła czynna zmierza do utworzenia czegoś doskonałego: podobnego do siebie co do płci męskiej. A że rodzi się kobieta, dzieje się to albo z powodu słabości siły czynnej, albo z powodu jakiejś niedyspozycji materii.

Nie jest jednak tak, jak niektórzy powiadają, że szatan gnieździ się w łonie kobiety. Łonem kobiet szatan tylko prowokuje do występku. Szatańskie nasiona kiełkują natomiast w kobiecych głowach i dlatego nie ma do nich dostępu. Nigdy nie wiesz, co w tych głowach siedzi, co się zalęgło. Gdyby tam było dobro, czy uwiodłoby Adama? Bóg nam pokazał przebiegłość i grzeszność żony Adamowej. Pierwszy człowiek nie był kobietą, lecz mężczyzną. Nie ma w tym przypadku, bo nieprzypadkowe są wybory boskie. Poświęcił się dla niej, oddając własne żebro, z którego powstała. Ona mu się odwdzięczyła grzechem pierworodnym. Zasiała ziarno, a jego złe owoce zbieramy do dziś. Znałem wiele kobiet, nigdy jednak nie oddałem się żadnej. Nie tylko dlatego, że są nieczyste. Także dlatego, by nie rozpraszały mojego skupienia na sprawach, którym poświęciłem życie. Dopuszczam myśl o kobiecie, musiałaby być jednak narzędziem anioła, nie szatana. A takich nie znam, nie widziałem. Nie wiem nawet, czy gdzieś są.

Po śmierci matki nic się więc właściwie nie zmieniło. Do kościoła chodziliśmy zawsze całą rodziną, a że daleko nie było, nigdy nie braliśmy zaprzęgu. Ojciec powtarzał, że jest nas za dużo w domu, że to wina matki. I że czeka, aż go wreszcie Pan zabierze do siebie, bo dopiero wtedy od nas odpocznie. Wyzionął ducha nagle. Stał, upadł i już się nie podniósł. Upadając, włożył sobie palec wskazujący lewej ręki w prawą dziurkę od nosa i z tym palcem w nosie odszedł, co uznaliśmy za znak. Nie wiedzieliśmy tylko, co nam chciał przekazać. Prawdopodobnie nic wielkiego, bo nie przypominam sobie, by kiedykolwiek miał nam coś naprawdę ważnego do powiedzenia. Pochowaliśmy go w jednym grobie z matką (oby jej tam nie dyscyplinował nadmiernie), a my, niektórzy z nas już dorośli, zostaliśmy sami.

Miałem trzynaście lat, kiedy wybrałem drogę mnicha, za zgodą ojca, który zawsze powtarzał: „Pójdziesz między habity, to i do końca życia będziesz miał wikt i opierunek, a może jeszcze do czegoś dojdziesz, biskupem zostaniesz, rodzinie pomożesz”. Prawdę mówiąc, ojciec, gdy miałem dwanaście lat, oddał mnie już do klasztoru, żebym pomagał braciszkom. Po złożeniu ślubów zakonnych czyniłem wszystko, by wiernie służyć zgodnie z naszą regułą, a jej głównym rygorem jest i zawsze była walka z odstępstwem od Boga. W wieku lat dwudziestu ośmiu widziałem ognie, które na strasburskim rynku pochłonęły Fryderyka Reisera, kacerza podającego się za husyckiego spadkobiercę. Ten obraz ginącego w męczarniach heretyka będę pamiętał zawsze. Stałem ledwie dziesięć kroków od płonącego stosu, żar palił mi policzki, dym wciskał się do oczu, a jednak patrzyłem. Co tam, patrzyłem: napawałem się widokiem coraz to bardziej kurczącej się postaci, aż wreszcie został z niej mały ogryzek kości obleczonych sczerniałą skórą. Nie pozwolono ich zebrać nikomu, nawet rodzinie. Jeszcze następnego dnia widziałem psy roznoszące po mieście doczesne szczątki Reisera. A także gromadę dzieci bawiących się z psami, rzucających fragmenty piszczeli i każących zwierzętom aportować. Co zresztą czyniły z upodobaniem.

Nieuchronność kary upewnia mnie więc, że stos jest najlepszym miejscem dla wysłanników szatana. Jest w tym ogniu coś wzniosłego, oczyszczającego, sprawiedliwego, niezwyciężonego. I choć już nie praktykuję tak często jak kiedyś, prawdę mówiąc w ogóle, to poświęcam się teorii, równie ważnej, jeśli idzie o obecność diabelską w naszym, doczesnym życiu.

Od skończenia czterdziestego roku pełnię posługę inkwizytora. Oskarżając już w wielu procesach, zawsze uczciwie analizując przewiny, ukarałem dziesiątki, a może i setki osób (nie liczę tego dokładnie, gdyż nie liczba jest ważna, lecz pewność kary i strach przed nią), które próbowały oszukać nie tylko Boga, ale nawet i mnie, skromnego ucznia, wykonawcę boskich poleceń.

Tym, którzy nie wierzą w fizyczną obecność Zła, w czarownictwo, w czarownice i czarowników (choć mężczyzn jako czarowników mamy zaledwie ślady, za to kobiety w swojej nieczystej przebiegłości są tu najbardziej winne), polecam modlitwę, gdyż grzeszą, nie uznając realności tego okrutnego i groźnego świata. Mimo że postronni ostrzegają przed nami, kaznodziejami, głosząc: „Litaniis ordinis prae­dicatorium libera nos, Domine”, to jednak im też polecam modlitwę, aby przejrzeli na oczy:

Święta Maryjo, gwiazdo na niebie najjaśniejsza, módl się za nami,

Nad księżyc światlejsza, blaskiem słońce przyćmiewająca,

Matko Boga Wiekuistego,

Święta Maryjo, która rozpraszasz ciemności wiecznej nocy, módl się za nami,

Która niweczysz wyrok naszego potępienia,

Źródło prawdziwej mądrości,

Światło rzetelnej nauki,

Radości nasza bezcenna,

Upragniona wśród narodów,

Pożądanie wiekuistych wzgórz,

Zwierciadło, w którym oglądamy Boga,

Nad wszystkich świętych najświętsza,

Wszelkiej chwały najgodniejsza.

Amen

Jako trzydziestoletniego, niedoświadczonego jeszcze mnicha, wybrano mnie na przeora strasburskiego zgromadzenia, co uznałem za akt Bożej łaski, jaka na mnie spadła nagle i niespodziewanie. Od tamtego dnia upłynęło już wiele lat, a ja ciągle, w głębi duszy, noszę przekonanie, że byli godniejsi ode mnie.

Jak powiedziałem, list nadszedł w samą porę. Pośpiech, z jakim wyruszyliśmy, był zrozumiały, gdyż doszły do nas wieści, że Sykstus z każdym dniem czuje się coraz gorzej. I choć medycy czynili wszystko, by przedłużyć jego i tak długie już życie, należało się w każdej chwili spodziewać najgorszego. A konklawe i wybór nowego namiestnika na Stolicy Piotrowej mogły, jeśli nie zniweczyć nasz trud, to przynajmniej oddalić plany. Sykstus ciągle pozostaje dla mnie tym samym ojcem Francesco, generałem bliskiego nam zakonu franciszkanów, którego poznałem i pokochałem jak ojca, gdy jako nowo mianowany przeor udałem się ze swoją pierwszą wizytą do Rzymu. W długich dysputach wiele razy wracaliśmy do naszych, bardzo do siebie podobnych losów. Francesco della Rovere, podobnie jak ja, pochodził z ubogiej wprawdzie, lecz szlachetnej rodziny. I jego, podobnie jak mnie, oddano na wychowanie do klasztoru. On studiował teologię w Pawii i Bolonii, ja na północy, w Strasburgu. I jego, tak jak mnie, niech mi to będzie wolno powiedzieć, uważano za dobrego kaznodzieję. I to jeszcze zanim on otrzymał kardynalską godność, a ja swoje powinności zakonne. Wkrótce nasz papież Paweł II zakończył swoje ziemskie życie, a ja na stanowczą prośbę ojca Francesca, mimo rozlicznych zajęć, udałem się do Rzymu, nie domyślając się nawet, z jakich powodów wzywa mnie mój przyjaciel i patron. Musiał już wtedy wiedzieć, że nie kto inny jak on zasiądzie na Piotrowym tronie. Tak też się stało, a Francesco, dwa dni po zakończonym dla niego szczęśliwie konklawe, wezwał mnie do siebie i poprosił, bym przy nim został, jako jego sekretarz i spowiednik. Zgodziłem się bez namysłu. Prosiłem tylko, bym mógł wrócić do siebie, dokończyć rozpoczęte sprawy i przekazać klasztor w godne ręce, co zajmie mi nie więcej niż kilka miesięcy. Gdy będę gotów, poinformuję go w liście, a gdy on uzna, że będę mu przydatny, ma po mnie posłać. Tak też zrobiłem, niestety, posłaniec od Ojca nigdy się nie zjawił, a i ja od tamtego czasu nie miałem już szczęścia ani rozmawiać z nim, ani go nawet oglądać. Rozumiałem i godziłem się z tym, wiedząc, że jego praca, praca pasterza nad całą chrześcijańską trzodą, wymaga daleko większych poświęceń niż moja skromna inwestytura. Sam nie jeżdżąc do Italii, słuchałem jednak uważnie głosów, jakie stamtąd dochodziły. Im więcej słuchałem, tym bardziej mnie one niepokoiły. Opowiadano, że Francesco, mimo swoich wielkich dokonań w przeszłości, nie jest powszechnie szanowanym papieżem. Początkowo uznawałem to za opinie osób mu nieprzychylnych, być może wypowiadane w zawiści. Twierdzono, że nowego papieża zajmują tylko dwie troski: by wywyższać i zapewniać dostatek licznych krewnych oraz by go nie uznawano za barbarzyńcę, jak jego poprzednika. Prawdą okazało się, że mój dobry Francesco obsypywał własną rodzinę zaszczytami i dobrami. Jego kuzyn Pietro Riario oraz bratanek Giuliano della Rovere zostali kardynałami, a inni krewni uzyskiwali coraz większy wpływ na Sykstusa. Chwalono go wprawdzie za to, że stale pomnażał finanse kurii, ale metodami, których ja sam nie mogłem pochwalać – częstym udzielaniem odpustów, wysokim opodatkowaniem beneficjów i mnożeniem urzędów do kupienia. Ta wiedza była mi przykra. Jeśli teraz miałem się z nim spotkać, by przedstawić własny plan, chciałem też mieć nadzieję, że sprawy w Rzymie miały się jednak lepiej, niż je przedstawiano. Przecież to on nie dalej jak kilka lat temu zezwolił Ferdynandowi i Izabelli, władcom Aragonii i Kastylii, na przywrócenie inkwizycji. I to on zatwierdził naszego dobrego brata Tomasza z Turrecrematy (Ordo Praedicatorum), jako wielkiego inkwizytora Hiszpanii. Ktoś, komu by nie zależało na sprawach całego Kościoła, nie uczyniłby tych w pełni właściwych kroków. Jadę więc do niego, by mu przedstawić swój plan, w nadziei, że go przyjmie i pochwali, ale też by mu dodać otuchy w jego, być może ostatnich, dniach.

X LISTOPADA MCDLXXXIII

Co miałem zatem myśleć, kiedy wieczorem, siedząc sam w rzymskiej bibliotece, pochylałem się nad „Vitae pontificum” słynnego Bartolomea Platiny? Jakie miejsce zająłby mój drogi ojciec Francesco na kartach tej księgi, jednej z kilku tysięcy dzieł wypełniających największą bibliotekę naszego świata? Bartolomeo już nic nie napisze, a Sykstus jest za słaby, by pisać, nawet dyktować. Rozmawialiśmy zbyt krótko, by się nacieszyć jego słowem, za długo, by w moim sercu nie rosły wątpliwości i pytania. Na zawsze już pozostaną bez odpowiedzi.

Rano przyszedł po mnie (tylko po mnie, gdyż mój brat Jakob zabawił ledwie dwa dni w Rzymie i już musiał wracać do obowiązków w diecezji Kolonia) Giuliano della Rovere, prezbiter od Świętego Jana na Lateranie. Bazylika spalona, zniszczona pożarem, jednak on nie traci nadziei na odbudowanie tej cudownej świątyni. Gdy spytałem o zdrowie stryja, machnął ręką i powiedział: „Ech, co tu gadać, właściwie nie ma o czym, nie jest dobrze i tyle”.

Nasz pasterz z każdym dniem słabnie. Są dni, kiedy w ogóle nie wstaje z łóżka. Zamyka się przed światem, nie chcąc, by widziano chwile jego słabości. Jedynie kilku ludzi ma do niego dostęp, a kardynał Giuliano dzieli z nim posiłki, odprawia wieczorną kompletę. Z Giuliano, którego znam jeszcze z konklawe, przeszliśmy do nowej kaplicy, zwanej Kaplicą Sykstusa. Opowiadano mi o niej, lecz to, co zobaczyły moje oczy, przerosło wszystkie opowieści. Najbardziej niedościgłe freski toskańskich i umbryjskich artystów. Giuliano wskazał na malowidła Pietro Vannucciego, tego samego, który jako młodzieniec portretował Francesco, zanim mój kochany Ojciec został papieżem.

– Popatrz na to – Giuliano wskazał palcem na ogromny fresk. – Alessandro di Mariano Filipepi, „Oczyszczenie trędowatego”. Z powodu jego wyglądu, przypominającego beczkę, nazwano Alessandra Botticellim, ale Bóg, oblekając go w marną posturę, dał talent, jakiego trudno szukać we Florencji, a nawet w całej Italii. Ten kościół w środku to Szpital Świętego Ducha, jak może wiesz, zbudowany na polecenie Sykstusa. Z lewej Jezus Chrystus wśród aniołów, wyżej szatan kuszący Chrystusa, by rzucił się z dachu świątyni, z prawej, to powinno cię szczególnie zainteresować, szatan sam kończy nędzny żywot, skacząc ze skały. A tu, z lewej, niewielka postać, to ja.

Ostatnie słowa Giuliano wypowiedział z nieukrywaną satysfakcją. Rzeczywiście mężczyzna, jego twarz, przypominała twarz Giuliano. Mógł tak wyglądać jako młody człowiek, tyle że to było dawno temu. Już bardziej liście dębu na płaszczu – herb Rovere – przekonywały, że mamy do czynienia z przedstawicielem tej słynnej rodziny. Chciałem iść dalej, ale Giuliano nie odstępował obrazu. Wpatrzony w siebie, młodego, wydawało się, że zapomniał o mojej obecności. Wreszcie odbił wzrok od ściany, spojrzał na mnie i powiedział:

– Da Bóg, kiedyś zobaczysz mnie na bardziej honorowym miejscu. Najbardziej honorowym.

Domyśliłem się, że Giuliano ma na myśli tron Piotrowy, ale nic nie powiedziałem. Udałem, że nie słyszę. Niepohamowane ambicje niejednego już, miast wynieść, strąciły w niebyt. A nawet w otchłań piekielną. Szatan tylko czeka na ludzi słabych i żądnych zaszczytów. Giuliano nigdy bym nie podejrzewał o grzech pychy, a jednak było w jego postawie coś, co mnie osobiście urażało. Sam bowiem nie dbałem o stanowiska, traktując liczne wyróżnienia jako dopust Boży, a nie decyzje ludzi, o których łaskę miałbym zabiegać w jakiś szczególny sposób. Nie uważałem też za stosowne, jako mnich, nosić się z pańska, zakładać bogate, od najlepszych włoskich krawców stroje. Wolałem zawsze mnisi habit, a tylko od czasu do czasu czarny surdut z kołnierzem, gdy nie chciałem, aby rozpoznano we mnie duchownego.

Giuliano, ubrany w albę i ornat, jako że szedł prosto z nabożeństwa, dodatkowo przystroił swoje szaty liturgiczne złotą nicią i złotymi wstęgami, które jak zbyt długi paliusz oplatały mu ramiona. Na nogach miał natomiast buty z jakiejś delikatnej skóry nieznanego mi zwierzęcia, dodatkowo przystrojone złotymi okuciami z przodu i z tyłu. Dostrzegł, że mu się przyglądam, i zapewne uznał moje zainteresowanie za oznakę podziwu, gdy tymczasem strój mego dawnego przyjaciela wywoływał we mnie poczucie winy, jakbym to ja sam prowokował swoim wyglądem podejrzenia o grzeszną rozrzutność lub frywolność nieprzystającą do stanu biskupiego. Cóż, pomyślałem, widać taka moda na Lateranie, aby okazywać nadmiar tam, gdzie trzeba umiaru i skromności. Nie mnie jednak oceniać. Zbytni rygoryzm w ocenianiu bliźnich nie zawsze bowiem idzie w parze z rozsądkiem oceniającego.

W kaplicy mieliśmy czekać, aż przyjdzie On. Czekanie trwało długo, lecz wreszcie ukazał się, podtrzymywany przez dwóch braci od świętego Franciszka. Gdy padłem do jego stóp, nakazał mi wstać, jakby moja szczerość i moje oddanie sprawiały mu ból. Jego długi, ostro, jak u drapieżnego ptaka, zakończony nos, jeszcze bardziej się wyostrzył, podobnie całe rysy twarzy. Choroba odcisnęła piętno na jego dobrotliwym obliczu. Skupiony słuchałem, co ma mi do powiedzenia, sam czekając, aż dane mi będzie ujawnić plan, z którym do Niego przybyłem. Zapisując naszą rozmowę, ufam, że nie pominę ani jednego słowa, które wypowiedział, gdyż każde może okazać się bardzo ważne.

Ojciec mówił: Mój chłopcze, jak widzisz, nie zastajesz mnie w zdrowiu, lecz w boleści. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy razem modliliśmy się za pomyślność Francesca della Rovere, nowego papieża. Niestety, każdy kiedyś odchodzi. I mnie to czeka już wkrótce.

Ja mówiłem: Ależ, Ojcze Święty.

Ojciec mówił: Tak będzie i nie nam o tym decydować. Długo myślałem, że wolę, byś mnie zachował w pamięci zdrowego i wesołego, a nie cierpiącego starca. Lecz byłaby to z mojej strony niewdzięczność za twoje wieloletnie poświęcenia, o których słyszałem, choć sam nigdy ci o tym nie mówiłem, jak ważna dla całego Kościoła jest twoja misja. Lecz także jak może być dla Kościoła groźna...

Tu ojciec zakaszlał, a potem nakazał odejść braciom. Także Giuliano, by nam nie przeszkadzać, stanął na końcu kaplicy. Jednak w takiej odległości, która pozwalała mu słyszeć, o czym rozmawiamy. Dostrzegłem z daleka, że nawet specjalnie nadstawia ucha, gdy ucieka mu któreś z wypowiadanych przez papieża słów.

Ojciec mówił: Z pewnością doszły cię głosy nieprzychylne papieżowi. Jeśli tak, nie wahaj się pytać.

Ja mówiłem: Nigdy w Ojca nie przestałem wątpić.

Ojciec mówił: A więc jednak. Pamiętasz, mój drogi chłopcze, jak kiedyś chciałem, byś został moim spowiednikiem? Teraz możesz wypełnić moją dawną prośbę.

Ja mówiłem: Zrobię, o co mnie Ojciec poprosi.

Ojciec mówił: Nikt nas nie słyszy, z wyjątkiem Boga, a on przecież i tak wszystko wie. Nasza spowiedź jest zatem zwrócona ku nam samym, uświadamia nam naszą słabość, której człowiek nawet w Jego imieniu nie może z nas zdjąć, rozgrzeszając i nakazując pokutę. Czy zgodzisz się ze mną?

Nic nie mówiłem, czekając, co dalej powie Ojciec Święty.

Ojciec mówił, a ja zrozumiałem, że mam wysłuchać jego spowiedzi, w duchu modląc się, by nie była ostatnią: Pragnę, byś mnie wysłuchał, i nie proszę o rozgrzeszenie. Symonia jest zdradą. Tak chce Ewangelia, gdy Szymon kupczy świętością ducha. Tak mówi nasz Dante, którego głosu zbyt często już dziś zapominamy. I ja to wiem. Musisz jednak i ty wiedzieć, że nadchodzą dla Kościoła czasy trudne. I tylko Kościół silny, bogaty materialnie, będzie mógł zadbać o czystość naszej wiary, odrzucając zło, jakie narosło przez wieki. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Jeśli coś robimy, to nie dla siebie, lecz dla Niego. Nie pochwalam kupczenia stanowiskami, nie pochwalam sprzedawania odpustów, lecz dzięki temu nasz Kościół stał się silny jak nigdy dotąd. I wierzę, że przetrwa, choć za mojego życia niejeden wieszczył jego rychły koniec. Zło bowiem nie śpi, jest obecne w każdym z nas. Od nas samych zależy, czy potrafimy z nim walczyć w imię jedności Kościoła.

Ja mówiłem: Przyjechałem do Ojca, żeby o tym rozmawiać.

Ojciec mówił: Wiem, mówiono mi. Opowiedz dokładnie, co zamierzasz.

Ja mówiłem: Wspólnie z bratem Jakobem piszemy dzieło, które rozesłane do wszystkich naszych gmin, diecezji, klasztorów i parafii, będzie nauką i radą dla tych, co każdego dnia i każdej nocy strzegą wiary przed siłami zła.

Ojciec mówił: Mam rozumieć, że nadal chcesz walczyć z czarownicami? Chcesz przekazać innym swoją wiedzę?

Ja mówiłem: Tak. Pragnę uzyskać Ojca zgodę i błogosławieństwo.

Ojciec mówił, a na jego twarzy pojawiły się głębokie zmarszczki: Mój drogi, przecież czarownic nie ma. Sami je stworzyliśmy, by skuteczniej walczyć z herezją, zagrażającą jedności Kościoła. Czarownice istnieją jedynie jako wytwór naszej imaginacji. Zastanów się nad tym, co mówię. Nie trzeba nam nowych ofiar. Na końcu swojego ziemskiego życia, prosząc o odpuszczenie, widzę to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ja mówiłem: Gdybym Ojca nie kochał i nie znał, mógłbym te słowa uznać za herezję.

Ojciec wstał i opierając się na lasce, mówił podniesionym głosem: Mimo wszystko to ja jestem papieżem i ja decyduję, co jest, a co nie jest herezją. Jeszcze ja, nikt inny. Giuliano odprowadzi cię do wyjścia.

Ja mówiłem: Czy mam Ojca zgodę?

Ojciec mówił: Nie mogę ci zabronić, ale nie będę cię też wspierał, bo zamiast budować potęgę Kościoła, chcesz go na długie wieki uwikłać w wojnę z nieistniejącym wrogiem.

Ja mówiłem: Mój Ojcze, my już z nim walczymy. Każdy na swój sposób. Trwonimy siły, zamiast wydać wojnę szatanowi siłą potęgi całego Kościoła Bożego.

Ojciec mówił: Niech zostanie, jak jest, synu. Nie trzeba nam żadnych wojen. Gdy ją rozpoczniesz, wepchniesz Kościół na długie wieki w konflikt, który skończy się dla nas klęską. Jeśli chcesz prowadzić wojny z czarownicami, rób to w swojej parafii, jak do tej pory. Rzymowi zostaw politykę. Idź już. Jestem zmęczony twoją obecnością.

Ja mówiłem: Ojcze mój!

Ojciec mówił: Idź. Obyś nie stał się narzędziem w jego rękach.

Ja mówiłem: Jestem narzędziem w jego rękach, Ojcze.

Ojciec mówił: A skąd wiesz, czy to są ręce naszego Pana? Żegnaj.

Co więc miałem teraz myśleć, kiedy wieczorem, siedząc w bibliotece, pochylałem się nad „Vitae pontificum”, opisującym życie papieży, poczynając od świętego Piotra? Nie mogę zaprzestać swojej pracy. Moja misja dopiero się zaczyna. Ulegając pokusie posłuszeństwa wobec Ojca Świętego, popełniłbym niewybaczalny grzech. Ale czy go nie popełniam, odrzucając rady mojego drogiego Francesca? Jestem jak pszczoła szukająca zgubionego ula. Nie pojmuję, jak do tego doszło, że mój Ojciec tak bardzo się zmienił. Pamiętam jego niczym niezachwianą pewność prawdy i ufność w siłę Bożą. Albowiem nie ma innej prawdy, tylko ta, że siły zła czekają, skrywają się za plecami każdego z nas, gotowe do ataku. Im mniej o nich mówimy, tym bardziej aktywnie działają. Prawda, są obecne także w każdym z nas, choć nie do każdego mają równy dostęp. Jeśli będziemy udawali, że ich nie ma, sami siebie skażemy na wieczną tułaczkę, na poszukiwanie świętości, a znajdziemy tylko ból, smutek i płacz. Najwyższy powołał mnie do życia nie po to, bym je przeżył jak ćma, lecąc ku światłu zniszczenia, lecz bym rozsądnie a zdecydowanie walczył w jego imieniu. Jako anioł, z mieczem Michałowym w dłoni, wycinał wrzody naszego Kościoła. Sam jeden przeciw wszystkim. To moje zadanie. Wykonam je, nawet gdybym spotkał na swojej drodze jedynie przeciwności. Znam te oczy pełne nienawiści. Wielokrotnie widziałem je we śnie, a na jawie pod postacią jego nawiedzonych adeptek udających ptaki. Dwa światy – szatański i zwierzęcy – przenikają się wzajemnie, czyniąc życie pasmem udręki. Mimo zmęczenia nie spocznę, aż walka zostanie wygrana. I otworzą się bramy nieba, i wstąpię weń, zasiądę po prawicy Pana, by ogłosić ostateczne unicestwienie grzechu i oczyszczenie świata od wszelkiego zła. Po prawicy, gdzie siedzi już On, lecz i dla mnie starczy tam miejsca.

Ty, do którego teraz mówię, a którego imienia nie chce mi się nawet wymawiać, jest mi bowiem wstrętne, już nigdy nie zaznasz spokoju. Gdziekolwiek jesteś, nie zaśniesz. Czuwam. Ja, Heinrich Kramer, z Bożej łaski Institor, wydaję ci wojnę nie w imieniu Kościoła, lecz w swoim imieniu, tak jak chciał Francesco. Dziś, schorowany, nie ma już sił. Tylko w ten sposób mogę wytłumaczyć zachowanie mojego Pana i Ojca. Niedana mi była nawet próba przekonania Francesca. Odchodziłem w niepokoju nie tylko o niego, ale o przyszłość całego Kościoła. Nie wiem nawet, czy to nadal mój Kościół. I czy kiedykolwiek znajdę w nim jeszcze swoje miejsce. Wiem, że to moje zło. I że sam muszę, aż do ostatecznego zwycięstwa, stoczyć tę walkę.

XI LIPCA MCDLXXXIV

W Rzymie spędziłem ponad pół roku Pańskiego. Z miesięczną przerwą na wyjazd i pobyt w diecezji Konstancja, głównie, choć nie tylko w Konstancji, także w Weingarten, mieście dobrze mi znanym, w którym już zdarzało mi się sądzić i skazywać na potępienie. Z opactwa benedyktynów w Weingarten przyszedł do Stolicy Piotrowej list, adresowany na Ojca Świętego. Jako że Ojciec nie był już w stanie odpowiadać, list przekazano mnie. Giuliano della Rovere przyniósł mi go któregoś ranka, z prośbą, żebym odpowiedział lub, jeśli to możliwe, osobiście udał się na północ i, jak się wyraził: „podjął odpowiednie kroki”. List zaczynał się jak każde pismo składane na święte ręce papieża, ale to, co w nim można było dalej czytać, skłoniło mnie do szybkiego wyjazdu. Oto list, datowany na dzień piąty miesiąca czerwca, a właściwie obszerne fragmenty listu, gdyż cały musiałby zająć zbyt wiele miejsca, którego to miejsca na kartach ciągle mi brakuje:

„Umiłowany Ojcze Święty, z woli naszego Pana ośmielamy się mówić. Wiele złego zdarzyło się w ostatnich tygodniach w naszej diecezji. Wieś Bodman, położona nad wielką, znaną Wam wodą bodeńską, była świadkiem trwogi, opowiadanej przez mieszkańców okolic Konstancji, Ravensburga, a nawet Weingarten – Waszych ulubionych miast, do których przyjeżdżaliście w latach młodości dla odpoczynku. Nad owym jeziorem, zwanym od wsi: bodeńskim, widziano unoszące się postacie. Przemieszczały się w różne strony, z jednego na drugi brzeg. Działo się to zazwyczaj w czasie pełni Księżyca i w bezchmurne noce, a postacie, według zeznań świadków, były kobietami, o czym przekonuje sposób, w jaki podróżowały. Mianowicie siedząc nie okrakiem na miotłach, lecz bokiem, jak kobieta dosiada wierzchowca. Kiedy owe zdarzenia nagle ustały, równie nagle krowy we wsi Bodman poczęły dawać mleko zabarwione na krwisty kolor. Jako że osobiście tych zdarzeń nie widzieliśmy, możemy się jedynie pożytkować relacjami. Postanowiliśmy prosić o przysłanie delegacji, która lepiej i godniej niż my sami podejmie odpowiednie kroki dla wyjaśnienia owych, niepokojących wydarzeń”.

Z podpisanych pod listem znałem tylko ojca Paola, benedyktyna, z którym widziałem się jedyny raz dziesięć lat temu w Rzymie, gdy uczestniczyłem w zgromadzeniu generalnej kapituły naszego zakonu i musiałem odpowiadać na zarzuty o obrazę cesarza Fryderyka za moje kazania. Istotnie, wiem to, zbyt ostro potraktowałem Fryderyka, głosząc jego oddalenie od Kościoła Bożego, choć z drugiej strony jego ród, wywodzący się z niewielkiej, choć coraz głośniejszej rodziny Habsburgów, robi wiele, żeby zawładnąć całą niemiecką ziemią na długie lata. Jak mi się zdaje, jest jednak zbyt zachłanny, dlatego nie przetrwa dłużej niż to i może jeszcze następne pokolenie. Bo wielkie rody szybko rosną i szybko upadają, gdy chcą zbyt wiele. Ostatecznie jednak to ja dostałem wtedy tytuł magistra teologii, na potwierdzenie składanych zarzutów, a stanowisko Praedicator generalis, jakie otrzymałem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że racja była po mojej, a nie cesarza stronie. Tak też uważał Paolo i choć sam z innego niż moje zgromadzenia, doskonale znał przyczyny konfliktu.

Szczęśliwym trafem, gdy przebywałem w Rzymie, zjechał do Świętego Miasta także Paolo. Miał być zaledwie trzy, cztery dni, czekając, aż Ojciec Święty zdecyduje się ruszyć do Konstancji na odpoczynek. Paolo miał mu towarzyszyć w drodze. Sprawy potoczyły się jednak inaczej i cierpiący papież zdecydował o pozostaniu, przynajmniej kilka najbliższych miesięcy, na Stolicy Piotrowej. Spotkałem Paola przypadkiem na Lateranie, gdy szykował się do drogi powrotnej. Nie było już czasu na rozmowy, Paola wzywały obowiązki, jednak wiedząc, że zostałem wyznaczony do roli inspektora, obiecywał wszelką pomoc na miejscu, w Konstancji. Wtedy miałem się dowiedzieć, co zaszło i, być może, podjąć odpowiednie kroki. Jakie? Tego nigdy się nie wie, zanim się nie przeprowadzi wizytacji na miejscu.

Ruszyłem tydzień później, konno, w asyście czterech braci dominikanów, których mi dał Giuliano, dla bezpieczeństwa podróży. Droga nie była łatwa. Wiosenne roztopy rozmyły szlak, a letnie upały i gorące wiatry wyżłobiły przepastne koleiny, czyniąc długie odcinki niemal nieprzejezdnymi. Wiele razy musieliśmy zsiadać i prowadzić konie, omijając dzieła przyrody, z którą człowiek nie umie lub nie chce sobie poradzić. Tak, drogi to największa zmora cesarstwa. O ile w Italii bywa wiele utwardzonych duktów, to północne prowincje, a raczej ich szlaki, wyglądają ciągle tak samo źle, jak za Wandalów i Hunów.

Dotarliśmy do Konstancji o świcie, po siedmiu dniach podróży. Z przysiółka Bodman, łodzią czekającą na nas, ale też na innych podróżnych przy brzegu, przeprawiliśmy się na niewielką wyspę, na której od setek lat stoi opactwo Benedyktynów, znane w całym, chrześcijańskim świecie, bo założone przez Pirminiusa, misjonarza wspominanego do dziś w wielu diecezjach, a szczególnie na pograniczu Francji, Niemiec i Italii.

Jan Pfuser, opat, sprawujący opiekę nad swoją trzodą już dwadzieścia lat, ale wciąż, jak ja, młody duchem, właśnie kończył celebrę w kościele świętej Marii. Przybiegł do nas natychmiast po ostatniej modlitwie, trzymając w obu dłoniach habit, który, wyraźnie zbyt długi, plątał mu się u kolan i stóp, zostawiając z tyłu ślad, jakby celowo sprzątniętej ziemi. Przez chwilę pomyślałem o nim jak o ślimaku, który pełznąc, czyni tak samo. Nieco zdyszany, ale uśmiechnięty, rzucił mi się na szyję, choć przecież nigdy się nie widzieliśmy. Domyśliłem się, że dobry Paolo uprzedził nasz przyjazd. Okazało się jednak, że poprzedniego dnia opatowi przywieziono z Rzymu list. Posłaniec był szybszy niż my, więc ojciec Jan wyczekiwał naszego przybycia lada dzień.

– Naczekaliśmy się, oj, naczekaliśmy – powiedział, łapiąc oddech.

Poczułem się niezręcznie, ściskany przez nieznajomego, więc delikatnie odsunąłem ręce opata. Nigdy nie lubiłem takich nieoczekiwanych czułości, szczególnie gdy okazywały je osoby mi obce. Przybytek czułości bardzo często bowiem potrafi się zmienić w zbytek nienawiści i uprzedzeń, gdy ludzie zaczynają poznawać swoje credo. Wstrzemięźliwość w każdej dziedzinie pozwala uniknąć nieporozumień. Zawsze trzymałem się tej maksymy. Nigdy mnie nie zawiodła, nie będę więc jej dalej zmieniał. Dla nikogo.

– Tyle słyszałem o ojcu, a teraz mam szczęście ojca poznać i uściskać – jeszcze raz zabrał się za ściskanie i znowu musiałem go powstrzymywać przed tym nieuzasadnionym przypływem serdeczności.

Nie zdążyłem wypowiedzieć nawet słowa, bo opat nie przestawał mówić. A mówiąc, nieznacznie seplenił, tak że ślina wypluwała mu się bezwiednie, tryskając wprost na moją twarz i czoło. Stanąłem więc w bezpiecznej odległości, a on gadał i gadał, parskając i sapiąc.

– Jakie to szczęście, jakie szczęście, że tak sławnego pasterza możemy u nas gościć, tu na prowincji, a ojciec z pewnością przywykł do Rzymów i innych wielkich miast cesarstwa. Do wygód i miejskich atrakcji. My tu, skromni mnisi, pracujemy na chwałę Pana jakby trochę na końcu świata, nad wielką wodą, daleko nam do zbytku nowoczesnego świata. Zatopieni w księgach, niewiele wiemy o świecie. Konstancja wprawdzie, jako miasto, urosła, ale gdzie jej tam do miast francuskich czy włoskich. Ciągle nam przypominają sobór z początków stulecia i spalenie tego biednego kaznodziei Husa. Nic ważniejszego się tu nie wydarzyło. Każde odwiedziny to dla nas zaszczyt, tym bardziej takich osób jak ojciec. Papiescy delegaci raz na kilka lat zaglądają. Już nawet częściej sam Ojciec Święty nas wizytował. Ostatni raz mieliśmy szczęście gościć Sykstusa trzy, może cztery lata temu, był trochę chory, więc go braciszkowie nosili w lektyce na brzeg jeziora, a on oddawał się kontemplacjom. Zapatrzony w wodę, zdawało się nieobecny, z pewnością rozważał sprawy, o których nam, prostaczkom, nawet się nie śniło. Pobył dziesięć dni, nabrał sił i wrócił do Stolicy Piotrowej. Słyszymy jednak i czytamy, że jego dni wydają się już przeliczone i Pan niebawem wezwie go do siebie...

– Pozwoli ojciec, że z miejsca zajmę się badaniem – przerwałem opatowi, bo gdybym tego nie zrobił, prawdopodobnie do południowej modlitwy musiałbym wysłuchiwać, co ma do powiedzenia w tematach, które mnie w tej chwili mniej obchodziły. Niewysoki, lecz upasiony na klasztornym wikcie, z przekrwionymi białkami oczu od nadmiaru spożywanego wina lub co gorsza gorzałki, mógłby zapewne opowiadać w nieskończoność. Domyślam się, że i pokuta jest mu obca. Nasz kler, mówię to z żalem, częściej oddaje się rozpuście niż modlitwie i umartwianiu, które przecież zawsze prowadzi do Boga. Nie trzeba tego tłumaczyć. Z trunkami, jak z ludźmi, trzeba uważać. Mogą być twymi przyjaciółmi, ale też łatwo stają się wrogami, gdy nierozsądnie z nimi postępujesz.

– Naturalnie – odpowiedział, jak mi się wydawało, nieco urażony – brat Paolo już czeka na ojca. Spotkamy się wieczorem, wtedy oprowadzę ojca po naszej bibliotece, jeśli ojciec będzie sobie życzył.

Zaprowadził mnie i czterech moich braci do refektarza, gdzie zobaczyłem Paola zatopionego w lekturze breviarium. Przewracał kartka po kartce, jakby czegoś szukał w zapisie czynności i terminów modlitw. Przywitaliśmy się serdecznie. Paolo, młodszy ode mnie o co najmniej dziesięć lat, wydawał się starszy niż ja, siwy już, ze zmarszczkami na twarzy, a ponadto zasępiony, nawet gdy mnie zobaczył, nie zauważyłem na jego obliczu radości, raczej smutek, jakby chciał powiedzieć, że obu nas czekają trudne dni.

Paolo dał nam kwatery w klasztornym budynku tuż nad wodami jeziora. Znużeni drogą, chcieliśmy wypocząć godzinę lub dwie, jednak oczekiwał, że niezwłocznie zajmiemy się badaniem. Tak też zrobiliśmy, odkładając sen na później.

Pierwszego dnia, aż do zmierzchu, Paolo prowadził nas wzdłuż jeziora, do osad, które były świadkami wydarzeń. Sam opowiadał lakonicznie, co wcześniej słyszał. Do dziwnych lotów nad jeziorem, do obstrukcji w dawaniu mleka przez zwierzęta gospodarskie lub dawaniu, lecz zabarwionego różowo, doszedł jeszcze jeden, wyjątkowo niepokojący fakt. Otóż w kilku obejściach zdarzył się pomór bydła. Nagle i niespodziewanie krowy, także owce, zaczęły padać. Nieodgadniona przyczyna pomoru od razu, prawdopodobnie słusznie, została powiązana z obecnością złych mocy.

Rozmowy, jakie prowadziłem z ludźmi, nie potwierdzały jednak wcześniejszych doniesień. Być może obawa przed papieską delegacją zamknęła wszystkim usta. Zdziwieni moją obecnością, woleli milczeć. Niektórzy z nich znali moje imię, Institor, nie powiem, żeby mi to nie schlebiało, nie mogę też ukryć, że wyczuwałem bojaźń, gdy dowiadywali się, kto do nich przybył i w jakim celu.

Niezrażeni, kontynuowaliśmy pochód. Dopiero zataczając koło, na samym końcu wyspy konstancjańskiej, nad brzegiem jeziora, docierając do znanej w okolicy, jak powiedział Paolo, karczmy, usłyszeliśmy prawdę lub tylko jej część.

Karczmarz, przedstawiający się jako Baptiste Santi, przyjął nas winem i późnym obiadem złożonym z ryb i świńskiego mięsa, co dziwne, bo nigdy jeszcze nikt mnie nie raczył obojgiem mięs jednocześnie, rybnym i zwierzęcym. Po posiłku, jak zawsze jadłem mało, tyle żeby zaspokoić pierwszy głód, za to piłem więcej, przystąpiliśmy do rozmów.

Baptiste od początku wydawał się zmieszany, jakby próbował coś ukryć. Domyślam się, że tylko obecność Paola, którego znał dobrze, kazała mu mówić. Spisując relacje Baptiste Santi, czułem, że mogą być niepełne lub nawet fałszywe. Lata posługi wyostrzyły mi bowiem uwagę na kłamstwa, które później i tak musiałem przysposabiać do rzetelnej prawdy. Ufność jest siostrą naiwności, tak jak nienawiść matką upadku.

Oto relacja Baptiste Santi, od razu muszę to powiedzieć, co najmniej zaskakująca, nie tylko mnie, ale także braci słuchających: