Inwazja - Wojciech Miłoszewski - ebook

Inwazja ebook

Wojciech Miłoszewski

3,9

Opis

Wojtek Miłoszewski

Inwazja

Wczoraj wszystko było jak zawsze. A dzisiaj jest wojna.

Porucznik Roman Gurski się zakochał. Nieszczęśliwie. Czuje, że nie ma już po co żyć. Zupełnie inaczej niż historyk Michał Barański. Mąż i ojciec dwójki dzieci ma dla kogo żyć. Tylko za co? By utrzymać rodzinę, pracuje w call center. Danuta Wojnarowicz, trzydziestoletnia singielka, panicznie boi się ojca, bezwzględnego biznesmena, i robi tylko to, czego on od niej oczekuje. Zwykłe ludzkie sprawy. Przynajmniej tak było. Teraz ulice ich miasta opanowały wojska wroga. W obliczu śmiertelnego zagrożenia nic już nie jest takie samo. Ludzie też. Kto okaże się szują, a kto bohaterem?

Wojtek Miłoszewski wiedział pierwszy, że Putinowi nie wolno ufać. Inwazja to powieść o wielkiej podłości, niewyobrażalnym okrucieństwie, ale i o niezwyciężonej sile miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 575

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (35 ocen)
15
9
7
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anglista81

Z braku laku…

Banalne, nudne, pisane knajackim językiem.
11
madro1

Nie polecam

beznadzieja. uwagi o seksie/sceny gdzie tylko sie da hako wypelniacz. szkoda czasu😟
00
IceFlowers

Dobrze spędzony czas

Książka „Inwazja” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Wojtka Miłoszewskiego. Co ciekawe dosłownie chwilę wcześniej sięgnęłam po książkę „Domofon” autorstwa Zygmunta Miłoszewskiego. Wtedy jeszcze myślałam, że to tylko taki zbieg okoliczności co do nazwisk. Teraz już wiem, że Wojtek i Zygmunt to bracia Miłoszewscy. Książka „Inwazja” to także pierwsza część cyklu Wojna.pl. Pierwsze wydanie książki ukazało się w 2017 roku czyli jeszcze wcześniej autor stworzył swoją wizję inwazji wojsk rosyjskich na nasz kraj. Minęło kilka lat i podobne sceny na naszych oczach rozgrywają się tak blisko. „Wczoraj wszystko było jak zawsze. A dzisiaj jest wojna.” Jesteście sobie w stanie wyobrazić jak by to było jak by nadszedł taki dzień w naszym życiu? Ja chyba nawet nie chcę o tym myśleć bo tego nie da się zaplanować jak się człowiek zachowa. W takiej sytuacji znalazło się troje bohaterów naszej książki: Roman, Danuta i Michał. Wszystko co robili dotychczas w jednej chwili straciło znaczenie. Teraz je...
00
statnik

Dobrze spędzony czas

trudno powiedzieć cały efekt zepsuł głos syntetyzatora.
00
kajazip

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja!
00

Popularność




Prolog

1.

Kato­wice z tej wyso­ko­ści i o tej porze wyglą­dają naprawdę nie­źle, pomy­ślał, patrząc na roz­świe­tlone w dole rondo i cha­rak­te­ry­styczną syl­wetkę Spodka. Z baru na dwu­dzie­stym siód­mym pię­trze roz­cią­gała się nocna pano­rama ślą­skiego mia­sta, którą oboje się delek­to­wali, sie­dząc przy sto­liku przy samej szy­bie. Wró­cił myślami do rze­czy­wi­sto­ści.

– Więc jeśli cho­dzi o miłość, można ją mieć w dwóch odsło­nach – mówiła spo­koj­nie, ale jej twarz oto­czona burzą loków pod­ska­ki­wała ener­gicz­nie. – Albo na początku jest wielki wybuch, który gaśnie rów­nie gwał­tow­nie, jak się poja­wił, albo mały, deli­kat­nie żarzący się węgie­lek. Gdy jed­nak w miarę trwa­nia kolej­nych lat zadbać o ten drugi, to można roz­nie­cić silny pło­mień, który będzie się palił całymi latami.

Nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści, co chciała mu w ten spo­sób prze­ka­zać. Ten wybuch, który gwał­tow­nie znik­nął, to miał być on, a silny pło­mień z małego węgla to nikt inny jak jej mąż, z któ­rym ma dwójkę dzieci. Naj­chęt­niej spy­tałby ją, co w takim razie tutaj robi, ale wtedy wszystko by zepsuł.

– Napi­jemy się jesz­cze wina?

– Chęt­nie – uśmiech­nęła się, patrząc mu w oczy.

God­nie porzu­cili temat i roz­po­częli zwy­czajną roz­mowę, jaką miliony par pro­wa­dzą pod­czas wspól­nych kola­cji. On opo­wia­dał aneg­doty, pró­bo­wał ją roz­śmie­szyć, a ona przy tych słab­szych wygi­nała usta w uśmie­chu, aby nie spra­wić mu przy­kro­ści. Wszystko skła­dało się nie­mal ide­al­nie. On naza­jutrz wyla­ty­wał, ale na tę noc miał pokój w hotelu, który znaj­do­wał się w tym samym budynku. Ona z kolei miała wolne, bo jej mąż poje­chał na week­end do wujka, który miesz­kał pod War­szawą i jako stary kawa­ler wprost prze­pa­dał za ich dziećmi. Wyjąt­kowo udany zbieg oko­licz­no­ści! A może nie?

Kilka godzin póź­niej sie­dział nago na brzegu łóżka i zdy­szany wpa­try­wał się w pano­ramę za oknem, którą roz­świe­tlało wscho­dzące słońce. Mimo że spę­dzili w pokoju hote­lo­wym ponad pięć godzin, nie zmru­żyli oka. Odwró­cił się i spoj­rzał na nią. Leżała na ple­cach, a na jej skó­rze lśniły kro­ple potu. Prze­cią­gnęła się i nakryła prze­ście­ra­dłem. Dobie­gała czter­dziestki, ale miała bar­dzo sek­sowne ciało i uwa­żał, że nie­jedna młoda miss mogłaby jej pozaz­dro­ścić. Wprost try­skała sek­sa­pi­lem, zwłasz­cza teraz, po dłu­gich i wyczer­pu­ją­cych zapa­sach w łóżku.

– Wyglą­dasz fan­ta­stycz­nie.

– Jasne – par­sk­nęła. – Z czter­dziestką na karku i po dwóch poro­dach. Ale dzię­kuję, to miłe. Zawsze byłeś dżen­tel­me­nem.

– No, nie zawsze – mru­gnął do niej szel­mow­sko.

– To było po alko­holu, dawno ci wyba­czy­łam – uśmiech­nęła się do swo­ich wspo­mnień.

– Tak się tłu­ma­czą pijacy. Dzi­siaj takie sek­sowne kobiety jak ty okre­śla się mia­nem MILF.

– Co? – spy­tała i roze­śmiała się per­li­ście, kiedy wytłu­ma­czył jej angiel­ski skrót.

Wpa­try­wali się w mil­cze­niu w miej­ską pano­ramę, nad którą wychy­nął poma­rań­czowy okrąg. W końcu ode­zwała się smutno:

– Boję się. Czuję, że to wszystko może się źle skoń­czyć.

– Prze­stań.

– Dwa dni temu obu­dzi­łam się, bo ktoś stał przy moim łóżku – zaczęła. – Zapa­li­łam świa­tło i zoba­czy­łam młod­szego. Pytam się go: „Synek, co się dzieje?”. A on zaczął pła­kać i mówi, że się boi, bo będzie wojna.

– Nie będzie żad­nej wojny – mach­nął ręką, tro­chę bez prze­ko­na­nia.

– A to, co zro­bili w Ukra­inie?

– Ukra­ina nie jest w NATO, to mogli robić, co chcieli.

Wyszedł do łazienki, a gdy wró­cił i sta­nął przed nią, pijąc wodę z butelki, powie­działa:

– Przy­się­gnij, że to jest nasze ostat­nie spo­tka­nie. To dla mnie bar­dzo trudne i ważne.

Dla­czego to tak musi wyglą­dać?, pomy­ślał z żalem. Dla­czego to wszystko musi być zawsze takie popie­przone? Czy ja nie mogę mieć nor­mal­nego życia?

Dosko­nale znał odpo­wiedź i poczuł, jak zalewa go fala zazdro­ści o gościa, który zabrał dwójkę swo­ich dzieci do jakie­goś wujka. Zamiast tego wyre­cy­to­wał teatral­nie:

Precz z moich oczu!… posłu­cham od razu,

Precz z mego serca!… i serce posłu­cha,

Precz z mej pamięci!… nie… tego roz­kazu

Moja i twoja pamięć nie posłu­cha.1

Popa­trzyła na niego zasko­czona i roze­śmiała się, zakry­wa­jąc dło­nią usta.

– Może i wojny nie będzie – odparła, cią­gle chi­cho­cząc. – Ale koniec świata nad­cho­dzi wiel­kimi kro­kami, skoro były koman­dos cytuje poezję. Wiesz cho­ciaż, czyje to?

– Nie­jaki Adam Mic­kie­wicz, madame – powie­dział z uśmie­chem i usiadł obok niej na łóżku, poda­jąc jej butelkę z wodą.

Gdy tylko upiła łyk, zoba­czyła, że na ety­kie­cie zna­nego pro­du­centa wody wydru­ko­wano dużymi lite­rami: „WSPIE­RAMY POWIA­TOWE BIBLIO­TEKI PUBLICZNE”, a pod spodem wid­niała pierw­sza zwrotka wier­sza naro­do­wego wiesz­cza.

– Możesz być spo­kojna, koniec świata odwo­łany.

– Nie odpo­wie­dzia­łeś na moje pyta­nie. Przy­się­gnij, że to ostatni raz.

– Przy­się­gam – jego głos brzmiał matowo.

– Masz jesz­cze to zdję­cie? Pamię­tasz, w tej ramce?

– Mam – kiw­nął głową.

– Wyrzuć je. Zniszcz. Pro­szę cię.

– Nie – powie­dział i deli­kat­nie ścią­gnął z niej prze­ście­ra­dło.

Nie pro­te­sto­wała.

2.

Rosyj­ski trans­por­ter opan­ce­rzony zako­ły­sał się gwał­tow­nie na więk­szej nie­rów­no­ści. Sie­dzący na dachu masyw­nego pojazdu major Bykow zła­pał się moc­niej uchwytu, aby nie spaść na zie­mię. Zado­wo­lony, że wresz­cie wszystko się skoń­czyło, ana­li­zo­wał kam­pa­nię, która oka­zała się nie­zbyt trudna. Ponad dwa­dzie­ścia lat rycia rosyj­skiej agen­tury osła­biło Ukra­inę na tyle, że nie była w sta­nie wysta­wić prze­ciw wro­gowi sku­tecz­nej armii. Kilku jego kole­gów pole­gło, byli rzecz jasna i ranni, ale mimo wszystko Bykow stwier­dził, że nie mogło się to rów­nać z pie­kłem pierw­szej i dru­giej wojny cze­czeń­skiej.

– Dawaj­cie następny! – krzyk­nął, gdy zatrzy­mali się przy kolej­nym słupku.

Major zesko­czył na zie­mię, a z gór­nych wła­zów trans­por­tera wypeł­zli kolejni żoł­nie­rze. Ten odci­nek gra­nicy mię­dzy Pol­ską a dawną Ukra­iną prze­bie­gał w biesz­czadz­kich lasach. Linię gra­niczną ozna­czały wbite w zie­mię kamie­nie, tak zwane mono­lity. W odle­gło­ści dwóch i pół metra od nich zarówno po stro­nie pol­skiej, jak i ukra­iń­skiej stały słupki. Po zachod­niej biało-czer­wone, a te po wschod­niej w bar­wach nie­bie­sko-żół­tych. Mono­lity zostały usta­wione nie­re­gu­lar­nie, według zasady, że sto­jąc przy jed­nym gra­nicz­nym słupku, trzeba było widzieć z nim sąsia­du­jące, co uła­twiało pracę pogra­nicz­ni­ków.

Aku­rat te znaj­do­wały się na szczy­cie nie­wiel­kiego pagórka. Roz­po­ście­rał się z niego malow­ni­czy widok na pasmo Biesz­czad, któ­rego lasy poły­ski­wały w póź­nym sierp­nio­wym słońcu.

Sze­re­gowy Gaw­ri­łow wycią­gnął z trans­por­tera sta­lową linkę i wsu­nął pętlę na szczyt ukra­iń­skiego słupka gra­nicz­nego. Drugi koniec przy­cze­pił do haka holow­ni­czego samo­chodu. Wal­nął pię­ścią w tył pojazdu, wydech plu­nął spa­li­nami i rosyj­ski BTR ruszył powoli, wycią­ga­jąc z łatwo­ścią pal wraz z beto­no­wym fun­da­men­tem, który obra­stała nie­wy­soka trawa.

Gdy sze­re­gowy zaczął spraw­nie ścią­gać linkę, po dru­giej stro­nie zoba­czyli dwóch pol­skich pogra­nicz­ni­ków. Stali led­wie metr od swo­jego słupka, znaj­do­wali się więc na tery­to­rium Pol­ski, ale od rosyj­skich żoł­nie­rzy dzie­liło ich nie­całe dzie­sięć metrów.

– Czo­łem, chło­paki! – wydarł się sze­re­gowy Gaw­ri­łow. – Na wasze słupki też przyj­dzie czas! Naj­le­piej będzie, jak sami je usu­nie­cie! Mniej roboty dla nas!

Major od razu wyczuł ostrą woń alko­holu i skrzy­wił się. Miał nadzieję, że może Polacy nie znają rosyj­skiego, ale… W odpo­wie­dzi jeden z pogra­nicz­ni­ków, blon­dyn o miłej apa­ry­cji, uśmiech­nął się sze­roko i krzyk­nął nie­na­ganną rusz­czy­zną:

– Zapra­szamy! Tylko onuce sobie wypierz, bo smród taki, że nawet z tej odle­gło­ści w oczy szczy­pie!

Sze­re­gowy Gaw­ri­łow zawył i nim major zdą­żył cokol­wiek powie­dzieć, ścią­gnął swo­jego kałasz­ni­kowa, odbez­pie­czył i celu­jąc w górę, zaczął strze­lać cią­głą serią. Zarówno Polacy, jak i Rosja­nie, zdez­o­rien­to­wani sytu­acją, padli na zie­mię. Jedy­nymi sto­ją­cymi byli strze­la­jący sze­re­gowy i major Bykow, który odcze­kał cier­pli­wie, aż żoł­nie­rzowi skoń­czy się amu­ni­cja. Wtedy pod­szedł do niego i zwal­czył prze­możną chęć strze­le­nia tam­temu w mordę, w końcu nie wypa­dało mu jako majo­rowi. Dla­tego ski­nął na sier­żanta, który zerwał się na równe nogi i pod­biegł.

– Gaw­ri­łow! – wydarł się pod­ofi­cer i zdzie­lił sze­re­go­wego pię­ścią w twarz.

Żoł­nierz zato­czył się, stra­cił rów­no­wagę i klap­nął bole­śnie tył­kiem na oba­lony ukra­iń­ski słu­pek.

– Jak jesz­cze raz zoba­czę, że mar­nu­jesz amu­ni­cję – wyce­dził major – to dosta­niesz tydzień kata­łażki. Zro­zu­miano?!

– Tak jest!

Sze­re­gowy dźwi­gnął się, wycie­ra­jąc usta z krwi. Pol­scy straż­nicy gra­niczni ruszyli w dół zbo­czem, a uprzejmy blon­dyn nie odmó­wił sobie uży­cia na odchod­nym środ­ko­wego palca, wysta­wio­nego w mię­dzy­na­ro­do­wym geście.

– Pan major wyba­czy – powie­dział sze­re­gowy, obser­wu­jąc Pola­ków. – Ale ja bym się nie zatrzy­my­wał. Od razu z roz­pędu i tę pie­przoną Pol­skę bym zrów­nał z zie­mią.

Major w mil­cze­niu obser­wo­wał, jak z trans­por­tera opan­ce­rzo­nego dwóch żoł­nie­rzy wyciąga wysoki, zie­lono-czer­wony słu­pek zakoń­czony dwu­gło­wym orłem, godłem Rosji. Pode­szli do wyrwy w ziemi, która została po ukra­iń­skim słupku, i w tym miej­scu poło­żyli rosyj­ski obe­lisk. Miał tu prze­le­żeć kilka godzin, dopóki idące za nimi woj­ska inży­nie­ryjne nie osa­dzą go w beto­nie.

– Uwa­żaj­cie, o czym marzy­cie, sze­re­gowy – mruk­nął major Bykow ponuro. – Bo jesz­cze się spełni.

Rozdział I

1.

Z okien gabi­netu w pół­nocno-zachod­nim skrzy­dle krem­low­skiego Pałacu Senac­kiego można było podzi­wiać plac Czer­wony i wid­nie­jący w oddali cha­rak­te­ry­styczny budy­nek Pań­stwo­wego Muzeum Histo­rycz­nego. Przy­wódca Rosji wes­tchnął i odwró­cił twarz od okna.

Założę się, że jego skar­petki są wię­cej warte niż mój kostium z ame­ry­kań­skiej sie­ciówki, pomy­ślała sie­dząca naprze­ciwko pre­zy­denta Rosji kanc­lerz, tak­su­jąc wzro­kiem strój męż­czy­zny.

– Uwa­żam, że to było zbyt rady­kalne – prze­rwał panu­jącą ciszę pre­zy­dent Fran­cji.

Choć mało kto o tym wie­dział, cała trójka mogła daro­wać sobie obec­ność tłu­ma­cza, ponie­waż przy­wódca Rosji dosko­nale znał angiel­ski, co jed­nak skrzęt­nie ukry­wał pod płasz­czy­kiem nie­chęci do ame­ry­kań­skich „impe­ria­li­stów”.

– Ale co takiego? – zapy­tał.

– Prze­sa­dzi­łeś – odpo­wie­dział Fran­cuz. – Ukra­ina nie należy do cie­bie. To jest – szu­kał przez chwilę odpo­wied­niego słowa – nie­pod­le­głe pań­stwo.

Pre­zy­dent Rosji uśmiech­nął się zimno, gasząc zapędy łysie­ją­cego męż­czy­zny. Popa­trzył uważ­nie na pre­zy­denta Fran­cji, który pierw­szy nie wytrzy­mał i wybuch­nął śmie­chem. Po chwili sam mu zawtó­ro­wał, a potem rów­nież kanc­lerz Nie­miec, znana ze swej powścią­gli­wo­ści, zaczęła się śmiać, po dziew­czę­cemu zakry­wa­jąc usta dło­nią.

– Masz ze mną źle? – ode­zwał się w końcu. – To moi chłopcy pole­gli, aby zakoń­czyć to gówno w Syrii i zatrzy­mać pochód tego brudu, który zasy­fił waszą wspa­niałą Europę Zachod­nią. Żaden żoł­nierz fran­cu­ski nie stra­cił życia!

Męż­czy­zna mil­czał, naj­wy­raź­niej nie mając dobrej odpo­wie­dzi na wywód Rosja­nina, który zwró­cił się do kanc­lerz Nie­miec:

– A co było, kiedy chcie­li­ście ode­słać prze­szło pół miliona nie­le­gal­nych imi­gran­tów z Nie­miec? Kto pomógł i wziął całą winę na sie­bie?

Kobieta spu­ściła głowę, zagłę­bia­jąc się w myślach. Kiedy Niemcy chcieli wywieźć nie­le­gal­nych imi­gran­tów pocią­gami z Europy, w świe­cie roz­legł się wrzask, że Szwaby już raz wozili ludzi pocią­gami. Wtedy pre­zy­dent Rosji namó­wił Węgry, aby wzięły na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za imi­gran­tów, jako że ci naj­pierw tra­fili na tery­to­rium Unii wła­śnie do kraju Ferenca Molnára. Stam­tąd rosyj­skie woj­ska ewa­ku­owały ich do Afryki. Rzecz jasna cała mię­dzy­na­ro­dowa świa­tła opi­nia publiczna jesz­cze raz pod­nio­sła larum, że ludzi ucie­ka­ją­cych przed wojną i prze­śla­do­wa­niami odsyła się tam, gdzie znów będą cier­pieć biedę. Jed­nak te pro­te­sty spo­tkały się z nie­wiel­kim popar­ciem ludzi Zachodu, zmę­czo­nych tema­tem uchodź­ców. Oczy­wi­ście wszy­scy obar­czali winą pre­zy­denta Rosji. Niemcy wyszły z całej sytu­acji obronną ręką. On też cza­sem myślał o uchodź­cach, któ­rzy tłum­nie przy­by­wali do Europy, wywo­łu­jąc duże zamie­sza­nie. To wła­śnie na roz­kaz pre­zy­denta dowódcy rosyj­skich służb spe­cjal­nych uknuli per­fek­cyjny plan, któ­rego pierw­szym punk­tem miało być roz­pę­ta­nie „arab­skiej wio­sny”. Za każ­dym razem, gdy zachod­nie media mówiły o „spon­ta­nicz­nym bun­cie, wywo­ła­nym przez egip­skich gene­ra­łów”, pre­zy­dent Rosji wprost pękał ze śmie­chu. Druga część planu zakła­dała wywo­ła­nie w Syrii dłu­giego i wynisz­cza­ją­cego kon­fliktu, który spo­wo­do­wał, że miliony osób szu­kały schro­nie­nia w Euro­pie. Następ­nie agenci Kremla ofia­ro­wali sze­fom pogra­nicz­ni­ków z Gre­cji i Włoch gigan­tyczne łapówki po to, aby rzeka prze­ra­żo­nych ludzi z Bli­skiego Wschodu mogła bez prze­szkód roz­lać się na całą Europę Zachod­nią. Ostatni punkt to także pie­nią­dze, błaha rzecz, pomy­ślał męż­czy­zna. Sze­roki ich stru­mień skie­ro­wał ku fran­cu­skiej pra­wicy, a następ­nie do tego karie­ro­wi­cza z Anglii, który dopro­wa­dził do bre­xitu, i już, chaos w Unii gotowy!

Nie­gdyś pre­zy­dent Rosji podzi­wiał Nic­cola Machia­vel­lego. Teraz już nie. Teraz uwa­żał, że jest od flo­renc­kiego dyplo­maty znacz­nie lep­szy. Wes­tchnął, się­gnął do nie­wiel­kiej szafki sto­ją­cej koło biurka. Wycią­gnął karafkę i trzy kie­liszki. Roz­lał w mil­cze­niu wódkę i wzniósł swój kie­li­szek. Przy­wódcy Nie­miec i Fran­cji zro­bili to samo i wszy­scy wypili.

– Nie możemy mówić tego co zawsze? – zapy­tał, zamy­ka­jąc drzwi ele­ganc­kiego mebla. – W Ukra­inie nie ma żad­nych wojsk rosyj­skich. To oddziały Ukra­iń­ców, któ­rzy nie chcą ze swo­jego kraju zro­bić ame­ry­kań­skiego labo­ra­to­rium. Chcą nie­pod­le­głej Ukra­iny. A ja, jako pre­zy­dent sąsied­niego, brat­niego narodu, sza­nuję ich dąże­nia.

– No bła­gam. Wiesz, który mamy rok? – pre­zy­dent Fran­cji zdjął na chwilę oku­lary, aby je prze­trzeć. – Każdy ma w tele­fo­nie apa­rat. W inter­ne­cie jest pełno zdjęć waszego woj­ska.

– Panie pre­zy­den­cie – ode­zwała się kanc­lerz Nie­miec. – Musimy coś powie­dzieć ludziom, żeby zadbać o popar­cie dla nas. Ja nie decy­duję o wyni­kach wybo­rów do Reich­stagu.

– Wielka szkoda. Może mi pani wie­rzyć, że to wiele uła­twia – Wła­di­mir roze­śmiał się cicho. – Rosja to kraj, który naj­bar­dziej na świe­cie miłuje pokój. Ale jeśli zosta­niemy spro­wo­ko­wani…

Przy­wódcy Fran­cji i Nie­miec patrzyli wycze­ku­jąco na pre­zy­denta Rosji, ale zorien­to­wali się, że ten nie ma już nic wię­cej do powie­dze­nia. Fran­cuz wes­tchnął ciężko i spoj­rzał na panią kanc­lerz, która zro­zu­miała, że spo­tka­nie wła­śnie dobie­gło końca, a oni nic nie zyskali. Ver­dammt!, zaklęła w duchu przy­wód­czyni Nie­miec. Zmar­no­wa­li­śmy tyle czasu i niczego nie zyska­li­śmy.

Air­bus A330 sunął po zala­nym desz­czem pasie star­to­wym moskiew­skiego lot­ni­ska Wnu­kowo. Po osią­gnię­ciu pręd­ko­ści star­to­wej lotki sta­tecz­nika pozio­mego zmie­niły poło­że­nie i samo­lot ode­rwał się od ziemi.

Gdy tylko kanc­lerz poczuła, że odrzu­to­wiec zna­lazł się w powie­trzu, i usły­szała wibru­jący dźwięk cho­wa­nego pod­wo­zia, ode­tchnęła z ulgą. Nie cier­piała star­tów i lądo­wań na rosyj­skich lot­ni­skach. Lęk ten towa­rzy­szył jej od czasu, kiedy kilka lat temu, ze względu na opóź­nie­nia, jako VIP-a popro­wa­dzono ją przez zaple­cze moskiew­skiego lot­ni­ska. Do końca życia nie zapo­mni widoku pija­nego pra­cow­nika obsługi naziem­nej, który led­wie trzy­mał się słupa i wymio­to­wał na walizki prze­su­wa­jące się po taśmie.

Dodat­kowo miała jesz­cze świeżo w pamięci tra­giczny wypa­dek pre­zesa fran­cu­skiego kon­cernu naf­to­wego Total. Chri­sto­phe de Mar­ge­rie, znany w świe­cie ruso­fil, gorący orę­dow­nik oraz zwo­len­nik pre­zy­denta Rosji, zgi­nął w jed­nej sekun­dzie, kiedy jego odrzu­to­wiec zde­rzył się na pasie star­to­wym z płu­giem śnież­nym. Zda­rzyło się to 20 paź­dzier­nika, w Dzień Kon­tro­lera Lotów, kiedy to trzy czwarte lot­ni­sko­wej obsługi było kom­plet­nie nawa­lone.

Samo­lot w bar­wach Repu­bliki Fran­cji wzniósł się na wyso­kość prze­lo­tową i ste­war­desa przy­nio­sła do sto­lika sztućce oraz świeże pie­czywo. Kanc­lerz sko­rzy­stała z uprzej­mo­ści przy­wódcy Fran­cji i pole­cieli jego samo­lo­tem, który miał mieć mię­dzy­lą­do­wa­nie w Ber­li­nie. Męż­czy­zna wziął jedną z bułe­czek, roz­kroił pie­czywo, uwal­nia­jąc ze środka kłęby pary, posma­ro­wał masłem czosn­ko­wym i ode­zwał się z peł­nymi ustami:

– Co myślisz?

– Myślę, że facet naprawdę zro­bił się nie­bez­pieczny – odpo­wie­działa.

– Nie prze­sa­dzasz? – pre­zy­dent pochło­nął szybko drugą połówkę bułki.

– Pytasz mnie o to, wie­dząc, że facet wła­śnie doko­nał anek­sji czter­dzie­sto­pię­cio­mi­lio­no­wego kraju w środku Europy?

– To nie śro­dek Europy, raczej przed­mie­ścia – skrzy­wił się lider Fran­cji. – Coś jak nasze Saint-Denis.

Ste­war­desa pode­szła i posta­wiła przed nimi tale­rze z wykwint­nym mię­sem pola­nym sosem, z dodat­kiem sałatki i pod­sma­żo­nych ziem­nia­ków pokro­jo­nych w kostkę.

– Wspa­niale! – nachy­lił się nad tale­rzem, wdy­cha­jąc aro­mat potrawy. – Policzki cie­lęce w sosie śmie­ta­no­wym z szał­wią. Musisz spró­bo­wać! – Kanc­lerz pokrę­ciła nie­chęt­nie głową, po wizy­cie w Pałacu Senac­kim nie miała ape­tytu. Po chwili ste­war­desa przy­nio­sła butelkę wina i roz­lała do kie­lisz­ków.

– Oba­wiam się, że ta nasza dzi­siej­sza wizyta to za mało – powie­działa pani kanc­lerz.

– Prze­cież wymu­si­li­śmy na nim dekla­ra­cję – odparł pre­zy­dent Fran­cji, się­ga­jąc po kie­li­szek.

– Co takiego?

– Powie­dział, że nic nie zrobi, dopóki nikt ich nie będzie pro­wo­ko­wał.

Pani kanc­lerz przez chwilę obser­wo­wała, jak pre­zy­dent Fran­cji łap­czy­wie zajada się cie­lę­ciną. Przy­po­mniała sobie swo­jego sąsiada z Tem­plina, bran­den­bur­skiego mia­steczka, gdzie spę­dziła całe dzie­ciń­stwo. Sąsiad nazy­wał się Klaus Bod­ner i czę­sto opo­wia­dał o woj­nie, zwłasz­cza o ope­ra­cji Fall Gelb, w któ­rej brał udział, słu­żąc w armii pod dowódz­twem gene­rała von Rund­stedta. Wspo­mi­nał, jak bar­dzo byli wycień­czeni pod­czas inwa­zji na Fran­cję, kiedy to pró­bo­wali dogo­nić wyco­fu­jące się fran­cu­skie woj­ska.

Wyj­rzała przez okno. Chmury mocno się prze­rze­dziły, zosta­wili za sobą posępną moskiew­ską pogodę. Zami­go­tały wody Morza Bał­tyc­kiego, jak na dłoni były widoczne tery­to­ria Pol­ski, nad którą wła­śnie prze­la­ty­wali.

– A Pol­ska? – spy­tała kanc­lerz Nie­miec.

– Pol­ska jak Pol­ska – odpo­wie­dział Fran­cuz. – To nasza strefa bufo­rowa. Jeśli Rosja tam wej­dzie, to mamy prze­srane i dopiero wtedy będziemy się mar­twić.

2.

Jacht moto­rowy ciął jasno­błę­kitne wody Morza Czer­wo­nego. Sto­jący na pomo­ście nawi­ga­cyj­nym Roman Gur­ski wyko­nał łagodny skręt w lewo i zer­k­nął na umiesz­czony w desce roz­dziel­czej wskaź­nik tem­pe­ra­tury, któ­rego wska­zówka minęła czter­dziestkę. Popra­wił przy­ciem­niane oku­lary, lustru­jąc fale. Przed nim roz­po­ście­rała się Zatoka Sueska, a w odle­gło­ści około dzie­się­ciu kilo­me­trów po pra­wej stro­nie maja­czyło zachod­nie wybrzeże Pół­wy­spu Synaj­skiego.

Roman miał trzy­dzie­ści dwa lata, był ubrany tylko w jaskra­wo­czer­wone szorty do pły­wa­nia. Krótko ostrzy­żone włosy oraz wyrzeź­biona i gibka syl­wetka z wyraź­nie zary­so­wa­nymi mię­śniami ramion i brzu­cha budo­wały surowy obraz twar­dziela. Mógł pić wódkę zmie­szaną z whi­sky do trze­ciej nad ranem, o czwar­tej wdać się w bójkę z bandą hała­śli­wych Angoli przed dys­ko­teką Pacha w Szarm el-Szejk, a i tak punk­tu­al­nie o pią­tej trzy­dzie­ści zja­wiał się na plaży i prze­bie­gał pięt­na­ście kilo­me­trów, by w ciągu dnia popra­wić to pół­to­ra­go­dzin­nym tre­nin­giem na siłowni. Jed­nym sło­wem był w for­mie.

Gdy poja­wił się gigan­tycz­nych roz­mia­rów cień, Roman zmniej­szył obroty sil­nika. Jacht zbli­żał się do wraku SS Thi­stle­gorm. Długi na ponad sto dwa­dzie­ścia metrów trans­por­to­wiec, prze­wo­żący zaopa­trze­nie dla armii bry­tyj­skiej, zakoń­czył tutaj swój rejs pew­nej paź­dzier­ni­ko­wej nocy 1941 roku, kiedy został zaata­ko­wany przez dwa nie­miec­kie bom­bowce. Atak był na tyle sku­teczny, że sta­tek poszedł na dno, ale jed­nak nie dość, aby znisz­czyć cały prze­wo­żony ładu­nek, i dla­tego teraz SS Thi­stle­gorm był mekką dla nur­ków wra­ko­wych. Na pokła­dzie statku i w jego naj­bliż­szym oto­cze­niu można było podzi­wiać woj­skowe moto­cy­kle, cię­ża­rówki, a nawet dwie loko­mo­tywy.

Roman zwol­nił do dryfu, z zado­wo­le­niem stwier­dza­jąc, że dzi­siaj na wraku panuje mały ruch, co i tak ozna­czało prze­szło dzie­sięć łodzi cumu­ją­cych nad zato­pio­nym kolo­sem. W oko­licy rufy wraku jacht wytra­cił pręd­kość do zera i Roman wci­snął prze­łącz­nik zwal­nia­jący mecha­nizm kotwicy dzio­bo­wej. Zer­k­nął do tyłu, na dolny pokład i patrzył, jak jego pra­cow­nik, Ahmed, zrzuca kotwicę rufową, a na odle­głość trzech metrów od burty boję z liną, po któ­rej mieli się spusz­czać nur­ko­wie. Roman wyłą­czył sil­nik i zszedł na dół po wąskich stop­niach.

Na rufie, na sze­ro­kich kana­pach oble­czo­nych beżową skórą sie­dzieli ludzie, któ­rzy wyna­jęli go na dziś, aby ponur­ko­wać na SS Thi­stle­gorm. Obaj męż­czyźni dys­kret­nie spo­glą­dali w prawą stronę, w głąb kabiny, na dziew­czynę Romana, Nadię. Jeśli o samym Roma­nie można było powie­dzieć, że jest w for­mie, to Nadia pre­zen­to­wała hiper­formę. Co prawda dziew­czyna miała dopiero dwa­dzie­ścia lat, ale i tak nie można było jej odmó­wić pod­ręcz­ni­ko­wego wprost piękna. Ide­alna opa­le­ni­zna, zgrabna, smu­kła figura, pełne piersi oraz brą­zowe włosy i takie same oczy.

– Dobra, zaczy­najmy – powie­dział Roman.

Dwóch gości z żonami było typo­wymi przed­sta­wi­cie­lami pol­skiej klasy śred­niej, czyli osią­gali zarobki na pozio­mie dwor­co­wych sprzą­ta­czy któ­re­goś z państw Europy Zachod­niej. Ostatni, gru­bas, nale­ga­jący, aby mówić do niego „po pro­stu Wie­siek”, grał zde­cy­do­wa­nie w innej lidze. Na czar­nych slip­kach, zni­ka­ją­cych pod pokaź­nym brzu­chem, miał wyszyte insy­gnia Gior­gia Arma­niego, prze­wie­szona przez ramię saszetka pocho­dziła z kolek­cji Louisa Vuit­tona, a na klap­kach wid­niało dumne logo Bur­berry. Wszystko to pasuje do jego wyglądu jak pięść do nosa, pomy­ślał Roman, poma­ga­jąc męż­czyź­nie wci­snąć się w piankę.

– Wie pan, takie geny – powie­dział Wie­siek prze­pra­sza­jąco. – U nas w rodzi­nie wszy­scy byli potężni. Pan, widzę, bar­dziej szczu­pły, może się do woli obja­dać i nic nie robić, co?

Roman uśmiech­nął się, kiwa­jąc głową, zado­wo­lony, że udało się już nacią­gnąć kom­bi­ne­zon na gigan­tyczne nogi Wieśka. Mocu­jąc się z ręką męż­czy­zny, zauwa­żył tatuaż na jego tor­sie i w pierw­szej chwili uznał, że facet wyta­tu­ował sobie logo jakiejś firmy. Dopiero po chwili dostrzegł, że to kotwica Pol­ski Wal­czą­cej, a poni­żej, zaraz nad sut­kiem, wid­nieje napis: „Pamię­tamy”.

Gru­bas zauwa­żył, że Roman patrzy na rysu­nek, i dum­nie wypiął obwi­słą klatkę.

– Sza­cu­nek, co? Co roku spo­ty­kam się ze zna­jo­mymi i robimy rekon­struk­cje histo­ryczne powsta­nia war­szaw­skiego.

Roman znowu się uśmiech­nął i dopiął kom­bi­ne­zon Wieśka, wście­kły na sie­bie, że tylko szcze­rzy zęby, zamiast powie­dzieć mu, co o tym myśli. Wycho­wał się w War­sza­wie i miał wyro­bione zda­nie o tej całej maska­ra­dzie zwią­za­nej z powsta­niem. Ciotka, która prze­żyła walki w 1944 roku jako cywilna miesz­kanka sto­licy, nie mówiła o powstań­cach ina­czej jak „te skur­wy­syny”, nato­miast naj­więk­szym orę­dow­ni­kiem war­szaw­skiej rebe­lii był wujek, który przy­je­chał do sto­licy z Bia­łe­go­stoku i powsta­nie oglą­dał jedy­nie na zdję­ciach. Roman zawsze miał ser­decz­nie dosyć corocz­nej kłótni o to, czy powsta­nie war­szaw­skie było słuszne, czy nie. Stało się i już.

Po dłuż­szej chwili i dzięki pomocy Ahmeda oraz Nadii, która, ku głę­bo­kiemu roz­cza­ro­wa­niu męż­czyzn, asy­sto­wała przy wkła­da­niu kom­bi­ne­zo­nów tylko paniom, wszy­scy byli gotowi do zej­ścia pod wodę. Teraz obie pary i Wie­siek sie­dzieli na brzegu tyl­nej plat­formy z butlami na ple­cach i nogami zanu­rzo­nymi w morzu, pod­czas gdy Ahmed przed­sta­wiał im plan nur­ko­wa­nia.

Roman wszedł do wnę­trza jachtu, gdzie w nie­wiel­kim kam­bu­zie wci­śnię­tym pomię­dzy kanapę i urzą­dze­nia ste­rowe uwi­jała się Nadia, kro­jąc warzywa na sałatkę. Po wyglą­dzie modelki Vic­to­ria’s Secret to był jej kolejny atut – umiała świet­nie goto­wać. Roman pod­szedł do niej, odgar­nął jej dłu­gie włosy i poca­ło­wał deli­kat­nie za uchem.

– Roman, daj spo­kój – powie­działa z uśmie­chem. – Moje włosy wylą­dują w sałatce.

– Spo­koj­nie, sałatka scho­dzi zawsze na końcu. Wszy­scy się nawalą i nic nie zauważą.

Obo­wiąz­ko­wym punk­tem pro­gramu wypa­dów nur­ko­wych był „rejs o zacho­dzie słońca z poczę­stun­kiem”, co ozna­czało popi­jawę na całego i rzy­ga­nie za burtę. Roman za każ­dym razem za suk­ces uwa­żał odsta­wie­nie do portu dokład­nie tylu adep­tów nur­ko­wa­nia, ilu rano zabrał na pokład.

– Długo wam to zaj­mie? – zapy­tała dziew­czyna.

– Jakieś czter­dzie­ści pięć minut posie­dzimy pod wodą, potem niech się jesz­cze nacie­szą i obej­rzą wrak z góry. Tro­chę snor­ke­lingu każ­demu dobrze zrobi.

Roman szybko wcią­gnął na sie­bie piankę, upew­nił się, że zajęta szy­ko­wa­niem posiłku Nadia go nie widzi, i wycią­gnął z szafki małą foto­gra­fię w srebr­nej owal­nej ramce, którą scho­wał do wewnętrz­nej kie­szeni kom­bi­ne­zonu. Cią­gle pamię­tał dzień, kiedy opra­wili to zdję­cie. Byli w Bar­ce­lo­nie i zapu­ścili się w wąskie uliczki dziel­nicy Gótico. Tam przy­pad­kowo natknęli się na malutką manu­fak­turę. I osiem­dzie­się­cio­letni wła­ści­ciel, i jego sie­dziba wyglą­dali jak nie­mal żyw­cem wyjęci z jed­nej z tol­kie­now­skich powie­ści. Abso­lut­nie wszystko, łącz­nie z powie­trzem, było w tam­tym momen­cie prze­sy­cone roman­ty­zmem.

Ależ to było dawno, pomy­ślał roz­go­ry­czony Roman. Potem zapiął piankę, wziął do ręki pas bala­stowy i rzu­cił do Nadii:

– Na razie.

Dziew­czyna odwró­ciła się, pode­szła do niego i poca­ło­wała namięt­nie.

– Kocham cię.

Roman uśmiech­nął się, ski­nął głową i ruszył w stronę otwar­tego pokładu.

– A ty? Kochasz mnie? – Nadia zatrzy­mała go pyta­niem.

– Oczy­wi­ście, że cię kocham. Nad życie – odpo­wie­dział i poszedł na rufę.

Sta­nął na tyl­nej plat­for­mie i zaczął zakła­dać kami­zelkę nur­kową z przy­mo­co­waną butlą, dzi­wiąc się sobie, jak dużo kie­dyś zna­czyło dla niego takie wyzna­nie, a teraz powie­dział to tak, jakby mówił o pogo­dzie.

Kurwa, zaklął w myślach, jesz­cze to „nad życie”. Jak mogłem coś takiego pal­nąć? I przede wszyst­kim po co?

Po krót­kiej chwili wszy­scy weszli do wody, napeł­niw­szy kami­zelki powie­trzem na tyle, aby uno­sić się na powierzchni, i pod­pły­nęli do boi z liną opu­stową. Ahmed udzie­lił ostat­nich instruk­cji, spoj­rzał na Romana, który ski­nął przy­zwa­la­jąco, po czym wszy­scy nacią­gnęli na twarz maski, wzięli do ust auto­maty odde­chowe i powoli zaczęli scho­dzić na dół.

Kiedy tylko Roman zna­lazł się pod powierzch­nią, poczuł jak zawsze błogi spo­kój. To Morze Czer­wone powinno być jed­nym z sied­miu cudów świata, a nie jakieś posągi i latar­nie mor­skie. Nawet tutaj, w oko­licy wraku, gdzie rafa kora­lowa nie była szcze­gól­nie bogata, i tak robiła bajeczne wra­że­nie. Feeria barw egzo­tycz­nych ryb oraz fan­ta­styczne for­ma­cje kora­lowca były wido­kiem, który ni­gdy się nie nudził.

Po zej­ściu na dół, jakieś cztery metry od dna, Ahmed dał znak i wszy­scy wyrów­nali poziom powie­trza w kami­zel­kach na tyle, aby utrzy­my­wać się na pożą­da­nej głę­bo­ko­ści. Ahmed popro­wa­dził grupę w kie­runku wraku, a Roman został przy linie opu­sto­wej zgod­nie z wcze­śniej­szymi usta­le­niami. Co prawda w tym miej­scu ataki reki­nów zda­rzały się nie­zwy­kle rzadko, ale na wszelki wypa­dek obser­wo­wał grupę, dopóki nie dotarli do wraku i nie stra­cił ich z oczu.

Rzu­ce­nie kotwicy przy rufie SS Thi­stle­gorm miało jesz­cze jedną zaletę. Rzadko tu cumo­wano i w oko­licy nie było innych ekip nur­ko­wych. Na wszelki wypa­dek Roman rozej­rzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Potem zer­k­nął na kom­pu­ter nur­kowy umo­co­wany do prze­gubu dłoni i stwier­dził, że do powrotu ekipy ma jakieś pół godziny. Powinno wystar­czyć, pomy­ślał.

Wypu­ścił całe powie­trze z kami­zelki, cię­żar butli i pasa bala­sto­wego pocią­gnął go gwał­tow­nie w dół i po czte­rech metrach Roman ude­rzył w dno, wzbi­ja­jąc tumany mułu i stra­sząc ryby, które czmych­nęły na boki. Wyma­cał zgru­bie­nie pod pianką, jesz­cze raz doty­ka­jąc kra­wę­dzi foto­gra­fii, którą wło­żył wcze­śniej do kie­szonki. Potem wycią­gnął zza pasa nóż i jed­nym ruchem prze­ciął rurkę auto­matu odde­cho­wego. Z roz­cię­tego prze­wodu momen­tal­nie wystrze­lił gwał­towny stru­mień pęche­rzy­ków powie­trza. Powie­trze z butli zaczęło ucho­dzić w zastra­sza­ją­cym tem­pie. Roman wypluł ust­nik i cały auto­mat odde­chowy, pozba­wiony połą­cze­nia z butlą, opadł na muli­ste dno.

Płuca Romana po latach tre­nin­gów wytrzy­ma­ło­ścio­wych miały dużą pojem­ność, jed­nak już po trzech minu­tach przed oczami poka­zały mu się róż­no­ko­lo­rowe plamy, a klatka pier­siowa zaczęła palić żywym ogniem. Roman nie poru­szył się, nie wyko­nał żad­nego gestu, który mógłby go unieść ku powierzchni. Umie­rał.

3.

Danuta Woj­na­ro­wicz sie­działa w samo­cho­dzie z włą­czo­nym sil­ni­kiem, pozwa­la­jąc ogrze­wa­niu chro­nić ją przed paź­dzier­ni­kową słotą. Patrzyła przez przed­nią szybę na budy­nek Woje­wódz­kiego Inspek­to­ratu Ochrony Roślin i Nasien­nic­twa w pod­war­szaw­skiej Zie­lonce. Był to typowy, brzydki urzęd­ni­czy kloc z dziwną kon­struk­cją okien, pokryty żółtą farbą z zie­lo­nymi zacie­kami. Że też naprawdę trzeba jeź­dzić na to zadu­pie i zała­twiać wszystko oso­bi­ście, nor­mal­nie Trzeci Świat, pomy­ślała.

Kątem oka zauwa­żyła, jak ktoś par­kuje kilka miejsc dalej. Odwró­ciła się w tam­tym kie­runku i obser­wo­wała, jak z zie­lo­nej dzie­się­cio­let­niej skody wysiada star­szy pan w tan­det­nym gar­ni­tu­rze. Męż­czy­zna od razu ruszył w kie­runku budynku, trzy­ma­jąc w dłoni wytartą teczkę. To musi być on, pomy­ślała Danuta. Wygląda jak urzęd­nik, zero klasy, zero stylu. Rozej­rzała się po wnę­trzu swo­jego wozu. Wprost uwiel­biała porsche cay­enne, lubiła luk­sus i uwa­żała, że sta­tus mate­rialny świad­czy o war­to­ści danego czło­wieka. Ten urzę­das na pewno gówno zna­czył i dla­tego jeź­dził gów­nia­nym autem. No cóż, a teraz trzeba będzie go ład­nie pro­sić, co za kurew­ski sys­tem, pomy­ślała Danuta.

– Czas coś zro­bić, żeby tro­chę zaro­bić – mruk­nęła do sie­bie, zagry­zła wargi, wyłą­czyła sil­nik i wysia­dła z samo­chodu.

Weszła do budynku, a ponie­waż była tu godzinę temu, bez prze­szkód zna­la­zła drogę do sekre­ta­riatu. Kiedy tylko otwo­rzyła drzwi, sekre­tarka omio­tła ją tym samym pogar­dli­wym spoj­rze­niem co wcze­śniej. Wła­ści­wie to nie było to samo spoj­rze­nie, teraz cecho­wało je wię­cej nie­na­wi­ści, bo sekre­tarka już przed­tem zdą­żyła się przyj­rzeć petentce. Jak zauwa­żyła Danuta, która nie­dawno obcho­dziła trzy­dzie­ste piąte uro­dziny, obie były w mniej wię­cej tym samym wieku. Obie miały pospo­lite, typowo pol­skie twa­rze, pozba­wione jakich­kol­wiek cha­rak­te­ry­stycz­nych rysów.

„Pług nie tylko na ziemi odci­ska swoje piętno”, jak mawiała świę­tej pamięci ciotka Danuty, komen­tu­jąc chłop­skie pocho­dze­nie Pola­ków. Ale poza tym ją i sekre­tarkę róż­niło wszystko. Dieta, ćwi­cze­nia, ele­gan­cja za grube tysiące, gustow­nie uło­żona fry­zura, maki­jaż i kremy za pięć­set zło­tych. Oczy­wi­ście samym kre­mom rów­nież trzeba pomóc i Danuta prze­szła drobną korektę nosa, tym samym tro­chę oszu­ku­jąc ciot­kowy pług. To dla­tego sekre­tarka od razu zapa­łała do niej nie­chę­cią i jak tylko Danuta zapy­tała o kie­row­nika, oznaj­miła, że „wyszedł, a jak wróci, to będzie, trzeba se pocze­kać”.

– Czy pan kie­row­nik może już wró­cił? – zapy­tała Danuta z lek­kim uśmie­chem.

– Wró­cił, ale tak z mar­szu pani nie przyj­mie. To nie fabryka gwoź­dzi – burk­nęła sekre­tarka.

Oczy­wi­ście, że to nie fabryka gwoź­dzi, ty mała suko, pomy­ślała Danuta. Gdyby to był inte­res pry­watny, to robota aż by fur­czała, a tak kasę wypłaca wam budże­tówka, więc może­cie się do woli opier­da­lać, mie­sza­jąc kawę od rana do wie­czora.

– To ja już pozwolę sobie tutaj pocze­kać – zaszcze­bio­tała, sia­da­jąc na krze­śle pod ścianą.

Po dłu­giej chwili, którą Danuta wyko­rzy­stała na spraw­dze­nie poczty w tele­fo­nie, sekre­tarka w końcu z sap­nię­ciem się­gnęła po słu­chawkę.

– Panie kie­row­niku, jest ta pani.

„Ta” nie zostało wymó­wione, ale wręcz wyplute na blat biurka. Sekre­tarka wysłu­chała odpo­wie­dzi i odło­żyła słu­chawkę, po czym bez słowa wska­zała drzwi nie­dba­łym ski­nie­niem głowy. Danuta wstała i weszła do gabi­netu.

Sie­dzący za biur­kiem kie­row­nik od razu pod­niósł się na jej widok. Pomiesz­cze­nie miało rów­nie podły cha­rak­ter co sekre­tarka. Dwa prze­peł­nione segre­ga­to­rami oszklone regały, biurko uda­jące antyk, a w kącie uschnięty filo­den­dron. W oknie firanka pożół­kła od papie­ro­so­wego dymu. Star­szy pan pra­co­wał kie­dyś z jej ojcem w Pań­stwo­wym Gospo­dar­stwie Rol­nym w Mysia­dle. Kie­row­nik potem poszedł na swoje i chciał roz­krę­cić wła­sny biz­nes z kwia­tami, ale gówno z tego wyszło. Dla­tego teraz jeź­dzi gów­nia­nym samo­cho­dem, pomy­ślała Danuta. Z uśmie­chem wycią­gnęła rękę i przy­brała swój naj­bar­dziej uwo­dzi­ciel­ski wyraz twa­rzy.

– Danuta Woj­na­ro­wicz, miło mi.

– Prze­my­sław For­nal­ski, bar­dzo mi przy­jem­nie – męż­czy­zna uca­ło­wał szar­mancko rękę Danuty. – Pro­szę bar­dzo. Pro­szę sia­dać.

Zajęli miej­sca naprze­ciw sie­bie, a For­nal­ski przy­wo­łał na twarz jowialny, rado­sny uśmiech. Danuta mogła mu się teraz przyj­rzeć z bli­ska. Mógł mieć około sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, więc nie­długo cze­kała go eme­ry­tura. Miał znaczną nad­wagę, obwi­słe policzki były poszat­ko­wane drobną sie­cią fio­le­to­wych żyłek, co zdra­dzało skłon­no­ści do picia.

– Jak mogę pani pomóc? – zapy­tał, spla­ta­jąc palce dłoni na brzu­chu.

– Panie kie­row­niku, przede wszyst­kim dzię­kuję za poświę­cony mi czas. Naprawdę na gwałt potrze­bu­jemy tego świa­dec­twa fito­sa­ni­tar­nego.

For­nal­ski zmarsz­czył krza­cza­ste brwi, co przy­dało jego twa­rzy wyjąt­kowo komicz­nego wyrazu, i wstał zza biurka zaafe­ro­wany.

– Ależ oczy­wi­ście, już. Jak nazwa firmy?

Pod­szedł do rega­łów i odwró­cił się pyta­jąco do Danuty, która od razu odpo­wie­działa:

– Woj­na­ro­wicz Flo­wers.

For­nal­ski zaczął gme­rać wśród segre­ga­to­rów, a Danuta zamknęła oczy i zaci­snęła zęby w nie­mej wście­kło­ści. Ten pie­przony stary dziad dobrze wie, jaka jest nazwa firmy, pomy­ślała. Wie­działa też, że musi to wszystko wytrzy­mać, bo los trans­portu, który wła­śnie zmie­rzał do zachod­niej gra­nicy, był w rękach tego zasra­nego urzęd­ni­czyny w zno­szo­nych łachach. For­nal­ski prze­dłu­żał, jak mógł, wró­cił do biurka po oku­lary, zdjął dwa segre­ga­tory, które oka­zały się nie­wła­ściwe, by w końcu po kilku minu­tach poło­żyć na biurku wła­ściwy i odszu­kać odpo­wiedni wpis.

– Mam – powie­dział try­um­fal­nie. – Ale świa­dec­two zostało wydane, wszystko tu jest. Trans­port kwia­tów do Rosji. Więc o jaki doku­ment pani cho­dzi?

– Dobrze pan wie, że ostat­nio Rosja­nie zabro­nili wwozu naszych kwia­tów i teraz ten trans­port jedzie do Holan­dii, ale jeśli nie będę miała tego kwitka, to mogą go zawró­cić na gra­nicy. Prze­cież wymie­ni­łam na ten temat z pań­skim urzę­dem tonę maili!

For­nal­ski usiadł ciężko, zatrza­snął segre­ga­tor i spoj­rzał Danu­cie pro­sto w oczy.

– Zawsze może pani zło­żyć skargę. Roz­pa­trzymy ją w prze­ciągu mie­siąca. A nowe świa­dec­two jak naj­bar­dziej wydamy, ale wedle prze­pi­sów mamy na to sie­dem dni robo­czych od czasu zło­że­nia poda­nia.

Danuta cią­gle uśmie­chała się pro­mien­nie, mając nadzieję, że wyraz jej twa­rzy jest odbie­rany jako szczery. Kie­row­nik dobrze wie­dział, że nie ma czasu, kwiaty bez doku­men­tów nie zostaną prze­pusz­czone na gra­nicy i zgniją.

– Panie kie­row­niku, ja tak bar­dzo pana pro­szę. – Jej uśmiech teatral­nie zbladł. – Może jed­nak dałoby się coś zro­bić? To wszystko wyni­kło tak nagle. Ja kom­plet­nie nie wiem, co mam zro­bić.

Danuta grała kon­cer­towo, naprawdę cza­sem żało­wała, że nie poszła na aktor­stwo, mogłaby zro­bić wspa­niałą karierę. Po jej policzku sto­czyła się łza, którą natych­miast otarła. Odwró­ciła głowę w bok.

– Niech­że pani nie pła­cze – wes­tchnął For­nal­ski. – Ja naprawdę nie mogę patrzeć na łzy pięk­nej kobiety.

Ponow­nie otwo­rzył segre­ga­tor i zało­żył oku­lary.

– Zobaczmy… Pięt­na­ście cię­ża­ró­wek, w każ­dej pięć­dzie­siąt tysięcy róż. Łącz­nie zade­kla­ro­wa­li­ście, że towar wart jest prze­szło dwie­ście tysięcy euro.

– Tak, zga­dza się. Sam pan rozu­mie, jak trudna jest sytu­acja.

For­nal­ski zdjął oku­lary, wstał, zało­żył ręce do tyłu i zaczął cho­dzić nie­spo­koj­nie po gabi­ne­cie, nad czymś myśląc. W pew­nym momen­cie sta­nął, spoj­rzał na Danutę i powie­dział z fał­szywą trwogą:

– Mój Boże, znam się tro­chę na kwia­tach. Pew­nie wcze­śniej były w chłod­niach i jechały do Rosji?

– Tak – potwier­dziła Danuta.

– Więc jeśli cię­ża­rówki zostaną zawró­cone z gra­nicy, to kwiaty zgniją. A jeśli nawet dojadą do Holan­dii, to oni ich nie wezmą, bo nie będzie świa­dec­twa. Boże kochany, tyle pie­nię­dzy może iść na zmar­no­wa­nie – zaję­czał kie­row­nik teatral­nie.

– Dla­tego potrze­buję tego świa­dec­twa. Teraz. Zaraz.

– Tylko co ja mogę tak na szybko? – For­nal­ski zasę­pił się, patrząc w sufit. – Ale może jed­nak coś by się dało zro­bić.

Nachy­lił się nad segre­ga­to­rem i odczy­tał coś, mru­żąc oczy.

– Woj­na­ro­wicz… Czy pani jest może spo­krew­niona z Hen­ry­kiem Woj­na­ro­wiczem?

– Tak, to mój ojciec.

– Doprawdy? Wspa­niale!

For­nal­ski roz­pro­mie­nił się, obszedł biurko i sta­nął przy Danu­cie, opie­ra­jąc się o blat. Danuta miała teraz przed sobą jego wyle­wa­jące się ze spodni brzu­szy­sko. Kiedy zadarła głowę i spoj­rzała mu w twarz, zoba­czyła, że oprócz krza­cza­stych brwi kie­row­nik ma rów­nie krza­cza­ste włosy w nosie oraz zęby w kolo­rze gabi­ne­to­wej firanki.

– Ojciec opo­wia­dał może o mnie?

– Nie. Nie mia­łam poję­cia, że pano­wie się znają.

Ow­szem, opo­wia­dał, co prawda tylko tyle, że się kie­dyś znali i żeby broń Boże nie powo­ły­wać się na tę zna­jo­mość, ale teraz Danuta roz­pacz­li­wie chwy­tała się wszyst­kiego, byle tylko zała­twić ten cho­lerny kwi­tek.

– Ciężka sprawa.

For­nal­ski wes­tchnął i Danuta poprzy­się­gła sobie, że jeśli facet jesz­cze raz to zrobi, to naprawdę go zabije. Kie­row­nik jakby czy­tał jej w myślach, bo spoj­rzał Danu­cie pro­sto w oczy i rzu­cił:

– Dodat­kowo ja wiem, że te cię­ża­rówki są w dro­dze. Będę musiał zawia­do­mić izbę celną. Sama pani rozu­mie, w końcu jestem urzęd­ni­kiem, uczci­wym czło­wie­kiem.

– Pro­szę pana, naprawdę bar­dzo mi zależy. Zro­bię wszystko, żeby jesz­cze dziś mieć ten doku­ment. Rozu­mie pan?

– Wszystko? – Kie­row­nik zamy­ślił się na chwilę, po czym się­gnął pod swój obwi­sły brzuch i zaczął roz­pi­nać roz­po­rek. Danuta zasko­wy­czała w myślach i z obrzy­dze­niem odwró­ciła głowę, patrząc w bok. W odbi­ciu szyby regału zoba­czyła, jak For­nal­ski jedną ręką wyj­muje ze spodni obwi­sły czło­nek. W tym momen­cie się wyłą­czyła. Dobrze wie­działa, że nie ma wyj­ścia, było po pro­stu za mało czasu, żeby zała­twić to ina­czej. Chwy­ciła penis kie­row­nika w dłoń i wyko­nała kilka posu­wi­stych ruchów. Potem zamknęła oczy, odwró­ciła głowę i objęła czło­nek ustami.

4.

Michał Barań­ski obser­wo­wał przez szybę, jak po prze­ciw­nej stro­nie ulicy kilku robot­ni­ków wie­sza rekla­mową szmatę na fasa­dzie Gale­rii Skar­bek, która kie­dyś nie była gale­rią, tylko naj­więk­szym domem han­dlo­wym w Kato­wi­cach. Na bane­rze wid­niała szczę­śliwa mar­ke­tin­gowa rodzina dwa plus dwa, czyli rodzice i parka roze­śmia­nych dzieci. Sie­dzieli w ogro­dzie na różo­wym kocu poło­żo­nym na jaskra­wo­żół­tej tra­wie. W tle było widać sze­re­gówkę, a napis nad tym wszyst­kim brzmiał: „Dom to szczę­ście. Szczę­ście to kre­dyt. Kre­dyt weź u nas!”. Całość była okra­szona dużym logo skła­da­ją­cym się z dwóch skrzy­żo­wa­nych mło­tów i nazwą insty­tu­cji: „Nie­miecki Bank Podróżny Reise”.

Co za bzdura, pomy­ślał Michał i wró­cił wzro­kiem do pomiesz­cze­nia, w któ­rym sie­dział. Kolo­ry­styka wnę­trza banku ide­al­nie odpo­wia­dała tej z reklamy. Patrzył, jak po dru­giej stro­nie jaskra­wo­żół­tego blatu młody czło­wiek zapa­mię­tale stuka w kla­wia­turę. Młody, na oko dwu­dzie­sto­pa­ro­letni chło­pak, któ­rego w myślach nazwał Eses­ma­nem, miał nie­na­ganną, przed­wo­jenną blond fry­zurę z wło­sami zacze­sa­nymi na bok, wypie­lę­gno­wane paznok­cie i zacięty wyraz twa­rzy. Skro­jony na miarę gar­ni­tur i spinki do man­kie­tów wywo­ły­wały w Michale poczu­cie absurdu. Gościu musi tu zara­biać gów­niane pie­nią­dze, a jest wystro­jony niczym makler z Wall Street, pomy­ślał kwa­śno.

Micha­łowi jak zwy­kle ze zde­ner­wo­wa­nia pociły się ręce, więc pod bla­tem ner­wowo wycie­rał je w spodnie, dopóki w odbi­ciu lustra ponad ramie­niem Eses­mana nie zauwa­żył, że wygląda to tak, jakby mastur­bo­wał się pod biur­kiem. Par­sk­nął cicho śmie­chem na tę myśl, a wtedy chło­pak prze­rwał na chwilę kato­wa­nie kla­wia­tury i spoj­rzał na Michała, marsz­cząc brwi, jakby ten co naj­mniej pierd­nął pod­czas przyj­mo­wa­nia świę­tego sakra­mentu. Michał prze­pro­sił ski­nie­niem głowy, na co tam­ten bez słowa wró­cił do pracy, by po chwili zawie­sić rękę nad kla­wia­turą.

– Miej­sce zatrud­nie­nia? Zmie­niło się? – zapy­tał.

– Tak, wcze­śniej byłem nauczy­cie­lem histo­rii. To zna­czy w sumie jestem przez cały czas. Wie pan, nauczy­cie­lem jest się przez całe życie…

– Miej­sce zatrud­nie­nia – prze­rwał mu Eses­man tonem pyta­ją­cego o nie­le­galną radio­sta­cję.

– Call cen­ter.

– Umowa o pracę?

– Skąd. Jestem na śmie­ciówce. Wie pan, w dzi­siej­szych cza­sach…

– Zarobki?

Michał na chwilę wcią­gnął powie­trze. Nie wie­dział, co powie­dzieć, na szczę­ście kasę za pracę prze­le­wali mu na konto w innym banku, więc niczego nie mogli spraw­dzić. Chciał odrzec, że bar­dzo małe, żeby wszystko się jakoś udało, ale bał się prze­sa­dzić, bo wtedy mogli zażą­dać od niego dodat­ko­wego zabez­pie­cze­nia na hipo­tekę, a to by go dobiło.

– Trzy tysiące.

– Netto?

– Tak.

Chło­pak wes­tchnął i znowu zaczął walić w kla­wi­sze. Co on tam wypi­suje?, pomy­ślał Michał, sie­dzimy tu już pięt­na­ście minut. To ma być jakaś spe­cjalna tech­nika wykań­cza­nia klienta? Eses­man skoń­czył pisać, wci­snął enter i spoj­rzał na ekran, by potem prze­nieść spoj­rze­nie na męż­czy­znę.

– Odmowa.

– Ale jak to odmowa?

– Pań­skie aktu­alne zarobki są za wyso­kie, aby sko­rzy­stać z waka­cji kre­dy­to­wych.

– Za wyso­kie?! – Michał pod­niósł głos. – Prze­cież muszę wam bulić co mie­siąc tysiąc dzie­więć­set zło­tych.

– Nie wiem, pro­szę pana. Pań­ski kre­dyt indek­so­wany jest we franku szwaj­car­skim.

– Dobra, ale wie pan chyba, po ile jest frank, i potrafi to prze­li­czyć?

Eses­man nie odpo­wie­dział. Albo nie wie­dział, albo miał to w dupie. Michał stwier­dził, że raczej to dru­gie.

– Pań­skie zarobki pozwa­lają na comie­sięczną spłatę zadłu­że­nia.

– Niby jakim cudem? Mam utrzy­mać za tysiąc zło­tych czte­ro­oso­bową rodzinę?

Młody męż­czy­zna zasę­pił się na chwilę, a potem na jego twa­rzy poja­wiło się coś na kształt uśmie­chu.

– Nasz bank przy­go­to­wał coś spe­cjal­nie dla pana.

Michał ode­tchnął z ulgą, być może w końcu ktoś zro­zu­mie popie­przoną sytu­ację, w jakiej się zna­lazł. Ban­ko­wiec się­gnął do szu­flady i wycią­gnął nie­wielką ulotkę. Wska­zy­wał dłu­go­pi­sem poszcze­gólne wid­nie­jące na kartce punkty.

– Tutaj jest spe­cjalny mini­po­rad­nik, jak można zaosz­czę­dzić pie­nią­dze.

Michał nachy­lił się nad ulotką, prze­biegł ją wzro­kiem i prze­niósł spoj­rze­nie na blon­dyna.

– Zwa­rio­wał pan – bar­dziej stwier­dził, niż spy­tał. – Ogra­ni­czyć sło­dy­cze i napoje gazo­wane? Kurwa, moja żona nie pra­cuje, a ten tysiak nie star­cza nam nawet na jedze­nie.

– Pro­szę nie prze­kli­nać. O tutaj, widzi pan? – Eses­man wska­zał kolejny punkt dłu­go­pi­sem. – Może pan robić wła­sne prze­twory. Skoro żona nie pra­cuje, to jak rozu­miem, jest w domu, prawda?

– Panie, pro­szę was tylko o to, żeby­ście przez jakieś trzy, góra cztery mie­siące spu­ścili z tonu i bym mógł pła­cić tylko odsetki. Co to dla was za róż­nica? Prze­cież te raty i tak sobie póź­niej doli­czy­cie. Męż­czy­zna odło­żył ulotkę, naj­wy­raź­niej nie­za­do­wo­lony z tego, że nie zro­biła na Michale pożą­da­nego wra­że­nia.

– Wie pan, takie mamy pro­ce­dury. Teo­re­tycz­nie mógł­bym wysłać spe­cjalny wnio­sek do mene­dżera sub­re­gionu ślą­sko-zachod­niego, ale to nic nie da.

– Naprawdę nic nie da się zro­bić? – zapy­tał zde­spe­ro­wany Michał. – Bar­dzo pana pro­szę.

Eses­man mil­czał przez dłuż­szą chwilę, w końcu powie­dział:

– Wie pan, zarobki są za wyso­kie, ale gdyby na przy­kład u pana w rodzi­nie poja­wiła się jakaś cho­roba, to być może mogli­by­śmy coś ugrać.

– Co?!

– Naj­le­piej, żeby to była cho­roba nie­ule­czalna, śmier­telna. To zawsze robi wra­że­nie.

Micha­łowi zro­biło się ciemno przed oczami, nie wytrzy­mał i rzu­cił się na ban­kowca, szar­piąc go za klapy mary­narki.

– Co ty gadasz?! Jesteś czło­wie­kiem czy jakimś robo­tem?!

– Ochrona! – zawył Eses­man.

W końcu męż­czyź­nie udało się wyswo­bo­dzić z uści­sku Michała, a po chwili pod­szedł do nich około sie­dem­dzie­się­cio­letni pan w mun­du­rze, z ręką na tem­blaku i drżą­cym gło­sem popro­sił, aby Michał opu­ścił pla­cówkę banku.

Na ulicy Michał prze­szedł na drugą stronę, obok Skarbka. Ręce mu drżały, a serce waliło jak sza­lone, musiał się uspo­koić. Przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś w zimie razem z ojcem przy­cho­dzili do Skarbka przed Gwiazdką. To chyba były naj­mil­sze chwile w jego życiu, kiedy zasta­na­wiał się, jaką zabawkę chciałby dostać pod cho­inkę. Nie­stety, w domu było bied­nie i ni­gdy jego ocze­ki­wa­nia się nie speł­niały, zawsze dosta­wał coś innego. Minął bryłę gale­rii, roz­my­śla­jąc nad tym, że ten kie­dyś naj­po­tęż­niej­szy dom han­dlowy teraz jest sie­dzibą lum­pek­sów nazy­wa­nych przez miej­sco­wych „tanim Arma­nim”. Nie­stety, o losie Skarbka prze­są­dziła tak try­wialna rzecz jak brak par­kingu, który miała zbu­do­wana po sąsiedzku nowo­cze­sna Gale­ria Kato­wicka.

Michał ruszył wzdłuż ulicy 3 Maja i po kilku chwi­lach doszedł do gale­rii. Wszedł do środka. Musiał się prze­spa­ce­ro­wać, to zawsze poma­gało. Trzeba coś wymy­ślić, bo naprawdę będzie kru­cho, pomy­ślał. Przy­po­mniał sobie znowu ojca, który pra­co­wał w kopalni i tam umarł. Nie był gór­ni­kiem, nie fedro­wał węgla, był zwy­kłym pra­cow­ni­kiem admi­ni­stra­cji. Któ­re­goś razu przy­szedł do biura, prze­wró­cił się i już nie wstał. Atak serca. Ojciec tyle palił, że budził się w nocy dwa razy, aby zacią­gnąć się dymem. Michał miał już wtedy osiem­na­ście lat, ale i tak bar­dzo prze­żył śmierć taty.

Otrzą­snął się z myśli o prze­szło­ści i spa­ce­ru­jąc, rozej­rzał się po gale­rii. W mordę, o co tu cho­dzi?, pomy­ślał. Jest śro­dek dnia, a po skle­pach ganiają takie tłumy jak w week­end. Skąd ci wszy­scy ludzie mają czas i przede wszyst­kim kasę, żeby tu kupo­wać? Usiadł ciężko na jed­nej z ławek, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że w ciągu zale­d­wie trzech mie­sięcy z poziomu dobrze sytu­owa­nej rodziny spa­dli na samo dno. A może tylko mu się wyda­wało, że wcze­śniej dobrze zara­biali? Może było na styk? Prze­cież ni­gdy nie zdo­łali odło­żyć jakich­kol­wiek pie­nię­dzy. Ale jak, z czego? Robiąc prze­twory, jak w tej debil­nej ulotce z banku? Znowu cof­nął się do dzie­cię­cych wspo­mnień, tym razem tych mniej przy­jem­nych. W domu wiecz­nie cze­goś bra­ko­wało. Ojcow­ska pen­sja była marna, a matka ni­gdy nie pra­co­wała, bo ojciec uwa­żał, że to męż­czy­zna powi­nien zara­biać na chleb. Czę­sto z bra­tem mieli do rodzi­ców pre­ten­sje, że nie mają tego co ich rówie­śnicy. Michał pomy­ślał, że już nie­długo jego wła­sne dzieci mogą mieć iden­tyczny żal do niego, i ta myśl wywo­łała u niego prze­ra­że­nie. Prze­cież dzi­siej­sza szkoła to dzie­ciaki non stop porów­nu­jące się do sie­bie i oce­nia­jące, kto ma ile i jakich gadże­tów. Jako nauczy­ciel dosko­nale o tym wie­dział. Były nauczy­ciel, popra­wił się szybko.

Pier­do­lony kre­dyt! Prze­cież wszystko tak dobrze szło. Basia pra­co­wała w księ­go­wo­ści w zachod­niej fir­mie pro­du­ku­ją­cej maszyny do wyci­na­nia drzew. On w szkole brał nad­go­dziny, udzie­lał kore­pe­ty­cji z angiel­skiego, z któ­rym radził sobie cał­kiem nie­źle, choć bra­ko­wało mu papierka, by objąć etat w szkole. W każ­dym razie wycią­gali sześć tysięcy na rękę. Chcieli mieć wła­sny kąt, w końcu wypro­wa­dzić się od rodzi­ców Basi. Kupili oka­zyj­nie miesz­ka­nie na pod­da­szu. Fakt, że dużo musieli wła­do­wać w remont, ale bank udzie­lił im kre­dytu na sto dzie­sięć pro­cent war­to­ści nie­ru­cho­mo­ści. Rata wyno­siła tysiąc trzy­sta zło­tych, więc przy ich zarob­kach wszystko grało. Kto mógł przy­pusz­czać, że potem wszystko się tak poto­czy? Zdol­ność kre­dytową mieli tylko we fran­kach i w tej walu­cie zacią­gnęli kre­dyt. Naj­pierw Basię zwol­niono, tłu­ma­cząc to skom­pli­ko­wa­nym ryn­kiem pracy w uję­ciu glo­bal­nym. Jesz­cze jakoś dawali radę, ale wkrótce potem Michała wyko­siła reforma edu­ka­cji. Gim­na­zjum, w któ­rym pra­co­wał, po pro­stu zli­kwi­do­wano. Z dwóch pen­sji zro­biło się zero, a rata wzro­sła. Udało mu się co prawda dorwać tę pracę w call cen­ter, ale w banku minął się z prawdą, do tej pory z dzwo­nie­nia do ludzi wycią­gnął naj­wię­cej nie­całe dwa dwie­ście.

Z ponu­rych roz­wa­żań wyrwał go dzwo­nek tele­fonu. Wycią­gnął komórkę i spoj­rzał na wyświe­tlacz: „Żonka”.

– Cześć, Basieńko! – przy­wi­tał się entu­zja­stycz­nie.

– Hej, Misiek, jestem wła­śnie w haemie.

Michał wyobra­ził ją sobie, jak roz­ma­wia­jąc z nim, spa­ce­ruje po skle­pie i przy­gląda się wiszą­cym tam ubra­niom. Zoba­czył swoje odbi­cie w jed­nej ze skle­po­wych witryn. Czter­dzie­ści lat, pod­ko­szu­lek, pod któ­rym dość wyraź­nie rysuje się brzuch, śred­niej dłu­go­ści włosy, które się już mocno prze­rze­dziły, odsła­nia­jąc pokaź­nych roz­mia­rów łysinę. Do tego oku­lary i gęsta szcze­cina zaro­stu, która choć tro­chę pokry­wała czer­wone plamy na policz­kach, nie wie­dzieć czemu okre­sowo wykwi­ta­jące mu od dziecka. Wyobra­ził sobie obok sie­bie Basię i par­sk­nął śmie­chem. Ona bar­dzo zgrabna, z wcię­ciem w talii, duże oczy, regu­larne rysy twa­rzy i burza rudych loków. Kolor co prawda far­bo­wany, ale loki natu­ralne. Jak to się stało, że zwią­zała się z kimś takim jak ja?, zasta­no­wił się po raz setny.

– Słu­chaj, tak sobie pomy­śla­łam, że Jur­kowi trzeba nowe buty kupić, bo w tam­tych już mu się dziury robią – powie­działa zamy­ślo­nym gło­sem Basia.

– Już? Prze­cież kupi­li­śmy nowe mie­siąc temu.

– Wiem, ale nie­stety są już do wywa­le­nia. Ale zaraz, Michał, ty jesteś przed wizytą w banku czy już po? Może ja lepiej nic nie będę kupo­wać?

Powi­nien jej powie­dzieć. Basia była fan­ta­styczną osobą, zawsze szczerą i wspie­ra­jącą go jako męż­czy­znę. Były kobiety, które jed­nym spoj­rze­niem potra­fiły sko­men­to­wać kolejne potknię­cia swo­ich mężów. Ale Basia zde­cy­do­wa­nie do nich nie nale­żała. Zro­zu­mia­łaby, zaczę­łaby kom­bi­no­wać, jak pomóc, pew­nie pole­cia­łaby do swo­ich rodzi­ców po pie­nią­dze, na co on w życiu by sobie nie pozwo­lił.

– Wszystko w porządku. Mamy pół roku odde­chu.

Michał usły­szał pisk rado­ści po dru­giej stro­nie słu­chawki i przy­mknął oczy. Ostat­nio kłam­stwo przy­cho­dziło mu zbyt łatwo.

5.

Pomimo że leżał pod gru­bym kocem, a w kabi­nie pano­wał upał, znowu wstrzą­snęły nim dresz­cze. Roman otwo­rzył na chwilę oczy, zer­k­nął na elek­tro­niczny zegar na ścia­nie i uświa­do­mił sobie, że przez ostat­nie pięć godzin spał jak kamień. Sły­szał, jak w kam­bu­zie Nadia przy­go­to­wuje posi­łek, kątem oka dostrzegł, że prze­cho­dzi obok niego, i momen­tal­nie zamknął oczy, nie chcąc się zdra­dzić z tym, że już nie śpi. Jesz­cze raz przy­wo­łał obraz tego, co stało się kilka godzin wcze­śniej.

Po tym, jak stra­cił przy­tom­ność na dnie morza, zoba­czył świa­tło. Pamię­tał, że był świę­cie prze­ko­nany, że jest to świa­tło, o któ­rym zawsze mówili wszy­scy ci, któ­rzy cudem unik­nęli śmierci. Chciał spró­bo­wać iść, ale nie mógł, bo cią­gle leżał. Potem zaczął rzy­gać jak kot. Wymio­to­wał słoną wodą przez dobrą minutę i był coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony, bo takich rewe­la­cji raczej nie sły­szało się od ludzi prze­ży­wa­ją­cych śmierć kli­niczną. Kiedy wresz­cie otwo­rzył oczy, oka­zało się, że jasne świa­tło było po pro­stu roz­pa­lo­nym egip­skim słoń­cem. A on leżał na pokła­dzie w kałuży wła­snych rzy­go­win.

Nad nim pochy­lali się zatro­skany Ahmed i prze­ra­żona Nadia. Obie pary mał­żeń­skie były śmier­tel­nie blade, a Wie­siek w roz­cheł­sta­nej piance, z zakrwa­wioną twa­rzą i kotwicą wyta­tu­owaną na cycku bie­gał po pokła­dzie i darł się, że Romana ura­to­wali wła­śnie on i Matka Boska Czę­sto­chow­ska. Oka­zało się, że gdy tylko nur­ko­wie dotarli do wraku, gru­bas od razu roz­wa­lił sobie głowę o kant zardze­wia­łej przy­bu­dówki. Zaczął krwa­wić jak świ­nia, co w Morzu Czer­wo­nym, w któ­rym żyje około dzie­się­ciu gatun­ków reki­nów, jest raczej nie­bez­pieczne. Wszy­scy więc się wyco­fali, ale przy linie opu­sto­wej to wła­śnie Wie­siek zauwa­żył leżą­cego na dnie Romana.

Roman usły­szał, jak Nadia włą­cza tele­wi­zor na jeden z kana­łów infor­ma­cyj­nych i zwięk­sza gło­śność. Naj­wy­raź­niej w ten spo­sób chciała go obu­dzić. Roz­le­gła się czo­łówka dźwię­kowa jed­nego z pro­gra­mów publi­cy­stycz­nych Pol­sat News. Śmieszne, pomy­ślał Roman, przez ostat­nie dwa lata pró­bo­wa­łem zerwać jakie­kol­wiek kon­takty z Pol­ską, a w Egip­cie od razu kupi­łem antenę, która mogła odbie­rać pol­ską tele­wi­zję na kartę. Roman powoli otwo­rzył oczy i zoba­czył salę Pałacu Pre­zy­denc­kiego, w któ­rej sie­dzieli dzien­ni­karz i pre­zy­dent.

– Dzień dobry pań­stwu. Dzi­siaj w „Gościu Wyda­rzeń” mamy zaszczyt poroz­ma­wiać z pre­zy­den­tem Pol­ski.

– Dzień dobry pań­stwu, witam, panie redak­to­rze.

– Panie pre­zy­den­cie, jak pan sko­men­tuje dzi­siej­sze wystą­pie­nie pre­zy­denta Rosji przed Dumą, czyli odpo­wied­ni­kiem naszego par­la­mentu?

– Przede wszyst­kim chcia­łem powie­dzieć, że Polacy jako naród mogą czuć się bez­pieczni. Czu­wam nad wszyst­kim jako gospo­darz.

– Pre­zy­dent Rosji stwier­dził, że czas w końcu roz­pra­wić się ze sztucz­nym podzia­łem Europy, który powstał po woj­nie. Rewi­zjo­nizm wraca?

– Panie redak­to­rze, czy ktoś naprawdę jesz­cze zwraca uwagę na to, co mówi ten star­szy pan? – pre­zy­dent uśmiech­nął się pogar­dli­wie.

– W per­spek­ty­wie tego, co ostat­nio wyda­rzyło się w Ukra­inie, Polacy chyba mają solidne pod­stawy do obaw.

– Przede wszyst­kim Ukra­ina kie­dyś już była jedną z repu­blik Związku Radziec­kiego i tak naprawdę to, co się tam wyda­rzyło, jest natu­ralne.

– Co pan przez to rozu­mie? – zapy­tał Gugała.

Pre­zy­dent rozu­mie to samo co zawsze, pomy­ślał Roman. Czyli nic, dopóki ktoś mu nie powie, co kon­kret­nie ma myśleć i rozu­mieć.

– Więk­szość Pola­ków na pewno nie prze­jęła się wyda­rze­niami u naszego wschod­niego sąsiada, mając w pamięci bestial­skie mordy na Woły­niu – powie­dział pre­zy­dent z poważną miną.

– Mówi pan o wyda­rze­niach sprzed ponad sie­dem­dzie­się­ciu lat?

Roman spo­strzegł, że Nadia mu się przy­gląda. Zauwa­żyła, że nie śpi. Miała na sobie majtki od kostiumu kąpie­lo­wego i jego luźny biały T-shirt, pod któ­rym mia­rowo koły­sały się jej ide­alne piersi jak z kata­logu „Sports Illu­stra­ted”. Roman usiadł, odrzu­cił koc i wyłą­czył tele­wi­zor.

– Dzwo­niła twoja matka – Nadia wska­zała tele­wi­zor. – W kraju jaja jak berety. Zacią­gają ludzi do armii. Dobrze, że nas tam nie ma, cie­bie pierw­szego by zgar­nęli. Zro­bi­łam spa­ghetti z tuń­czy­kiem. Zjesz?

– Nie jestem głodny – Roman prze­tarł twarz zmę­czo­nym gestem.

– Musisz coś zjeść.

Nie odpo­wie­dział, spoj­rzał przez otwarte drzwi kabiny na pokład i taflę wody poni­żej, która poły­ski­wała ciem­no­po­ma­rań­czowo. Słońce powoli chy­liło się ku zacho­dowi.

– Twoja matka nic nie wie o tym wypadku. Nie powie­dzia­łam jej – ode­zwała się Nadia, jakby cze­ka­jąc na pochwałę.

Wypa­dek. Wła­śnie tak to miało wyglą­dać. Tego Roman bał się naj­bar­dziej. Że kiedy już to zrobi, ktoś mógłby się domy­ślić prawdy, a wtedy jego mama, która jako jedyna na świe­cie naprawdę go rozu­miała, dowie­dzia­łaby się, że to nie był wypa­dek. To by ją zabiło, nie mógł do tego dopu­ścić. Żywił nadzieję, że nikt niczego się nie domy­śli. Ale ta nadzieja była płonna.

– Ahmed mówił, że prze­wód auto­matu był ucięty wyjąt­kowo równo. W pobliżu nie ma żad­nych skał i nie zna­leźli two­jego noża. Romek, czy ty…

– Prze­pi­szę firmę na cie­bie – prze­rwał jej gwał­tow­nie.

– Co?

– Inte­res masz roz­hu­lany, Ahmed ci pomoże. Jesteś młoda i piękna, całe życie przed tobą.

– Ty chyba nie mówisz poważ­nie? – zapy­tała bli­ska pła­czu Nadia.

– Ni­gdy nie byłem bar­dziej poważny.

Nadia się roz­pła­kała. Roman przy­mknął oczy, to była naprawdę ostat­nia rzecz, któ­rej potrze­bo­wał po nie­uda­nej pró­bie samo­bój­czej.

– Ale dla­czego?! – przez płacz trudno było ją zro­zu­mieć.

– Wra­cam do kraju.

– Teraz? – Nadia zaczęła wystrze­li­wać z sie­bie słowa jak kara­bin: – Nasze plany, mie­li­śmy doku­pić łodzie, życie tutaj, takie piękne, wszystko to mi mówi­łeś, dzieci, które mie­li­śmy mieć, prze­cież nasza miłość…

– Nie kocham cię.

Popa­trzyła na niego zszo­ko­wana, jej szloch ustał i łzy prze­stały lecieć po twa­rzy, tylko piersi pod bia­łym T-shir­tem uno­siły się w rytm przy­spie­szo­nego odde­chu. Zrób coś, pomy­ślał Roman. Zare­aguj, trza­śnij mnie z całej siły w twarz, opluj, uderz, wyrzuć za burtę, cokol­wiek.

– Roman, ja prze­pra­szam, jeśli cię czymś ura­zi­łam, to po pro­stu powiedz. Ja wiem, że to może być moja wina.

Nadia pode­szła do niego i zrzu­ciła z sie­bie biały pod­ko­szu­lek, odsła­nia­jąc w cało­ści swoje wdzięki. Roman popa­trzył bez­na­mięt­nie na jej opa­lone ciało, pełne, soczy­ste piersi i duże, ciemne sutki oko­lone nie­wiel­kimi bro­daw­kami. Nadia uklęk­nęła przed nim, pró­bu­jąc zdjąć jego bok­serki.

– Chodź tu do mnie, jesteś taki spięty. Wiem, że nie chcia­łeś tego powie­dzieć.

Roman ode­pchnął ją nie­cier­pli­wym gestem i wstał. Nadia znowu zaczęła pła­kać, pode­szła do stołu, wzięła coś z niego i rzu­ciła Roma­nowi pro­sto w twarz. Foto­gra­fia opra­wiona w srebrną ramkę odbiła się od jego czoła i wypa­dła na zewnątrz, zatrzy­mu­jąc się z brzdę­kiem w rogu pokładu rufo­wego.

– Zna­la­złam to w two­jej piance! To o nią cho­dzi?! Dla niej chcesz wra­cać?! – zawyła Nadia.

Roman wyszedł z kabiny i sta­nął na rufie. Pod­niósł foto­gra­fię i zer­k­nął na nią.

Rozej­rzał się. Ahmed ide­al­nie wybrał miej­sce do cumo­wa­nia. Znaj­do­wali się w Ukry­tej Zatoce, która oddzie­lała przy­lą­dek Ras Muham­mada od Pół­wy­spu Synaj­skiego. Jacht był zacu­mo­wany pod wysoką na dzie­sięć metrów skałą, która dawała osłonę od wia­tru i rzu­cała cień, teraz obej­mu­jący łódź. Zaraz zrobi się cał­kiem ciemno, pomy­ślał Roman. Usły­szał, że Nadia wycho­dzi na pokład.

Odwró­cił się i spoj­rzał na nią. Łzy znowu pły­nęły jej po twa­rzy, miała na sobie tylko majtki. Roman jesz­cze raz ogar­nął wzro­kiem jej dosko­nałą figurę. Wyglą­dała tak zmy­słowo i posą­gowo, że była pew­nie marze­niem każ­dego męż­czy­zny. Uświa­do­mił sobie, że nie robi to na nim żad­nego wra­że­nia.

– Dla­czego? – zapy­tała cicho.

Spoj­rzał na nią pyta­ją­cym wzro­kiem.

– Dla­czego tyle razy mówi­łeś, że mnie kochasz?

Bo jestem nie­doj­rza­łym gów­nia­rzem, pomy­ślał. Wal­czy­łem w Koso­wie, Iraku, Afga­ni­sta­nie, przez rok w Cza­dzie wysłu­gi­wali się mną ludzie z Aca­demi, wcze­śniej bar­dziej znani jako Blac­kwa­ter. A jed­nak cią­gle jestem pier­do­lo­nym tchó­rzem, powi­nie­nem jej to powie­dzieć. Jed­nak Nadia usły­szała co innego:

– Pod­nieś kotwicę. Pły­niemy do Szarm.

6.

Zro­biło się ciemno, Danuta sie­działa w swoim porsche, które wła­śnie stało na świa­tłach na Puław­skiej. Ktoś w samo­cho­dzie za nią zatrą­bił, ponie­waż mili­se­kundę wcze­śniej zapa­liło się zie­lone świa­tło, a ona jesz­cze nie ruszyła. Pod­nio­sła stopę z hamulca i lekko naci­snęła gaz. Prze­je­chała języ­kiem po pod­nie­bie­niu, z któ­rego zaczęła scho­dzić skóra. Popa­rzyła je sobie po wyj­ściu z gabi­netu kie­row­nika, kiedy od razu poszła do łazienki. Płu­kała usta gorącą wodą przez parę minut. Naj­waż­niej­sze, że wszystko się udało, pomy­ślała, mija­jąc tablicę z prze­kre­śloną nazwą sto­licy. Zer­k­nęła na sie­dze­nie obok, gdzie w prze­zro­czy­stej koszulce leżała kopia świa­dec­twa fito­sa­ni­tar­nego. Przy­naj­mniej będzie ze mnie zado­wo­lony. Dobrze wie­działa, że to nie­prawda i oszu­kuje samą sie­bie. On ni­gdy nie był zado­wo­lony.

Jesz­cze przed pierw­szymi świa­tłami poza gra­nicą War­szawy wrzu­ciła kie­run­kow­skaz i zje­chała w prawo, obok dro­go­wskazu kie­ru­ją­cego do Cen­trum Edu­ka­cji i Sportu. Po stu metrach znowu skrę­ciła w prawo i przez otwartą bramę wje­chała na duży plac, zatrzy­mu­jąc swoje porsche przed nie­wiel­kim nowo­cze­snym biu­row­cem. Firma Woj­na­ro­wicz Flo­wers zaj­mo­wała ogromny teren mię­dzy ulicą Puław­ską a nowo wybu­do­waną szkołą. W latach swo­jej świet­no­ści Pań­stwowe Gospo­dar­stwo Rolne w Mysia­dle roz­cią­gało się na ponad stu hek­ta­rach pokry­tych szklar­niami, od któ­rych każ­dej nocy biła łuna, zale­wa­jąc oko­lice sztucz­nym świa­tłem. Obec­nie przed­się­bior­stwo zaj­mo­wało skromne trzy­dzie­ści hek­ta­rów, ale i tak byli naj­więk­szą firmą upra­wia­jącą kwiaty w Euro­pie Wschod­niej.

Danuta wysia­dła z samo­chodu. Po placu, z jed­nej olbrzy­miej hali do dru­giej, cią­gle krą­żyli pra­cow­nicy na elek­trycz­nych hulaj­no­gach. Firma dzia­łała przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Plac oddzie­lał hale z kwia­tami od budynku biu­ro­wego, a od pół­noc­nej strony stał luk­su­sowy dom prze­bu­do­wany ze zwy­kłego gier­kow­skiego klocka. Przed budyn­kiem w ogro­dzie zwa­li­sty Kafar przy­ci­nał buksz­pany. Pod­niósł głowę, aby spoj­rzeć na Danutę. Ona jed­nak ruszyła w stronę biura, uda­jąc, że go nie zauważa. Kafar był naj­star­szym współ­pra­cow­ni­kiem jej ojca i chyba nikt nie wie­dział, jak naprawdę się nazywa. Miał dwa metry wzro­stu, nie­na­tu­ral­nie dłu­gie ręce i cecho­wała go zwie­rzęca wręcz siła. Danuta zawsze się go bała, jego spoj­rze­nia, jego cią­głego mil­cze­nia i tego, że był niczym groźny pies, który wygląda na sen­nego, ale czło­wiek przez cały czas ma wra­że­nie, że lada chwila może się na niego rzu­cić. Jedyną osobą, któ­rej Kafar słu­chał, był jej ojciec.

Danuta weszła do budynku biu­ro­wego, co jak zwy­kle spra­wiło jej ogromną przy­jem­ność. Recep­cja znaj­do­wała się pośrodku. Stam­tąd w górę pięły się spi­ralne schody prze­cho­dzące w szklany pomost pro­wa­dzący do pomiesz­czeń na antre­soli. Wło­skie mar­mury, jedna ze ścian wspa­niale zazie­le­niona mchem islandz­kim, ażu­rowe stop­nie scho­dów wyko­nane z drewna walaba, wszystko to sama wybie­rała. Luk­sus, pomy­ślała, jak tego nie kochać? Weszła na pię­tro do swo­jego gabi­netu, z któ­rego roz­cią­gał się widok na hale oraz ulicę Puław­ską. Teraz sunął nią sznur samo­cho­dów pró­bu­ją­cych wydo­stać się ze sto­licy. Lubiła ten widok, zwłasz­cza że co jakiś czas nad sze­ścio­pa­smową jezd­nią prze­la­ty­wały samo­loty pod­cho­dzące do lądo­wa­nia na pobli­skim Okę­ciu.

Rzu­ciła kopię świa­dec­twa na biurko i opa­dła na fotel wyko­nany ręcz­nie z sza­grynu z płaszczki i rekina. W budynku nie było już nikogo z admi­ni­stra­cji. Danuta przy­mknęła oczy, roz­ko­szu­jąc się ciszą oraz panu­ją­cym w gabi­ne­cie pół­mro­kiem zła­ma­nym jedy­nie świa­tłem wpa­da­ją­cym z zewnątrz.

Jej błogi spo­kój zakłó­cił cichy szum windy w hallu. Danuta momen­tal­nie się wypro­sto­wała, zdjęła żakiet, powie­siła go na opar­ciu fotela, włą­czyła lampkę i kom­pu­ter, nada­jąc całej sce­ne­rii głę­bo­kiego wyrazu: „Czło­wiek pod­czas cięż­kiej pracy”. Winda zatrzy­mała się na antre­soli, po chwili drzwi gabi­netu otwo­rzyły się i do środka wje­chał jej ojciec. Hen­ryk Woj­na­ro­wicz miał sie­dem­dzie­siąt osiem lat i poru­szał się na elek­trycz­nym wózku inwa­lidz­kim, który w świe­cie samo­cho­dów oso­bo­wych można byłoby przy­rów­nać do may­ba­cha.

– Cześć, cór­cia – powie­dział bez entu­zja­zmu.

– Dzień dobry, tato.

Hen­ryk zatrzy­mał się przy Danu­cie i się­gnął po leżącą na bla­cie kopię świa­dec­twa fito­sa­ni­tar­nego. Przej­rzał szybko pismo, prze­chy­la­jąc kartki w stronę biur­ko­wej lampki, która zalała ją miękką łuną. Krótko przy­strzy­żone siwe włosy, surowe spoj­rze­nie, lekko wyłu­pia­ste oczy i kurio­zal­nie orli nos, który pod tym kątem i w tym świe­tle wyglą­dał, jakby był zła­many.

– Zała­twi­łaś. Bar­dzo dobrze – w jego tonie nie było nawet cie­nia pochwały. – Ten kie­row­nik, For­nal­ski, mówił coś?

Danuta nie odpo­wie­działa.

– Tro­chę się bałem, że nam odmówi. Wiesz, kie­dyś nie żyłem z nim naj­le­piej. Wystar­to­wa­li­śmy w tym samym momen­cie z tym samym pomy­słem, z kwia­tami. Tylko jemu gówno wyszło.

Hen­ryk odło­żył kopię na biurko i zaniósł się krót­kim, ury­wa­nym śmie­chem, który bar­dziej przy­po­mi­nał suchy kaszel.

– Pech go zaczął prze­śla­do­wać. Przy­sło­wie mówi: „Szczę­ściu można pomóc”. A ja na to: „Pechowi też”.

Nagle coś w Danu­cie pękło. Pomy­ślała, że Hen­ryk jak naj­bar­dziej na to zasłu­żył. Tak rzadko sły­szy od kogoś prawdę, więc teraz niech się z nią zmie­rzy.

– Poszło gładko. Musia­łam mu tylko zro­bić lachę – powie­działa.

Ojciec nawet nie drgnął, żaden mię­sień jego twa­rzy się nie poru­szył. Prze­niósł leni­wie wzrok za okno, zapa­trzył się na wjazd, który przy samej bra­mie dzie­lił od hal gęsty i wysoki żywo­płot z gra­bów.

– Te graby strasz­nie wyro­sły – rzu­cił ni to do niej, ni do sie­bie. – Muszę powie­dzieć Kafa­rowi, żeby je przy­ciął.

– Mię­dli­łam jego kutasa w gębie, dopóki się nie spu­ścił – powie­działa swo­bod­nie, jakby mówiła o zaku­pach.

– Jesteś w emo­cjach i zacho­wu­jesz się wul­gar­nie – odparł ojciec gło­sem pozba­wio­nym uczuć.

Wul­gar­nie, dobre sobie, pomy­ślała Danuta. Nie znała chyba nikogo innego, kto mógłby kląć bar­dziej plu­gawo niż jej ojciec. Co prawda ni­gdy nie robił tego przy obcych ani przy rodzi­nie, ale Danuta, gdy była mała, pod­słu­chała swoje. Pod­pa­trzyła też dużo rze­czy, o któ­rych sta­rała się zapo­mnieć. Dzi­siaj o jej ojcu mówią, że to biz­nes­men i wizjo­ner. Cztery mie­siące temu była u nich pre­mier, wychwa­la­jąc osią­gnięty suk­ces na świa­tową skalę. Ale ona pamię­tała, jak jesz­cze w epoce PGR-u zakra­dła się do któ­rejś ze szklarni, a tam ojciec wyrów­ny­wał rachunki z jed­nym z pra­cow­ni­ków. Facet klę­czał, Hen­ryk trzy­mał nie­szczę­śnika za szyję, sto­jąc na jego łyd­kach, a Kafar roz­cią­gał ramiona ofiary na rusz­to­wa­niu i ude­rze­niami meta­lo­wego pręta łamał mu kości. Całość trwała dość długo, okra­szona nie­ludz­kim sko­wy­tem kato­wa­nego. Na drugi dzień Danuta nie była w sta­nie wykrztu­sić z sie­bie słowa, aż wie­czo­rem matka powie­działa jej, że w takim razie poje­dzie do leka­rza. Tam musiałby zawieźć ją ojciec i wszyst­kiego by się domy­ślił, dla­tego Danuta odzy­skała głos w jed­nej sekun­dzie.

– No już, nie kłóćmy się – rzu­cił pojed­naw­czo Hen­ryk. – Jeśli fak­tycz­nie było tak, jak mówisz, to For­nal­ski wyko­rzy­stał swoją pozy­cję i drogo za to zapłaci. Znasz mnie prze­cież.

Ojciec odje­chał swoim wóz­kiem na bez­pieczną odle­głość.

– Nie takie rze­czy się robiło, kiedy musia­łem zadbać o cie­bie i mamę. Wiesz, żeby zaro­bić tro­chę gro­sza – rzu­cił. – Więc prze­stań się mazać jak mała dziew­czynka. Dobrze zro­bi­łaś, trans­port ura­to­wany. Źle kie­dyś wyszłaś na tym, co ci kaza­łem zro­bić?

Danuta pokrę­ciła głową.

– Zro­bisz, co powiem, bo liczysz na schedę po mnie – znowu par­sk­nął ury­wa­nym śmie­chem, w któ­rym nie było rado­ści. – Nic się nie bój. To wszystko będzie w końcu twoje. Wszystko twoje. Kiedy już umrę, będziesz mogła się kąpać w pie­nią­dzach, które tak uwiel­biasz.

– Wcale tego nie chcę.

– Ależ oczy­wi­ście, że chcesz. Tak samo jak mojej śmierci, to natu­ralne.

– Jesteś cyniczny.

– Cynizm nie ma tu nic do rze­czy. Moty­wa­tor finan­sowy jest naj­sil­niej­szym z ist­nie­ją­cych. Dla­tego dopóki to tylko ja jestem w papie­rach, zro­bisz, co ci powiem.

Hen­ryk Woj­na­ro­wicz miał rację, ale tylko poło­wicz­nie. Jego córka oczy­wi­ście pra­gnęła w końcu zostać wła­ści­cielką firmy, w którą, choćby dzi­siaj, wło­żyła tak wiele wysiłku. Ale zro­bi­łaby wszystko to, co powie­działby jej ojciec, z innego, bar­dzo pro­stego powodu. Po pro­stu śmier­tel­nie się go bała.

7.

Bar nazy­wał się Van Son. W sumie to i tak dobrze, że nie Saj­gon, pomy­ślał Michał, zawsze jakaś miła odmiana. Sie­dział przy sto­liku i spo­glą­dał obo­jęt­nie na wnę­trze prze­sy­cone zapa­chem sma­żo­nego tłusz­czu. Patrząc na liche sto­liki i krze­sła, uznał, że może warto by otwo­rzyć inte­res. Fabrykę mebli do takich barów, w któ­rych i tak wszystko wygląda tak samo. Spray, który pokry­wałby wszystko żół­tym, lep­kim syfem, dorzu­cał­bym gra­tis, pomy­ślał.

– Zupa z bam­busa i banan w cie­ście tejk ełej!

Zan­gielsz­czona koń­cówka zda­nia to był znak roz­po­znaw­czy pani San­dry, która nauczyła się tego zwrotu pod­czas rocz­nego pobytu w Anglii u syna, gdzie opie­ko­wała się wnu­kiem. Pani San­dra miała około pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, wysoko uta­pi­ro­waną blond ondu­la­cję, oku­lary na łań­cuszku i twarz inte­lek­tu­alistki niczym pani od pol­skiego. To mogło zmy­lić. Dla­tego młody chło­pak w dre­sie, który pod­szedł po zamó­wie­nie, niczego się nie spo­dzie­wał. Ode­brał jedze­nie zapa­ko­wane w sty­ro­pian i foliową torbę, ale zanim pani San­dra oddała mu posi­łek, rzu­ciła kon­fi­den­cjo­nal­nie:

– Pro­szę. Tylko niech pan powie, mało to jest na świe­cie róż­nego kurew­stwa i zło­dziej­stwa?

Chło­pak strasz­nie się spe­szył, wziął zamó­wione jedze­nie i szybko wyszedł, a Michał uśmiech­nął się pół­gęb­kiem. Jako stały klient dosko­nale znał panią San­drę, która miała złe słowo abso­lut­nie na wszystko i na wszyst­kich. Z początku uwa­żał ją za wiecz­nie nie­za­do­wo­loną pro­staczkę, ale była ona w swoim nega­ty­wi­zmie tak kon­se­kwentna, że w końcu zaczął to sza­no­wać. Kie­dyś, kiedy już dobrze się poznali, sta­wia­jąc przed nim talerz, uśmiech­nęła się ser­decz­nie i obwie­ściła, że „wszy­scy ludzie to są kurwy świ­nie”. To smutne, pomy­ślał Michał, ale powoli zaczy­nam się z nią zga­dzać.

Przez pokrytą tłusz­czem witrynę dostrzegł par­ku­jący przed barem radio­wóz i momen­tal­nie się usztyw­nił. Przez chwilę myślał, że może by jed­nak wyjść, uciec. Pokusa była silna, ale nie ruszył się z miej­sca. Wysia­da­jący z samo­chodu poli­cjanci zamie­nili ze sobą kilka słów, po czym jeden z nich pchnął drzwi i wszedł do środka Van Son. Jeśli Michał zali­czał się do sta­łych bywal­ców, to wcho­dzący star­szy aspi­rant był rezy­den­tem baru. Zdjął czapkę, ski­nął tylko głową pani San­drze, a ta od razu prze­ka­zała sto­sowne instruk­cje kucha­rzowi. Poli­cjant rzu­cił czapkę na blat sto­lika, przy któ­rym sie­dział Michał.

– Cześć, brat.

– Cześć, stary – Michał wstał i wysi­lił się na ser­deczny ton, który jak zwy­kle wyszedł sztucz­nie.

Ni to podali sobie rękę, ni to się uści­snęli i usie­dli przy stole. Każde ich powi­ta­nie zawsze wyglą­dało nie­zręcz­nie, wręcz dzi­wacz­nie. Byli rodzo­nymi braćmi, spę­dzili razem osiem­na­ście lat w mikro­sko­pij­nym poko­iku małego miesz­ka­nia na kato­wic­kim Giszowcu. A jed­nak cią­gle mało o sobie wie­dzieli i mało się nawza­jem obcho­dzili.

– Co sły­chać? – zapy­tał Michał.

– Nor­mal­nie, po sta­remu.

Brat Michała, Pio­trek Barań­ski, miał trzy­dzie­ści cztery lata, owalną twarz, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie i bar­czy­ste ramiona opięte koszulą poli­cyj­nego mun­duru. Nie widy­wali się czę­sto, raczej tylko tyle, ile musieli jako bra­cia. Wigi­lia obo­wiąz­kowo, cza­sami Wiel­ka­noc, jesz­cze rza­dziej uro­dziny któ­re­goś z nich. Patrząc na brata, Michał stwier­dził, że im jest on star­szy, tym bar­dziej podobny do ojca.

– Mów, co to za sprawa. Lepiej od razu przejść do rze­czy.

Cały Pio­trek, ni­gdy nie lubił mar­no­wać czasu na poga­wędki czy też filo­zo­ficzne roz­my­śla­nia. Jakby całe jego życie było pod­po­rząd­ko­wane nor­mom uty­li­ta­ry­zmu. Jeśli nie pytasz, która godzina, lepiej o nic nie pytaj. Jeśli nie chce ci się lać, to lepiej nie wsta­waj z kanapy. Ale z nas para, pomy­ślał Michał, upo­rząd­ko­wany do bólu poli­cjant i marzy­ciel, nauczy­ciel histo­rii. Były nauczy­ciel, szybko popra­wił się w myślach.

– Wiesz, potrze­buję poży­czyć tro­chę gro­sza – Michał sta­rał się zabrzmieć swo­bod­nie. – To raczej chwi­lowa sprawa, tylko dopóki Basia nie znaj­dzie jakiejś pracy.

Od razu zauwa­żył minę brata. Nazy­wał to syn­dro­mem zamknię­cia. Pio­trek sta­rał się kon­tro­lo­wać, ale oczy zawsze go zdra­dzały. Gdy tylko coś mu się nie podo­bało albo ktoś go kry­ty­ko­wał, jego oczy zawsze gasły w ten sam spo­sób, jakby gdzieś tam w środku nagle wyłą­czono zasi­la­nie.

– A co, jeśli Basia nie znaj­dzie roboty?

– Nie pytasz, ile chcę poży­czyć? – zapy­tał Michał, siląc się na uśmiech.

Pio­trek nabrał powie­trza, wyraź­nie nie wie­dział, co powie­dzieć. Z opre­sji wyba­wiła go pani San­dra, sta­wia­jąc przed nim talerz z woło­winą po seczu­ań­sku. Męż­czy­zna podzię­ko­wał ski­nie­niem głowy.

– Ten, co gotuje, Wiet­nam­czyk, to mówię panu, skur­wy­syn, tak potrafi się o pie­nią­dze kłó­cić.

Pani San­dra ode­szła i zajęła swoje miej­sce za kon­tu­arem, a Pio­trek zaczął jeść. Grze­bał nie­cier­pli­wie widel­cem, nadzie­wa­jąc co smacz­niej­sze kąski. Też zupeł­nie jak ojciec, pomy­ślał Michał.

– Stary, prze­cież wiesz, jak u nas jest – ode­zwał się Pio­trek, zaspo­ko­iw­szy pierw­szy głód. – Miesz­kamy u babci Mar­leny. To jest naprawdę chu­jowa sytu­acja.

– Wiem.

– Wiesz, wiesz – rzu­cił z peł­nymi ustami. – Nic nie wiesz, bo masz wła­sne miesz­ka­nie. Tyle że na kre­dyt. Jak zwy­kle porwa­łeś się z motyką na słońce.

– A co mia­łem robić? – spy­tał Michał.

Był zły, bo już wie­dział, dokąd zmie­rza roz­mowa.

– Stary, ja ci dobrze radzę. Obsraj to miesz­ka­nie i prze­pro­wadź­cie się z powro­tem do rodzi­ców Basi.

– Ni­gdy.

– Ty i ta twoja duma – wes­tchnął Pio­trek.

– To nie jest żadna duma! Czło­wieku, miesz­ka­nie z nimi to był kosz­mar. Wszy­scy cier­pieli, my, dzieci, nawet sami teścio­wie.

Pio­trek wzru­szył ramio­nami, grze­biąc dalej w ryżu i woło­wi­nie.

– Czyli co? Nie pomo­żesz mi? – zapy­tał zre­zy­gno­wany Michał.

– Z czego?

– Nie wiem, nie macie dzieci, może…

– Tak, kurwa, nie mamy dzieci! – Pio­trek prze­rwał mu gwał­tow­nie. – A wiesz dla­czego? Bo pla­nu­jemy nasze życie i wszyst­kie pie­przone wydatki! W takim kraju żyjemy, że poli­cjanta na dziecko nie stać!

– Prze­pra­szam, że zawra­ca­łem ci głowę – Michał wstał.

Męż­czy­zna odło­żył wide­lec i spoj­rzał na brata. Michał tak naprawdę nie chciał wycho­dzić, a Pio­trek rów­nież nie chciał tego tak koń­czyć. Ale z nimi było zawsze tak samo. Nie zamie­rzali się kłó­cić, a po każ­dym spo­tka­niu i tak byli na sie­bie obra­żeni. Michał ski­nął bratu głową na poże­gna­nie i wyszedł bez słowa.

Zatrza­snął drzwi Van Son i ruszył w stronę domu. Idąc ulicą, rozej­rzał się i po raz kolejny stwier­dził, że wybór kato­wic­kiego Załęża jako miej­sca zamiesz­ka­nia był trafny. Nie była to bogata dziel­nica, za to bli­sko cen­trum, pełna uro­kli­wych, przed­wo­jen­nych kamie­nic i typo­wych dla tego regionu fami­lo­ków. Szedł w górę Gli­wic­kiej, a w oddali maja­czyły pod­świe­tlone, strze­li­ste wieże kościoła Świę­tego Józefa, patrona dobrej śmierci.

Skrę­cił w Zaręb­skiego i zadarł głowę, patrząc na dach kamie­nicy po lewej stro­nie. W dacho­wych oknach świe­ciło się świa­tło. Michał przy­po­mniał sobie obłą­kań­czą cenę sto­larki, którą wybrali pod­czas remontu. Były zasi­lane z ogniwa sło­necz­nego, które łado­wało bate­rię, auto­ma­tyka ste­ro­wała nimi tak, że otwie­rały się i zamy­kały pod­czas ich nie­obec­no­ści, wie­trząc pomiesz­cze­nia. Gdyby ktoś zosta­wił otwarte okno i gdyby zaczął padać deszcz, spe­cjalny czuj­nik zare­ago­wałby i zamknął je, zapo­bie­ga­jąc zala­niu. Tyle było kasy, tak się wszystko ukła­dało i teraz gówno z tego, pomy­ślał. Przy­naj­mniej Jurek ma bli­sko do szkoły