It's Only Business - Veronica Elsen - ebook + książka
BESTSELLER

It's Only Business ebook

Elsen Veronica

4,2

34 osoby interesują się tą książką

Opis

Jak wiele dotyk jest w stanie odebrać? Ile cierpienia może przysporzyć jego brak?

James Wagner to syn właściciela największej na świecie sieci banków. Jest impulsywny i stanowczy. Aby przejąć udziały w firmie, jest gotowy na wszystko. Nawet na ślub.

Rose kilka lat temu przeżyła koszmar, którego wspomnienie wciąż nie daje jej spać i nie pozwala do nikogo się zbliżyć. Żyjąc w cieniu przeszłości, skupia się na swoich studiach na wydziale historii. Aż pewnego dnia jej rodzice, bogaci przedsiębiorcy, dla których priorytetem jest rodzinny biznes, chcąc uratować swoją firmę, postanawiają wydać ją za Jamesa.

Chandlerowie i Wagnerowie zawierają umowę. Rose i James muszą wypełnić jej warunki i przekonać wszystkie najważniejsze osoby w świecie biznesu, że ich aranżowane małżeństwo jest prawdziwe. Ale czy kobieta, która boi się dotyku, może stworzyć bliską relację z obcym mężczyzną? I czy można uciec od przeszłości, która zaczyna przypominać o sobie bardziej niż kiedykolwiek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (1780 ocen)
979
393
249
121
38
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiktoria1920

Nie oderwiesz się od lektury

Książką jestem zachwycona i totalnie nie rozumiem negatywnych opinii pod nią XD Ludzie piszą, że to nie erotyk. Nigdzie nie ma napisane, że to jest erotyk. Z tego co widzę, to książka znajduje się w kategorii romanse i erotyka i w pod kategorii romans, także niektórzy chyba powinni lepiej czytać. I nie kumam czepiania się głównej bohaterki i jej myśli. Każdy kto ma minimalną wiedzę o osobach, które doświadczyły czegoś podobnego, doskonale będą wiedziały, że przerysowane i skrajne myśli mogą być na porządku dziennym u takiej osoby. Jako osoba z bagażem podobnym do tego, który dźwiga główna bohaterka, mogę to potwierdzić. Także wielu oceniających ewidentnie nie rozumie pewnych rzeczy. Książka mnie urzekła. Jest powiewem świeżości pod każdym względem. - James nie jest typowym zadufanym w sobie milionerem, który stara się pokazać kobiecie, gdzie jej miejsce a po chwili widzi jej krągłości i zmienia nastawienie o 180 stopni i mówi, że ją kocha XD Tutaj po raz pierwszy od dłuższego czasu m...
361
Paula010161

Z braku laku…

To mogła być wciągająca, emocjonalna i głęboka historia o podnoszeniu się dramatu, ale zmarnowano potencjał. Napisane pobieżnie i płytko. Nie zaiskrzyło między nami...
134
Elzbieta1605

Z braku laku…

Tak nierealna, że mam wrażenie, jakby była napisana przez licealistkę
102
ArletaKoscielak

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie się ja czyta , jest wciągająca choć pewnie nie każdemu czytelnikowi skradnie serce . Miło jest poczytać coś co nie ocieka seksem . W tej książce znajdzie się tylko a dla mnie „ aż” cierpliwość , wyrozumiałość , szacunek jak również ukaże się trauma i silna wola by ja pokonać .
60
paticzyta13

Całkiem niezła

Nie była zła ale czegoś mi brakowało .
42

Popularność



Podobne


Informacja

Książka prze­zna­czona dla czy­tel­ni­ków 18+. Może zawie­rać tematy draż­liwe dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków.

Prolog

Zaułek był ciemny. Jedyne źró­dło świa­tła sta­no­wiła uliczna lampa, która migo­tała tak, jakby sama znaj­do­wała się u kresu wytrzy­ma­ło­ści. Lodo­waty deszcz tylko pogar­szał już i tak słabą widocz­ność. Ulice były puste i ciche, mimo że… mimo że krzy­cza­łam.

Krzy­cza­łam, kiedy jego ciało przy­parło mnie moc­niej do zim­nej ściany.

Krzy­cza­łam, kiedy jego ukryta pod ciem­nym kap­tu­rem twarz się do mnie nachy­liła.

Krzy­cza­łam, kiedy jego usta przy­cze­piły się do mojej szyi niczym pijawki.

Krzy­cza­łam, kiedy jego zimna dłoń unie­ru­cho­miła moje nad­garstki, pod­czas gdy druga zaczęła pod­no­sić moją spód­nicę.

Bła­ga­nie i łzy nie poma­gały. Wręcz prze­ciw­nie – zachę­cały go.

Wszystko zagłu­szał deszcz.

– Rose, obudź się! To tylko sen!

Krzyk­nę­łam, kiedy czy­jeś dło­nie zła­pały mnie za ramiona. Ock­nę­łam się i zorien­to­wa­łam, że znów jestem na łóżku w sypialni. Zamru­ga­łam kilka razy, czu­jąc spły­wa­jące po policz­kach łzy. Ujrza­łam przed sobą błę­kitne oczy pełne tro­ski. Cie­płe dło­nie dalej mnie trzy­mały… ale ja na­dal czu­łam jego łap­ska. Zimne. Brudne.

Odsko­czy­łam jak naj­da­lej i spa­dłam na pod­łogę. Wyco­fa­łam się na czwo­ra­kach pod ścianę i obję­łam ramio­nami kolana, cho­wa­jąc w nich głowę.

Moim cia­łem wstrzą­snął gło­śny szloch.

Rozdział 1

Roz­dział 1

Dzia­łal­ność

Do końca zostało wam pół roku – oznaj­mił pro­fe­sor i posłał nam szczery uśmiech. – Dla­tego od teraz wykłady będą powtó­rze­niowe. Może­cie na nie przy­cho­dzić według wła­snego uzna­nia lub uczyć się gdzie indziej!

Po tych sło­wach roz­le­gły się okla­ski i okrzyki zachwytu. Ja tylko się uśmiech­nę­łam i zaczę­łam pako­wać swoje rze­czy. Szybko zarzu­ci­łam na sie­bie kurtkę, wycho­dząc z sali.

Auto­bus na szczę­ście się nie spóź­nił i już po chwili jecha­łam nim w stronę domu uli­cami San Jose. Ni­gdy nie prze­pa­da­łam za wiel­kim ruchem panu­ją­cym w tym mie­ście, ale było i tak zde­cy­do­wa­nie lep­sze i mniej zalud­nione od Nowego Jorku, gdzie moi rodzice chcieli począt­kowo prze­nieść główną sie­dzibę firmy – rodzin­nego biz­nesu zało­żo­nego przez mojego dziadka.

Moja matka była praw­ni­kiem, tak jak jej rodzice. Począt­kowo firma ofe­ro­wała tylko usługi adwo­kac­kie, ale kiedy mój ojciec, lekarz, oże­nił się z mamą, zde­cy­do­wali się połą­czyć swoje pro­fe­sje i w tym samym budynku otwo­rzyć dodat­kowo pry­watną kli­nikę. Budy­nek nosił nazwę Chan­dler’s Cli­nic & Law Com­pany, choć ja wola­łam na niego mówić „Impe­rium”. Wszystko dla­tego, że w tym jed­nym budynku ze szkła i kamie­nia mie­ścił się prak­tycz­nie cały świat moich rodzi­ców, czyli praca.

Od cza­sów dzie­ciń­stwa przy­zwy­cza­iłam się już do tego, że muszę być nie­za­leżna i nie powin­nam za bar­dzo liczyć na ich obec­ność w naszym domu. Nie było mi oczy­wi­ście łatwo, kiedy rodzice każdą wolną chwilę poświę­cali pracy, a mnie trak­to­wali jak powie­trze. Mieli jed­nak swoją hie­rar­chię spraw, któ­rymi się zaj­mo­wali: naj­pierw była praca, potem pie­nią­dze, następ­nie dom i dopiero potem ja.

Jakoś uda­wało mi się zno­sić samot­ność, ale trzy lata temu… Kiedy to się stało, zro­zu­mia­łam, jak bar­dzo ich potrze­buję. Nie­stety sta­tus firmy oka­zał się dla nich waż­niej­szy od szu­ka­nia spra­wie­dli­wo­ści za to, co mi się przy­da­rzyło. Od tam­tej pory – mimo bólu – trak­to­wa­łam ich tak samo, jak oni mnie: jak powie­trze. Jedyne, co nas łączyło, to więzy krwi i wspólny dom. Roz­ma­wia­li­śmy wyłącz­nie przy obie­dzie i tylko na temat mojej nauki lub ich pracy.

Auto­bus zatrzy­mał się nie­da­leko kawiarni, którą omi­ja­łam sze­ro­kim łukiem. Przy­spie­szy­łam kroku, aby zna­leźć się jak naj­da­lej od zaułka znaj­du­ją­cego się obok niej.

Po chwili dotar­łam do naszej willi z ogro­dem. Kiedy zna­la­złam się w środku, ode­tchnę­łam głę­boko, opa­no­wu­jąc oddech.

Uspo­kój się, pomy­śla­łam.

– Rose, to ty?

Znie­ru­cho­mia­łam, sły­sząc głos matki. Zasta­łam ich wraz z ojcem sie­dzą­cych w salo­nie. Nie ukry­wa­łam zdzi­wie­nia, które wykwi­tło na mojej twa­rzy; rzadko kiedy rodzice wra­cali do domu tak wcze­śnie. Z reguły koń­czyli pracę wie­czo­rami.

– Dla­czego nie jeste­ście w pracy? – spy­ta­łam, lekko marsz­cząc brwi.

– Usiądź – pole­cił ojciec i dło­nią, na któ­rej nad­garstku błysz­czał drogi zega­rek, wska­zał mi fotel naprze­ciwko. Nie­pew­nie zro­bi­łam to, co mi kazał. Zmie­rzy­łam ich wzro­kiem; oboje byli jak zwy­kle ubrani w swoje uni­formy, ale ich twa­rze były poważ­niej­sze niż nor­mal­nie.

– Coś się stało? – spy­ta­łam.

Matka wes­tchnęła głę­boko i przy­gła­dziła ide­al­nie upięte włosy. Miały odcień ciem­no­zło­ci­stego blondu, tak jak moje, z tą róż­nicą, że powoli zaczy­nała już przez nie prze­bi­jać siwi­zna. Mimo to, jak na swój wiek, była bar­dzo atrak­cyjną kobietą.

– Te ban­kowe szczury pod­nio­sły nam ratę – zaczął ojciec, wpa­tru­jąc się w swoje sple­cione dło­nie. – Uznali, że skoro tak dobrze nam się wie­dzie, jeste­śmy w sta­nie spła­cać kre­dyt w o wiele więk­szych sumach.

– Dzi­siaj się o tym dowie­dzie­li­ście? – spy­ta­łam.

– Nie, kilka mie­sięcy temu – odpo­wie­działa matka, sie­dząc pro­sto. Tak jak zawsze głos miała spo­kojny, ale sta­now­czy. – Myśle­li­śmy z ojcem, że damy radę i po pro­stu pod­nie­siemy nieco ceny naszych usług. Nie­stety… efekt oka­zał się odwrotny. Stra­ci­li­śmy wielu klien­tów.

– Jeste­śmy w złej sytu­acji – dodał jesz­cze ojciec, zanim zdą­ży­łam cokol­wiek powie­dzieć. Prze­łknę­łam ślinę, ner­wowo ana­li­zu­jąc wszystko w gło­wie.

– Jeste­śmy… to zna­czy wy jeste­ście… ban­kru­tami? – spy­ta­łam ostroż­nie. Na moje słowa ojciec zaci­snął dło­nie w pię­ści, a matka przy­mknęła na chwilę oczy. Oboje jed­nak poki­wali po chwili gło­wami.

Wypu­ści­łam powie­trze z ust. Nie wie­dzia­łam nawet, że je wstrzy­muję. Potar­łam dło­nią twarz.

– Co teraz? – Popa­trzy­łam na nich ze współ­czu­ciem. Wyglą­dali na wykoń­czo­nych i naprawdę wście­kłych. Nie dzi­wi­łam im się jed­nak. Nie mogłam. Ban­kruc­two to dla nich to samo, co zabra­nie uza­leż­nio­nej oso­bie jej nar­ko­tyku. Nie czu­łam żad­nej satys­fak­cji z ich porażki. Żad­nej. Może nie mie­li­śmy zbyt dobrych rodzin­nych rela­cji, ale mimo to byłam ich córką. Zna­łam ich i wie­dzia­łam, jakie to dla nich trudne… nawet jeśli oni nie wie­dzieli, jak trudno było mi.

– Bank wysta­wił już budy­nek na sprze­daż – wyja­śnił ojciec i spoj­rzał na mnie po raz pierw­szy, odkąd weszłam. Popra­wił mary­narkę i odchrząk­nął. – Zna­lazł się już kupiec.

– Macie zamiar tak po pro­stu oddać firmę? – spy­ta­łam zszo­ko­wana. – Prze­cież to całe wasze życie, rodzinny inte­res.

– Nie jeste­śmy już w sta­nie utrzy­mać firmy sami – wyja­śniła matka i wyraź­nie zmu­siła się do sła­bego uśmie­chu. – Jest jed­nak szansa, aby ją ura­to­wać.

Znie­ru­cho­mia­łam, cze­ka­jąc na dal­sze wyja­śnie­nia.

– Chęt­nym do kupna budynku oka­zał się znany biz­nes­men, a mia­no­wi­cie Mat­thew Wagner. – Ojciec spoj­rzał na mnie wycze­ku­jąco, ale ja tylko zamru­ga­łam kilka razy. Zna­łam to nazwi­sko. Znał je każdy, kto był choć odro­binę zwią­zany ze świa­tem biz­nesu lub nim zain­te­re­so­wany.

Gazety non-stop pisały o Inter­na­tio­nal Wagner Bank Group, czyli świa­to­wej sieci ban­ków, którą obec­nie zarzą­dzał Mat­thew Wagner i która sły­nęła nie tylko ze swo­ich licz­nych ofert, ale i z moż­li­wo­ści nego­cjo­wa­nia warun­ków każ­dej z usług. U Wagne­rów zapo­ży­czali się nie tylko zwy­kli ludzie, ale też roz­ma­ite przed­się­bior­stwa. Oprócz zarzą­dza­nia sie­cią ban­ków Mat­thew utrzy­my­wał się także z wyku­py­wa­nia wielu pry­wat­nych firm, które ulep­szał i otwie­rał ponow­nie, ale już pod swoim nazwi­skiem. Naj­wy­raź­niej to samo chciał zro­bić z Impe­rium moich rodzi­ców.

– Na­dal nie rozu­miem – powie­dzia­łam po dłuż­szej chwili. – Wagner chce wyku­pić waszą firmę, ale nie będzie­cie w niej już wtedy pra­co­wać.

Wąskie wargi ojca roz­sze­rzyły się w takim samym lek­kim uśmie­chu jak u matki – ale bar­dziej zło­śli­wym.

– Mia­łem z nim dzi­siaj spo­tka­nie – oznaj­mił, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. – Wytłu­ma­czy­łem mu, że ludzie korzy­stali z naszych usług, bo byli z nas zado­wo­leni. Jeżeli nas wyrzuci, to moż­liwe, że straci wtedy wielu naszych sta­łych klien­tów. Nie­ważne, jak dobrymi i wykształ­co­nymi ludźmi nas zastąpi. Zapro­po­no­wa­łem mu, aby po wyku­pie­niu naszej firmy pozwo­lił jej zacho­wać nazwę, a nam dalej pra­co­wać za tę samą stawkę.

– Oka­zuje się, że Wagner ma bzika na punk­cie lojal­no­ści swo­ich pra­cow­ni­ków – dodała matka i zaśmiała się lodo­wato. – Bar­dzo uważ­nie ich dobiera, a już szcze­gól­nie tych, któ­rzy będą zaj­mo­wali tak wyso­kie sta­no­wi­ska w jego przed­się­bior­czym świe­cie.

– Musie­li­śmy go jakoś do sie­bie prze­ko­nać, opo­wie­dzieć o sobie i całej naszej karie­rze – kon­ty­nu­ował ojciec. – Kiedy wspo­mnie­li­śmy o tym, że mamy córkę, myśle­li­śmy, że to dla niego nie­istotne, ale jed­nak…

Oboje wymie­nili zna­czące spoj­rze­nia, które dosko­nale zna­łam; chłodne i pełne pychy, takie same, kiedy uda­wało im się dobić targu.

Prze­szedł mnie dreszcz.

– O co cho­dzi? – spy­ta­łam nie­mal szep­tem, obej­mu­jąc się ramio­nami. Oboje prze­nie­śli na mnie swój wzrok.

– Zawar­li­śmy z nim umowę – powie­dział ojciec. – Mat­thew przy­sta­nie na nasze warunki, a nawet uczyni nas wspól­ni­kami. My będziemy zarzą­dzać firmą tak, jak dotych­czas. On tylko przej­mie budżet.

– I to wszystko w zamian za co? – spy­ta­łam ostroż­nie.

– W zamian za odda­nie two­jej ręki jego synowi.

Pobla­dłam. Mia­łam wra­że­nie, że całe powie­trze gdzieś wypa­ro­wało.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Sprze­dana

Musia­łam naprawdę być blada jak ściana, bo matka powie­działa po chwili bez­na­mięt­nym tonem:

– Wiem, że może to być dla cie­bie szok, ale po latach spon­so­ro­wa­nia two­ich bez­na­dziej­nych stu­diów i miesz­ka­nia z nami, sądzimy, że jesteś nam coś winna.

Zaci­snę­łam zęby, klnąc w środku na wszyst­kie moż­liwe spo­soby. Długo zno­si­łam ich obo­jęt­ność, ale jej słowa naprawdę mnie zra­niły. To, że nie poszłam na wybrane przez nich stu­dia eko­no­miczne lub medy­cynę, nie ozna­cza, że jestem im cokol­wiek winna. Dobry rodzic zaak­cep­to­wałby wybór swo­jego dziecka.

– Kiedy tylko ukoń­czę stu­dia i pójdę do pracy, oddam wam wszystko co do gro­sza – odpo­wie­dzia­łam ze spusz­czo­nym wzro­kiem.

– Tak czy siak, gdyby nie nasz biz­nes, skoń­czy­ła­byś naukę już po gim­na­zjum – wark­nął ojciec. – Dla­tego obo­wią­zek ura­to­wa­nia firmy doty­czy także cie­bie, Rose.

– Nie kosz­tem mojego życia – odpar­łam, patrząc mu z bólem w oczy. – Nie pozwolę, żeby­ście mnie sprze­dali.

– To mał­żeń­stwo to tylko biz­nes! – Ojciec wyrzu­cił ręce w górę.

– Nie – wyszep­ta­łam.

– Co?

– Nie – syk­nę­łam, sta­jąc na równe nogi. – Nie wyjdę za obcego czło­wieka!

– A za jakiego byś chciała wyjść? – Tym razem ojciec także wstał i popa­trzył na mnie z furią w oczach. – Za takiego, który by cię kochał? Boisz się wła­snego cie­nia! Zosta­łaś zbru­kana. Kto cię zechce?!

Zro­bi­łam chwiejny krok w tył, bo jego słowa zabo­lały jak ude­rze­nie w twarz. Wie­dzia­łam, że były niczym zia­renko, które zdą­żyło zapu­ścić pierw­sze korze­nie w moim sercu.

Nie płacz, pomy­śla­łam, czu­jąc gulę w gar­dle. Nie płacz. Nie przed nimi.

– Skoro nikt mnie nie zechce, to dla­czego miałby mnie zechcieć jego syn? – spy­ta­łam cicho, na co matka otwo­rzyła sze­roko oczy i także wstała, celu­jąc we mnie pal­cem.

– Nawet się nie waż! – wark­nęła. – Oni o niczym nie wie­dzą i tak ma pozo­stać! Niech myślą, że po pro­stu jesteś nie­śmiała.

Popa­trzy­łam na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Jak możesz? – wyszep­ta­łam.

– Wyj­dziesz za niego i koniec – oznaj­mił ojciec, bio­rąc głę­boki oddech, jakby chciał się uspo­koić. – Jeżeli się sprze­ci­wisz, to możesz się poże­gnać ze stu­diami i z miesz­ka­niem tutaj.

Prze­łknę­łam ślinę. Każdą czą­steczkę sil­nej woli, jaka mi pozo­stała, prze­zna­czy­łam na to, by powstrzy­mać płacz. Gula w moim gar­dle rosła, a serce biło jak osza­lałe. Sta­ra­łam się zacho­wać kamienną twarz, ale usta mimo­wol­nie wykrzy­wiły się w gry­ma­sie.

Moje mil­cze­nie naj­wy­raź­niej uznali za zgodę, bo matka rów­nież ode­tchnęła i oznaj­miła:

– Wagne­ro­wie prze­by­wają obec­nie w Mek­syku, ale już jutro wra­cają. Po dro­dze wstą­pią do nas na kilka dni, żeby omó­wić całą umowę i szcze­góły wesela. Potem wyje­dziesz z nimi do Seat­tle.

Roz­chy­li­łam lekko usta, mając wra­że­nie, że wciąż jest za mało powie­trza. Moja dolna warga zadrżała.

– Będą jutro na kola­cji. Przy­go­tuj się. – To nie była prośba. To był roz­kaz.

Bez słowa ruszy­łam w stronę scho­dów i swo­jego pokoju. A kiedy tylko zamknę­łam za sobą drzwi, osu­nę­łam się po nich na pod­łogę, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. Wybuch­nę­łam pła­czem.

Chcia­łam krzy­czeć.

Chcia­łam, aby mój ból usły­szał cały świat. Tak jak wtedy.

Ale, jak zwy­kle, głos zdu­si­łam w sobie.

Emo­cje wypły­wały ze mnie ze łzami przez następną godzinę.

Zosta­łam sprze­dana przez wła­sną rodzinę. Tylko po to, by ochro­nić ich wize­ru­nek i firmę. Mogliby po pro­stu zatrud­nić się gdzie indziej, ale myśl, że wów­czas ich sze­fami byłby ktoś inny niż oni sami, napa­wała ich wsty­dem i obu­rze­niem.

To ja musia­łam pła­cić za ich dumę i ego­izm. Ale tym razem cena była za wysoka. Jak mia­łam spę­dzić życie u boku… męż­czy­zny?

Ostatni raz wypeł­niało mnie tak wiel­kie prze­ra­że­nie wtedy, w zaułku. Teraz mia­łam wra­że­nie, że czeka mnie dziwna powtórka. Jedyna róż­nica będzie taka, że tym razem na pewno sobie nie pora­dzę.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Kola­cja

Kiedy obu­dzi­łam się następ­nego dnia, pierw­sze, co chcia­łam zro­bić, to zacząć pła­kać. Od razu sku­li­łam się, cho­wa­jąc głowę w poduszki.

Byłam kosz­mar­nie nie­wy­spana. Prze­pła­ka­łam pra­wie całą noc i jesz­cze nie mia­łam dość. Cały czas ota­czały mnie myśli: Co ja zro­bię? Jak to będzie? Do końca życia mam być żoną obcego czło­wieka?

Ból roz­sa­dzał mnie od środka. Jesz­cze ni­gdy nie chcia­łam krzy­czeć tak bar­dzo, jak teraz.

Spoj­rza­łam na zega­rek. Docho­dziła dwu­na­sta w połu­dnie.

Odwró­ci­łam się na drugi bok i znowu zamknę­łam oczy. Kola­cja będzie wie­czo­rem, nie wcze­śniej. Do tego czasu nie mia­łam zamiaru się ni­gdzie ruszać – łóżko zda­wało się teraz jedy­nym bez­piecz­nym miej­scem.

Wsta­łam dopiero wtedy, gdy matka zapu­kała do moich drzwi i poin­for­mo­wała mnie, że Wagne­ro­wie będą za dwie godziny. Jak zwy­kle, nawet nie siliła się na miły ton.

Zwle­kłam się z łóżka i poszłam wziąć chłodny prysz­nic. Wyszy­ko­wa­łam się; z kamienną miną zro­bi­łam sobie natu­ralny maki­jaż, który miał tylko zatu­szo­wać wory pod oczami i pod­kre­ślić rysy twa­rzy. Włosy, się­ga­jące piersi, pozwo­li­łam sobie zosta­wić roz­pusz­czone. Ubra­łam się w gładką, błę­kitną sukienkę do kolan z dłu­gimi ręka­wami, a do niej zało­ży­łam niskie obcasy w tym samym kolo­rze i deli­katną złotą biżu­te­rię.

Spoj­rza­łam w lustro. Zmie­rzy­łam wzro­kiem dziew­czynę, którą w nim zoba­czy­łam, i zatrzy­ma­łam się na jej twa­rzy – zupeł­nie bez­na­mięt­nej. Jakby już wszystko było jej obo­jętne.

Wes­tchnę­łam głę­boko, zamy­ka­jąc na chwilę oczy.

I wtedy usły­sza­łam dzwo­nek do drzwi.

– A jeżeli ona nie zechce? – spy­ta­łem, odwra­ca­jąc się w stronę ojca.

– Chan­dle­ro­wie zawarli już umowę. Nie ma odwrotu – odpo­wie­dział, nawet na mnie nie patrząc. Wyglą­dał przez okno samo­chodu, któ­rym wła­śnie jecha­li­śmy do domu mojej przy­szłej narze­czo­nej.

– Wiesz, co sądzę o tym mał­żeń­stwie – odpar­łem. Istot­nie, wie­dział. Wie­dział już od chwili, kiedy po raz pierw­szy poru­szył ze mną ten temat po jed­nej z jego waż­nych kon­fe­ren­cji.

Oczy­wi­ście nie ska­ka­łem z rado­ści na myśl, że zwiążę się z kobietą, któ­rej nie znam. Jed­nak od naj­młod­szych lat przy­go­to­wy­wano mnie na to, że biz­nes będzie odgry­wał ważną rolę rów­nież w moim życiu pry­wat­nym. Nie mogłem się sprze­ci­wić ojcu, nie odwa­żył­bym się. Pozwa­la­łem mu pla­no­wać moją przy­szłość, ale tylko do czasu, aż prze­pi­sze na mnie część swo­jego majątku po przej­ściu na eme­ry­turę za kilka lat. Po tym mia­łem zamiar sam uło­żyć sobie życie i pro­wa­dzić biz­nes po swo­jemu: nie wyko­rzy­stu­jąc ludzi do ostat­niej kro­pli krwi, ale pra­cu­jąc z nimi tylko pod warun­kiem, że też będą tego chcieli. Wła­śnie dla­tego myśl, że dziew­czyna, którą mia­łem poślu­bić, zosta­nie do tego zmu­szona, napa­wała mnie wście­kło­ścią.

Ojciec nie zaszczy­cił mnie odpo­wie­dzią. Zaraz potem samo­chód się zatrzy­mał. Wysia­dłem, wzro­kiem obej­mu­jąc białą willę z ogro­dem, a potem pełen napię­cia ruszy­łem za ojcem w stronę drzwi.

Kiedy tylko naci­snął dzwo­nek, mocno zaci­sną­łem zęby. Żyjąc przez lata w oto­cze­niu wścib­skich mediów, nauczy­łem się robić dobrą minę do złej gry. Ale tym razem emo­cje tak zże­rały mnie od środka, że przy­cho­dziło mi to z tru­dem.

Usły­sza­łem stu­ka­nie obca­sów. Już po chwili drzwi otwo­rzyły się na oścież i sta­nęła w nich para, chyba w wieku mojego ojca. Kobieta o wło­sach w kolo­rze ciem­nego blondu i siwy męż­czy­zna posłali nam uśmie­chy.

– Witamy – powie­działa kobieta, cału­jąc nas w policzki. Uśmiech­nęła się do mnie sze­roko i zmie­rzyła mnie prze­ni­kli­wym wzro­kiem. – Ty musisz być James. Jestem Lisa Chan­dler, a to mój mąż, Geo­rge. Cie­szę się, że naresz­cie możemy się poznać!

– Mnie też jest bar­dzo miło – odpo­wie­dzia­łem, siląc się na lekki uśmiech.

– Tak – przy­tak­nął męż­czy­zna i uści­snął nasze dło­nie na powi­ta­nie. Odsu­nął się, aby nas prze­pu­ścić. – Wejdź­cie, kola­cja nie­długo zosta­nie podana. Musi­cie być głodni.

Nie wie­dzia­łem dla­czego, ale wyczu­wa­łem w nich dziwny fałsz. Już na pierw­szy rzut oka wyda­wali się typo­wymi ludźmi biz­nesu, dla któ­rych świat poza pracą nie ist­nieje.

– Jedli­śmy kilka godzin temu, ale podróż była męcząca. Chęt­nie napiję się jakie­goś wina lub whi­sky – zaśmiał się ojciec i wszedł pew­nie do środka, a ja w ślad za nim.

– Spe­cjal­nie dla cie­bie kaza­łem przy­szy­ko­wać fran­cu­ski numer jeden – odpo­wie­dział Geo­rge z roz­ba­wie­niem i spoj­rzał na młodą kobietę, która wła­śnie zja­wiła się w holu. Po jej uni­for­mie pozna­łem, że jest poko­jówką. – Kate, zanieś bagaże naszych gości do ich poko­jów.

Kobieta ski­nęła głową i zabrała się do pracy. My tym­cza­sem zosta­li­śmy zapro­wa­dzeni do jadalni. Nie była duża. Mie­ściła w sobie nie­wielki komi­nek i nakryty okrą­gły stół z maho­niu dla pię­ciu osób. Pod­łogę zdo­bił per­ski dywan, a na ścia­nie wisiał duży, olejny pej­zaż. Można powie­dzieć, że dom urzą­dzono w sta­ro­świec­kim stylu, który przy­wo­dził na myśl dzie­więt­na­sty wiek. Był on wręcz prze­ci­wień­stwem nowo­cze­snego wystroju mojego miesz­ka­nia w Seat­tle.

Zasie­dli­śmy do stołu; ja obok ojca, a dalej Chan­dle­ro­wie. Miej­sce obok mnie pozo­sta­wało puste, choć wie­dzia­łem, że nie na długo.

Do jadalni weszła kolejna poko­jówka, która napeł­niła nasze kie­liszki winem. Z ulgą upi­łem łyk, mając nadzieję, że to pomoże mi się nieco roz­luź­nić.

– Rose za chwilę się zjawi – poin­for­mo­wała pani Chan­dler, patrząc na mnie zna­cząco, a ja natych­miast wyco­fa­łem poprzed­nią myśl, czu­jąc, jak moje mię­śnie znów się napi­nają. – Kiedy przyj­dzie, będziemy mogli omó­wić szcze­góły wesela. – Mówiąc to, nie­mal kla­snęła w dło­nie z rado­ści.

– A także szcze­góły umowy – dodał mój ojciec, uno­sząc kie­li­szek do ust i patrząc na nich prze­bie­gle. Pod wpły­wem jego spoj­rze­nia Chan­dle­ro­wie wręcz się skur­czyli. Wzrok pani Chan­dler pociem­niał, ale tylko na uła­mek sekundy, bo wtedy unio­sła go ponad moje ramię, w stronę drzwi. Uśmiech wró­cił na jej twarz, kiedy wska­zała przed sie­bie ręką.

– A oto i nasza Rose! – powie­działa i wszy­scy, jak jeden mąż, obró­ci­li­śmy się w stronę wej­ścia.

Potrze­bo­wa­łem kilku sekund, aby się zorien­to­wać, że wpa­truję się z roz­dzia­wio­nymi ustami w tę dziew­czynę. Ock­ną­łem się dopiero na odgłos szu­ra­nia krze­sła mojego ojca, który wstał, aby powi­tać swoją przy­szłą synową.

Na­dal nie mogąc ode­rwać od niej wzroku, obser­wo­wa­łem, jak ojciec ujmuje jej dłoń i składa na niej poca­łu­nek. Na ten gest dziew­czyna zaru­mie­niła się i szybko zabrała rękę, spusz­cza­jąc wzrok.

– Miło mi cię poznać, Rose – zaczął ojciec, ale ona posłała mu tylko prze­lotny uśmiech. Spoj­rzała na mnie, a ja poczu­łem, jak moje serce zabiło szyb­ciej.

Nie­wąt­pli­wie była piękna; miała łagodną, owalną twarz, złote włosy i orze­chowe oczy, które chwi­lami zda­wały się zie­lone. Jed­nak tym, co naj­bar­dziej mnie w niej zadzi­wiło, był… brak jakich­kol­wiek emo­cji. Z wyjąt­kiem stra­chu.

Chrząk­nię­cie ojca wyrwało mnie z otę­pie­nia. Zamru­ga­łem kilka razy. Wresz­cie wsta­łem i powoli pod­sze­dłem do dziew­czyny. Obser­wu­jąc uważ­nie jej twarz, ują­łem jej deli­katną dłoń i zło­ży­łem na niej poca­łu­nek. Nawet na mnie nie spoj­rzała – znów wpa­try­wała się w pod­łogę. Po jej minie nie­mal od razu wywnio­sko­wa­łem, że nie bie­rze udziału w tej cho­rej sytu­acji z wła­snej woli, tak samo jak ja.

– Jestem James – powie­dzia­łem, zmu­sza­jąc się do lek­kiego uśmie­chu. Dopiero wtedy dziew­czyna odwa­żyła się pod­nieść wzrok. Jej orze­chowe oczy były zaszklone od wzbie­ra­ją­cych łez. Lek­kie drże­nie jej warg zdra­dzało, jak mocno usi­ło­wała powstrzy­mać łzy.

Nie wie­dzia­łem dla­czego, ale od razu zro­biło mi się jej żal. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich rodzi­ców nie wyglą­dała na zadu­faną w sobie snobkę. Nie. Ona wyda­wała się przede wszyst­kim… kru­cha.

– Miło mi – odpo­wie­działa w końcu cichym, zachryp­nię­tym gło­sem. Zamru­gała kilka razy i odchrząk­nęła, jakby chciała wziąć się w garść. Ruszyła w stronę stołu. Onie­miały z wra­że­nia, posze­dłem za nią, by przy­su­nąć jej krze­sło.

– Cie­szę się, że naresz­cie jeste­śmy w kom­ple­cie – powie­dział po chwili pan Chan­dler i popa­trzył na mojego ojca. – Możemy przejść do oma­wia­nia szcze­gó­łów, jak rozu­miem?

– Natu­ral­nie. – Mój ojciec kiw­nął głową, wygod­niej się roz­sia­da­jąc. Kątem oka dostrze­głem, jak Rose sie­dzi sztywno na swoim miej­scu, pod sto­łem trzy­ma­jąc dło­nie mocno sple­cione ze sobą. Z tru­dem zigno­ro­wa­łem pokusę, aby nakryć je swo­imi. Dziew­czyna wyraź­nie krę­po­wała się, gdy była przez nas doty­kana.

Nie pozo­sta­wało mi nic innego, jak wes­tchnąć ciężko i obser­wo­wać prze­bieg sytu­acji.

Krze­sło jesz­cze ni­gdy nie wyda­wało mi się tak nie­wy­godne. Sie­dzia­łam wypro­sto­wana, mocno spla­ta­jąc pod sto­łem dło­nie.

James sie­dział tak bli­sko mnie, że wystar­czyłby jeden ruch nogą, aby się z nim zetknąć. Musia­łam przy­znać, że jego dotyk, kiedy ujął moją dłoń, był przy­jem­nie cie­pły. Jed­nak moje zdra­dziec­kie ciało nie pozwo­liło, aby jego skóra miała kon­takt z moją dłu­żej niż dzie­sięć sekund. Skar­ci­łam się za to w duchu, wie­dząc, że tego wie­czora muszę wyjąt­kowo nad sobą pano­wać.

James Wagner był przy­stojny i tylko głupi by zaprze­czył. Ide­al­nie zary­so­wana szczęka, kil­ku­dniowy zarost, ciemne, nie­mal czarne włosy i nie­bie­skie oczy. Pod gar­ni­tu­rem dało się dostrzec wyspor­to­wane ramiona.

On także miał wyspor­to­wane ramiona, ode­zwała się moja pod­świa­do­mość. Pamię­tasz, jaki był silny, kiedy cię przy­parł do ściany…

Zde­ner­wo­wa­nie opa­no­wało moje ciało, nie­mal siłą wci­ska­jąc do moich oczu łzy, które reszt­kami sił sta­ra­łam się powstrzy­mać. Cały czas trzy­ma­łam opusz­czony wzrok, aby nikt nie zorien­to­wał się, w jakim jestem sta­nie.

– Powtórzmy wszystko od początku. Nie chcę, aby coś nam umknęło – powie­dział Mat­thew Wagner, obra­ca­jąc w dłoni swój kie­li­szek. – Wyku­pię Chan­dler’s Cli­nic & Law Com­pany i pozo­sta­wię jej nazwę. Prze­kształ­cimy to ze spółki part­ner­skiej na koman­dy­tową. Zgod­nie z naszą umową zosta­niemy wspól­ni­kami. Zacho­wa­cie swoje dotych­cza­sowe posady. Ja przejmę zakres obo­wiąz­ków zwią­za­nych z budże­tem. Wasze wyna­gro­dze­nie się nie zmieni.

– Oczy­wi­ście. – Moja matka kiw­nęła głową, sie­dząc pro­sto.

– Kiedy tylko wró­cimy do Seat­tle – kon­ty­nu­ował Mat­thew – każę przy­go­to­wać wszyst­kie papiery zwią­zane z udzia­łem w spółce. Pod­pi­szemy je tego samego dnia, w któ­rym odbę­dzie się wesele.

Napię­łam mię­śnie jesz­cze bar­dziej, kiedy dostrze­głam, że James także się spina.

– Pro­po­nuję, aby wesele odbyło się za trzy tygo­dnie – ode­zwał się ojciec. Na jego słowa gwał­tow­nie unio­słam wzrok. Wytrzesz­czy­łam oczy, myśląc, że się prze­sły­sza­łam. Nikt jed­nak nie zdą­żył zauwa­żyć mojej reak­cji, bo do jadalni weszły dwie poko­jówki. Zaczęły poda­wać kola­cję.

– Tak, im szyb­ciej, tym lepiej – powie­dział Mat­thew.

– Przez ten czas zdą­żymy wszystko zapla­no­wać – uśmiech­nęła się matka i posłała mi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. Spu­ści­łam wzrok na talerz. Wzię­łam do ręki wide­lec i zaczę­łam bawić się sałatką, nie mając naj­mniej­szej ochoty na jedze­nie.

– Myślę, że my powin­ni­śmy tylko dopil­no­wać zapro­szeń, a mło­dzi niech pla­nują resztę. – Znie­ru­cho­mia­łam. – Niech sami wybiorą kwiaty, deko­ra­cje i miej­sce.

– Tato – zaczął James, ale Mat­thew mu prze­rwał.

– No co? Dzięki temu spę­dzi­cie razem tro­chę czasu i się doga­da­cie. Może to mał­żeń­stwo to tylko biz­nes, ale pierw­szy ślub ma się tylko raz w życiu.

Prze­łknę­łam cicho ślinę. Nie odwa­ży­łam się wypo­wie­dzieć nawet słowa.

Resztę kola­cji odby­li­śmy w ciszy. Dopiero kiedy mie­li­śmy się prze­nieść do salonu, James prze­rwał mil­cze­nie:

– Wy idź­cie, a ty, Rose, może mia­ła­byś ochotę na spa­cer? Mogli­by­śmy… omó­wić pewne szcze­góły.

Popa­trzy­łam nie­pew­nie na niego, a potem na rodzi­ców. Na twa­rzy matki wid­niał wredny, poro­zu­mie­waw­czy uśmie­szek. Zaci­snę­łam zęby ze zło­ści, ale po chwili się opa­no­wa­łam, bio­rąc głę­boki wdech.

– Dobrze, chodźmy do ogrodu – zapro­po­no­wa­łam po chwili, na co James bez waha­nia poki­wał głową.

Ruszy­li­śmy razem do drzwi, które pro­wa­dziły na tyły domu. Wyszli­śmy na nie­duży ganek i zeszli­śmy po schod­kach na ścieżkę, która pro­wa­dziła wzdłuż rów­nych rzę­dów kwia­tów i przy­ozdo­bio­nego lamp­kami żywo­płotu. Był już wie­czór, więc ogród wyglą­dał naprawdę magicz­nie. Nie potra­fi­łam się jed­nak w pełni roz­luź­nić i nacie­szyć tym wido­kiem. Nie przy nim.

Pod­czas naszego powol­nego spa­ceru utrzy­my­wa­łam mię­dzy nami dystans.

– Wiem, że to trudne – ode­zwał się. Oboje mie­li­śmy spusz­czony wzrok. – Mnie też ojciec zmu­sił do tego wszyst­kiego.

Odru­chowo spoj­rza­łam na niego z zasko­cze­niem, a on zaśmiał się bez krzty weso­ło­ści.

– Myśla­łam, że… ty i twój ojciec… – zaczę­łam, ale nie potra­fi­łam odpo­wied­nio dobrać słów.

– Nie – odpo­wie­dział, wkła­da­jąc ręce do kie­szeni. – To ojciec tego chciał. Uznał to za dobry inte­res i oka­zję do zdo­by­cia nowych lojal­nych pra­cow­ni­ków. Przy­kro mi.

– Nie, prze­cież to nie twoja wina. – Pokrę­ci­łam głową. – Moi rodzice robią to z podob­nych powo­dów. Ta firma… jest całym ich życiem. Zatrud­nie­nie się w miej­scu, gdzie ktoś inny byłby sze­fem, to dla nich kata­strofa. Są gotowi poświę­cić wszystko, żeby tylko pozo­stać na szczy­cie.

– W takim razie są iden­tyczni jak mój ojciec. To oni w trójkę powinni się pobrać – powie­dział po chwili James, a ja nie potra­fi­łam powstrzy­mać lek­kiego uśmie­chu, który poja­wił się na mojej twa­rzy. James uśmiech­nął się zaś sze­roko i po raz pierw­szy, odkąd się tutaj zna­leź­li­śmy, spoj­rzał na mnie. A ja spu­ści­łam wzrok.

Ty słaba kre­tynko, skar­ci­łam się w myślach.

Tym­cza­sem doszli­śmy do nie­du­żej fon­tanny, która stała pośrodku okręgu z rabat kwia­to­wych i żywo­płotu. Skie­ro­wa­łam się w stronę jed­nej z dwóch sto­ją­cych po bokach ławek. James usiadł obok mnie i przez chwilę wpa­try­wa­li­śmy się mil­cząco w fon­tannę, a szum wody wypeł­niał ciszę mię­dzy nami.

– Uprze­dzili cię, że wyje­dziesz z nami do Seat­tle? – spy­tał w końcu.

– Tak – odpar­łam, na­dal wpa­tru­jąc się w stru­mie­nie wody.

– Będę miał mało pracy przed… przed ślu­bem. Dla­tego będziemy mieli wystar­cza­jąco dużo czasu, żeby zapla­no­wać wesele.

Poki­wa­łam głową na znak, że rozu­miem.

– Wiem, że to szybko – wes­tchnął i prze­cze­sał pal­cami włosy. – Sam myśla­łem, że wszystko odbę­dzie się dopiero za kilka mie­sięcy.

– Nie­stety – mruk­nę­łam, spusz­cza­jąc głowę i bawiąc się pal­cami. Wie­dzia­łam, że James usi­łuje nawią­zać ze mną dłuż­szą roz­mowę, ale choć napię­cie spo­wo­do­wane jego osobą powoli opa­dało, na­dal nie potra­fi­łam się zmu­sić do swo­bod­niej­szego zacho­wa­nia.

– Może… poznajmy się lepiej, co? – zapro­po­no­wał po chwili. W jego gło­sie sły­chać było lek­kie zakło­po­ta­nie. – Co ty na to?

Nie­pew­nie unio­słam wzrok i popa­trzy­łam na niego. Miał rację. Musie­li­śmy się lepiej poznać. Dla­tego poki­wa­łam głową.

– Może ja zacznę – powie­dział. – To, kim jest mój ojciec, już wiesz. Jeśli cho­dzi o matkę, zmarła na raka, kiedy mia­łem cztery lata.

– Przy­kro mi – powie­dzia­łam i nie kła­ma­łam. James odpo­wie­dział mi smut­nym uśmie­chem.

– Nie pamię­tam jej dobrze. Tylko ze zdjęć. W każ­dym razie od tam­tego czasu jestem sam z ojcem. Od małego przy­go­to­wy­wał mnie do prze­ję­cia całej jego firmy. Odkąd skoń­czy­łem stu­dia eko­no­miczne, pra­cuję u niego, pro­wa­dzę w jego imie­niu kilka przed­się­biorstw w Seat­tle. W wol­nym cza­sie lubię bie­gać, żeby wyci­szyć i zebrać myśli.

Poki­wa­łam głową, miło zasko­czona. Wła­śnie wtedy napię­cie odpu­ściło na moment, a ja poczu­łam mały przy­pływ odwagi, aby sko­men­to­wać:

– Czyli nie jesteś zako­cha­nym w sobie milio­ne­rem.

Chło­pak wybuch­nął śmie­chem, a wtedy widać było dołeczki w jego policz­kach.

– Nie, nie jestem – powie­dział, na­dal się śmie­jąc. Zawtó­ro­wa­łam mu.

Uci­chłam na chwilę i ponow­nie się ode­zwa­łam:

– Ja obec­nie stu­diuję histo­rię. Rodzice zawsze chcieli, abym poszła w ich ślady i stu­dio­wała eko­no­mię, ale… uzna­łam, że ten kawa­łek mojego życia zapla­nuję sama. Nie są zado­wo­leni, ale jakoś to idzie.

– Dla­czego aku­rat histo­ria? – spy­tał z zacie­ka­wie­niem.

– Nie jestem z tych, któ­rzy lubią uczyć się cyfe­rek lub pier­wiast­ków. Wolę teo­rię i… prze­szłość. Jedyne cyfry, które muszę spa­mię­tać, to daty, ale nie jest to trudne. Każda z nich ma jakieś zna­cze­nie. Poza tym… lubię czy­tać o tym, jak ludzie radzili sobie przez te wszyst­kie wieki. Mogę się zagłę­biać w dowolne życio­rysy lub doty­kać przed­mio­tów, które mają setki lat – wyja­śni­łam z lek­kim uśmie­chem, który on odwza­jem­nił.

– Ile ci zostało nauki?

– Pół roku, ale nie będę musiała cho­dzić teraz na wykłady, bo będą powtó­rze­niowe. Zostaje mi tylko uczyć się do koń­co­wych egza­mi­nów i przy­go­to­wać się do obrony.

– A potem?

Zasta­no­wi­łam się chwilę.

– Może zacznę pisać w jakimś cza­so­pi­śmie histo­rycz­nym lub pra­co­wać w muzeum. Nie wiem – przy­zna­łam i po chwili zda­łam sobie z cze­goś sprawę. Spoj­rza­łam na niego. – Ja wiem, że zarobki w takiej pracy nie dorów­nują… zarob­kom w biz­ne­sie, ale nie musisz się mar­twić. Pod­pi­szę inter­cyzę i będę się dokła­dała do rachun­ków za mieszka…

– Rose – prze­rwał mi i popa­trzył na mnie uspo­ka­ja­jąco. – Nie przej­muj się. Nie zależy mi na inter­cy­zie. Ja też muszę przy­znać, że nie jesteś z tych salo­no­wych mate­ria­li­stek. – Spu­ści­łam zaru­mie­niona wzrok. – Miesz­ka­nie będzie wspólne. Mają­tek też możemy złą­czyć i mieć jedno konto, jeżeli chcesz.

Poki­wa­łam głową na znak, że rozu­miem.

– To naprawdę miłe z two­jej strony, ale nie ma takiej potrzeby.

– A co lubisz robić w wol­nym cza­sie? – spy­tał James po chwili.

– Czy­tać lub spa­ce­ro­wać. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Nic nad­zwy­czaj­nego.

– Mnie wystar­czy. – Uśmiech­nął się, po czym wstał i nie­pew­nie podał mi rękę. Popa­trzy­łam na nią chwilę, zanim ją uję­łam, rów­nież wsta­jąc.

– Wra­cajmy. Nie wia­domo, co te kor­posz­czury jesz­cze wymy­ślą za naszymi ple­cami – powie­dzia­łam.

Ruszy­łam za nim w stronę domu. Dystans, jaki utrzy­my­wa­łam wcze­śniej, zmniej­szył się, choć moja pod­świa­do­mość i ciało krzy­czały:

Nie ufaj mu.

Nie ufaj mu.

Nie ufaj mu.

Rozdział 4

Roz­dział 4

Iskierka

Kiedy wró­ci­li­śmy do domu, z salonu dało się sły­szeć ener­giczną roz­mowę rodzi­ców, która uci­chła wraz z naszym nagłym poja­wie­niem się.

– Nie było was zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut – powie­działa matka ze swoim wścib­skim uśmiesz­kiem, który gościł także na twa­rzy mojego ojca i pana Wagnera.

– Omó­wi­li­śmy to, co chcie­li­śmy – odpo­wie­dział obo­jęt­nie James i usiadł obok mnie na kana­pie. – Wszystko uzgod­ni­li­śmy.

– A co dokład­nie? – docie­kała matka, na co od razu się spię­łam, wbi­ja­jąc wzrok w dywan. I tak już się czu­łam jak zwie­rzę zago­nione w kąt. Nie dała­bym rady spoj­rzeć teraz w czy­je­kol­wiek cie­kaw­skie oczy.

– Szcze­góły – odpo­wie­dział James wymi­ja­jąco. Zer­k­nę­łam ukrad­kiem na jego dło­nie, któ­rych palce ner­wowo zgi­nały się tak, jakby powstrzy­my­wał się od zaci­śnię­cia ich w pięść.

– Liso – wtrą­cił mój ojciec z roz­ba­wie­niem. – Nie bądź wścib­ska.

– Dokład­nie – poparł go pan Wagner i cicho się zaśmiał. – Dwa­dzie­ścia minut to dobry począ­tek, zwa­ża­jąc na to, że będą mieli przed sobą całe życie. Powin­naś korzy­stać z wol­no­ści, Rose, póki możesz. Mój syn potrafi być nie do znie­sie­nia.

Zanim zdą­ży­łam cokol­wiek odpo­wie­dzieć, moja matka nie pozo­stała dłużna:

– Wręcz prze­ciw­nie! – powie­działa, i choć jej nie widzia­łam, to mogłam wyczuć sze­roki uśmiech na jej twa­rzy. – Niech James bie­rze ją w ryzy jak naj­szyb­ciej. Będziesz ją musiał, mój drogi, trak­to­wać twardą ręką. Potrafi być strasz­nie uparta.

Chyba jesz­cze ni­gdy w życiu nie sie­dzia­łam tak sztywno jak teraz. Zaci­snę­łam moc­niej zęby, po raz kolejny przyj­mu­jąc cios.

– Rose nie wydaje się tego potrze­bo­wać – odpo­wie­dział pan Wagner, a ja wręcz poczu­łam jego wzrok błą­dzący po moim ciele.

– Jest nie­śmiała – wytłu­ma­czył mój ojciec. – Ale jak już poczuje się pew­nie, to może­cie być pewni, że umie poka­zać cha­rak­te­rek.

Oddy­chaj, mówi­łam sobie w duchu.

– Moja droga, odpręż się! Prze­cież to także twój wie­czór! – powie­dział ener­gicz­nie pan Wagner. Nie­chęt­nie speł­ni­łam jego pole­ce­nie i spró­bo­wa­łam roz­luź­nić ramiona. Zmu­si­łam się do lek­kiego uśmie­chu, który od razu odwza­jem­nił. – Nie ma co, mój syn ma szczę­ście, że Chan­dle­ro­wie mają tak piękną córkę.

Zaru­mie­ni­łam się, prze­no­sząc wzrok na rodzi­ców, któ­rzy patrzyli na mnie uważ­nie, jakby chcieli mnie ostrzec, że wystar­czy jeden mój błąd lub nie­wła­ściwe słowo, abym poża­ło­wała tego, że się uro­dzi­łam.

Oddy­chaj, oddy­chaj, oddy­chaj…

– Kto dokład­nie będzie na ślu­bie? – Prze­czu­wa­łam, że James celowo zmie­nił temat. Byłam mu za to wdzięczna. Cała uwaga prze­nio­sła się na niego, a ja znowu mogłam spo­koj­nie opu­ścić wzrok na kilka chwil, aby móc zła­pać oddech.

– Naj­waż­niejsi part­ne­rzy, rodzina – zaczął wyli­czać pan Wagner, a moja matka kon­ty­nu­owała.

– A także kilku rywali z kon­ku­ren­cji – powie­działa, jakby to była oczy­wi­sta sprawa. – Wesele będzie wspa­niałe, będzie to dowód soju­szu. Niech widzą, jak rośniemy w siłę.

– Nie można pomi­nąć też naszych naj­waż­niej­szych sta­łych klien­tów – dodał ojciec w zamy­śle­niu. – Niech wie­dzą, że są dla nas ważni.

Wspa­niale, pomy­śla­łam. Moje i tak nie­chciane przeze mnie wesele będzie zapeł­nione sztyw­nymi sno­bami i ludźmi takimi jak moi rodzice. Już mogłam wyobra­zić sobie ich pogar­dliwe spoj­rze­nia, oce­nia­jące każdą deko­ra­cję i szcze­gół.

– A mogę zapro­sić zna­jo­mych? – spy­ta­łam nagle, kiedy poczu­łam nie­wielki przy­pływ odwagi.

– A masz jakichś? – Matka wymie­rzyła mi tymi sło­wami poli­czek. Wytrzy­ma­łam jej szy­der­cze spoj­rze­nie.

– Znaj­dzie się kilku – odpo­wie­dzia­łam po dłuż­szej chwili, ale czu­łam, jak z każdą sekundą znowu tracę odwagę.

– Rose, nie sądzę, aby stu­denci histo­rii – ojciec sta­rał się wymó­wić ostat­nie słowo tak, aby brzmiało jak naj­mniej obrzy­dli­wie – byli dobrym towa­rzy­stwem dla… takich ludzi, jak zapro­szeni przez nas goście.

Popa­trzy­łam na niego ze skry­wa­nym nie­do­wie­rza­niem. Nie odzy­wa­łam się już, tylko prze­łknę­łam ślinę, popra­wia­jąc się nieco na kana­pie.

Nie odzy­waj się już dzi­siaj, pod­po­wie­działa mi moja pod­świa­do­mość, a ja od razu się z nią zgo­dzi­łam. Nie mia­łam naj­mniej­szego zamiaru się wię­cej wtrą­cać. I tak już byłam wykoń­czona psy­chicz­nie, a moja przy­szłość – zruj­no­wana. Szcze­rze mówiąc, nie widzia­łam już sensu, aby nią jak­kol­wiek kie­ro­wać. Chcieli pla­no­wać? Droga wolna.

– Nie prze­sa­dza­cie tro­chę? – Usły­sza­łam głos pana Wagnera. Odru­chowo na niego popa­trzy­łam, nie wie­dząc, co zszo­ko­wało mnie bar­dziej: to, że mnie bro­nił, czy zdzi­wione miny rodzi­ców.

– Ten ślub nie będzie miał fun­da­mentu miło­snego, ale biz­ne­sowy, tak jak cała nasza umowa – ode­zwała się po chwili matka, a ojciec ją poparł. – Wesele ma być jak na pokaz: ide­alne, wystawne, dro­gie…

– Uzgod­ni­li­śmy prze­cież, że to ja z Rose będziemy pla­no­wać wesele – prze­rwał jej James. W jego gło­sie było sły­chać nutę roz­draż­nie­nia. – To nasz ślub, nie wasz.

Zaczął pro­wa­dzić walkę na spoj­rze­nia z moją matką. Nie powiem, poczu­łam miłe cie­pło, widząc, że James stara się wywal­czyć dla nas jakieś prawa, ale mimo to kur­czowo trzy­ma­łam się swo­jego cichego posta­no­wie­nia.

– James – powie­dzia­łam cicho, patrząc na niego. Ode­rwał wzrok od mojej matki i prze­niósł go na mnie, a wtedy jego twarde spoj­rze­nie nie­mal natych­miast zła­god­niało. – To ich umowa. Niech pla­nują to tak, jak chcą.

Nie widzia­łam jego reak­cji, bo od razu wsta­łam, wycie­ra­jąc przy tym spo­cone dło­nie o sukienkę. Zigno­ro­wa­łam zasko­czoną minę pana Wagnera, jak i napięte twa­rze moich rodzi­ców, i ruszy­łam w stronę scho­dów, mówiąc cicho:

– Prze­pra­szam, ale źle się czuję.

Po chwili byłam już na górze, kie­ru­jąc się do swo­jego pokoju, kiedy poczu­łam, jak ktoś łapie mnie za ramię.

Odsko­czy­łam jak opa­rzona, powstrzy­mu­jąc krzyk.

James uniósł dło­nie w prze­pra­sza­ją­cym geście. Ode­tchnę­łam z ulgą, przy­kła­da­jąc dło­nie do piersi, jakby to mogło uspo­koić walące serce.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łem cię prze­stra­szyć – wytłu­ma­czył się i wes­tchnął, patrząc na mnie współ­czu­jąco. – Nawet nie wiem, co mam powie­dzieć.

Roz­ba­wiona jego zakło­po­ta­niem lekko się uśmiech­nę­łam. Wie­dzia­łam, że brak mu słów, aby opi­sać dzi­siej­szy wie­czór. Mnie także ich bra­ko­wało.

– Nie masz za co prze­pra­szać – ści­szy­łam głos, aby nie ryzy­ko­wać, że ktoś z dołu nas usły­szy. – To ja powin­nam cię prze­pro­sić za moich rodzi­ców. Jeżeli jesz­cze nie zauwa­ży­łeś, są dość… no, tacy, jak widzisz.

– Dla­czego dajesz im się tak trak­to­wać? – Zmarsz­czył brwi.

Nie odwró­ci­łam wzroku, wręcz prze­ciw­nie, patrzy­łam pro­sto w jego nie­bie­skie oczy, nie mogąc się nadzi­wić, jak ktoś może mieć tak wyra­zi­sty kolor tęczó­wek. Jak morze, w któ­rym można by uto­nąć.

Ock­nę­łam się, kiedy moje zdra­dziec­kie ciało kazało mi zro­bić krok w tył. Zamru­ga­łam kilka razy, prze­no­sząc spoj­rze­nie na pod­łogę. Zigno­ro­wa­łam jego pyta­nie i odwró­ci­łam się, rzu­ca­jąc ciche:

– Dobra­noc.

Zanim zamknę­łam za sobą drzwi, usły­sza­łam odpo­wiedź, choć brzmiało to bar­dziej tak, jakby mówił sam do sie­bie:

– Dobra­noc, Rose.

Tej nocy nie pła­ka­łam. Nie mogłam zro­zu­mieć, dla­czego w środku czuję głu­pią iskierkę nadziei, że może jesz­cze nie wszystko stra­cone… że może ten tylko biz­nes okaże się prze­pustką do cze­goś nowego… i lep­szego.

Potę­pia­łam się za to uczu­cie.

Potę­pia­łam się tak samo jak wtedy w zaułku, za cichą nadzieję, że ktoś przyj­dzie mi na ratu­nek. A nikt nie przy­szedł.

Rozdział 5

Roz­dział 5

SMS

Kiedy Rose znik­nęła za drzwiami swo­jej sypialni, nie­chęt­nie wró­ci­łem do salonu, gdzie pozo­stali na­dal sie­dzieli pogrą­żeni w ciszy.

– Jak ona się czuje? – spy­tał mój ojciec, a w jego oczach dostrze­głem coś na podo­bień­stwo tro­ski.

Dla innych jego zain­te­re­so­wa­nie moją narze­czoną mogłoby wyda­wać się dziwne, ale każdy, kto znał go dobrze, wie­dział, jak bar­dzo cenił sobie lojal­ność. Pra­cow­ni­ków wyko­rzy­sty­wał, wro­gów trak­to­wał bez­li­to­śnie, za to sojusz­ni­ków – z nie­zwy­kłą hoj­no­ścią. Chan­dle­ro­wie wła­śnie zna­leźli się na pierw­szych miej­scach jego listy „przy­ja­ciół” lojal­nych ponad życie. A Rose była praw­do­po­dob­nie na samym jej szczy­cie: nie­winna dziew­czyna, a jego przy­szła synowa, dzięki któ­rej nasza firma zyska nie­znisz­czalny sojusz.

– Poszła spać, roz­bo­lała ją głowa – skła­ma­łem i prze­su­ną­łem wzro­kiem po swo­ich przy­szłych teściach, któ­rych wręcz roz­sa­dzała wście­kłość. Zgrzy­tali zębami, trzy­ma­jąc spusz­czony wzrok. – Ja też już pójdę. Dobra­noc.

– Poko­jówka zapro­wa­dzi cię do pokoju – powie­działa pani Chan­dler.

– Pora­dzę sobie, powiedz­cie tylko, które drzwi – powie­dzia­łem i po otrzy­ma­niu instruk­cji wró­ci­łem na pię­tro.

Idąc znowu tym samym kory­ta­rzem, nie mogłem się powstrzy­mać i przy­sta­ną­łem na chwilę przed drzwiami Rose. Nie docho­dziło spod nich żadne świa­tło, więc pew­nie już spała. Wpa­try­wa­łem się w nie jesz­cze jakiś czas.

Rose była atrak­cyjna, to fakt, ale nie to mnie naj­bar­dziej zdu­miało, tylko jej oso­bo­wość; zacho­wy­wała się cicho, nie­śmiało, wręcz nie­uf­nie, ale rów­nież w spo­sób opa­no­wany. Nie mogłem zaprze­czyć, że miło zasko­czyło mnie to, że Rose nie jest, jak sam jej to wcze­śniej wyja­śni­łem, pustą lalą, która leci na pie­nią­dze. Wie­dzia­łem, że minie tro­chę czasu, zanim bar­dziej się przede mną otwo­rzy, dla­tego musia­łem uzbroić się w cier­pli­wość.

Wes­tchną­łem i ruszy­łem do swo­jego pokoju. Gdy tylko się w nim zna­la­złem, się­gną­łem po lap­topa i usa­do­wi­łem się wygod­nie na łóżku. Zaczą­łem prze­glą­dać swoją pocztę, pełną naj­róż­niej­szych wia­do­mo­ści. Odpi­sa­łem na kilka służ­bo­wych maili i zabra­łem się za usu­wa­nie spamu i reklam, kiedy jedna z nich przy­kuła moją uwagę. Zazna­czy­łem ją już, aby prze­nieść do kosza, ale roz­my­śli­łem się. Zamiast tego otwo­rzy­łem ją i klik­ną­łem link pro­wa­dzący do ofi­cjal­nej strony nadawcy – sklepu jubi­ler­skiego.

Nie­pew­nie naje­cha­łem kur­so­rem na zakładkę z pier­ścion­kami zarę­czy­no­wymi. Już mia­łem klik­nąć, gdy pośpiesz­nie zamkną­łem kom­pu­ter, odrzu­ci­łem go na bok i prze­cze­sa­łem pal­cami włosy.

Co ja robię? Co za popie­przona sytu­acja!, pomy­śla­łem. Znam tę dziew­czynę jeden wie­czór. Ow­szem, jest moją narze­czoną, ale kupie­nie jej pier­ścionka zarę­czy­no­wego tak szybko… To byłoby zbyt pośpieszne.

Posze­dłem wziąć szybki prysz­nic i prze­bra­łem się w piżamę. Tej nocy nie mogłem spać, bo moje myśli wypeł­niały obrazy uśmie­cha­ją­cej się do mnie dziew­czyny o orze­cho­wych oczach i zło­tych wło­sach.

Moja przy­szła żona.

Następ­nego ranka obu­dzi­łam się z dziw­nym uczu­ciem.

Myśla­łam, że w dzień po pozna­niu przy­szłego męża będę w jesz­cze gor­szym sta­nie, ale było zupeł­nie na odwrót; czu­łam się wypo­częta.

Spoj­rza­łam na zegar i zwle­kłam się z łóżka. Pozo­stali już pew­nie zaczy­nają śnia­da­nie. Szybko wyko­na­łam poranną toa­letę i wło­ży­łam na sie­bie pierw­sze lep­sze jeansy, luźną nie­bie­ską bluzkę i teni­sówki.

Zeszłam do jadalni, gdzie, jak się spo­dzie­wa­łam, rodzice i goście sie­dzieli już na swo­ich miej­scach i jedli.

– Dzień dobry – powie­dzia­łam cicho, sia­da­jąc obok Jamesa. Odpo­wie­dział mi, posy­ła­jąc przy oka­zji lekki uśmiech. Odwza­jem­ni­łam go i zabra­łam się za jedze­nie. Nie sie­dzia­łam już tak zde­ner­wo­wana jak wczo­raj, ale małe napię­cie na­dal mnie uwie­rało.

– Dzień dobry – odpo­wie­dział rów­nież pan Wagner, bio­rąc łyk kawy.

– Powin­naś zacząć nasta­wiać sobie budziki – burk­nęła moja matka na powi­ta­nie. – Za długo śpisz.

– Wiesz, że przez ostatni czas nie mia­łam za dużo czasu na sen. Musia­łam się uczyć do egza­mi­nów – wytłu­ma­czy­łam, nale­wa­jąc sobie kawy.

– A jakiż to trudny temat może być na histo­rii, że tak ciężko się uczy­łaś? – spy­tał ojciec, nie kry­jąc sar­ka­zmu.

Wes­tchnę­łam, naka­zu­jąc sobie spo­kój.

– Przy­glą­da­li­śmy się dokład­niej kwe­stii han­dlu nie­wol­ni­kami w sie­dem­na­stym wieku – powie­dzia­łam po krót­kiej chwili.

– Na Boga – wes­tchnął ojciec, prze­cie­ra­jąc twarz, tak jak­bym powie­działa coś nie­sto­sow­nego.

– Też coś. Co działo się w prze­szło­ści, niech tam pozo­sta­nie – syk­nęła matka.

– Liso – zwró­cił jej uwagę pan Wagner, patrząc na nią kar­cąco. – Bez prze­sady. Skoro Rose inte­re­suje się histo­rią, to niech się jej uczy. To bar­dzo cie­kawy kie­ru­nek, choć może nie­wy­star­cza­jący… aby mogła pójść w wasze ślady.

– Nie mam nawet takiego zamiaru – odpo­wie­dzia­łam, wywo­łu­jąc swo­imi sło­wami zasko­cze­nie na jego twa­rzy. – Po ukoń­cze­niu stu­diów chcę zacząć pra­co­wać w zawo­dzie.

Mój ojciec zakrztu­sił się przy kolej­nym łyku kawy, a matka znie­ru­cho­miała.

– O czym ty mówisz, do dia­bła? – wark­nął ojciec. – Myśla­łem, że idziesz potem na eko­no­mię.

– Nie, prze­cież mówi­łam, że… – zaczę­łam zdez­o­rien­to­wana, ale urwa­łam, gdy matka zerwała się na równe nogi, nie­mal prze­wra­ca­jąc przy tym krze­sło.

– Prze­cież nie utrzy­masz się z pen­sji kusto­sza w muzeum! – Pod­nio­sła głos i aż poczer­wie­niała na twa­rzy. Przy­ci­snę­łam plecy do opar­cia, chcąc się odsu­nąć.

– Ale ja mogę pra­co­wać… – ode­zwa­łam się zszo­ko­wana, ale znowu nie dane było mi dokoń­czyć.

– Nie możesz być jego utrzy­manką! – krzyk­nęła matka, robiąc krok w moją stronę. – Prze­cież to skan­dal…

– Pani Chan­dler! – James wstał i obszedł moje krze­sło, by sta­nąć obok i zasło­nić mnie swoim cia­łem. Jego głos wybrzmie­wał cichą, ale wyraź­nie ostrze­gaw­czą nutą, choć sam wyglą­dał, jakby ledwo nad sobą pano­wał. – Pro­szę zwa­żać na słowa.

– Liso, usiądź – popro­sił mój ojciec, ujmu­jąc dłoń matki, która nie­chęt­nie posłu­chała, dalej wpa­tru­jąc się w Jamesa z nie­do­wie­rza­niem.

– James, ty także – wark­nął pan Wagner. Chło­pak posłał ostat­nie spoj­rze­nie mojej matce i wró­cił na swoje miej­sce. Prze­łknę­łam ślinę, czu­jąc, jak bole­śnie wali moje serce. Gula w gar­dle rosła, ale udało mi się reszt­kami sił powstrzy­mać łzy.

– P-Prze­pra­szam – powie­dzia­łam drżą­cym gło­sem.

– Nie masz za co, Rose – odpo­wie­dział pan Wagner, posy­ła­jąc mi pokrze­pia­jące spoj­rze­nie. Po chwili jed­nak prze­niósł wzrok na moich rodzi­ców. Jego głos był pełen chłodu. – Liso, rozu­miem, że plany two­jej córki cię zasko­czyły, ale na litość boską, powin­naś nad sobą bar­dziej pano­wać. Czy na służ­bo­wych zebra­niach też się tak zacho­wu­jesz, kiedy coś nie idzie po two­jej myśli?

– Ależ ja… – zaczęła osłu­piała matka, ale do roz­mowy wtrą­cił się James.

– Rose jest doro­sła, pani Chan­dler – powie­dział, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kojny ton. – Ma prawo do podej­mo­wa­nia takich decy­zji, jakie uważa za roz­sądne. Wystar­czy, że wymu­szono na nas obojgu to mał­żeń­stwo. Nie­stety to, jak ono się będzie ukła­dało, tak jak całe nasze życie, nie zależy już od was.

Moja matka wpa­try­wała się w nas przez chwilę z nie­słab­ną­cym zdu­mie­niem, ale już po chwili się otrzą­snęła, a jej twarz wykrzy­wił wście­kły gry­mas.

– Ona. Nie. Może. Być. Na. Twoim. Utrzy­ma­niu – wysy­czała przez zaci­śnięte zęby.

– Nie będę – odpar­łam cicho, patrząc jej w oczy. – Obie­ca­łam, że pod­pi­szę inter­cyzę i będę się dokła­dać do mieszka…

– A ja powie­dzia­łem, że tego od cie­bie nie wyma­gam – prze­rwał mi James. Nagle poczu­łam, jak jego dłoń ujmuje moją. Wzdry­gnę­łam się, ale pozwo­li­łam mu ją unieść i poło­żyć na brzegu stołu tak, aby każdy mógł zoba­czyć ten gest. W obec­nej chwili moje myśli przy­po­mi­nały atomy, które nie potra­fiły się złą­czyć w jedną całość – w jedną kon­kretną myśl lub emo­cję. Dalej ści­ska­jąc moją dłoń, kon­ty­nu­ował ze wzro­kiem wbi­tym w naszych rodzi­ców. – Wasza umowa zawiera tylko wzmiankę o mał­żeń­stwie i nic poza tym. Sprawy, które będzie trzeba zała­twić po ślu­bie, zała­twimy sami. Nie doty­czą one was.

Minęło przy­naj­mniej pięt­na­ście sekund, ode­zwało się moje ciało, które doma­gało się zwol­nie­nia uści­sku. Nie pozwól się doty­kać, krzy­czało, kiedy na­dal zmu­sza­łam się do wytrzy­ma­nia jesz­cze kilku sekund.

Nie daj się doty­kać, jak wtedy…

Zabra­łam dłoń, bio­rąc głę­boki oddech. James nie­pew­nie odsu­nął także swoją. Nie odwa­ży­łam się nawet spoj­rzeć mu w oczy.

Jak na zawo­ła­nie roz­legł się dźwięk powia­do­mie­nia w moim tele­fo­nie. Wyję­łam go z kie­szeni i odblo­ko­wa­łam ekran. Zoba­czy­łam na nim publiczną wia­do­mość od mojego wykła­dowcy.

Dro­dzy Stu­denci,

chciał­bym poin­for­mo­wać was o bar­dzo waż­nej spra­wie, któ­rej nie zdo­ła­łem Wam prze­ka­zać na ostat­nim obo­wiąz­ko­wym wykła­dzie. Mia­no­wi­cie cho­dzi o jed­no­ty­go­dniową wycieczkę do Lon­dynu, aby zwie­dzić naj­waż­niej­sze zabytki i zapo­znać się z kil­koma pil­nie strze­żo­nymi archi­wami, które słynna Biblio­teka Bry­tyj­ska zgo­dziła się nam udo­stęp­nić. Więk­szość kosz­tów pokrywa uczel­nia, ale uczest­nicy mają obo­wią­zek doło­żyć kwotę wyno­szącą 200 dola­rów. Liczba uczest­ni­ków jest ogra­ni­czona. Zain­te­re­so­wa­nych zapra­szam na spo­tka­nie dzi­siaj o osiem­na­stej na uczelni w audy­to­rium.

Z pozdro­wie­niami Pro­fe­sor Phi­lip Mil­ler

Prze­czy­ta­łam wia­do­mość dwu­krot­nie, aby się upew­nić, że wszystko dobrze zro­zu­mia­łam. W jed­nej chwili pre­ten­sje matki i dotyk Jamesa wypa­ro­wały z mojej głowy.

Począt­kowo na mojej twa­rzy poja­wił się lekki uśmiech. Taka wycieczka byłaby wspa­niała, zawsze inte­re­so­wa­łam się histo­rią Anglii, a zaj­rze­nie do tajem­ni­czych archi­wów Biblio­teki Bry­tyj­skiej to jedno z marzeń każ­dego mło­dego histo­ryka. Wycieczka nie była droga. A ja mia­łam oszczęd­no­ści.

Nie­bez­piecz­nie, nie­bez­piecz­nie, nie­bez­piecz­nie, ode­zwała się moja pod­świa­do­mość. Uśmiech zgasł, a zastą­piło go napię­cie w całym ciele. Radość wypa­ro­wała, a w jej miej­scu poja­wił się lekki strach i tysiące czar­nych sce­na­riu­szy.

Będę poza domem. Na nie­zna­nym tere­nie. Nie będę miała dokąd uciec w razie zagro­że­nia. Sama w Lon­dy­nie.

– Rose? – Głos Jamesa wyrwał mnie z zamy­śle­nia. Zorien­to­wa­łam się, że wszy­scy na mnie patrzą. – Wszystko w porządku?

– Ja… Tak, po pro­stu… To nic. Wia­do­mość z uczelni – wytłu­ma­czy­łam pośpiesz­nie, odchrzą­ku­jąc, ale nagle wpa­dłam na pewien pomysł. Doda­łam szybko: – Jest sprawa, którą muszę zała­twić na uczelni przed jutrzej­szym wyjaz­dem do Seat­tle. Muszę poje­chać na wydział o osiem­na­stej.

Skoro i tak jutro mia­łam wyje­chać, to musia­łam zabrać ze swo­jej szafki wszyst­kie książki, żeby móc nor­mal­nie się uczyć. Przy oka­zji… nie zaszko­dzi zaj­rzeć na spo­tka­nie doty­czące wyjazdu. Wysłu­cham szcze­gó­łów choćby z czy­stej cie­ka­wo­ści.

Rozdział 6

Roz­dział 6

Panika

Po co chcesz jechać na uczel­nię? – spy­tała matka.

– Muszę zabrać wszyst­kie książki. Skoro… mam wyje­chać, to muszę się spa­ko­wać – odpo­wie­dzia­łam i unio­słam kubek, aby dopić kawę.

Na­dal nie mogłam uwie­rzyć, że zamiesz­kam w zupeł­nie obcym mie­ście. Na doda­tek w takim, które jest sto­licą biz­nesu… i jest okrop­nie zatło­czone. Moje plany na przy­szłość, w któ­rych mia­łam się wypro­wa­dzić do jak naj­mniej zalud­nio­nego mia­sta w USA, legły w gru­zach.

– Mogę cię pod­wieźć, jak chcesz – zapro­po­no­wał James. – Mam spo­tka­nie w banku o dzie­więt­na­stej, więc…

– Nie, dzięki – odpo­wie­dzia­łam pośpiesz­nie i wsta­łam.

– Nic nie zja­dłaś! – Ojciec popa­trzył na mnie z wyraź­nym zdzi­wie­niem.

– Nie jestem głodna. Idę się pako­wać.

Ruszy­łam w stronę scho­dów, zanim kto­kol­wiek zdą­żył się ode­zwać. Z cichym wes­tchnie­niem skie­ro­wa­łam się na strych po kar­to­nowe pudła. Wie­dzia­łam, że pako­wa­nie zaj­mie mi kilka godzin, a musia­łam sobie jesz­cze przy­go­to­wać dokładną roz­pi­skę, jak i kiedy się uczyć do egza­mi­nów koń­co­wych. Sam ślub miał się odbyć za trzy tygo­dnie, więc na pewno nie będę miała czasu na naukę w fer­wo­rze przy­go­to­wań.

Będę zajęta pla­no­wa­niem… wła­snego wesela, pomy­śla­łam i pokrę­ci­łam głową z nie­do­wie­rza­niem.

Trzy duże kar­tony leżały na moim łóżku, pod­czas gdy ja cho­dzi­łam w kółko i wrzu­ca­łam do nich różne bibe­loty; zdję­cia zro­bione przed trzema laty, figurki przy­wie­zione z dale­kich wycie­czek, lusterko, szka­tułka z biżu­te­rią, ozdoby, kilka ksią­żek, teczki z doku­men­tami i sta­rymi pra­cami ze stu­diów. Nic nad­zwy­czaj­nego. W walizkę upcha­łam tyle ubrań, butów, toreb i kosme­ty­ków, ile tylko zdo­ła­łam.

Kiedy owi­ja­łam jedną z ostat­nich ramek na zdję­cia folią bąbel­kową, roz­le­gło się puka­nie do drzwi pokoju. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami pode­szłam i je otwo­rzy­łam. Za pro­giem stał James. Na mój widok uśmiech­nął się lekko.

– Hej – powie­dział i popra­wił pod­wi­nięty rękaw swo­jej koszuli, jakby się spe­szył.

– Hej – odpo­wie­dzia­łam zasko­czona dopiero po chwili. Co James miałby u mnie robić? Rozu­miem, gdyby poszedł do moich rodzi­ców, swo­jego ojca… ale do mnie? – Coś się stało?

– Yyy… chcia­łem tylko zapy­tać, czy nie…– odchrząk­nął i resztę zda­nia wypo­wie­dział już pew­niej, choć na jed­nym wyde­chu – nie potrze­bo­wa­ła­byś pomocy przy pako­wa­niu.

Jego zakło­po­ta­nie ujaw­niało się także w ner­wo­wym dra­pa­niu po gło­wie. Wyglą­dało to dość zabaw­nie; twardy biz­nes­men, który nor­mal­nie zacho­wuje kamienną twarz w publicz­nych wystą­pie­niach, jąka się, roz­ma­wia­jąc ze mną. Nie mogłam powstrzy­mać lek­kiego uśmie­chu, który poja­wił się na mojej twa­rzy. Spu­ści­łam na chwilę wzrok, nie potra­fiąc wytrzy­mać spoj­rze­nia jego nie­bie­skich oczu.

– Pakuję wła­śnie ostat­nie rze­czy – powie­dzia­łam w końcu i na dowód odsu­nę­łam się nieco, aby mógł zer­k­nąć do środka. Zro­bił krok do przodu i nachy­lił się, aby spoj­rzeć. Dzie­liło nas może pół metra, co dla mojego ciała było zbyt małą odle­gło­ścią. Odru­chowo się cof­nę­łam, ale James chyba tego nie zauwa­żył.

– Rozu­miem – mruk­nął i scho­wał dło­nie do kie­szeni. Rów­nież spu­ścił wzrok, jakby nie wie­dział, co powie­dzieć. Minęło kilka sekund, zanim ponow­nie na mnie spoj­rzał. – Mogę wejść? Mogli­by­śmy… poroz­ma­wiać chwilę o weselu.

Moje serce zabiło szyb­ciej, gdy usły­sza­łam jego prośbę.

To nic takiego, to tylko roz­mowa…

Prze­łknę­łam ner­wowo ślinę i wpu­ści­łam go. Zosta­wi­łam otwarte drzwi i wró­ci­łam do kar­to­nów. James usiadł na stołku przy toa­letce, a ja kon­ty­nu­owa­łam pako­wa­nie zdjęć, czu­jąc na sobie czujne spoj­rze­nie jego nie­bie­skich oczu.

– Po tym, jak poszłaś się pako­wać, prze­ko­na­łem ich, aby wesele odbyło się za mie­siąc, nie za trzy tygo­dnie – powie­dział w końcu. Spoj­rza­łam na niego, nie kry­jąc zasko­cze­nia, i zoba­czy­łam, że kąciki jego ust drgnęły.

– Dzię­kuję – szep­nę­łam. Wło­ży­łam ostat­nie zdję­cie do kar­tonu i zamknę­łam go. Ucie­szy­łam się, że będę miała cho­ciaż jeden tydzień wię­cej na przy­go­to­wa­nie się. Samo myśle­nie o dniu, w któ­rym… stanę przed ołta­rzem, wywo­ły­wało u mnie dusz­no­ści. Naj­gor­sze było jed­nak wyobra­ża­nie sobie tego, co będzie potem.

Będzie źle, powie­działo do mnie moje ciało, a ja zadrża­łam. Będzie bar­dzo źle… Będzie cię doty­kał… Jest męż­czy­zną… Pamię­tasz, co tam­ten ci zro­bił?

Zaci­snę­łam zęby, chcąc odpę­dzić myśli nawie­dza­jące mnie za każ­dym razem, gdy znaj­do­wa­łam się za bli­sko płci prze­ciw­nej. Sam na sam.

Zaczę­łam szyb­ciej oddy­chać, mając wra­że­nie, że powie­trze gdzieś ucieka.

Uspo­kój się… Uspo­kój się… Uspo­kój się…

Ale obrazy z tam­tej nocy znowu powra­cały. Powra­cało wszystko. Każdy dotyk. Każdy oddech. Każdy ból. Każdy dźwięk. Każdy mój krzyk.

– Rose, wszystko dobrze?

Opar­łam się o sto­lik, przy­ci­ska­jąc dłoń do walą­cego serca. Kątem oka dostrze­głam zanie­po­ko­joną twarz Jamesa, kiedy wstał, żeby do mnie podejść. Cof­nę­łam się w stronę ściany, ale nim się zorien­to­wa­łam, zna­la­złam się w jego ramio­nach. To tylko pogor­szyło sprawę.

Odru­chowo mu się wyrwa­łam i odsu­nę­łam się jak naj­da­lej. Kiedy panika i strach opa­no­wały moje ciało, upa­dłam w kącie, nie potra­fiąc powstrzy­mać łez. Łap­czy­wie chwy­ta­łam każdy oddech, wciąż mając wra­że­nie, że się duszę.

– Rose! – James nie odpusz­czał. Kuc­nął obok mnie, wycią­ga­jąc ręce. Cof­nę­łam się z prze­ra­że­niem, przed oczami mając tylko ciemny zaułek i zakap­tu­rzoną postać.

Brak powie­trza…

Brak powie­trza…

Nie mogę oddy­chać…

Wtedy poczu­łam cie­płe dło­nie, ujmu­jące deli­kat­nie, ale sta­now­czo moją twarz. Kciuki kojąco gła­dzące moje policzki.

Zamru­ga­łam kilka razy, gdy znowu zna­la­złam się w swoim pokoju. Przed moimi oczami widzia­łam inne – cie­płe i nie­bie­skie. Nie zimne. Nie mor­der­cze. Nie pożą­da­jące. Ale pełne tro­ski. Zmar­twione.

– Spo­koj­nie, głę­boki oddech – naka­zał jego głos. Zaczął mi poka­zy­wać, co robić, a ja słu­cha­łam i robi­łam to, o co pro­sił. Udało mi się zła­pać pierw­szy oddech. – Bar­dzo dobrze, a teraz kolejny. Spo­koj­nie.

Wdech…

Wydech…

Wdech…

Moje serce zaczęło się stop­niowo uspo­ka­jać, aż w końcu oddy­cha­łam nor­mal­nie. Popa­trzy­łam zmę­czo­nym wzro­kiem na zmar­twioną twarz chło­paka.

– James – wyszep­ta­łam i spu­ści­łam wzrok, nie mogąc uwie­rzyć, że mia­łam atak paniki w jego obec­no­ści. Moje ciało wprost ze mnie drwiło.

Ty słaba, bez­na­dziejna kre­tynko.

– James – wyszep­tała ledwo sły­szal­nie i spu­ściła wzrok. Była tak blada, że przez chwilę myśla­łem, że zemdleje. Dalej gła­dzi­łem jej policzki, ście­ra­jąc z nich przy oka­zji cie­płe łzy.

Popa­trzy­łem na nią dokład­nie, dzi­wiąc się, że wygląda na tak kru­chą i bez­bronną. I tak… pustą. Jakby była czymś wykoń­czona. Jej atak paniki tylko utwier­dził mnie w prze­ko­na­niu, że coś było nie tak. Nie mogłem wyrzu­cić z głowy widoku jej prze­stra­szo­nych oczu, gdy jesz­cze przed chwilą ucie­kała przede mną.

– Popatrz na mnie, Różyczko – naka­za­łem cicho. Dziew­czyna powoli zro­biła to, co powie­dzia­łem; jej piwne, zaszklone oczy spoj­rzały na mnie pełne nie­pew­no­ści i zdez­o­rien­to­wa­nia. Przy popo­łu­dnio­wym świe­tle zda­wały się zie­lone. Zmie­rzy­łem wzro­kiem jej twarz, odgar­nia­jąc jej włosy z czoła. – Spo­koj­nie – szep­ną­łem, ale po kilku sekun­dach Rose odsu­nęła się ode mnie i sta­nęła na równe nogi. Zachwiała się. Chcia­łem jej pomóc, ale unio­sła dłoń w geście pro­te­stu. Nie byłem pewien, jak zare­ago­wać ani co powie­dzieć. Ni­gdy wcze­śniej nie byłem świad­kiem ataku paniki. Chcia­łem coś zro­bić, coś powie­dzieć, aby jej pomóc. Ale nie wie­dzia­łem co.

Rose ode­tchnęła po chwili głę­boko i zanim zdą­ży­łem cokol­wiek zro­bić, się­gnęła po torebkę wiszącą obok toa­letki i wybie­gła z pokoju.

Bez waha­nia rzu­ci­łem się za nią. Dogo­ni­łem ją, gdy już pra­wie dotarła do scho­dów. Zła­pa­łem ją za ramię, ale odsko­czyła jak popa­rzona i spu­ściła wzrok.

– Rose…

– Prze­pra­szam… ja… Muszę iść – powie­działa, na­dal na mnie nie patrząc. Zbie­gła po scho­dach i szybko wyszła z domu.

Dalej nie będąc w sta­nie zro­zu­mieć tego, co się wła­śnie stało, usia­dłem na drew­nia­nym stop­niu. Przez następne minuty sta­ra­łem się wyrzu­cić z głowy wspo­mnie­nie jej stra­chu, dusz­no­ści… i gład­kiej skóry twa­rzy. Jej oczu. Piw­nych, pięk­nych oczu. Sta­ra­łem się to odrzu­cić.

Na próżno.

Bo nawet teraz mia­łem ochotę wstać i pobiec za nią, aby się upew­nić, że nic jej nie jest, zwłasz­cza że te cudowne tęczówki były zasnute prze­ra­że­niem.

Rozdział 7

Roz­dział 7

Pod­pis

Jak mogłam sobie na to pozwo­lić, pomy­śla­łam. Jak mogłam tego nie powstrzy­mać?

Jadąc auto­bu­sem w stronę uni­wer­sy­tetu, czu­łam, że chce mi się pła­kać. Prze­łknę­łam jed­nak gulę w gar­dle, naka­zu­jąc sobie – jak zwy­kle – spo­kój. Nie mia­łam poję­cia, jak spoj­rzę Jame­sowi w oczy po powro­cie.

Różyczko. Na samo wspo­mnie­nie tego słowa poczu­łam motylki w brzu­chu.

Nie­na­wi­dzi­łam ata­ków paniki. Wtedy każdy mógł zoba­czyć mój strach i to, co skry­wam w środku. Czu­łam się wtedy jak otwarta księga. Jak­bym była naga.

Po tam­tej nocy w zaułku zaczę­łam mie­wać tę okropną przy­pa­dłość, która dopa­dała mnie za każ­dym razem, gdy pozwo­li­łam lękom i myślom prze­jąć kon­trolę nad cia­łem. Wła­śnie dla­tego sta­ra­łam się trzy­mać swoje uczu­cia na wodzy, mimo że wyma­gało to ode mnie ogrom­nej siły na co dzień.

Wyglą­da­łam przez okno, obej­mu­jąc się ramio­nami. Zasta­na­wia­łam się, co ze mną będzie, gdy jutro wyjadę do Seat­tle. W końcu to nowe miej­sce, któ­rego pra­wie nie znam.

Będzie źle…

Będzie źle…

Będzie źle…

Przy­naj­mniej tak powta­rzała moja pod­świa­do­mość, mimo że pró­bo­wa­łam ją uci­szyć.

Gdy tylko auto­bus zatrzy­mał się na moim przy­stanku, uda­łam się na uczel­nię. O tej porze więk­szość stu­den­tów koń­czyła zaję­cia, przez co uni­wer­sy­tet był pełen ludzi. Z tru­dem przedar­łam się przez ten tłum. Wresz­cie dotar­łam do swo­jej szafki i całą jej zawar­tość prze­nio­słam do torby.

Spraw­dzi­łam godzinę. Zostało mi jesz­cze pięć­dzie­siąt minut do spo­tka­nia w spra­wie wyjazdu. Wie­dząc, że i tak nie ode­rwę się wcze­śniej od natręt­nych myśli, usia­dłam w uczel­nia­nej kafejce i zamó­wi­łam dużą kawę. Opie­ra­jąc głowę na jed­nej ręce, wpa­try­wa­łam się w ulicę za oknem.

Naprawdę żało­wa­łam, że men­tal­nie nie jestem w sta­nie poje­chać do Lon­dynu. Tak naprawdę wszystko mogłoby być dobrze, wszystko tak dobrze się skła­dało, łącz­nie z ter­mi­nem. Jedyną barierą był mój lęk.

– Rose! – Piskliwy głos wyrwał mnie z zamy­śle­nia. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, nale­żał do mojej naj­bliż­szej – i jedy­nej – kole­żanki, Susan. Była pełną ener­gii osobą, która musiała wyła­do­wy­wać na kimś swój entu­zjazm. Dzia­łała na mnie pozy­tyw­nie, więc już pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia dwa lata temu wie­dzia­łam, że zaczniemy spę­dzać ze sobą wię­cej czasu. Nie prze­szka­dzało jej to, że byłam cicha, wręcz prze­ciw­nie, dawało jej to upra­gnioną moż­li­wość wyga­da­nia się. A ja lubi­łam słu­chać jej weso­łego papla­nia.

– Hej, Susan – odpo­wie­dzia­łam, siląc się na uśmiech.

– Też przy­szłaś zapi­sać się na wyjazd do Lon­dynu? – Kla­snęła cicho z rado­ści.

– Nie, ja… tylko chcę posłu­chać szcze­gó­łów. Z cie­ka­wo­ści.

– No co ty?! Rose, daj spo­kój! Taka oka­zja zda­rza się raz w życiu, no weź! Pojedź, będzie faj­nie! Muszę mieć tam kogoś zna­jo­mego, bo się zała­mię!

– Masz mnó­stwo zna­jo­mych. – Przy­po­mnia­łam jej.

– Ale tylko cie­bie na wydziale histo­rii. Jak sądzisz, czy ktoś, kto stu­diuje eko­no­mię, będzie chciał poje­chać do Anglii, żeby zwie­dzać stare archiwa?

– Nie mogę, Susan. – Pokrę­ci­łam głową, ści­ska­jąc kubek kawy w dło­niach. – Mam… plany.

– Niby jakie? O ile się nie mylę, to twoim życiem są książki i dom! – Zaśmiała się, ale widząc moją minę, spo­chmur­niała. Oto­czyła moje dło­nie swo­imi i popa­trzyła na mnie bła­gal­nie. – Prze­pra­szam, wiem, że z natury jesteś… doma­torką – zaczęła cicho. – Ale to wspa­niała oka­zja. Będziemy cho­dzić razem, nie będziesz sama. To tylko jeden tydzień, Rose.

Nie potra­fiąc wytrzy­mać inten­syw­nego spoj­rze­nia ciem­nych oczu, spu­ści­łam wzrok. Duża część mnie pra­gnęła jej powie­dzieć, że naprawdę chcę jechać… ale ta druga, ta, która mnie zawsze kon­tro­luje, zapie­rała się i krzy­czała:

Nie­bez­pie­czeń­stwo…

Nie­znany teren…

Sama…

Prze­łknę­łam ślinę. Była to jedyna oznaka zde­ner­wo­wa­nia i wyczer­pa­nia wewnętrzną wojną, jaką ze sobą pro­wa­dzi­łam.

– Cho­ciaż to prze­myśl – popro­siła.

– Prze­my­ślę, ale niczego nie obie­cuję – odpar­łam w końcu. Sły­sząc to, Susan ponow­nie się uśmiech­nęła.

Pro­fe­sor Mil­ler roz­dał kse­rówki z infor­ma­cjami, a potem prze­szedł do oma­wia­nia planu wyjazdu.

– Wycieczka odbę­dzie się w sobotę. Zatrzy­mamy się w hotelu w samym cen­trum Lon­dynu – wyja­śnił. – Potrzebne wam wizy zgo­dziła się oczy­wi­ście zała­twić amba­sada. Spe­cjal­nie dla was obie­cali je przy­go­to­wać już na wyjazd, jeżeli tylko poje­dzie­cie tam jutro i powie­cie, że jeste­ście uczest­ni­kami naszej wycieczki.

– Co z płat­no­ścią? – spy­tała jedna dziew­czyna.

– Jeżeli zde­cy­du­je­cie się na wyjazd, to sumę, o którą prosi uczel­nia, pro­szę prze­lać na konto naj­póź­niej w pią­tek. Wszyst­kie infor­ma­cje macie na kart­kach. Gdy tylko uczel­nia zaksię­guje płat­ność, dosta­nie­cie swoje bilety mailowo. Jest środa, więc macie jesz­cze tro­chę czasu. Razem z wami polecę ja. Będę tam waszym prze­wod­ni­kiem. – Posłał nam miły uśmiech, po czym uniósł jakiś arkusz papieru. – Jeżeli decy­du­je­cie się na wyjazd, to pro­szę się tu pod­pi­sać. – Odszedł na bok, pozo­sta­wia­jąc papier na stole. – Wylot będzie z Seat­tle, tak jest taniej – zaśmiał się.

Ludzie zaczęli zada­wać pyta­nia, ale nie byłam w sta­nie się już na nich sku­piać. Roz­wa­ża­łam wszyst­kie za i prze­ciw. Sam fakt, że wylot miał być z Seat­tle, wyda­wał mi się zna­kiem od losu. Z zamy­śle­nia wyrwało mnie kla­śnię­cie pro­fe­sora.

– To wszystko – powie­dział.

Z miejsc zerwali się nie­mal wszy­scy. Susan była chyba pierw­sza. Tylko trzy osoby wyszły bez słowa, a ja jako jedyna na­dal tkwi­łam w miej­scu. Nie­pew­nie popa­trzy­łam na grupę stu­den­tów ota­cza­ją­cych stół. Pod­pi­sy­wali się jeden po dru­gim.

Zostaw, wyjdź, roz­ka­zał mój wewnętrzny głos. Powoli się pod­nio­słam. Odwró­ci­łam się do wyj­ścia, ale nie mogłam się ruszyć. Coś mi to unie­moż­li­wiało. Obró­ci­łam się nie­pew­nie w stronę sto­lika z kartką, gdzie z każdą chwilą uby­wało osób.

Może ten jeden raz… Może powin­nam zro­bić w końcu krok naprzód? Może…

NIE!, wark­nęło moje ciało.

Ale ja już mia­łam tego dość. Gdzie­kol­wiek bym nie była, i tak czu­łam zagro­że­nie. I tak się bałam. Może ten wyjazd pozwoli mi jakoś bar­dziej nad sobą zapa­no­wać.

Mimo pro­te­stów pod­świa­do­mo­ści skie­ro­wa­łam się powoli do sto­lika. Pocze­ka­łam, aż dziew­czyna przede mną się pod­pi­sze, po czym wzię­łam od niej dłu­go­pis. Drżącą ręką… pod­pi­sa­łam się. Choć czu­łam, jak­bym wła­śnie pod­pi­sała wyrok na sie­bie.

Rozdział 8

Roz­dział 8

Ulica

Idąc w kie­runku wyj­ścia, widzia­łam sze­roko uśmiech­niętą Susan przy drzwiach. Od razu do mnie pod­bie­gła i mnie uści­snęła.

– Nie mogę się docze­kać! – Zaczęła, gdy ruszy­ły­śmy w wzdłuż kory­ta­rza. – Będziemy miały wspólny pokój!

– Super – mruk­nę­łam, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. Moje serce na­dal waliło jak po szyb­kim biegu. Nie mogłam uwie­rzyć, że to zro­bi­łam. Czu­łam, że wyko­na­łam ogromny krok.

– Muszę iść, bo spóź­nię się na pociąg, ale i tak się nie­długo widzimy, prawda? – Uca­ło­wała mnie w poli­czek na poże­gna­nie i tanecz­nym kro­kiem ruszyła ku wyj­ściu. Na moje nie­szczę­ście zorien­to­wa­łam się, że było już ciemno. Zegar poka­zy­wał dzie­więt­na­stą.

Spo­koj­nie, pomy­śla­łam, otu­la­jąc się ramio­nami. Prze­cież to nie tak późno, jest tu jesz­cze dużo ludzi, prawda?

Na zewnątrz powi­tał mnie chłodny wiatr. Zadrża­łam i od razu poszłam w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego, po dro­dze co chwilę roz­glą­da­jąc się na boki. Moje serce zda­wało się cały czas przy­śpie­szać, a ja nie mia­łam na to żad­nego wpływu.

Spo­koj­nie…

Uspo­kój się…

Pod­sko­czy­łam wystra­szona, gdy grupka dziew­czyn prze­bie­gła obok mnie. Strach wypeł­nił moje ciało, ale po chwili stop­niowo opadł. Prze­łknę­łam ślinę, kar­cąc się w myślach. Już po kilku minu­tach dotar­łam do pustego, oświe­tlo­nego przy­stanku. Auto­bus miał przy­je­chać za jakieś dzie­sięć minut, dla­tego usia­dłam na ławce. Rozej­rza­łam się, ale w pobliżu nie było nikogo. Tylko ulice czę­ściowo oświe­tlone przez lampy.

Wsią­dziesz, wysią­dziesz i pój­dziesz do domu. Omi­niesz zaułek. Omi­niesz zaułek. Omi­niesz go i wszystko będzie dobrze.

Ock­nę­łam się na dźwięk dzwonka tele­fonu. Wyję­łam go szybko i zoba­czy­łam wyświe­tla­jący się na ekra­nie nie­znany numer.

– Tak, słu­cham?

– Rose? – Znie­ru­cho­mia­łam na dźwięk jego głosu. – Halo?

– James? Skąd masz mój numer?

– Popro­si­łem o niego two­ich rodzi­ców, mam nadzieję, że nie jesteś zła – wyja­śnił. W tle sły­sza­łam szum, jakby jechał samo­cho­dem. – Gdzie jesteś? Wła­śnie jecha­łem na to spo­tka­nie, ale oka­zało się, że kilku człon­ków będzie nie­obec­nych i odwo­łali wszystko w ostat­niej chwili. Jest już ciemno i wolał­bym, żebyś nie wra­cała sama. Pomy­śla­łem, że cię zabiorę. Na­dal jesteś na uni­wer­sy­te­cie?

Nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć. Nasze ostat­nie spo­tka­nie skoń­czyło się tak, że ucie­kłam z domu po ataku paniki. A on zacho­wy­wał się, jakby tego nie pamię­tał. Nie powiem, to było miłe z jego strony, tak samo jak fakt, że się mar­twił.

– Ja… za chwilę mam auto­bus. Naprawdę nie musisz – wydu­ka­łam w końcu.

– Jest zimno, będę za trzy minuty – powie­dział i roz­łą­czył się, zanim zdą­ży­łam cokol­wiek powie­dzieć. W tam­tej chwili nie wie­dzia­łam, co jest gor­sze: wra­ca­nie auto­bu­sem i omi­ja­nie zaułka czy wra­ca­nie samo­cho­dem sam na sam z Jame­sem.

Nie­pew­nie wsta­łam i pode­szłam bli­żej kra­węż­nika, aby być lepiej widoczna. Na­dal obej­mu­jąc się ramio­nami, rozej­rza­łam się ponow­nie, bada­jąc wzro­kiem te same budynki i ulice. Pusto. Ciemno. Cicho.

I wtedy usły­sza­łam roz­le­ga­jące się męskie śmie­chy. Odru­chowo spoj­rza­łam w bok, gdzie zza jed­nego z oko­licz­nych skle­pów wycho­dziła grupka mło­dych chło­pa­ków. Na oko mieli po dwa­dzie­ścia lat. Szybko spu­ści­łam wzrok, oddy­cha­jąc głę­boko przez nos.

Ucie­kaj, ucie­kaj, ucie­kaj! Nie­bez­pie­czeń­stwo!, krzy­czało moje ciało.

Bła­gam, idź­cie, nie patrz­cie na mnie, bła­gam, tylko mnie omiń­cie, myśla­łam ner­wowo, gdy zaczęli iść w moją stronę. Byli z rodzaju tych, co uwiel­biają nosić luźne ubra­nia i roz­ra­biać, ale nie wyglą­dali na pija­nych. Minęli mnie. Odcho­dzili, a ja powoli wypusz­cza­łam powie­trze z ust.

– Hej, hej! – krzyk­nął nagle jeden z nich. Byli kilka metrów od szkla­nego przy­stanku, przy któ­rym sta­łam. Na­dal trzy­ma­jąc wzrok wbity w zie­mię, zigno­ro­wa­łam ich w nadziei, że może to nie mnie zacze­piają. – A co pani tu robi taka samotna, co?

Usły­sza­łam ich zbli­ża­jące się kroki. Moje oczy odru­chowo wypeł­niły się łzami.

– N-nic – odpo­wie­dzia­łam drżą­cym gło­sem, nawet na nich nie patrząc i wywo­łu­jąc tym ponowną falę śmie­chu.

– To może my panią odpro­wa­dzimy? – Poczu­łam, jak dłoń chło­paka ląduje na moim ramie­niu. Odsko­czy­łam, czu­jąc wzbie­ra­jący we mnie strach. Moje serce waliło tak mocno, że czu­łam ból w klatce pier­sio­wej.

Są kamery, na pewno ktoś to widzi, myśla­łam gorącz­kowo.

– Maleńka – powie­dział roz­ba­wiony chło­pak i znowu do mnie pod­szedł. Widzia­łam tylko jego zbli­ża­jące się buty. Nie odwa­ży­łam się spoj­rzeć w jego twarz. – No dalej, na pewno masz tro­chę wol­nego czasu, hmm?

Ponow­nie wycią­gnął dłoń w moją stronę, ale się odsu­nę­łam. Pozwo­li­łam mojemu instynk­towi prze­jąć kon­trolę i ści­ska­jąc torebkę, zaczę­łam ucie­kać. Mia­łam cichą nadzieję, że zre­zy­gnują. Że mnie zigno­rują.

Nadzieja matką głu­pich, tak samo jak w zaułku.

Roz­le­gły się za mną gło­śne śmie­chy i lawina drwią­cych komen­ta­rzy. Z jed­nej strony wie­dzia­łam, że mnie nie gonią, ale z dru­giej wewnętrzny głos naka­zy­wał mi dalej ucie­kać. Łzy już pły­nęły mi po policz­kach.

I wtedy przede mną roz­bły­sły reflek­tory samo­chodu. Auto z piskiem zatrzy­mało się tuż obok mnie.

Bez­wład­nie upa­dłam na kolana, nie potra­fiąc poha­mo­wać gło­śnego pła­czu. Nie mogłam zła­pać odde­chu. Zaczę­łam się trząść jak gala­reta. Może oni znik­nęli, ale strach nie chciał mnie opu­ścić.

Zaraz mia­łem doje­chać pod uni­wer­sy­tet Rose. Dener­wo­wa­łem się na myśl, że będę musiał jej spoj­rzeć w oczy po tym, jak ucie­kła. Nie mogli­śmy się jed­nak wiecz­nie uni­kać. Jutro mie­li­śmy jechać do Seat­tle do mojego miesz­ka­nia, które wkrótce miało stać się naszym wspól­nym.

Waha­łem się, ale w końcu zde­cy­do­wa­łem, że zadzwo­nię. Było chłodno i ciemno. Czu­łem, że powi­nie­nem poje­chać po nią i odwieźć ją bez­piecz­nie do domu.

Skrę­ci­łem, wjeż­dża­jąc na ulicę, na któ­rej znaj­do­wała się uczel­nia. Wtedy zoba­czy­łem scenę, która spra­wiła, że zamar­łem. Widząc grupę chło­pa­ków zacze­pia­ją­cych Rose, przed któ­rymi nagle zaczęła ucie­kać, poczu­łem wypeł­nia­jącą mnie furię. Przy­śpie­szy­łem i zatrzy­ma­łem samo­chód tuż obok. Gdy tylko mnie zauwa­żyli, ucie­kli. Wysko­czy­łem z samo­chodu w tej samej chwili, kiedy Rose całym cia­łem oparła się o ścianę budynku. Była spa­ni­ko­wana. Na widok jej zapła­ka­nej, prze­ra­żo­nej twa­rzy poja­wił się we mnie jakiś dziwny instynkt, przez który odru­chowo rzu­ci­łem się w jej stronę. Wystra­szyła się, gdy dotkną­łem dłońmi jej ramion, chcąc ją objąć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki