Ja Klaudiusz - Robert Graves - ebook + audiobook

Ja Klaudiusz ebook i audiobook

Robert Graves

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Matka nazywała go monstrum stworzonym, lecz nie dokończonym przez naturę. Babka, Liwia, odnosiła się doń z pogardą. August wolał nie pokazywać się z nim publicznie, choć dostrzegał jego zalety. Przez pół wieku Klaudiusz, kulawy jąkała uważany za półgłówka, ale człowiek uczciwy, prawy i lojalny, pozostawał w cieniu, aż przypadek zrządził, że został cesarzem. Tylko on przetrwał wszystkie spiski i zbrodnie, które kolejno zabierały członków jego rodziny.

Powieść obejmuje pięćdziesiąt lat życia Klaudiusza do momentu objęcia przez niego godności cesarskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 652

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 34 min

Lektor: Mirosław Baka
Oceny
4,5 (57 ocen)
35
17
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Drak72

Nie oderwiesz się od lektury

gdzie druga część!!!!
00
TonderasiaA

Nie oderwiesz się od lektury

Nie spodziewałam się, że tak dobrze będzie się tego słuchać! Wspanialy język, fantastycznie przeczytana historia!
00
DanielK7878789

Nie oderwiesz się od lektury

świetne. trochę historia, trochę metahistoria, a najbardziej fikcja historyczna.
00
aaire

Dobrze spędzony czas

Ksiazka świetna. eBook pod kątem edycji jest złej jakości, pozostawione powtórzenia i przerwy/kaszle lektora. Coraz częściej spotykam ebooki z takimi babolami.
00
KlusekCalaMiska
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, wciągająca!
00

Popularność




OD AUTORA

Sys­tem mone­tarny wystę­pu­jący w tej książce przed­sta­wia się nastę­pu­jąco. Pod­sta­wową jed­nostką mone­tarną jest „sztuka złota”, czyli aureus. Warta jest sto sester­ców lub dwa­dzie­ścia pięć srebr­nych dena­rów („sztuk sre­bra”). W przy­bli­że­niu jest to rów­no­war­tość dzie­się­ciu zło­tych. Jed­nostką dłu­go­ści jest mila rzym­ska, równa 1478,5 metra. Daty w książce dla uła­twie­nia podano według kalen­da­rza gre­go­riań­skiego. Zacho­wano rów­nież współ­cze­sne nazwy miast oraz więk­szo­ści ter­mi­nów woj­sko­wych. Kalen­darz grecki, któ­rym posłu­guje się Klau­diusz, oparty jest na zasa­dzie licze­nia od pierw­szej olim­piady w roku 776 p.n.e. Podobną zasadę zasto­so­wano odno­śnie do naj­bar­dziej popu­lar­nych imion. I tak, pisze się Liwiusz zamiast Titus Livius, Cym­be­lin zamiast Cuno­be­li­nus, Marek Anto­niusz zamiast Mar­cus Anto­nius. Odszu­ka­nie współ­cze­snych odpo­wied­ni­ków ter­mi­nów woj­sko­wych, praw­ni­czych czy tech­nicz­nych cza­sami spra­wiało mi trud­no­ści. Jako przy­kład mogę przed­sta­wić wyraz „włócz­nia”. T.E. Shaw (któ­remu przy oka­zji pra­gnę podzię­ko­wać za szcze­gól­nie sta­ranne prze­czy­ta­nie maszy­no­pisu) zakwe­stio­no­wał popraw­ność wyko­rzy­sta­nia ter­minu „włócz­nia” jako odpo­wied­nika ger­mań­skiej fra­mea albo pfriem. Zapro­po­no­wał uży­cie ter­minu „oszczep”. Nie­stety, nie sko­rzy­sta­łem z jego rady, gdyż „oszczep” ozna­cza dla mnie odpo­wied­nik pilum, czyli broni nale­żą­cej do legio­nów rzym­skich. A ponadto „włócz­nia” koja­rzy się z bro­nią bar­ba­rzyń­ców. W języku angiel­skim słowo „włócz­nia” uży­wane jest od trzy­stu lat i nabrało nowego zna­cze­nia wraz z woj­nami bur­skimi. Fra­mei jako broni o dłu­gim drzewcu zakoń­czo­nym żela­znym gro­tem uży­wano (według Tacyta) nie tylko jako broni drzew­co­wej, ale i siecz­nej. Podob­nie włócz­nie wojow­ni­ków Ama-Zulu były zbli­żone do tych, któ­rych uży­wali Ger­ma­nie z cza­sów Klau­diusza. Jak twier­dzi Tacyt, w bez­po­śred­nich star­ciach fra­mea była nie­zwy­kle uży­teczna – w prze­ci­wień­stwie do walk toczo­nych w lesie. Ger­ma­nie, podob­nie jak póź­niej Zulusi, łamali dłu­gie drzewce fra­mei, by móc pro­wa­dzić walkę wśród drzew. Rzadko jed­nak docho­dziło do takich sytu­acji, gdyż Ger­ma­nie woleli sto­so­wać raczej walkę pod­jaz­dową z lepiej wyszko­lo­nymi Rzy­mia­nami.

Swe­to­niusz w „Żywo­tach ceza­rów” okre­śla histo­rię opi­saną przez Klau­diu­sza jako bar­dziej „nie­do­rzeczną” niż „źle napi­saną”. Jeśli pewne frag­menty niniej­szej książki brzmią nie tylko „nie­do­rzecz­nie”, ale i „chro­pawo”, jeśli zda­nia są źle skon­stru­owane i pełne nie­po­trzeb­nych dygre­sji – to jed­nak całość nie odbiega od stylu mowy wygło­szo­nej po łaci­nie przez Klau­diu­sza w obro­nie praw oby­wa­tel­skich Eduów. Mowa ta, prawdę mówiąc, jest miej­scami chro­pawa, co praw­do­po­dob­nie wynika z faktu, iż jest to zapis słów wygło­szo­nych przez Klau­diu­sza w sena­cie. Przy­po­mina mowę zmę­czo­nego czło­wieka, który wyko­rzy­sty­wał spo­rzą­dzone pobież­nie notatki. Książka „Ja, Klau­diusz” jest napi­sana poto­czy­stym języ­kiem, gdyż greka jest mniej sztywna niż łacina. Nie­dawno odkryty list Klau­diu­sza do alek­san­dryj­czy­ków – być może w czę­ści autor­stwa cesar­skiego sekre­ta­rza – czyta się o wiele lepiej niż mowę o pra­wach Eduów.

Chciał­bym podzię­ko­wać Eil­rys Roberts za pomoc w usta­la­niu popraw­no­ści histo­rycz­nej pracy oraz Lau­rze Riding za pomoc języ­kową.

1934 r.R.G.

…Dzieje, któ­rych obraz ule­gał wszel­kiego rodzaju znie­kształ­ce­niom nie tylko z winy współ­cze­snych, lecz i żyją­cych w póź­niej­szych cza­sach. Albo­wiem donio­słe zda­rze­nia zawsze spo­wija mgła wąt­pli­wo­ści i nie­ja­sno­ści. Jedni naj­błah­sze plotki poczy­tują za prawdę, inni fakty podają za zmy­śle­nia, a potomni prze­ja­skra­wiają poglądy jed­nych i dru­gich.

Tacyt

ROZDZIAŁ I

41 r. n.e.

Ja, Tybe­riusz Klau­diusz Dru­zus Neron Ger­ma­nik, i tak dalej, i tak dalej – oszczę­dzę wam już reszty moich tytu­łów – który tak nie­dawno jesz­cze znany byłem przy­ja­cio­łom, krew­nym i zna­jo­mym jako Klau­diusz Idiota, Klau­diusz Jąkała, Klau-Klau-Klau­diusz, a w naj­lep­szym razie jako „biedny stry­jek Klo­dzio”, przy­stę­puję dziś do napi­sa­nia dziw­nej histo­rii mego życia. Zacznę od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa i kolejno rok po roku przed­sta­wię wszyst­kie zda­rze­nia aż do momentu, kiedy nie­spo­dzie­wa­nym zrzą­dze­niem losu zna­la­złem się w owej „zło­tej klatce”, w któ­rej tkwię po dziś dzień.

Nie będzie to by­naj­mniej moja pierw­sza książka. Praca lite­racka, a ści­ślej mówiąc histo­rio­gra­ficzna, była jedy­nym zaję­ciem, jakiemu z zami­ło­wa­niem odda­wa­łem się przez trzy­dzie­ści pięć lat z górą. Już we wcze­snej mło­do­ści roz­po­czą­łem stu­dia pod kie­run­kiem naj­wy­bit­niej­szych w Rzy­mie histo­ry­ków. Niech się więc czy­tel­nicy moi nie dzi­wią, że w pisa­niu osią­gną­łem pewną wprawę.

Zazna­czyć muszę, że książkę tę pisze istot­nie sam Klau­diusz, nie żaden z jego sekre­ta­rzy ani zawo­do­wych bio­gra­fów, któ­rym wybitni mężo­wie zwy­kli dyk­to­wać swe wspo­mnie­nia w nadziei, że wytwor­ność stylu pokryje bła­hość przed­miotu, a pochleb­stwo przy­słoni wady cha­rak­teru. Przy­się­gam na wszyst­kich bogów, że tym razem jestem swym wła­snym bio­gra­fem i sekre­ta­rzem, a pisząc wła­sno­ręcz­nie, jakiej nagrody za pochleb­stwo mógł­bym się spo­dzie­wać od samego sie­bie? Uży­łem wyra­że­nia „tym razem”, gdyż jest to już druga z rzędu moja auto­bio­gra­fia. Poprzed­nia to ośmio­to­mowe dzieło prze­zna­czone dla archi­wum mia­sta i – powiedzmy szcze­rze – dość nudne. Napi­sa­łem je na publiczny uży­tek i nie przy­kła­dam do niego wiel­kiej wagi. Zresztą, prawdę mówiąc, byłem w tym cza­sie, to jest przed dwoma laty, zaprząt­nięty innymi spra­wami. Więk­szą część pierw­szych czte­rech tomów podyk­to­wa­łem mojemu sekre­ta­rzowi; poza koniecz­nymi popraw­kami sty­li­stycz­nymi, usu­nię­ciem sprzecz­no­ści lub powta­rza­ją­cych się zdań nie pozwo­li­łem mu na żadne zmiany. Całą drugą część i przy­naj­mniej kilka roz­dzia­łów pierw­szej napi­sał sam na pod­sta­wie dostar­czo­nego przeze mnie mate­riału. Sekre­tarz ten, nie­wol­nik grecki, któ­rego na cześć wiel­kiego histo­ryka nazwa­łem Poli­biu­szem, doszedł do takiej wprawy w naśla­do­wa­niu mego stylu, że kiedy dzieło zostało ukoń­czone, nie spo­sób było odróż­nić, któ­rych ustę­pów ja jestem auto­rem, a któ­rych on.

Było to, jak już powie­dzia­łem, dzieło dość nudne. Nie mogłem wów­czas pozwo­lić sobie na kry­tykę mego wujecz­nego dziadka, cesa­rza Augu­sta, ani jego trze­ciej i ostat­niej żony, a mojej babki, Liwii. Oboje zostali urzę­dowo zali­czeni w poczet bóstw, a ja pia­sto­wa­łem urząd kapłana, do któ­rego obo­wiąz­ków nale­żała pie­cza nad ich kul­tem. Wpraw­dzie mogłem pod­dać suro­wej kry­tyce nie­go­dziwe rządy dwóch następ­nych cesa­rzy, lecz poha­mo­wa­łem się w imię przy­zwo­ito­ści. Nie wyda­wało mi się spra­wie­dliwe prze­mil­cza­nie dzia­łal­no­ści Liwii i postęp­ków Augu­sta doko­na­nych pod wpły­wem tej nie­zwy­kłej i – raz wresz­cie powiedzmy otwar­cie – potwor­nej kobiety, a rów­no­cze­śnie wyja­wia­nie całej prawdy o ich następ­cach tylko dla­tego, że wzglę­dem nich nie krę­po­wały mnie obo­wiązki kapłań­skie.

Owa książka przed­sta­wiała więc tylko suche, bez­sporne fakty. I tak na przy­kład pisząc, że taki a taki oże­nił się z córką takiego to a takiego, pia­stu­ją­cego takie to a takie wyso­kie urzędy, pomi­jam poli­tyczne motywy mał­żeń­stwa i zaku­li­sowe prze­targi, które odby­wały się mię­dzy dwiema rodzi­nami. Innym razem wzmian­ku­jąc, że ktoś umarł po zje­dze­niu por­cji afry­kań­skich fig, nie wspo­mi­na­łem ani o rodzaju uży­tej w tym wypadku tru­ci­zny, ani o oso­bi­sto­ściach, któ­rym śmierć ta była na rękę; chyba że oko­licz­no­ści te ujaw­niono w wyroku sądo­wym. Acz­kol­wiek nie kła­ma­łem, nie mówi­łem też prawdy w takiej roz­cią­gło­ści, jak to obec­nie zamie­rzam uczy­nić.

Wła­śnie dzi­siaj, chcąc odświe­żyć sobie w pamięci pewne kon­kretne daty, prze­glą­da­łem tę pierw­szą auto­bio­gra­fię w Biblio­tece Apol­lina na Pala­ty­nie. Prze­czy­ta­łem kilka roz­dzia­łów i choć na pod­sta­wie stylu gotów bym przy­siąc, że jestem ich auto­rem, nie mogłem sobie przy­po­mnieć, czy rze­czy­wi­ście sam je napi­sa­łem lub podyk­to­wa­łem. Jeżeli wyszły spod pióra Poli­biu­sza, w takim razie czło­wiek ten miał nie­zwy­kły, cudowny talent naśla­dow­nic­twa (przy­znaję jed­nak, że mógł się opie­rać na innych moich dzie­łach histo­rycz­nych). Lecz jeśli ja jestem ich auto­rem, to doprawdy pamięć służy mi gorzej, niż gło­szą moi nie­przy­ja­ciele.

Prze­czy­taw­szy powyż­sze słowa, zda­łem sobie oczy­wi­ście sprawę z tego, że muszą one raczej potę­go­wać niż roz­pra­szać wąt­pli­wo­ści, jakie budzi, po pierw­sze, autor­stwo tej książki, po dru­gie, moja nie­za­leż­ność histo­ryka, po trze­cie, wia­ry­god­ność opi­sa­nych fak­tów. Mimo to nie zamie­rzam ich skre­ślić. Piszę tak, jak czuję, a może czy­tel­nik w miarę roz­wi­ja­ją­cego się opo­wia­da­nia tym łatwiej uwie­rzy, że nic nie ukry­wam, nawet fak­tów, które by mnie mogły skom­pro­mi­to­wać.

Książka ta pisana jest dla zaufa­nego grona czy­tel­ni­ków. Zapy­ta­cie może, kogo mam na myśli. Potom­ność. Ale nie pra­wnu­ków ani prapra­wnu­ków, lecz potom­ność znacz­nie odle­glej­szą. Pomimo to nie tracę nadziei, że wam, przy­szli moi czy­tel­nicy, o sto poko­leń młodsi ode mnie, będę się wyda­wał rów­nie współ­cze­sny, jak mnie się wyda­wali Hero­dot czy Tuki­dy­des. A teraz wyja­śnię jesz­cze, co mnie skło­niło do szu­ka­nia czy­tel­ni­ków w tak dale­kiej przy­szło­ści.

Przed osiem­na­stu bli­sko laty uda­łem się do Kume, żeby odwie­dzić Sybillę prze­by­wa­jącą w pie­cza­rze na górze Gau­rus. Znaj­duje się tam zawsze jakaś wieszczka nosząca to imię, gdyż kiedy umrze jedna, miej­sce jej zaj­muje wykształ­cona przez nią adeptka. Nie wszyst­kie jed­nak Sybille są rów­nie sławne. Wiele z nich przez dłu­gie lata służby ani razu nie otrzy­mało daru jasno­wi­dze­nia. Inne znów, choć pro­ro­kują, natchnie­nie czer­pią raczej od Bachusa niż od Apolla, stąd też pijac­kie bred­nie w nie­ma­łym stop­niu przy­czy­niły się do pod­wa­że­nia auto­ry­tetu wyroczni. Poprzed­niczki Deifoby, któ­rej rady zasię­gał czę­sto August, i żyją­cej jesz­cze sław­nej Amal­tei przed­sta­wiały się na prze­strzeni trzy­stu lat bar­dzo nie­szcze­gól­nie. Wizyta moja u Sybilli przy­pa­dła na mroźny dzień gru­dniowy. Pie­czara wieszczki znaj­duje się poza nie­wielką grecką świą­ty­nią Apolla i Arte­midy. Nad por­ty­kiem świą­tyni wid­nieje stary pozła­cany fryz przed­sta­wia­jący histo­rię Teze­usza i zabi­tego przez niego w labi­ryn­cie Mino­taura. Według legendy fryz ma być dzie­łem Dedala. Jest to oczy­wi­sty non­sens! Dedal żył co naj­mniej przed jede­na­stoma wie­kami, a fryz w naj­lep­szym razie liczy pięć­set lat. Zanim wolno było mi sta­nąć przed Sybillą, musia­łem zło­żyć na ofiarę Apol­lowi byczka, a Arte­mi­dzie owcę.

Pie­czara, wykuta w litej skale, robi przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Do jej wnę­trza pro­wa­dzi stromy, kręty, ciemny, rojący się od nie­to­pe­rzy kory­tarz. Czoł­ga­jąc się na czwo­ra­kach, dotkli­wie podra­pany, dotar­łem wresz­cie do wła­ści­wej sie­dziby Sybilli. Na pierw­szy rzut oka wieszczka wydała mi się podob­niej­sza do małpy niż do kobiety. Sie­działa w zawie­szo­nej u stropu klatce ubrana w czer­wone szaty; w wąskiej smu­dze czer­wonego świa­tła, które nie wia­domo skąd prze­do­sta­wało się do pie­czary, krwawo poły­ski­wały jej oczy, a bez­zębne usta wykrzy­wiały się szpet­nym uśmie­chem. W powie­trzu czu­łem wyraź­nie tru­pią woń. Wresz­cie udało mi się wygło­sić przy­go­to­wane już uprzed­nio pozdro­wie­nie. Nie usły­sza­łem żad­nej odpo­wie­dzi. Dopiero po pew­nym cza­sie zorien­to­wa­łem się, że mam przed sobą mumię Deifoby, poprzed­niej Sybilli, która zmarła nagle w sto dzie­sią­tym roku życia i teraz, zabal­sa­mo­wana, dotrzy­my­wała według zwy­czaju towa­rzy­stwa swej następ­czyni. Umiesz­czone pomię­dzy roz­war­tymi powie­kami kawałki posre­brza­nego szkła do złu­dze­nia naśla­do­wały żywe, błysz­czące oczy.

Tych kilka minut, które sta­łem przed Deifobą dygo­cąc i nada­jąc swej twa­rzy jak naj­uprzej­miej­szy wyraz, wydało mi się całą wiecz­no­ścią. Wresz­cie uka­zała się żywa Sybilla, Amal­tea, kobieta dość jesz­cze młoda. Zga­sło czer­wone świa­tło i mrok pochło­nął Deifobę. Ktoś, praw­do­po­dob­nie adeptka, prze­sło­nił czer­woną szybę. Rów­no­cze­śnie pie­czarę prze­szył pło­mień bia­łego świa­tła i w mroku zaja­śniała Amal­tea sie­dząca na tro­nie z kości sło­nio­wej. Sie­działa rów­nie nie­ru­chomo jak Deifoba, tylko oczy miała zamknięte. Na jej pięk­nej twa­rzy o wyso­kim czole malo­wał się wyraz podobny do tego, jaki nie­raz spo­ty­kamy u obłą­ka­nych.

Mimo prze­bra­nia wieszczka mnie poznała, praw­do­po­dob­nie po jąka­niu się. Jako dziecko sil­nie cier­pia­łem na tę wadę. Póź­niej, idąc za wska­za­niami reto­rów, nauczy­łem się pano­wać nad języ­kiem, przy­naj­mniej pod­czas publicz­nych wystę­pów. W życiu pry­wat­nym, zwłasz­cza jeśli ktoś zagad­nie mnie znie­nacka, zaczy­nam się znowu jąkać, choć nie tak bar­dzo jak daw­niej. Zda­rzyło mi się to wła­śnie w Kume. Kiedy zoba­czy­łem Amal­teę, kolana pode mną zady­go­tały i nie mogłem prze­brnąć poza pierw­szą zgło­skę.

– O Syb… Syb… Syb… Syb… Syb… – wyją­ka­łem.

Otwo­rzyła oczy, zmarsz­czyła z dez­apro­batą czoło i zaczęła mnie prze­drzeź­niać:

– O Klau… Klau… Klau…

Zawsty­dzony usi­ło­wa­łem sobie przy­po­mnieć, w jakiej wła­ści­wie przy­by­łem spra­wie.

– Sybillo – rze­kłem wresz­cie z nie­ma­łym wysił­kiem – chcę cię zapy­tać o losy Rzymu i wła­sne.

Wyraz jej twa­rzy zaczął z wolna ule­gać zmia­nie. Dyszała ciężko, a cia­łem jej raz po raz wstrzą­sały gwał­towne skur­cze. Ogar­niała ją święta moc wieszczby. Nagle zaszu­miało, jakby gwał­towny wicher wio­nął przez pod­ziemne kory­ta­rze; drzwi zatrza­snęły się z hukiem, jakieś skrzy­dła musnęły mnie po twa­rzy, świa­tło zga­sło, a przez usta Sybilli grec­kim wier­szem prze­mó­wił głos boga:

Jęczy pod klą­twy punic­kiej brze­mie­niem,

Dusi się sznu­rem od sakwy ze zło­tem,

Nim siły zbie­rze, upad­nie nie­mocny.

Za życia czerw muszy się lęgnie,

Robac­two toczy za życia źre­nice,

Nikt nie spo­strzeże, gdy przyj­dzie dzień śmierci.

Zarzu­ciw­szy ręce na głowę, Sybilla cią­gnęła:

Za dzie­sięć lat i dni pięć­dzie­siąt trzy

Klau-Klau otrzyma, czego każdy pra­gnie,

Lecz czego sam by­naj­mniej nie pożąda.

Pochlebcy wtedy oto­czą go rojem,

A on się będzie jąkał, stę­kał, chro­mał

I ślina będzie mu po bro­dzie cie­kła.

Lecz w dzie­więt­na­ście wie­ków po swej śmierci,

Kiedy na zawsze wresz­cie onie­mieje,

Klau-Klau-Klau­diusz prze­mówi wyraź­nie.

I zaśmiał się bóg przez jej usta dźwięcz­nym i groź­nym gło­sem: „Ho! ho! ho!”. Pokło­ni­łem się wów­czas nisko i pędem ruszy­łem ku wyj­ściu. Tam potkną­łem się o pierw­szy z brzegu sto­pień i runą­łem w dół po wyszczer­bio­nych scho­dach, tłu­kąc sobie bole­śnie głowę i kolana. Ści­gało mnie echo potęż­nego śmie­chu.

Dziś, jako doświad­czony augur1, fachowy histo­ryk i kapłan, który dzięki wpro­wa­dzo­nemu przez Augu­sta zwy­cza­jowi miał spo­sob­ność zapo­znać się bli­żej z księ­gami sybil­liń­skimi, mogę dać wyja­śnie­nie powyż­szych wier­szy, i to wyja­śnie­nie do pew­nego stop­nia auto­ry­ta­tywne.

Tak więc słowa o „klą­twie punic­kiej” odno­szą się nie­wąt­pli­wie do zbu­rze­nia Kar­ta­giny. Za czyn ten klą­twa bogów cią­żyła długo na naro­dzie rzym­skim. Zawar­li­śmy z Kar­ta­giną pokój i na wiel­kie bóstwa Rzymu – wśród nich także na Apolla – przy­się­gli­śmy jej przy­jaźń i opiekę. Lecz szyb­kość, z jaką mia­sto dźwi­gało się po klę­skach dru­giej wojny punic­kiej, wzbu­dziła w Rzy­mie zawiść. Pod­stęp­nie dopro­wa­dzi­li­śmy do trze­ciej wojny. Kar­ta­gina została zbu­rzona, miesz­kańcy wycięci w pień, orne pola posy­pane solą. Na sku­tek tej wojny „sznur od sakwy” zaci­snął się wokół naszej wła­snej szyi. Gorączka złota opa­no­wała Rzym, z chwilą gdy znisz­czyw­szy groźną rywalkę w dzie­dzi­nie han­dlu, stał się sam bez­spor­nym panem wszyst­kich bogactw Morza Śród­ziem­nego. Za bogac­twem przy­szły gnu­śność, chci­wość, okru­cień­stwo, nie­uczci­wość, tchó­rzo­stwo, znie­wie­ścia­łość i wiele innych nie­zna­nych daw­niej wad.

O darze, któ­rego pożą­dali wszy­scy z wyjąt­kiem mnie, dowie­cie się we wła­ści­wym miej­scu. Otrzy­ma­łem go dokład­nie w dzie­sięć lat i pięć­dzie­siąt trzy dni po wyroczni.

Długo nie mogłem zro­zu­mieć ostat­niej zwrotki. Obec­nie widzę w niej prze­po­wied­nię napi­sa­nia tej książki. Ukoń­czyw­szy ją, utrwalę ręko­pis w spe­cjal­nym pły­nie, zapie­czę­tuję w oło­wia­nej puszce i zako­pię gdzieś głę­boko w ziemi. Pew­nego dnia potomni odnajdą go i prze­czy­tają. Jeżeli domysł mój jest słuszny, nastąpi to za jakieś tysiąc dzie­więć­set lat. Wszy­scy współ­cze­śni mi pisa­rze, któ­rych dzieła prze­trwają do owej chwili, będą wtedy robili wra­że­nie jąka­łów nie umie­ją­cych jasno wyra­zić swej myśli; wszy­scy oni bowiem pisali tylko dla współ­cze­sno­ści i ostroż­nie dobie­rali słowa ukry­wa­jące wła­ściwy sens. Moja książka nato­miast prze­mówi jasno i otwar­cie. Po namy­śle docho­dzę do prze­ko­na­nia, że będzie lepiej, jeśli ręko­pisu nie umiesz­czę w puszce, lecz po pro­stu byle gdzie go porzucę. Jako histo­ryk, wiem z doświad­cze­nia, że wię­cej doku­men­tów oca­lało dzięki przy­pad­kowi niż dzięki sta­ra­niom. To Apollo obwie­ścił pro­roc­two, niech­że się więc zaopie­kuje ręko­pisem. Jak widzi­cie, piszę po grecku. Przy­pusz­czam bowiem, że język ten zawsze będzie dzier­żył prym w lite­ra­tu­rze świa­to­wej. Nato­miast łacina ule­gnie praw­do­po­dob­nie wraz z Rzy­mem zagła­dzie prze­po­wie­dzia­nej przez Sybillę. Zresztą grecki jest prze­cież ojczy­stą mową Apolla.

Co się tyczy nazwisk i dat – te ostat­nie umiesz­czam na mar­gi­ne­sie – posta­no­wi­łem być szcze­gól­nie dokładny. Swego czasu pra­co­wa­łem nad dwoma kom­pi­la­cyj­nymi dzie­łami z dzie­jów Etru­rii i Kar­ta­giny. Jesz­cze dziś otrzą­sam się na wspo­mnie­nie godzin stra­wio­nych na odga­dy­wa­niu, w któ­rym roku mógł mieć miej­sce taki a taki fakt lub kogo wła­ści­wie miał na myśli autor, wymie­nia­jąc pewne nazwi­sko. Zda­rzało się bowiem nie tylko, że to samo imię nosił kolejno ojciec, syn, wnuk i pra­wnuk, lecz że tak samo zwał się nawet ktoś zupeł­nie obcy. W książce mojej wystę­puje na przy­kład kilku Dru­zu­sów: mój ojciec, ja sam, mój syn, mój brat przy­rodni, a wresz­cie mój bra­ta­nek. Toteż za każ­dym razem zazna­czę, o któ­rego z nich w danym wypadku cho­dzi. Od razu też powiem, że wycho­wawca mój, Marek Por­cjusz Katon, nie jest iden­tyczny ani z Mar­kiem Por­cjuszem Kato­nem, cen­zo­rem i głów­nym sprawcą trze­ciej wojny punic­kiej, ani z jego synem, słyn­nym praw­ni­kiem, ani z jego wnu­kiem, kon­su­lem, ani z pra­wnu­kiem, prze­ciw­ni­kiem Juliu­sza Cezara, ani z prapra­wnu­kiem, który padł w bitwie pod Filippi. Był to prapra­wnuk noszący to samo imię co wszy­scy wyżej wymie­nieni. Poza tym nie odzna­czył się niczym god­nym uwagi; nie pia­sto­wał żad­nych urzę­dów i na żadne zresztą nie zasłu­gi­wał. Surowy, pedan­tyczny, a przy tym mocno ogra­ni­czony, nada­wał się w naj­lep­szym razie na baka­ła­rza w szkółce ele­men­tar­nej. August zro­bił go moim wycho­wawcą, a następ­nie nauczy­cie­lem gro­madki chłop­ców, potom­ków rzym­skiego patry­cjatu i dyna­stycz­nych rodów cudzo­ziem­skich.

10 r. p.n.e.

Chcąc usta­lić chro­no­lo­gię opi­sa­nych poni­żej wypad­ków, podam od razu datę mych uro­dzin. Zda­rze­nie to miało miej­sce w roku 774 po zało­że­niu Rzymu, a w 767, licząc od pierw­szej Olim­piady. Był to dwu­dzie­sty rok pano­wa­nia cesa­rza Augu­sta, o któ­rym pamięć praw­do­po­dob­nie nie zagi­nie nawet po dzie­więt­na­stu wie­kach.

Zanim zakoń­czę ten wstępny roz­dział, muszę dodać jesz­cze kilka słów o Sybilli i jej pro­roc­twach. Wspo­mnia­łem już poprzed­nio, że w Kume po śmierci jed­nej Sybilli miej­sce jej zaj­muje następna, lecz nie wszyst­kie są rów­nie słynne. Szcze­gól­nie sławna była Demo­file, któ­rej radził się Ene­asz przed zej­ściem do pod­ziemi, a w póź­niej­szych cza­sach Hero­file. Ta ostat­nia, jak głosi legenda, sta­nęła pew­nego dnia przed obli­czem Tar­kwi­niu­sza i zapro­po­no­wała mu naby­cie zbioru prze­po­wiedni. Kró­lowi jed­nak cena wydała się zbyt wysoka. Wtedy wieszczka spa­liła część ksiąg, a za pozo­stałe zażą­dała tej samej olbrzy­miej sumy. Kiedy król odmó­wił, Sybilla postą­piła jak poprzed­nio. Za trze­cim wresz­cie razem zacie­ka­wiony Tar­kwi­niusz nabył resztę ksiąg za wymie­nioną pier­wot­nie sumę. Zbiór Hero­fili ma dwo­jaki cha­rak­ter, czę­ściowo są to prze­po­wiednie groź­nej lub pomyśl­nej przy­szło­ści, czę­ściowo wska­zówki doty­czące ofiar, jakie należy zło­żyć, kiedy ukażą się nie­zwy­kłe znaki i zja­wi­ska. Z bie­giem czasu do pier­wot­nego zbioru doda­wano waż­niej­sze i znaj­du­jące potwier­dze­nie prze­po­wiednie udzie­lane oso­bom pry­wat­nym. Kiedy zacho­dziły nie­zwy­kłe zja­wi­ska lub na Rzym spa­dały wiel­kie klę­ski, spe­cjalni kapłani na zle­ce­nie senatu szu­kali rady w księ­gach sybil­liń­skich. I zawsze ją znaj­do­wali. Dwu­krot­nie część zbioru prze­po­wiedni spło­nęła do szczętu i została z pamięci odtwo­rzona przez kapła­nów. Pamięć ta jed­nak w wielu wypad­kach oka­zała się bar­dzo zawodna. Dla­tego też August posta­no­wił usta­lić auto­ry­ta­tywny tekst ksiąg, odrzu­ca­jąc wszystko, co było nie­wąt­pliwą inter­po­la­cją albo nie natchnioną przez bogów rekon­struk­cją. Kazał też znisz­czyć nie­au­to­ry­zo­wane, pry­watne zbiory prze­po­wiedni sybil­liń­skich i inne księgi wieszcz­biar­skie, które udało mu się skon­fi­sko­wać. Ule­gło w ten spo­sób zagła­dzie z górą dwa tysiące egzem­pla­rzy. Po usta­le­niu tek­stu zamknął księgi sybil­liń­skie w skrytce pod sta­tuą Apolla, w świą­tyni, którą wzniósł ku czci tego boga na Pala­ty­nie obok swego pałacu. W pewien czas po śmierci Augu­sta wpadł w moje ręce cie­kawy uni­kat, pocho­dzący z pry­watnej biblio­teki cesa­rza. Książka ta nosiła tytuł „Kurioza sybil­liń­skie” – wybór wyroczni czę­ściowo zali­czo­nych do tek­stu ofi­cjal­nego, czę­ściowo, jako nie­au­ten­tyczne, odrzu­co­nych przez kapła­nów Apolla. Wier­sze były prze­pi­sane wła­sno­ręcz­nie przez Augu­sta; ten pięk­nie wyka­li­gra­fo­wany tekst zawie­rał też cha­rak­terystyczne błędy. Począt­kowo cesarz pisał nie­orto­gra­ficz­nie przez pro­stą nie­zna­jo­mość reguł, póź­niej przez ambi­cję, by wyka­zać się ory­gi­nal­no­ścią. Więk­szość tych wier­szy nie miała nic wspól­nego z Sybillą; auto­rami ich byli różni nie­od­po­wiedni ludzie, któ­rzy chcieli bądź to uświet­nić sie­bie samych lub swój ród, bądź też rzu­cić klą­twę na rywali, i w tym celu zmy­śla­jąc wła­sne pro­roc­twa, pod­szy­wali się pod autor­stwo boga. Zauwa­ży­łem, że ród klau­dyj­ski ma na sumie­niu sporo tych fał­szerstw. Zna­la­złem wpraw­dzie jedną czy dwie prze­po­wiednie, któ­rych archa­iczny język wska­zy­wał na dawne pocho­dze­nie. Zda­wały się wyra­zem praw­dzi­wego wiesz­czego natchnie­nia, a treść ich była tak nie­po­ko­jąca, że naj­wi­docz­niej August, któ­rego słowo było dla kapła­nów Apolla roz­ka­zem, zapro­te­sto­wał prze­ciw włą­cze­niu ich do ofi­cjal­nego tek­stu. Wpraw­dzie ksią­żeczki tej od dawna już nie mam u sie­bie, ale pamię­tam słowo w słowo naj­waż­niej­szą z tych – praw­do­po­dob­nie auten­tycz­nych – prze­po­wiedni. Napi­sana była po grecku i – jak więk­szość naj­daw­niej­szych wieszczb – prze­ło­żona żyw­cem na język łaciń­ski. Brzmiała nastę­pu­jąco:

Kiedy wiek minie od punic­kiej klą­twy,

Rzym się uko­rzy przed czu­pryn­nym mężem;

Ten mąż czu­prynny o rzad­kiej czu­pry­nie

Będzie kobie­tom mężem, mężom żoną.

Koń jego palce będzie miał miast kopyt.

Śmierć jego z ręki syna, co nie­sy­nem,

Śmierć nie wśród walki.

Czu­prynny drugi, co owład­nie pań­stwem,

Będzie synem-nie­sy­nem swego poprzed­nika.

A głowę buj­nie skryją mu kędziory.

Rzym z cegla­nego zrobi mar­mu­ro­wym,

Ujmie go w pęta, cho­ciaż nie­wi­doczne,

I umrze z ręki żony, co nie­żoną,

Z rado­ścią syna-nie­syna.

Czu­prynny trzeci, co owład­nie pań­stwem,

Będzie synem-nie­sy­nem swego poprzed­nika.

A ule­piony będzie z posoki i błota,

Ten mąż czu­prynny o rzad­kiej czu­pry­nie

Rzy­mowi klę­ski i triumfy zyska,

A śmierci jego będzie rad syn-nie­syn.

Zgi­nie od pie­rza.

Czu­prynny czwarty, co owład­nie pań­stwem,

Będzie synem-nie­sy­nem swego poprzed­nika.

Ten mąż czu­prynny o rzad­kiej czu­pry­nie

Bluż­nier­stwo da Rzy­mowi i tru­ci­znę.

Umrze kop­nięty przez sta­rego konia,

Na któ­rym dziec­kiem jeź­dził.

Czu­prynny piąty, co owład­nie pań­stwem,

Owład­nie pań­stwem pomimo swej woli.

Będzie idiotą, któ­rym każdy gar­dzi.

A głowę buj­nie skryją mu kędziory.

Nakarmi wodą Rzym i w zimie chle­bem,

A umrze z ręki żony, co nie­żoną,

Z rado­ścią syna-nie­syna.

Czu­prynny szó­sty, co owład­nie pań­stwem,

Będzie synem-nie­sy­nem swego poprzed­nika

Rzym odeń weź­mie graj­ków, grozę, pożar,

Na jego rękach krew­nych krew czer­wona,

A czu­pryn­nego zabrak­nie mu następcy.

Krew z jego grobu wytry­śnie.

Widocz­nie dla Augu­sta było cał­kiem jasne, że pierw­szym z „czu­pryn­nych”, czyli Ceza­rów (gdyż słowo caesa­ries ozna­cza czu­prynę), był jego cio­teczny dziad, Juliusz, który go adop­to­wał. Juliusz miał łysinę i gło­śny był z roz­pu­sty, jaką upra­wiał z osob­ni­kami obojga płci; powszech­nie też było wia­domo, że jego rumak bojowy ma palce zamiast kopyt. Juliusz, który wyszedł cało z nie­jed­nej krwa­wej bitwy, w końcu został zamor­do­wany w sena­cie przez Bru­tusa. Bru­tus zaś ucho­dził powszech­nie za jego natu­ral­nego syna. „I ty, synu!” – zawo­łał Juliusz, ujrzaw­szy go ze szty­le­tem w dłoni.

O klą­twie punic­kiej pisa­łem już poprzed­nio. W dru­gim z Ceza­rów roz­po­znał August nie­wąt­pli­wie samego sie­bie. Pod koniec życia cheł­pił się prze­cież wznie­sio­nymi budow­lami i świą­ty­niami, i twier­dził, że zastaw­szy Rzym cegla­nym, zosta­wia go mar­mu­ro­wym. W sło­wach tych kryła się rów­no­cze­śnie alu­zja do poli­tycz­nego dzieła Augu­sta, jakim było utrwa­le­nie potęgi cesar­stwa. Prze­po­wied­nia doty­cząca jego śmierci musiała mu się nato­miast wydać nie­zro­zu­miała lub po pro­stu mylna; jakieś skru­puły jed­nak powstrzy­my­wały go od jej znisz­cze­nia. Kto był trze­cim, kto czwar­tym i pią­tym „czu­pryn­nym”, dowiemy się obszer­niej z niniej­szej histo­rii. A był­bym doprawdy idiotą, gdy­bym stwier­dza­jąc dokład­ność, z jaką dotych­czas prze­po­wied­nia ta spraw­dzała się we wszyst­kich szcze­gó­łach, nie roz­po­znał szó­stego „czu­pryn­nego”; ze względu na Rzym cie­szę się, że nie nastąpi już po nim siódmy.

ROZDZIAŁ II

Ojca nie przy­po­mi­nam sobie wcale. Umarł, kiedy byłem jesz­cze małym dziec­kiem. Póź­niej jako mło­dzie­niec korzy­sta­łem z każ­dej spo­sob­no­ści, żeby zebrać jak naj­wię­cej szcze­gó­łów doty­czą­cych jego życia i cha­rak­teru. Wypy­ty­wa­łem o nie wszyst­kich, któ­rzy go znali – sena­to­rów, żoł­nie­rzy, nie­wol­ni­ków. Marzy­łem, że pierw­szą moją pracą histo­ryczną będzie bio­gra­fia ojca. Już nawet zaczą­łem ją pisać, lecz zakaz mojej babki Liwii poło­żył przed­wcze­śnie kres roz­po­czę­temu dziełu. Pomimo to w dal­szym ciągu zbie­ra­łem mate­riały w nadziei, że przyj­dzie dzień, w któ­rym będę mógł pracę swą pod­jąć na nowo. Dzień taki rze­czy­wi­ście nad­szedł i wła­śnie nie­dawno ukoń­czy­łem tę bio­gra­fię, ale opu­bli­ko­wa­nie jej wydaje mi się bez­ce­lowe. Jest to książka tak na wskroś repu­bli­kań­ska, że z chwilą kiedy dowie się o niej moja obecna żona Agry­pi­nilla, każe ona znisz­czyć wszyst­kie egzem­pla­rze, a kopi­ści, któ­rzy książkę prze­pi­sy­wali, drogo zapłacą za moją nie­dy­skre­cję. Będą się mogli uwa­żać za szczę­śli­wych, jeśli nie każe poła­mać im rąk i poob­ci­nać pal­ców. Byłoby to cał­kiem w guście Agry­pi­nilli. Och, jak ta kobieta mnie nie­na­wi­dzi!

Na nikim w życiu nie wzo­ro­wa­łem się bar­dziej niż wła­śnie na ojcu – z wyjąt­kiem chyba mego brata Ger­ma­nika. Wszy­scy jed­nak twier­dzą, że Ger­ma­nik był pod każ­dym wzglę­dem żywym wize­run­kiem ojca; ta sama twarz i postawa (wyjąw­szy chude nogi), te same przy­mioty ducha: odwaga, rozum, szla­chet­ność. Toteż obaj w mych myślach zle­wają się w jedną postać.

Roz­po­czy­na­jąc tę opo­wieść od wspo­mnień dzie­ciń­stwa, nie chciał­bym cofać się w prze­szłość dalej niż do mych rodzi­ców. Nie cier­pię gene­alo­gii i histo­rii rodzin. Trudno mi jed­nak nie poświę­cić wię­cej miej­sca babce Liwii (spo­śród czworga moich dziad­ków tylko ona jesz­cze żyła, gdy się uro­dzi­łem). Jest ona, nie­stety, główną posta­cią pierw­szej czę­ści tej histo­rii, a wielu jej postęp­ków nie można by było zro­zu­mieć, gdy­bym nie opo­wie­dział o jej mło­dych latach.

Roz­wiódł­szy się z moim dziad­kiem, Liwia wyszła po raz drugi za mąż za cesa­rza Augu­sta. Po śmierci mego ojca stała się fak­tyczną głową rodu; usu­nęła na drugi plan moją matkę, Anto­nię, stryja Tybe­riu­sza – ofi­cjalną głowę rodziny – a nawet samego Augu­sta, któ­rego moż­nej opiece ojciec mój w testa­men­cie pole­cił swoje dzieci.

Liwia, podob­nie jak mój dzia­dek, pocho­dziła z rodu Klau­diu­szów, jed­nego z naj­star­szych rodów rzym­skich. Sędziwi ludzie jesz­cze pamię­tają bal­ladę ludową, którą o nim śpie­wano. Według jej refrenu klau­dyj­skie drzewo rodzi dwa gatunki owo­ców: słod­kie jabłka i cierp­kie płonki; tych ostat­nich wię­cej niż jabłek. Do pło­nek bal­lada zali­cza Appiu­sza Klau­diu­sza Pysz­nego, któ­rego zamach na cześć i wol­ność dzie­wicy Wir­gi­nii wywo­łał obu­rze­nie w całym Rzy­mie; Klau­diu­sza Dru­zusa, który za cza­sów repu­bliki chciał zostać kró­lem ital­skim, i Klau­diu­sza Pięk­nego. Ten, gdy święte kury nie chciały dzio­bać ziarna, wrzu­cił je do morza ze sło­wami: „Kiedy nie chcą jeść, to niech piją!”. Bez­po­śred­nio po tym prze­grał wielką bitwę mor­ską. Za słod­kie jabłka poeta uważa Appiu­sza Śle­pego, który odra­dził Rzy­mia­nom nie­bez­pieczny zwią­zek z kró­lem Pyr­ru­sem, Klau­diu­sza Kloca, który wypę­dził Kar­ta­giń­czy­ków z Sycy­lii, i Klau­diu­sza Nerona (co w sabiń­skim dia­lek­cie ozna­cza: Męż­nego), który Haz­dru­ba­lowi prze­by­wa­ją­cemu w Hispa­nii prze­szko­dził w połą­cze­niu się z bra­tem, wiel­kim Han­ni­ba­lem. Ci trzej byli to ludzie uczciwi, a rów­no­cze­śnie śmiali i mądrzy. Bal­lada mówi też o kobie­tach z rodu klau­dyj­skiego. I tu rów­nież jest wię­cej pło­nek niż jabłek.

41 r. p.n.e.

Dziad mój był jed­nym z naj­lep­szych Klau­diu­szów. Doszedł­szy do prze­ko­na­nia, że tylko Juliusz Cezar jest czło­wie­kiem zdol­nym w owych cięż­kich cza­sach zapew­nić Rzy­mowi spo­kój i bez­pie­czeń­stwo, wstą­pił do par­tii ceza­riań­skiej i wal­czył dziel­nie w kam­pa­nii egip­skiej. W pew­nym momen­cie jed­nak zaczął podej­rze­wać, że Juliusz dąży do jedy­no­władz­twa. Nie chcąc stać się narzę­dziem ambit­nych pla­nów impe­ra­tora, a nie mogąc otwar­cie z nim zerwać, posta­rał się o urząd kapłana i wyje­chał do Galii, gdzie zakła­dał kolo­nie wete­ra­nów woj­sko­wych. Kiedy zamor­do­wano Cezara, wró­cił do Rzymu i wystą­pił ze śmia­łym wnio­skiem o uczcze­nie zabój­ców tyrana. Nara­ził się tym mło­demu Okta­wia­nowi, adop­to­wa­nemu synowi Cezara, a póź­niej­szemu Augu­stowi, i sprzy­mie­rzo­nemu z nim wiel­kiemu Mar­kowi Anto­niu­szowi. Musiał więc co rychlej ucie­kać z Rzymu. W okre­sie póź­niej­szych walk domo­wych łączył się to z jedną, to znów z drugą par­tią, zależ­nie od tego, po czy­jej stro­nie widział słusz­ność. Towa­rzy­szył mło­demu Pom­pe­ju­szowi, to znowu z bra­tem Marka Anto­niu­sza wal­czył prze­ciwko Augu­stowi pod Peru­zją w Etru­rii. Prze­ko­nał się jed­nak August, cho­ciaż zemstę nad mor­der­cami swego przy­bra­nego ojca uwa­żał za święty obo­wią­zek, w grun­cie rze­czy nie był tyra­nem i dążył do przy­wró­ce­nia daw­nych swo­bód. Prze­szedł więc na jego stronę i wraz z żoną Liwią i synem Tybe­riu­szem, liczą­cym wów­czas dwa lata, prze­niósł się do Rzymu. Odtąd nie brał już udziału w trwa­ją­cej dalej woj­nie domo­wej, zado­wa­la­jąc się wypeł­nia­niem obo­wiąz­ków kapłań­skich.

Babka Liwia nale­żała do gatunku naj­gor­szych Klau­diu­szów. Może wcie­lił się w nią duch owej Klau­dii, sio­stry Klau­diu­sza Pięk­nego, którą oskar­żono o obrazę narodu rzym­skiego. Opo­wia­dają, że gdy pew­nego razu pojazd jej musiał się zatrzy­mać w zatło­czo­nej ulicy, zawo­łała:

– Co za szkoda, że nie żyje mój brat! On potra­fił toro­wać sobie drogę w tłu­mie. Batem!

Prze­cho­dzący przy­pad­kiem try­bun ludowy prze­rwał jej z obu­rze­niem i przy­po­mniał, jak przez bez­boż­ność tego brata zgi­nęła cała flota rzym­ska.

– Tym więk­sza szkoda, że nie żyje – odpa­ro­wała. – Utra­ciłby może jesz­cze nie­jedną flotę i przy bożej pomocy prze­rze­dziłby tro­chę tę prze­klętą hała­strę. Ty, jak widzę – dorzu­ciła – jesteś try­bu­nem i cie­szysz się przy­wi­le­jem nie­ty­kal­no­ści, ale nie zapo­mi­naj, że my, Klau­diu­sze, już kilku try­bu­nom dobrze prze­trze­pa­li­śmy skórę, nie patrząc na ich nie­ty­kal­ność.

W podobny spo­sób wyra­żała się Liwia o ludzie rzym­skim. „Wszystko to hołota i nie­wol­nicy – mawiała. – Repu­blika była zawsze oszu­stwem. W rze­czy­wi­sto­ści Rzym potrze­buje króla”. Tak przy­naj­mniej oświad­czyła pew­nego razu memu dziad­kowi, zapew­nia­jąc go, że przyj­dzie moment, kiedy Marek Anto­niusz, Okta­wian (czyli póź­niej­szy August) i Lepi­dus (bogaty, acz śla­ma­zarny), któ­rzy w trójkę rzą­dzili wów­czas całym pań­stwem rzym­skim, zaczną się mię­dzy sobą kłó­cić; wtedy on, jeśli tylko potrafi zręcz­nie wyko­rzy­stać swoje sta­no­wi­sko naj­wyż­szego kapłana i opi­nię nie­ska­zi­tel­nego czło­wieka, jaką cie­szył się we wszyst­kich stron­nic­twach, może się­gnąć po koronę. Dzia­dek spo­chmur­niał i zagro­ził babce roz­wo­dem, jeśli kie­dy­kol­wiek jesz­cze wystąpi z podobną pro­po­zy­cją. Daw­niej w mał­żeń­stwie rzym­skim mąż mógł usu­nąć żonę z domu, nie poda­jąc przy­czyny do publicz­nej wia­do­mo­ści. Zwra­cał wtedy posag, ale zatrzy­my­wał dzieci. Babka więc zamil­kła i pozor­nie ustą­piła, ale od tej chwili miłość mię­dzy nimi wyga­sła. A Liwia poza ple­cami męża roz­po­częła natych­miast zabiegi w celu usi­dle­nia Augu­sta.

Nie było to przed­się­wzię­cie zbyt trudne. August był młody i zapal­czywy, a Liwia dosko­nale prze­stu­dio­wała jego upodo­ba­nia. Zresztą jak ogól­nie twier­dzono, była jedną z naj­pięk­niej­szych w owym cza­sie kobiet. Wybrała Augu­sta, gdyż sądziła, że lepiej posłuży jej ambit­nym pla­nom niż Marek Anto­niusz, nie mówiąc już o Lepi­du­sie, z któ­rym w ogóle nikt się nie liczył. Wie­działa dobrze, że August nie cof­nie się przed niczym dla osią­gnię­cia celu – świad­czyły o tym naj­le­piej pro­skryp­cje sprzed dwu lat: zgi­nęło wtedy dwa tysiące ekwi­tów2i trzy­stu sena­to­rów. Kiedy już była pewna swego wpływu na Augu­sta, nakło­niła go do roz­wie­dze­nia się ze Skry­bo­nią, kobietą star­szą, którą poślu­bił ze wzglę­dów poli­tycz­nych. Donio­sła mu o roman­sie Skry­bo­nii z bli­skim przy­ja­cie­lem mego dziadka. August uwie­rzył łatwo i nie pytał o szcze­góły. Roz­wiódł się z Bogu ducha winną Skry­bo­nią tego samego dnia, kiedy powiła mu córkę Julię. Gdy tylko dziecko przy­szło na świat, kazał je zabrać matce i oddać na wycho­wa­nie żonie jed­nego ze swych wyzwo­leń­ców. Wtedy Liwia, która miała wów­czas sie­dem­na­ście lat, o dzie­więć mniej od Augu­sta, przy­szła do mego dziadka i oświad­czyła:

– Teraz się ze mną roz­wiedź. Od pię­ciu mie­sięcy cho­dzę brze­mienna, a nie ty jesteś ojcem dziecka. Ślu­bo­wa­łam, że nie będę mieć wię­cej dzieci z tchó­rzem – i dotrzy­ma­łam przy­sięgi.

Dziecko, o czym dzia­dek nie wie­dział, było legalne. Ale ponie­waż zawsze pole­gał na sło­wie żony, więc i tym razem jej uwie­rzył. Nie dając poznać po sobie uczuć, jakie nim nie­wąt­pli­wie mio­tały, odrzekł krótko:

– Powiedz swo­jemu uwo­dzi­cie­lowi, żeby przy­szedł do mnie. Zała­twimy sprawę w cztery oczy.

Ku wiel­kiemu zdu­mie­niu dziadka oka­zało się, że uwo­dzi­cie­lem jest August, któ­rego uwa­żał za swo­jego przy­ja­ciela. Nie czy­nił mu żad­nych wyrzu­tów. Może pomy­ślał, że wina leży po stro­nie Liwii, która sta­rała się usi­dlić nie dość odpor­nego na jej nie­zwy­kłą pięk­ność mło­dzieńca, a może podej­rze­wał, że przy­ja­ciel w głębi duszy wciąż żywi do niego urazę za ów wnio­sek w sena­cie o uczcze­nie zabój­ców Juliu­sza Cezara. Powie­dział krótko:

– Jeżeli kochasz tę kobietę i chcesz z nią zawrzeć uczciwe mał­żeń­stwo, weź ją. Cho­dzi mi tylko o to, żeby unik­nąć skan­dalu.

August przy­siągł uro­czy­ście, że natych­miast ożeni się z Liwią i nie porzuci jej, póki będzie mu wierna. Wtedy dzia­dek się roz­wiódł. Sły­sza­łem, że w całej tej histo­rii dopa­try­wał się kary bogów za to, że swego czasu na Sycy­lii za radą żony uzbroił nie­wol­ni­ków do walki prze­ciw oby­wa­te­lom rzym­skim. Zresztą Liwia pocho­dziła z tej samej co on rodziny Klau­diu­szów, chciał więc i z tego powodu oszczę­dzić jej publicz­nej hańby. Ślub odbył się w parę tygo­dni póź­niej. Dzia­dek wziął udział w uro­czy­sto­ści; zacho­wy­wał się tak jak ojciec wyda­jący za mąż córkę i śpie­wał wraz z innymi hymn weselny. Na pewno nie uczy­nił tego z obawy przed Augu­stem. Kiedy pomy­ślę, jak bar­dzo kochał Liwię i jak przez swoją szla­chet­ność nara­ził się na podej­rze­nie o tchó­rzo­stwo i strę­czy­ciel­stwo, jestem pełen podziwu dla niego.

Liwia jed­nak nie potra­fiła oce­nić tej szla­chet­no­ści; czuła się upo­ko­rzona i dotknięta tak spo­koj­nym zała­twie­niem sprawy i tak obo­jęt­nym odstą­pie­niem jej, jakby była mar­twym przed­mio­tem nie­wiel­kiej war­to­ści.

W trzy mie­siące po ślu­bie przy­szedł na świat mój ojciec. Przy tej spo­sob­no­ści Liwia poróż­niła się z sio­strą Augu­sta, a żoną Marka Anto­niu­sza, Okta­wią. Przy­czyną śmier­tel­nej obrazy stał się grecki epi­gra­mat. Wier­szyk ten sła­wił rodzi­ców, któ­rym po trzech mie­sią­cach rodzą się dzieci, zazna­cza­jąc rów­no­cze­śnie, że daw­niej szczę­ście takie było udzia­łem jedy­nie kotek i suk. Jeżeli Okta­wia była rze­czy­wi­ście autorką tego wier­sza, to Liwia z góry i z nawiązką odpła­ciła szwa­gierce. Autor­stwo jed­nak wydaje mi się mało praw­do­po­dobne. Okta­wia sama, wycho­dząc za Marka Anto­niu­sza, była brze­mienna z pierw­szego męża, który umarł, a prze­cież w myśl przy­sło­wia: „Kulawy nie wyśmiewa się z kula­wego”. Poza tym mał­żeń­stwo Okta­wii było zawarte ze wzglę­dów poli­tycz­nych i zale­ga­li­zo­wał je spe­cjalny dekret senatu. Nie ode­grały w nim roli ani namięt­no­ści, ani oso­bi­ste ambi­cje. Jeżeli kole­gium kapłań­skie uznało waż­ność związku Augu­sta z Liwią, stało się to głów­nie dzięki temu, że mój dzia­dek i August byli kapła­nami, a god­ność naj­wyż­szego kapłana spra­wo­wał Lepi­dus, który speł­niał każde żąda­nie cesa­rza.

Gdy tylko Liwia prze­stała kar­mić syna, August ode­słał go do domu mego dziadka, gdzie cho­wał się razem ze swym o cztery lata star­szym bra­tem Tybe­riu­szem. Dzia­dek nie powie­rzył dzieci opiece pre­cep­tora, jak to było ogól­nie w zwy­czaju, lecz sam zajął się ich wycho­wa­niem. Sys­te­ma­tycz­nie wpa­jał chłop­com nie­na­wiść do tyra­nii i miłość do daw­nych ide­ałów spra­wie­dli­wo­ści, wol­no­ści, cnoty. Choć dom dziadka stał na Pala­ty­nie, tuż obok pałacu Augu­sta, i obaj chłopcy codzien­nie odwie­dzali matkę, Liwia długo nie mogła prze­bo­leć, że nie ma wpływu na wycho­wa­nie synów. Kiedy zaś dowie­działa się, jakie zasady wpaja w nich ojciec, obu­rze­nie jej nie miało gra­nic. Wkrótce potem dzia­dek mój umarł nie­spo­dzia­nie w cza­sie uczty, którą urzą­dził dla kilku swych przy­ja­ciół. Wpraw­dzie krą­żyły pogło­ski, że został otruty, ale ponie­waż wśród gości znaj­do­wali się August i Liwia, sprawę zatu­szo­wano. W testa­men­cie dzia­dek mia­no­wał Augu­sta opie­ku­nem swych synów. Mowę pogrze­bową wygło­sił stryj mój Tybe­riusz, liczący wów­czas dzie­więć lat.

August był ser­decz­nie przy­wią­zany do swej sio­stry Okta­wii, toteż bar­dzo się zmar­twił wia­do­mo­ścią, że Anto­niusz, który zaraz po ślu­bie wyru­szył na wojnę z Par­tami, zatrzy­mał się po dro­dze w Egip­cie i odno­wił sto­sunki z Kle­opa­trą. Jesz­cze bar­dziej zmar­twił go krótki list, który Okta­wia otrzy­mała od męża w następ­nym roku, kiedy wyje­chała, aby dostar­czyć mu posił­ków w ludziach i pie­nią­dzach. List doszedł w pół drogi. Anto­niusz pisał w chłod­nym tonie, roz­ka­zu­jąc Okta­wii natych­miast wró­cić do domu i zająć się gospo­dar­stwem; pie­nią­dze jed­nak i ludzi przy­jął. Liwia skry­cie ucie­szyła się tym zaj­ściem. O ile Okta­wia usil­nie sta­rała się zła­go­dzić wszel­kie spory mię­dzy Augu­stem i Anto­niuszem, o tyle ona nie szczę­dziła tru­dów, aby stwa­rzać mię­dzy nimi nie­po­ro­zu­mie­nia i budzić zawiść. Po powro­cie Okta­wii Liwia nale­gała na męża, żeby zapro­po­no­wał sio­strze zamiesz­ka­nie u nich na stałe. Okta­wia jed­nak nie sko­rzy­stała z zapro­sze­nia. Z jed­nej strony nie bar­dzo widać wie­rzyła w życz­li­wość Liwii, z dru­giej nie chciała stwa­rzać pozo­rów, że się czym­kol­wiek przy­czy­niła do wybu­chu wojny, która wisiała już w powie­trzu.

Wresz­cie Anto­niusz, skru­szony przez Kle­opa­trę, posłał Okta­wii list roz­wo­dowy i wypo­wie­dział Augu­stowi wojnę. Była to ostat­nia z wojen domo­wych, poje­dy­nek na śmierć i życie pomię­dzy dwoma pozo­sta­łymi przy życiu ludźmi po – jeśli mogę użyć tej prze­no­śni – walce oręż­nej wszyst­kich prze­ciwko wszyst­kim na are­nie świa­to­wego teatru. Lepi­dus oczy­wi­ście żył jesz­cze, ale uwię­ziony, bez­bronny i nie posia­da­jący nic poza imie­niem, zmu­szony był upaść do nóg Augu­sta i pro­sić o daro­wa­nie życia. Młody Pom­pe­jusz, drugi i ostatni czło­wiek o pew­nym zna­cze­niu, któ­rego flota przez długi czas rzą­dziła Morzem Śród­ziem­nym, został teraz pobity przez Augu­sta, a uwię­ziony i ska­zany na śmierć przez Anto­niusza.

31 r. p.n.e

Poje­dy­nek mię­dzy dwoma daw­nymi trium­wi­rami i sojusz­ni­kami trwał krótko. Anto­niusz został w bitwie mor­skiej pod Akcjum pobity na głowę i uciekł do Alek­san­drii, gdzie ode­brał sobie życie. Kle­opa­tra poszła w jego ślady. August stał się panem pod­bi­tych przez Anto­niusza ziem na Wscho­dzie i jedy­nym władcą rzym­skiego impe­rium. Marze­nia Liwii się ziściły. Okta­wia poświę­ciła się wycho­wa­niu dzieci Anto­niusza, a opieką swą oto­czyła nie tylko jego syna z pierw­szego mał­żeń­stwa, ale też dziew­czynkę i dwóch chłop­ców, któ­rych miał z Kle­opa­trą. Cała czwórka cho­wała się razem z dwiema jej wła­snymi cór­kami; jedna z nich Anto­nia Młod­sza, została póź­niej moją matką. Szla­chetne postę­po­wa­nie Okta­wii wzbu­dzało w Rzy­mie ogólny podziw.

August rzą­dził świa­tem, a Liwia rzą­dziła Augu­stem. Wypada mi wytłu­ma­czyć, na czym pole­gał jej potężny wpływ. Dzi­wiono się ogól­nie, że mał­żeń­stwo to pozo­stało bez­dzietne, choć babka moja udo­wod­niła swą płod­ność, a August, poza córką Julią, o któ­rej legal­nym pocho­dze­niu nie ma powodu wąt­pić, miał jesz­cze, jak mówiono, czworo nie­ślub­nych dzieci. Wie­dziano też o jego gorą­cym przy­wią­za­niu do mojej babki. Tym trud­niej uwie­rzyć w prawdę tego, co powiem. Otóż mał­żeń­stwo to ni­gdy nie zostało fak­tycz­nie speł­nione. August, który w sto­sun­kach z innymi kobie­tami skła­dał dosta­teczne dowody męskiej siły, przy Liwii oka­zy­wał się zupeł­nym impo­ten­tem. Fakt ten da się wytłu­ma­czyć jedy­nie przy­czyną natury psy­chicz­nej. Wpraw­dzie wypadki po śmierci Cezara zmu­siły Augu­sta do okru­cień­stwa, a nawet do wia­ro­łom­stwa, był w grun­cie rze­czy czło­wie­kiem poboż­nym. Świa­do­mość, że mał­żeń­stwo z Liwią sprze­nie­wie­rza się pra­wom boskim, stwa­rzała psy­chiczne hamulce upo­śle­dza­jące spraw­ność fizyczną.

Co do Liwii, chciała ona widzieć w Augu­ście nie tyle kochanka, co narzę­dzie swych ambi­cji. Toteż nie mar­twiła się zbyt­nio impo­ten­cją męża. Zwłasz­cza gdy doszła do prze­ko­na­nia, że może użyć jej jako środka do pod­po­rząd­ko­wa­nia jego woli swym zamie­rze­niom. Tak­tyka Liwii pole­gała na robie­niu Augu­stowi nie­ustan­nych wyrzu­tów. Wyma­wiała mu, że ją uwiódł i zmu­sił do porzu­ce­nia męża, któ­rego gorąco kochała. Jej – twier­dziła – zawró­cił głowę zapew­nie­niami namięt­nej miło­ści, a Klau­diu­szowi gro­ził skry­cie pro­ce­sem o zdradę stanu. (Były to oczy­wi­ście insy­nu­acje wyssane z palca). I jakież ją spo­tkało roz­cza­ro­wa­nie! – narze­kała. Ten namiętny kocha­nek w ogóle nie jest męż­czy­zną. Pierw­szy lep­szy smo­larz lub nie­wol­nik wię­cej ma w sobie dziar­sko­ści. Prze­cież sam dobrze wie, że Julia nie jest jego córką!

– Ty potra­fisz tylko czu­lić się, cac­kać, cało­wać i prze­wra­cać oczami jak śpie­wa­jący eunuch – szy­dziła.

Na próżno August zakli­nał się, że z innymi kobie­tami doka­zuje wyczy­nów god­nych Her­ku­lesa. Liwia albo uda­wała, że mu wie­rzy, albo zasy­py­wała go gra­dem wyrzu­tów, że trwoni z innymi to, czego jej odma­wia. Żeby nie nastrę­czać powodu do plo­tek, udała pew­nego razu, że zaszła w ciążę i poro­niła. Wstyd i nie zaspo­ko­jona namięt­ność spra­wiły, że August był moc­niej przy­wią­zany do żony, niż gdyby mał­żeń­skie pra­gnie­nia uda­wało się co noc zaspo­koić albo gdyby mu uro­dziła tuzin dorod­nych dzieci. Zresztą Liwia czu­wała tro­skli­wie nad zdro­wiem i wygodą męża; docho­wy­wała mu też nie­wąt­pli­wie wier­no­ści, gdyż jedyną jej namięt­no­ścią była żądza wła­dzy. August wdzięczny za opiekę, którą nad nim roz­ta­czała, pozwa­lał jej kie­ro­wać sobą we wszyst­kich publicz­nych i pry­wat­nych spra­wach. Sta­rzy urzęd­nicy pała­cowi opo­wia­dali mi pouf­nie, że August od czasu jak oże­nił się z moją babką, nie spoj­rzał nawet na inną kobietę. Pomimo to w Rzy­mie krą­żyły pogło­ski o roman­sach, które nawią­zy­wał z żonami i cór­kami dygni­ta­rzy. Po śmierci Augu­sta Liwia, chcąc wytłu­ma­czyć wpływ, jaki na niego wywie­rała, dala do zro­zu­mie­nia, że jeśli mąż jej ule­gał, to nie tylko dla­tego, że zawsze była mu wierna, ale i dla­tego, że ni­gdy nie prze­szka­dzała jego prze­lot­nym roman­som. Oso­bi­ście jestem skłonny uwie­rzyć, że sama roz­pusz­czała skan­da­liczne pogło­ski, ażeby póź­niej mieć pre­tekst do robie­nia mu wyrzu­tów.

Na wypa­dek gdyby ktoś wąt­pił o auten­tycz­no­ści moich słów, gotów jestem wska­zać źró­dła, skąd czer­pię te cie­kawe wia­do­mo­ści. Histo­rię o roz­wo­dzie opo­wie­działa mi sama Liwia w ostat­nim roku swego życia. O impo­ten­cji Augu­sta sły­sza­łem od nie­ja­kiej Bry­ze­idy, gar­de­ro­bia­nej mojej matki, która poprzed­nio była słu­żebną Liwii. Ponie­waż miała wtedy zale­d­wie sie­dem lat, więc pozwo­lono jej przy­słu­chi­wać się pew­nej roz­mo­wie, nie­zro­zu­mia­łej, jak przy­pusz­czano, dla tak małego dziecka.

Jestem głę­boko prze­ko­nany, że opo­wia­da­nie moje zgodne jest z prawdą, będę więc cią­gnął je przy­naj­mniej dopóty, dopóki ktoś inny nie powiąże ze sobą fak­tów w odmienny, lecz nie mniej prze­ko­ny­wa­jący spo­sób. Zwłasz­cza że słowa Sybilli o „żonie-nie­żo­nie” zdają się potwier­dzać moje przy­pusz­cze­nia.

Pisząc ten ustęp z zamia­rem oczysz­cze­nia pamięci Augu­sta, nie powi­nie­nem pomi­nąć jed­nego faktu. Opo­wiem go nie­zwłocz­nie, wie­rząc mocno, że „uczci­wość popłaca”. Otóż babka moja Liwia wpa­dła na bar­dzo chy­try pomysł, dzięki któ­remu jesz­cze bar­dziej umoc­niła swój wpływ na męża. Kiedy wie­działa, że namięt­ność nie pozwala Augu­stowi sypiać, pod­su­wała mu same piękne dziew­częta. Odby­wało się to z zacho­wa­niem wszel­kich pozo­rów i bar­dzo dys­kret­nie. Dziew­częta, które oso­bi­ście wybie­rała spo­śród syryj­skich nie­wol­nic – August prze­pa­dał za Syryj­kami – były wie­czo­rem wpusz­czane do sypialni cesa­rza. Zanim weszły, sły­chać było krót­kie puka­nie do drzwi i szczęk łań­cu­cha. Wcze­snym ran­kiem wywa­biał je ten sam sygnał. Przez całą noc nie odzy­wały się ani jed­nym sło­wem, robiły wra­że­nie suk­ku­bów3 przy­cho­dzą­cych we śnie. Liwia ni­gdy ani przed taką nocą, ani potem nie robiła do niej naj­lżej­szej alu­zji, nie dawała też poznać po sobie zazdro­ści, o którą ją August, jako żonę, musiał posą­dzać. Dys­kre­cja, z jaką postę­po­wała, i wier­ność, któ­rej mu docho­wała mimo to, że wobec niej oka­zy­wał się impo­ten­tem, były dla Augu­sta naj­lep­szym dowo­dem jej praw­dzi­wej miło­ści. Można by wpraw­dzie wysu­nąć zastrze­że­nie, że August ze względu na swoje sta­no­wi­sko mógł mieć naj­pięk­niej­sze kobiety świata, wolne czy nie­wol­nice, zamężne czy nie­za­mężne, i nie potrze­bo­wał wcale udziału Liwii, aby zaspo­koić swe żądze. To prawda. Lecz jest rów­nież prawdą, że jak sam – choć praw­do­po­dob­nie w innym sen­sie – powie­dział, od czasu mał­żeń­stwa z Liwią nie wziął do ust kęska, któ­rego by mu ona nie podała.

Liwia nie miała więc powodu być zazdro­sną o kobiety, z wyjąt­kiem jed­nej, swej szwa­gierki Okta­wii, któ­rej pięk­ność budziła tyleż zachwytu, co przy­mioty cha­rak­teru. Odczu­wała spe­cjalną, nie pozba­wioną zło­śli­wo­ści radość w oka­zy­wa­niu jej współ­czu­cia z powodu nie­wier­no­ści Anto­niu­sza. Rów­no­cze­śnie sta­rała się wmó­wić Okta­wii, że to ona sama jest winna, że ubiera się zbyt skrom­nie i zacho­wuje się zbyt powścią­gli­wie. Marek Anto­niusz – tłu­ma­czyła – to czło­wiek bar­dzo zmy­słowy; jeśli kobieta chce go utrzy­mać przy sobie, nie może hoł­do­wać suro­wym oby­cza­jom matrony rzym­skiej; powinna prze­jąć cokol­wiek z miło­snego kunsztu i wyra­fi­no­wa­nych spo­so­bów, jakimi posłu­gują się wschod­nie kur­ty­zany.

– Weź choć w set­nej czę­ści przy­kład z Kle­opa­try. Spójrz! Ta Egip­cjanka, brzyd­sza i star­sza od cie­bie o osiem, dzie­więć lat, wie, jak pod­nie­cać jego zmy­sły. A męż­czyźni tego typu co Anto­niusz, praw­dziwi męż­czyźni, przed­kła­dają rze­czy oso­bliwe nad powsze­dnie. Wolą roba­czywe kwar­gle4poza domem niż świe­żut­kie gomółki w domu – zakoń­czyła sen­ten­cjo­nal­nie.

– Możesz sobie scho­wać te kwar­gle – odburk­nęła gniew­nie Okta­wia.

Liwia ubie­rała się stroj­nie i bogato i uży­wała naj­kosz­tow­niej­szych azja­tyc­kich pach­ni­deł, oto­cze­niu swemu jed­nak nie pozwa­lała na żadne zbytki i cheł­piła się tym, że w domu jej panuje sta­ro­świecki oby­czaj rzym­ski. Poży­wie­nie pro­ste, lecz obfite, sys­te­ma­tyczne prze­strze­ga­nie obrzę­dów kultu domo­wego, żad­nych cie­płych kąpieli po posiłku, stałe zaję­cie dla każ­dego – to były zasady Liwii. Słowo „każdy” doty­czyło nie tylko nie­wol­ni­ków i wyzwo­leń­ców, lecz i człon­ków rodziny. I tak od bied­nej małej Julii wyma­gała, żeby dawała innym przy­kład pra­co­wi­to­ści. Dziew­czynka ta miała rze­czy­wi­ście cięż­kie życie. Codzien­nie dosta­wała por­cję wełny do przę­dze­nia, z któ­rej potem tkała i szyła suk­nie. Aby podo­łać tej robo­cie, musiała wsta­wać ze swego twar­dego łóżka o świ­cie, a w zimo­wych mie­sią­cach nawet przed świ­tem. Ponie­waż zaś Liwia była zwo­len­niczką takiego samego wykształ­ce­nia dla dziew­cząt jak dla chłop­ców, więc pasier­bica jej prócz wszyst­kich innych obo­wiąz­ków musiała wyuczyć się na pamięć całej Iliady i Ody­sei.

Julia na żąda­nie Liwii musiała też pro­wa­dzić szcze­gó­łowy dzien­nik, w któ­rym noto­wała, co robiła, jakie książki czy­tała, o czym roz­ma­wiała i tak dalej. Było to dla dziew­czynki bar­dzo uciąż­liwe. Kiedy wyro­sła na piękną pannę, nie wolno jej było zawie­rać zna­jo­mo­ści z męż­czy­znami. Kie­dyś w Bajach pewien mło­dzie­niec sta­rego rodu i nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii, syn kon­sula, oka­zał się na tyle śmiały, że pod jakimś zręcz­nie wymy­ślo­nym pre­tek­stem zbli­żył się do Julii, kiedy ta w towa­rzy­stwie matrony odby­wała swój pół­go­dzinny spa­cer nad morzem. Liwia, która zazdro­ściła Julii jej urody i miło­ści Augu­sta, napi­sała do mło­dzieńca list, zapo­wia­da­jąc mu w suro­wych sło­wach, że może się nawet nie ubie­gać o publiczne urzędy; nie otrzyma żad­nej god­no­ści za rzą­dów tego, któ­rego córkę nara­ził swą poufa­ło­ścią na obmowy. Pasier­bicy zaś zaka­zała za karę spa­cerów poza obrę­bem willi. W tym cza­sie Julia zupeł­nie wyły­siała. Nie ręczę, czy nie maczała w tym pal­ców Liwia. Nie jest to cał­kiem wyklu­czone, choć z dru­giej strony łysie­nie było cechą cha­rak­te­ry­styczną w rodzi­nie Cezara. August wyna­lazł egip­skiego peru­ka­rza, mistrza w swoim zawo­dzie, a ten zro­bił Julii sploty, jakich oko ludz­kie nie widziało. Wyglą­dała teraz jesz­cze pięk­niej niż poprzed­nio, cho­ciaż natura nie dała jej buj­nych wło­sów. Opo­wia­dano, że nie była to zwy­kła peruka, lecz skalp zdarty z głowy jakiejś ger­mań­skiej księż­niczki i dokład­nie przy­sto­so­wany do wymia­rów czaszki Julii. Sma­ro­wa­nie skalpu od czasu do czasu spe­cjalną maścią miało zapo­bie­gać jej obumar­ciu. Oso­bi­ście jed­nak uwa­żam to opo­wia­da­nie za bajkę.

Wszy­scy w Rzy­mie wie­dzieli, że Liwia krótko trzyma Augu­sta i że cesarz jeśli się nie boi żony, to w każ­dym razie stara się uni­kać z nią zwady. Pew­nego dnia, jako cen­zor, zwró­cił uwagę kilku boga­tym Rzy­mia­nom, że żony ich nad­mier­nie się stroją w klej­noty.

– Taki zby­tek w stroju nie przy­stoi kobie­cie – oświad­czył. – Obo­wiąz­kiem męża jest go powścią­gać u żony. – W tym miej­scu unie­siony nie­for­tun­nym zapa­łem kra­so­mów­czym dodał: – Mnie samemu nie­raz wypada skar­cić żonę z tego powodu.

Zga­nieni z zado­wo­le­niem przy­jęli to oświad­cze­nie.

– Augu­ście – pro­sili – powiedz nam, w jakich sło­wach kar­cisz Liwię, żeby­śmy się mogli na tobie wzo­ro­wać.

August stał zakło­po­tany i zanie­po­ko­jony.

– Nie zro­zu­mie­li­ście mnie – rzekł. – Nie powie­dzia­łem, że mia­łem powód kar­cić Liwię. Wie­cie dobrze, że jest ona wzo­rem cno­tli­wej matrony. Ale bez wąt­pie­nia nie zawa­hał­bym się wyła­jać ją, gdyby zapo­mniaw­szy o swej god­no­ści, ubrała się tak jak żona nie­jed­nego z was i wyglą­dała niby alek­san­dryj­ska tan­cerka, którą dziwny kaprys losu uczy­nił armeń­ską kró­lową wdową.

Tego samego wie­czoru Liwia posta­wiła Augu­sta w kło­po­tli­wej sytu­acji. Zja­wiła się bowiem przy kola­cji w naj­wspa­nial­szym stroju, jaki kie­dy­kol­wiek miała, a do któ­rego natchnie­niem była jedna z kró­lew­skich toa­let Kle­opa­try. Cesarz wyszedł z tej oso­bli­wej sytu­acji obronną ręką – podzię­ko­wał żonie za dow­cipną i aktu­alną paro­dię wady, którą potę­pił z rana.

Liwia zmą­drzała od owego czasu, gdy nama­wiała mego dziadka do wło­że­nia na głowę dia­demu i obwo­ła­nia się kró­lem. Tytuł kró­lew­ski był wciąż znie­na­wi­dzony w Rzy­mie od pano­wa­nia nie­po­pu­lar­nej dyna­stii Tar­kwi­niu­szów, któ­rej według legendy kres poło­żył Bru­tus Pierw­szy (nazy­wam go tak dla odróż­nie­nia od Bru­tusa Dru­giego, zabójcy Cezara). Wygnał rodzinę kró­lew­ską z Rzymu i został obrany jed­nym z dwu pierw­szych kon­su­lów Rze­czy­po­spo­li­tej Rzym­skiej. Obec­nie Liwia rozu­miała, że August może zre­zy­gno­wać z tytułu, byleby dzier­żył w swym ręku istotną wła­dzę kró­lew­ską. Idąc za radami żony, połą­czył on w swej oso­bie wszyst­kie naj­waż­niej­sze god­no­ści rzym­skie. Był kon­su­lem, a jeśli odstę­po­wał ten urząd zaufa­nemu przy­ja­cie­lowi, obej­mo­wał w zamian dyk­ta­turę, która, choć nomi­nal­nie stała na równi z kon­su­la­tem, w prak­tyce dawała wła­dzę nad nim i nad wszyst­kimi innymi urzę­dami. August dzier­żył też w swoim ręku zarząd pro­win­cji, któ­rych namiest­ni­ków mógł mia­no­wać wedle uzna­nia; był naczel­nym dowódcą armii; miał prawo robie­nia nowych zacią­gów, zawie­ra­nia pokoju i wypo­wia­da­nia wojny. W Rzy­mie ofia­ro­wano mu doży­wot­nią god­ność try­buna ludo­wego. Dzięki temu stał się nie­ty­kalny i mógł uchy­lać roz­po­rzą­dze­nia innych urzęd­ni­ków, pod­czas gdy do jego wła­snych nikt nie miał prawa się mie­szać.

Tytuł impe­ra­tora, który daw­niej ozna­czał tylko naczel­nego wodza, a dopiero ostat­nio zaczął być uży­wany na okre­śle­nie jedy­no­władcy, przy­znał też innym zasłu­żo­nym wodzom. Był rów­nież cen­zo­rem, co zapew­niało mu wpływ na dwa stany: sena­to­rów i ekwi­tów. Pod pre­tek­stem nie­mo­ral­nego pro­wa­dze­nia się mógł wykre­ślić każ­dego z listy sena­to­rów lub ekwi­tów, pozba­wić go urzędu i przy­wi­le­jów. Ten dowód nie­ła­ski odczu­wano bar­dzo bole­śnie. Zarzą­dzał też skar­bem pań­stwa. Wpraw­dzie był obo­wią­zany do skła­da­nia spra­woz­dań, lecz nie zna­lazł się śmia­łek, który by ich przed­ło­że­nia zażą­dał. Wie­dziano ogól­nie, że roz­gra­ni­cze­nie skarbu i pry­wat­nej szka­tuły było bar­dzo płynne.

Tak więc sku­piał w swym ręku naczelne dowódz­two armii, wła­dzę pra­wo­daw­czą, gdyż ule­gły senat uchwa­lał każdy wnio­sek cesa­rza, zarząd finan­sów i dozór nad oby­czaj­no­ścią, a osoba jego była nie­ty­kalna. Miał też prawo ska­za­nia w try­bie doraź­nym każ­dego oby­wa­tela, pro­stego chłopa czy sena­tora, na śmierć lub doży­wot­nie wygna­nie. Ostat­nio przy­jął god­ność naj­wyż­szego kapłana, co dawało mu roz­strzy­ga­jący głos we wszyst­kich spra­wach reli­gij­nych. Senat był gotów przy­znać mu każdy tytuł z wyjąt­kiem tytułu króla, oba­wiano się bowiem nara­zić ludowi.

August miał ochotę przy­jąć tytuł Romu­lusa. Lecz Liwia prze­ko­nała go, że przy­ję­cie imie­nia nale­żą­cego ongiś do króla jest kro­kiem bar­dzo ryzy­kow­nym i może nara­zić go na zarzut bluź­nier­stwa, gdyż Romu­lusa zali­czono w poczet bóstw opie­kuń­czych Rzymu. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak uwa­żała, że tytuł taki byłby zbyt skromny. Romu­lus był wła­ści­wie zwy­kłym dowódcą bandy roz­bój­ni­ków i nie nale­żał do naj­wyż­szych bogów. Tak więc za radą żony dał do zro­zu­mie­nia sena­towi, że miły byłby mu tytuł Augu­sta, a senat uczy­nił zadość życze­niu władcy. Słowo augu­stus łączyło się z wyobra­że­niem jakie­goś pra­wie boskiego maje­statu; w porów­na­niu z nim pospo­lity tytuł króla był po pro­stu niczym.

Iluż bowiem zwy­kłych kró­lów skła­dało haracz Augu­stowi! Ilu, zaku­tych w łań­cu­chy, szło za rydwa­nem trium­fa­tora! Czy nawet wielki król dale­kich Indii, zasły­szaw­szy o potę­dze Augu­sta, nie przy­słał posłów do Rzymu z prośbą o pomoc i przy­jaźń? Przy­wieźli wtedy z sobą wspa­niałe dary, kosz­towne mate­rie jedwabne i koronki, rubiny, szma­ragdy, sar­do­nyksy, tygry­sie oczka, nie widziane jesz­cze w Euro­pie; wraz z nim przy­je­chał bez­ręki chło­piec, Her­mes, który poka­zy­wał nie­zwy­kłe sztuczki nogami. Czy August nie poło­żył kresu dyna­stii egip­skiej, któ­rej początki się­gały pię­ciu wie­ków przed zało­że­niem Rzymu? I jakież znaki nie towa­rzy­szyły temu wiel­kiemu prze­wro­towi histo­rycz­nemu? Czy nie uka­zy­wały się na nie­bie ogni­ste tar­cze, czy nie padały krwawe desz­cze? Czy na głów­nej ulicy Alek­san­drii nie poja­wił się olbrzymi wąż i czyż nie zasy­czał gło­śno? Czy nie uka­zały się duchy zmar­łych fara­onów? Czy posągi ich nie marsz­czyły groź­nie brwi? Czy w Mem­fis święty byk Apis nie zary­czał bole­śnie, a potem się nie roz­pła­kał? Wszystko to utwier­dzało Liwię w jej prze­ko­na­niach.

Kobiety prze­waż­nie zakre­ślają dość skromne gra­nice swym ambi­cjom; rzadko która odważy się na śmiel­sze plany. Dla Liwii jed­nak nie ist­niały żadne gra­nice. Na to, co u każ­dej innej kobiety wyda­wa­łoby się sza­leń­stwem, ona pory­wała się z zimną krwią i wyra­cho­wa­niem. Nawet ja, który mia­łem tyle spo­sob­no­ści ją obser­wo­wać, dopiero z cza­sem nauczy­łem się odga­dy­wać, do jakiego wła­ści­wie celu dąży. A i wtedy zda­rzało się, że gdy osta­tecz­nie odkry­wała karty, wpra­wiała mnie w zdu­mie­nie. Może jed­nak będzie wła­ści­wiej opo­wie­dzieć wypadki w porządku histo­rycz­nym, nie zatrzy­mu­jąc się na razie nad skry­tymi moty­wami postę­po­wa­nia Liwii.

Za radą żony August wymógł na sena­cie wpro­wa­dze­nie kultu dwóch nowych bóstw, a mia­no­wi­cie: bogini Romy, sym­bolu nie­wie­ściej duszy rzym­skiego impe­rium, i pół­boga Juliusa, herosa wojen­nego, który był apo­te­ozo­wa­nym Juliu­szem Ceza­rem. (Cześć boską odda­wano Ceza­rowi na Wscho­dzie jesz­cze za życia; fakt, że się temu nie sprze­ci­wiał, był jed­nym z powo­dów, dla któ­rych go zamor­do­wano). August rozu­miał dosko­nale, że łącz­ność reli­gijna sil­niej wiąże pro­win­cje z Rzy­mem niż strach lub wdzięcz­ność. Zda­rzało się nie­raz, że rodo­wity Rzy­mia­nin, po dłuż­szym poby­cie w Egip­cie lub Azji Mniej­szej, zaczy­nał czcić tam­tej­sze bóstwa, a zapo­mi­nał o swo­ich, które sta­wały się dla niego tylko pustym dźwię­kiem. Z dru­giej strony w Rzy­mie uzna­wano roz­liczne reli­gie pod­bi­tych ludów, a w samym cen­trum mia­sta wzno­siły się wspa­niałe świą­ty­nie, na przy­kład Izydy lub Cybeli, prze­zna­czone zaiste nie tylko dla cudzo­ziem­ców. Wyda­wało się więc słuszne, aby Rzym, odwza­jem­nia­jąc się, ofia­ro­wał pod­bi­tym ludom swoje wła­sne bóstwa. Roma i Julius były wła­śnie prze­zna­czone dla oby­wa­teli rzym­skich zamiesz­ku­ją­cych pro­win­cje i miały im przy­po­mi­nać o ich pocho­dze­niu.

Następ­nie Liwia posta­rała się o to, że do sto­licy przy­były dele­ga­cje miast nie posia­da­ją­cych peł­nego prawa oby­wa­tel­skiego z prośbą, aby im pozwo­lono czcić ofi­cjal­nie któ­reś z bóstw rzym­skich. August za radą Liwii pół­żar­tem oświad­czył sena­towi, że nie można odma­wiać bie­da­kom jakie­goś skrom­nego boga, choć oczy­wi­ście nie zasłu­gują na bóstwa naj­wyż­sze, jak Roma i Julius. Wtedy powstał Mece­nas, mini­ster, z któ­rym August poprzed­nio już oma­wiał pro­jekt przy­ję­cia imie­nia Romu­lusa, i rzekł:

– Dajmy im więc boga, który będzie czu­wał nad nimi. Dajmy im Augu­sta.

August udał zmie­sza­nie, ale przy­znał, że wnio­sek Mece­nasa jest roz­sądny. Roz­po­czął od tego, że na Wscho­dzie odda­wa­nie czci boskiej wład­com jest ogól­nie przy­jęte i pań­stwo rzym­skie mogłoby z tego zwy­czaju wycią­gnąć dla sie­bie korzyść. Oczy­wi­ście, nie­moż­li­wo­ścią jest wpro­wa­dze­nie kultu całego senatu in cor­pore i wysta­wie­nie w każ­dym mie­ście sze­ściu­set przy­byt­ków. Unik­nąć tego można w ten spo­sób, że senat będzie czczony w oso­bie swego przed­sta­wi­ciela, któ­rym byłby tak zwany pierw­szy sena­tor, czyli on sam.

Każ­demu z sena­to­rów pochle­biało to, że będzie jedną sześć­setną czę­ścią bóstwa, i wnio­sek Mece­nasa prze­szedł bez prze­szkód, a wkrótce w Azji Mniej­szej powstały przy­bytki Augu­sta. Kult roz­sze­rzał się począt­kowo w pro­win­cjach pogra­nicz­nych, które były pod bez­po­śred­nią wła­dzą cesa­rza, nie wpro­wa­dzano go nato­miast do pro­win­cji bliż­szych, zarzą­dza­nych nomi­nal­nie przez senat, ani do samego Rzymu.

August apro­bo­wał zarówno wycho­waw­cze metody Liwii w sto­sunku do Julii, jak i jej zarzą­dze­nia gospo­dar­cze. Sam miał bar­dzo skromne upodo­ba­nia. Odzna­czał się tak nie­wraż­li­wym pod­nie­bie­niem, że nie potra­fił odróż­nić smaku świe­żej oliwy od zjeł­cza­łych resz­tek tłusz­czu, jaki się otrzy­my­wało, prze­pu­ściw­szy oliwki trzeci raz przez prasę. Odzież nosił tkaną w domu.

Cho­ciaż Liwia była wcie­lo­nym potwo­rem, trzeba spra­wie­dli­wie przy­znać, że gdyby nie jej nie­stru­dzona dzia­łal­ność, August ni­gdy nie doko­nałby tak olbrzy­miego dzieła, jakim było przy­wró­ce­nie pań­stwu rzym­skiemu, po tylu klę­skach wojen domo­wych, spo­koju i rów­no­wagi. August pra­co­wał czter­na­ście godzin na dobę. Liwia, jak mówiono, dwa­dzie­ścia cztery. Nie tylko zarzą­dzała całym wiel­kim gospo­dar­stwem domo­wym, ale na równi z mężem zaj­mo­wała się wszyst­kimi spra­wami pań­stwa. Tomów trzeba by na to, żeby spi­sać same tylko reformy, jakie prze­pro­wa­dzili wspól­nie w dzie­dzi­nie usta­wo­daw­stwa, sto­sun­ków spo­łecz­nych, admi­ni­stra­cji, reli­gii, woj­ska! Nie mówię już o robo­tach publicz­nych, które podej­mo­wali, o świą­ty­niach, które pod­nie­śli ze znisz­cze­nia, o kolo­niach, które zało­żyli. Pomimo to jeden z wybit­nych mężów star­szej gene­ra­cji nie mógł zapo­mnieć, że ta wspa­niała odbu­dowa pań­stwa opła­cona została krwią prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych bądź zabi­tych na polu walki, bądź skry­to­bój­czo wymor­do­wa­nych, bądź ska­za­nych na śmierć. Gdyby abso­lu­tyzm Augu­sta i Liwii nie krył się pod maską tra­dy­cyj­nych rzym­skich swo­bód, ni­gdy ich wła­dza nie utrzy­ma­łaby się tak długo. Lecz mimo to nie zabra­kło kan­dy­da­tów na Bru­tusa, któ­rzy czte­ro­krot­nie w ciągu życia Augu­sta pró­bo­wali zor­ga­ni­zo­wać prze­ciw niemu spi­sek.

ROZDZIAŁ III

Imię „Liwia” pozo­staje w ety­mo­lo­gicz­nym związku z łaciń­skim sło­wem ozna­cza­ją­cym zło­śli­wość. Babka moja była dosko­nałą aktorką: oka­zy­wała na zewnątrz tylko to, co chciała oka­zać. Podzi­wiano więc jej nie­na­ganne pro­wa­dze­nie się, bystrość umy­słu i wytwor­ność manier. W rze­czy­wi­sto­ści nikt jej nie lubił. Zło­śli­wość może naka­zać respekt, ale nie sym­pa­tię. Spo­kojni, lecz prze­ciętni ludzie w dziwny spo­sób odczu­wali w obec­no­ści Liwii swą wła­sną mier­ność duchową i umy­słową.

Pro­szę wyba­czyć, że tyle piszę o tej postaci. Ale jak tego unik­nąć? Jak wszyst­kie uczciwe rzym­skie histo­rie, tak i ta pisana jest wedle recepty „od jajek do jabłek”. Oso­bi­ście wolę tę rzym­ską, niczego nie­po­mi­ja­jącą dokład­ność niż metodę Homera i w ogóle Gre­ków, albo­wiem zaczy­nają oni od razu od środka, a póź­niej, zależ­nie od tego, co im strzeli do głowy, cofają się lub wybie­gają naprzód. Nie­raz przy­cho­dziło mi na myśl, aby dla tych współ­ro­da­ków, któ­rzy nie mają szczę­ścia znać języka grec­kiego, napi­sać łaciń­ską prozą histo­rię tro­jań­ską. Zaczął­bym od jajka, z któ­rego wykluła się Helena, a skoń­czył­bym na jabł­kach poda­nych na deser pod­czas uczty wypra­wio­nej przez Ody­se­usza po powro­cie do domu i poko­na­niu zalot­ni­ków. Wypadki, pomi­jane przez Homera lub zby­wane kilku sło­wami, uzu­peł­nił­bym natu­ral­nie według póź­niejszych poetów lub wcze­śniej żyją­cego Daresa. Opo­wia­da­nie jego, choć pełne poetyc­kiej fan­ta­zji, wydaje mi się wia­ry­god­niej­sze niż Homera. Dares bowiem brał oso­bi­ście udział w woj­nie naj­pierw po stro­nie tro­jań­skiej, a następ­nie grec­kiej.

Oglą­da­łem kie­dyś starą cedrową szka­tułę pocho­dzącą, zdaje się, z pół­noc­nej Syrii. Kiedy ją otwo­rzy­łem, zoba­czy­łem na wewnętrz­nej stro­nie wieka dziwny rysu­nek z napi­sem: „Kró­lowa Tru­ci­zna”. Twarz ale­go­rycz­nej postaci przed­sta­wia­ją­cej tru­ci­znę, choć nama­lo­wana przed stu z górą laty, do złu­dze­nia przy­po­mi­nała twarz Liwii. W związku z tym wypada mi opo­wie­dzieć o Mar­cel­lu­sie, synu Okta­wii z poprzed­niego mał­żeń­stwa. August był bar­dzo do niego przy­wią­zany; adop­to­wał go, obda­rzył urzę­dem bar­dzo poważ­nym jak na młody wiek chłopca i oże­nił z córką swą Julią. Ogól­nie sądzono w Rzy­mie, że uczyni Mar­cel­lusa swym następcą. Liwia nie sprze­ci­wiała się adop­cji. Prze­ciw­nie, zda­wało się, że przy­jęła ten fakt ze szcze­rym zado­wo­le­niem, i oka­zu­jąc Mar­cel­lu­sowi jak naj­więk­szą życz­li­wość, sta­rała się pozy­skać jego sym­pa­tię i zaufa­nie. Ser­decz­ność jej uczuć w tym wypadku zda­wała się nie ule­gać naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. Ona to nakło­niła Augu­sta, by obda­rzał sio­strzeńca coraz to więk­szymi god­no­ściami, a Mar­cel­lus, dosko­nale wie­dząc o tym, oka­zy­wał Liwii należną wdzięcz­ność.

Nie­liczni tylko i co bystrzejsi domy­ślali się, że istot­nym moty­wem takiego postę­po­wa­nia Liwii jest chęć obu­dze­nia zazdro­ści w Agry­pie. Agrypa był w Rzy­mie naj­wy­bit­niej­szym po Augu­ście czło­wie­kiem. Pocho­dził wpraw­dzie z niskiego rodu, lecz był naj­star­szym przy­ja­cie­lem cesa­rza i wodzem chlu­bią­cym się naj­więk­szą liczbą zwy­cięstw na lądzie i na morzu. Jak dotąd Liwia dokła­dała wszel­kich sta­rań, żeby sto­sunki mię­dzy Augu­stem i Agrypą ukła­dały się jak naj­le­piej. Był to czło­wiek ambitny, ale do pew­nego tylko stop­nia: ni­gdy by nie rywa­li­zo­wał z Augu­stem, któ­rego uwiel­biał. Wystar­czało mu, że był naj­zau­fań­szym mini­strem cesa­rza. Ponadto był szcze­gól­nie draż­liwy na punk­cie swego pocho­dze­nia; draż­li­wość tę Liwia, wystę­pu­jąca jako wielka pani z patry­cju­szow­skiego rodu, potra­fiła zawsze odpo­wied­nio wyko­rzy­stać. War­tość, jaką Agrypa przed­sta­wiał dla Augu­sta i Liwii, nie pole­gała jed­nak wyłącz­nie na jego zasłu­gach, jego lojal­no­ści i popu­lar­no­ści, jaką się cie­szył wśród ludu i w sena­cie. Liwia potra­fiła tak pokie­ro­wać opi­nią, że Agrypa ucho­dził ogól­nie za porę­czy­ciela demo­kra­tycz­nych dążeń Augu­sta. Kiedy po zwy­cięstwie nad Anto­niu­szem odbyła się w sena­cie owa sławna, z góry ukar­to­wana debata mię­dzy Augu­stem a jego dwoma przy­ja­ciółmi, Mece­na­sem i Agrypą, Agrypa odra­dzał Augu­stowi przy­ję­cie ofia­ro­wy­wa­nej mu wła­dzy; w końcu, ustę­pu­jąc wobec argu­men­tów Mece­nasa i entu­zja­stycz­nych próśb senatu, oświad­czył, że tylko pod tym warun­kiem zosta­nie Augu­stowi wierny, jeśli ten poży­tecz­nego zwierzch­nic­twa nie zmieni w tyrań­ską samo­wolę. Odtąd ucho­dził za demo­kratę i puklerz repu­bli­kań­skich swo­bód prze­ciwko ewen­tu­al­nym zaku­som tyra­nii. Co zaapro­bo­wał Agrypa, miało apro­batę całego ludu. Ci więc, któ­rzy się domy­ślali moty­wów postę­po­wa­nia Liwii, uwa­żali, że budząc w Agry­pie zazdrość o Mar­cel­lusa, pro­wa­dzi grę bar­dzo nie­bez­pieczną. Toteż śle­dzili wypadki z naj­więk­szym napię­ciem. Być może uczu­cia Liwii do Mar­cel­lusa były udane i w rze­czy­wi­sto­ści dążyła do tego, żeby go usu­nął pod­ju­dzony przez nią Agrypa. Krą­żyły pogło­ski, jakoby ktoś z rodziny Agrypy ofia­ro­wał się wsz­cząć sprzeczkę z Mar­cel­lu­sem i zabić go, ale Agrypa, choć tra­wiony zazdro­ścią, był zbyt uczciwy, żeby przy­jąć podob­nie nik­czemną pro­po­zy­cję.

Jak ogól­nie przy­pusz­czano, August uczy­nił Mar­cel­lusa swym głów­nym spad­ko­biercą po to, żeby prze­ka­zać mu nie tylko swe nie­zmierne bogac­twa, ale i pań­stwo. Wie­dziano zaś, że Agrypa, choć był Augu­stowi zupeł­nie oddany i nie żało­wał, że go poparł w decy­du­ją­cym momen­cie, jako dobry patriota nie zgo­dziłby się ni­gdy na monar­chię dzie­dziczną. Lecz Mar­cel­lus cie­szył się obec­nie nie mniej­szą popu­lar­no­ścią niż Agrypa i nie­je­den z dobrze uro­dzo­nych i zaj­mu­ją­cych pewne sta­no­wi­ska mło­dych ludzi, dla któ­rych kwe­stia: monar­chia czy repu­blika, była zagad­nie­niem czy­sto aka­de­mic­kim, sta­rał się o względy Mar­cel­lusa jako następcy Augu­sta. Z tej ogól­nej goto­wo­ści akcep­to­wa­nia monar­chi­stycz­nej formy rządu Liwia zda­wała się zasad­ni­czo zado­wo­lona, oświad­czyła jed­nak pry­wat­nie, że w razie – od czego niech bogi chro­nią – śmierci lub nie­zdol­no­ści Augu­sta do rzą­dów, kie­row­nic­two spraw pań­stwowych do chwili powzię­cia przez senat osta­tecz­nej uchwały musi być powie­rzone bar­dziej doświad­czo­nym rękom niż Mar­cel­lus. Ale Mar­cel­lus był do tego stop­nia ulu­bień­cem Augu­sta, że choć zazwy­czaj opi­nia Liwii sta­wała się póź­niej edyk­tem cesar­skim, tym razem nie przy­wią­zy­wano wagi do jej słów i coraz wię­cej osób zabie­gało o jego względy.

* * *

23 r. p.n.e.

Prze­ni­kliwi obser­wa­to­rzy zada­wali sobie pyta­nie, jak Liwia wybrnie z tej sytu­acji, lecz szczę­ście zda­wało się jej sprzy­jać. Lek­kie zazię­bie­nie, jakiego naba­wił się August, nabrało nie­spo­dzia­nie poważ­nego cha­rak­teru: towa­rzy­szyła mu gorączka i wymioty. A choć Liwia wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wy­wała mężowi posiłki, osła­biony żołą­dek nie tra­wił niczego. August z dnia na dzień coraz bar­dziej opa­dał z sił i wresz­cie poczuł, że zbliża się śmierć. Nie­raz zwra­cano się do niego z prośbą o wska­za­nie następcy, lecz dotych­czas zawsze odma­wiał. Lękał się poli­tycz­nych kon­se­kwen­cji takiego kroku, a myśl o śmierci napeł­niała go głę­boką odrazą. Teraz jed­nak poczuł, że obo­wiąz­kiem jego jest mia­no­wać następcę, i zasię­gnął w tej spra­wie rady Liwii. Oświad­czył, że cho­roba ode­brała mu jasność myśli, więc gotów jest zasto­so­wać się do rady, któ­rej mu udzieli. Kiedy zgo­dził się na zapro­po­no­waną przez nią kan­dy­da­turę, Liwia posłała po dru­giego kon­sula, wyż­szych urzęd­ni­ków, wybit­niej­szych sena­to­rów i przed­sta­wi­cieli rycer­stwa. Zgro­ma­dzili się wszy­scy przy łożu kona­ją­cego. August, zbyt osła­biony, by mówić, wrę­czył tylko kon­su­lowi wykaz sił zbroj­nych pań­stwa i spra­woz­da­nie skar­bowe; następ­nie ski­nął na Agrypę i oddał mu swój sygnet. W ten spo­sób chciał zazna­czyć, że ma po nim objąć wła­dzę, lecz w ści­słym współ­dzia­ła­niu z kon­sulami. Była to wielka nie­spo­dzianka, wszy­scy bowiem sądzili, że wybór pad­nie na Mar­cel­lusa.

Zale­d­wie August doko­nał tego aktu, zaczął powra­cać do zdro­wia w cudowny po pro­stu spo­sób; gorączka nagle spa­dła, a żołą­dek znów zaczął przyj­mo­wać pokarm. Uzdro­wie­nie to przy­pi­sano jed­nak nie tyle sta­ra­niom Liwii, która przez cały czas cho­roby pie­lę­gno­wała męża, ile nie­ja­kiemu Muzie. Był to lekarz mający nie­szko­dli­wego zresztą bzika na punk­cie zim­nych okła­dów i zim­nych odwa­rów. August z wdzięcz­no­ści za wyle­cze­nie ofia­ro­wał mu tyle złota, ile sam ważył, a senat podwoił nagrodę. Ponadto Muza, cho­ciaż był wyzwo­leń­cem, otrzy­mał tytuł rycer­ski, co dało mu prawo nosze­nia zło­tego pier­ście­nia i ubie­ga­nia się o urzędy publiczne. Dziw­niej­sze nato­miast wydaje się uchwa­le­nie przy tej spo­sob­no­ści przez senat dekretu, mocą któ­rego wszy­scy leka­rze zostali zwol­nieni od podat­ków.

Decy­zja Augu­sta była dla Mar­cel­lusa cio­sem nie­zmier­nie bole­snym. Miał on wtedy zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat i względy, jakimi darzył go wuj, wyro­biły w mło­dzieńcu prze­sadne mnie­ma­nie o wła­snych zdol­no­ściach i poli­tycz­nym zna­cze­niu. Pała­jąc żądzą odwetu, pozwo­lił sobie kie­dyś pod­czas uczty na gru­biań­skie zacho­wa­nie wobec Agrypy. Ten z tru­dem się poha­mo­wał. Fakt jed­nak, że nie wycią­gnął z tego zacho­wa­nia żad­nych kon­se­kwen­cji, kazał przy­pusz­czać zwo­len­ni­kom Mar­cel­lusa, że Agrypa po pro­stu się go boi. Zaczęli nawet opo­wia­dać, że jeśli August w ciągu roku czy dwóch nie zmieni swo­jej decy­zji, Mar­cel­lus posu­nie się do zama­chu stanu. Ponie­waż Mar­cel­lus nie usi­ło­wał poha­mo­wać zapę­dów swo­ich stron­ni­ków, roz­zu­chwa­lali się coraz bar­dziej i coraz czę­ściej docho­dziło do awan­tur mię­dzy nimi a par­tią Agrypy. Agrypa, dumny z tylu naj­wyż­szych urzę­dów, które pia­sto­wał, z tylu bitew, które wygrał, był w naj­wyż­szym stop­niu poiry­to­wany bez­czel­no­ścią „tego smar­ka­cza” jak zwykł nazy­wać Mar­cel­lusa. Poiry­to­wany i rów­no­cze­śnie zanie­po­ko­jony. Zaj­ścia bowiem, które miały miej­sce, mogłyby wska­zy­wać, że mię­dzy nim a Mar­cel­lusem toczy się walka o to, który z nich po śmierci Augu­sta włoży na palec pier­ścień cesar­ski. Walka taka wyda­wała mu się wysoce nie­wła­ściwa i za wszelką cenę chciał unik­nąć podej­rzeń, że dobro­wol­nie bie­rze w niej udział. Posta­no­wił więc cały cię­żar odpo­wie­dzial­no­ści zwa­lić na Mar­cel­lusa, który pierw­szy roz­po­czął kroki agre­sywne, i w tym celu powziął decy­zję opusz­cze­nia Rzymu. Zgło­sił się więc do Augu­sta i popro­sił o nomi­na­cję na namiest­nika Syrii. Kiedy August spy­tał o powód tak nie­ocze­ki­wa­nej prośby, odparł, że widzi moż­ność zawar­cia z kró­lem Par­tów korzyst­nej umowy. Chce go mia­no­wi­cie nakło­nić, żeby w zamian za syna, który jako zakład­nik bawił na dwo­rze Augu­sta, zwró­cił Rzy­mowi orły legio­nowe i jeń­ców wzię­tych do nie­woli w woj­nie przed trzy­dzie­stoma laty. O kłótni z Mar­cel­lusem nie wspo­mniał ani sło­wem. Augu­stowi ta kłót­nia bar­dzo już doku­czyła; uczu­cie tylo­let­niej przy­jaźni dla Agrypy wal­czyło z pełną pobłaż­li­wo­ści miło­ścią ojcow­ską, jaką czuł dla Mar­cel­lusa. Nie zdo­był się nawet na nale­żytą ocenę szla­chet­no­ści przy­ja­ciela, gdyż tym samym musiałby się przy­znać do wła­snej sła­bo­ści. Toteż nie napo­mknął ani sło­wem o tej spra­wie, przy­znał, że istot­nie byłoby rze­czą bar­dzo ważną odzy­skać orły i jeń­ców, jeśli jesz­cze któ­ryś z nich żyje, i zapy­tał Agrypę, kiedy ma zamiar wyru­szyć. Ten, zasko­czony zacho­wa­niem Augu­sta, nie zro­zu­miał moty­wów, które nim kie­ro­wały. Przy­pusz­czał, że cesarz chce się go pozbyć i daje wiarę pogło­skom o rywa­li­za­cji z Mar­cel­lusem. Podzię­ko­wał więc za pozwo­le­nie, w chłod­nych sło­wach zapew­nił o swej lojal­no­ści i przy­jaźni i oświad­czył, że gotów jest odpły­nąć następ­nego dnia.

Nie udał się jed­nak do Syrii. Dopły­nął tylko do wyspy Les­bos i stam­tąd wysłał swego zastępcę, aby objął zarząd pro­win­cji. Agrypa wie­dział, że pobyt na Les­bos będzie uwa­żany za rodzaj wygna­nia, na które się nara­ził z powodu Mar­cel­lusa. Gdyby zaś udał się do Syrii, stwo­rzyłby pozory prze­ciw samemu sobie. Prze­ciw­nicy nie omiesz­ka­liby roz­gło­sić, że wyje­chał na Wschód, aby tam zebrać armię i wyru­szyć z nią na Rzym. Rów­no­cze­śnie pochle­biał sobie, że August nie obej­dzie się długo bez jego pomocy, gdyż był świę­cie prze­ko­nany, że Mar­cel­lus zamie­rza siłą zagar­nąć wła­dzę. Wyspa Les­bos znaj­do­wała się sto­sun­kowo nie­da­leko Rzymu. Agrypa, pamię­ta­jąc o swej urzę­do­wej misji, wysłał do króla par­tyj­skiego posłów, nie miał jed­nak nadziei zała­twić sprawy od ręki. Zawar­cie korzyst­nego układu ze wschod­nim władcą wymaga dużo czasu i dużo cier­pli­wo­ści.

Mar­cel­lusa obrano edy­lem; był to pierw­szy publiczny urząd i mło­dzie­niec sko­rzy­stał z tej spo­sob­no­ści, aby urzą­dzić wspa­niałe igrzy­ska. Nie tylko kazał roz­piąć nad teatrem zasłony chro­niące widzów od słońca i desz­czu, a wnę­trza przy­stroił boga­tymi kili­mami, lecz cały Rynek prze­mie­nił w olbrzymi róż­no­barwny namiot. Widok, zwłasz­cza w pro­mie­niach prze­świe­ca­ją­cego przez zasłony słońca, był rze­czy­wi­ście wspa­niały. Na te dra­pe­rie i zasłony poszły nie­wia­ry­godne ilo­ści czer­wo­nych, żół­tych i zie­lo­nych tka­nin, które po zakoń­cze­niu igrzysk pocięto na kawałki i roz­dano oby­wa­te­lom na ubra­nie i pościel. Z Afryki spro­wa­dzono wielką ilość dzi­kich zwie­rząt, zwłasz­cza lwów; odbyła się też walka mię­dzy pięć­dzie­się­cioma jeń­cami ger­mań­skimi a tyloma czar­nymi wojow­ni­kami z Maroka. August i Okta­wia hoj­nie dopo­mo­gli Mar­cel­lu­sowi w pokry­ciu wydat­ków. Kiedy Okta­wia poja­wiła się w uro­czy­stym pocho­dzie, przy­wi­tano ją tak hucz­nymi okla­skami, że Liwia z tru­dem powstrzy­mała łzy gniewu i zazdro­ści.

W dwa dni póź­niej Mar­cel­lus zacho­ro­wał, a objawy cho­roby były takie same jak pod­czas ostat­niej cho­roby Augu­sta. Posłano więc po Muzę. Stał się on nie­zmier­nie sławny i bogaty, za zwy­kłą wizytę żądał tysiąc sztuk złota i bar­dzo się cenił. W tych wszyst­kich wypad­kach, gdy pacjenci nie byli poważ­nie cho­rzy, samo jego nazwi­sko wystar­czało do natych­mia­sto­wego ich wyle­cze­nia. Rosła wiara w zimne okłady i odwary, któ­rych recepty lekarz trzy­mał w ści­słej tajem­nicy i nie chciał zdra­dzić nikomu. Zaufa­nie Augu­sta do niego było tak wiel­kie, że nie przej­mo­wał się cho­robą Mar­cel­lusa ani nie kazał prze­rwać igrzysk. Pomimo jed­nak nie­stru­dzo­nej opieki Liwii i naj­zim­niej­szych okła­dów i napo­jów, jakie prze­pi­sy­wał Muza, Mar­cel­lus umarł. Roz­pacz Augu­sta i Okta­wii była nie do opi­sa­nia; wypa­dek ten okrył żałobą całe pań­stwo. Wielu jed­nak trzeźwo patrzą­cych ludzi nie uwa­żało śmierci Mar­cel­lusa za stratę. Ich zda­niem po śmierci Augu­sta Mar­cel­lus usi­ło­wałby zostać jego następcą, co dopro­wa­dzi­łoby do wojny domo­wej mię­dzy nim a Agrypą. Obec­nie zaś jedy­nym ewen­tu­al­nym następcą był Agrypa. Rozu­mu­jąc w ten spo­sób, zapo­mniano o Liwii nie­złom­nie dążą­cej do tego – nie­po­prawny Klau­diu­szu, prze­cież obie­ca­łeś mówić o postęp­kach Liwii, a nie o ich moty­wach – żeby po śmierci Augu­sta w dal­szym ciągu rzą­dzić pań­stwem przy pomocy mego ojca i Tybe­riu­sza, który miał nomi­nal­nie spra­wo­wać wła­dzę. Dla­tego też sta­rała się, aby August adop­to­wał obu jej synów.

Śmierć Mar­cel­lusa umoż­li­wiła Tybe­riu­szowi mał­żeń­stwo z Julią i wszystko uło­ży­łoby się po myśli Liwii, gdyby w Rzy­mie nie wybu­chły nie­bez­pieczne zamieszki poli­tyczne. Pospól­stwo zaczęło się doma­gać przy­wró­ce­nia repu­bliki. Kiedy Liwia usi­ło­wała ze scho­dów pała­co­wych prze­mó­wić do tłumu, obrzu­cono ją bło­tem i zgni­łymi jaj­kami. August w tym cza­sie wyru­szył wła­śnie w towa­rzy­stwie Mece­nasa na objazd wschod­nich pro­win­cji. Wieść o roz­ru­chach dotarła do niego w Ate­nach. Liwia w krót­kich, pospiesz­nych sło­wach dono­siła, że trudno sobie wyobra­zić gor­szą sytu­ację niż obecna; za wszelką cenę więc należy uzy­skać pomoc Agrypy. August natych­miast wezwał sta­rego druha do sie­bie. Zakli­na­jąc go na dawną przy­jaźń, pro­sił, aby wró­cił do Rzymu i pod­trzy­mał zachwianą wiarę w demo­kra­tycz­ność rzą­dów. Lecz Agrypa zbyt długo żywił urazę, żeby z wdzięcz­no­ścią pospie­szyć na wezwa­nie. Przez trzy lata August napi­sał do niego tylko trzy listy, i to w tonie ści­śle ofi­cjal­nym. A czyż nie powi­nien go był odwo­łać zaraz po śmierci Mar­cel­lusa? Dla­czego ma teraz poma­gać Augu­stowi? W rze­czy­wi­sto­ści wszyst­kiemu była winna Liwia, która fał­szy­wie oce­niła sytu­ację poli­tyczną i przed­wcze­śnie porzu­ciła Agrypę. Dała nawet Augu­stowi do zro­zu­mie­nia, że Agrypa, choć bawi na Les­bos, zna wię­cej szcze­gó­łów doty­czą­cych tajem­ni­czej cho­roby Mar­cel­lusa niż kto­kol­wiek inny. Podobno też, jak mówiła, wia­do­mo­ścią o śmierci zda­wał się nie tyle zasko­czony, co ucie­szony.

Agrypa, sta­wiw­szy się przed Augu­stem, oświad­czył, że zbyt długo bawił z dala od Rzymu, stra­cił kon­takt z kołami poli­tycz­nymi sto­licy i nie czuje się na siłach podo­łać powie­rzo­nemu zada­niu. August zląkł się, że jeśli Agrypa w tym nastroju przy­bę­dzie do Rzymu, to gotów wystą­pić raczej w roli bojow­nika o wol­ność ludu niż poplecz­nika cesar­skich rzą­dów. Wyra­ziw­szy więc w uprzej­mych sło­wach swój żal, zawe­zwał czym prę­dzej Mece­nasa. Ten, zapy­tany o radę, pro­sił, żeby mu wolno było w imie­niu Augu­sta roz­mó­wić się z Agrypą w cztery oczy. W cza­sie tej roz­mowy miał wyba­dać, na jakich warun­kach legat zgo­dziłby się speł­nić żąda­nie cesa­rza. August zakli­nał Mece­nasa na wszyst­kich bogów, aby zro­bił to tak prędko, „jak gotuje się szpa­rag” (ulu­bione wyra­że­nie cesa­rza). Wtedy Mece­nas wziął Agrypę na stronę i powie­dział:

– No śmiało i otwar­cie, stary druhu, powiedz, czego żądasz. Rozu­miem cię. Sądzisz, że stała ci się krzywda, ale wierz mi, August miał też prawo sądzić, że jest nie mniej skrzyw­dzony przez cie­bie. Czy nie widzisz, że go krzyw­dzisz bra­kiem otwar­to­ści? Obraża to zarówno jego poczu­cie spra­wie­dli­wo­ści, jak i jego przy­jaźń do cie­bie. Gdy­byś był powie­dział otwar­cie, że stron­nic­two Mar­cel­lusa sta­wia cię w bar­dzo dwu­znacz­nej sytu­acji, a sam Mar­cel­lus obra­ził cię – o czym August, przy­się­gam, do dziś dnia nic nie wie – byłby zro­bił wszystko, co moż­liwe, aby to napra­wić. Jeśli mam mówić szcze­rze, zacho­wa­łeś się jak roz­ka­pry­szony dzie­ciak, August zaś potrak­to­wał cię jak pobłaż­liwy ojciec. Powia­dasz, że pisał do cie­bie ozię­błe listy? A czyż twoje były bar­dziej ser­deczne? A jakże ty się z nim poże­gna­łeś? Chcę dopro­wa­dzić do zgody mię­dzy wami, gdyż jeśli roz­łam ten trwać będzie dłu­żej, wszyst­kim nam grozi ruina. Obaj kocha­cie się ser­decz­nie, jak przy­stało dwóm naj­więk­szym Rzy­mia­nom. August oświad­czył mi, że jeśli pomó­wisz z nim otwar­cie, gotów jest odno­wić dawną przy­jaźń, a nawet uczy­nić ją bar­dziej zażyłą.

– Tak powie­dział?

– To jego wła­sne słowa. Czy mogę mu opo­wie­dzieć, jak ci przy­kro, żeś go obra­ził? Czy mogę wytłu­ma­czyć, że wszystko pole­gało na nie­po­ro­zu­mie­niu? Że opu­ści­łeś Rzym myśląc, że August zauwa­żył obe­lgę, jaką wtedy na uczcie rzu­cił pod twoim adre­sem Mar­cel­lus? Czy mogę oświad­czyć, że pra­gniesz, aby dawne błędy poszły w nie­pa­mięć, i liczysz, że przy­ja­ciel wyj­dzie w pół drogi na twoje spo­tka­nie?

A na to Agrypa: