Jaśmina od snów - Agnieszka Kuchmister - ebook

Jaśmina od snów ebook

Kuchmister A.J.

4,7

Opis

Kontynuacja Florentyny od kwiatów i Nadziei od zwierząt, zwieńczenie„serii sokołowskiej”.

Sokołów wciąż nie jest sielskim miejscem. W tajemniczych okolicznościach znika córka sołtysa, do pałacu wprowadzają się dziwni lokatorzy. W okolicy aż kipi od domysłów i pytań. Odpowiedzi na nie pojawiają się w męczących snach Jaśminy, kobieta gubi się między majakami a jawą. Czy traci zmysły, czy to ktoś z przeszłości próbuje wedrzeć się w jej sny? Co przyjdzie wraz z wielką wodą, która nawiedzi kraj w 1997 roku? Czego boją się nowi mieszkańcy pałacu? Jaki mrok widzi w ludziach babka Grzebielucha odczyniająca uroki w domku na skraju lasu?

W gawędzie osadzonej w realiach polskiej wsi wszechobecna tajemnica splata się z mrocznymi wątkami, tworząc oniryczną opowieść o przemijaniu i magii, która istnieje tuż pod powierzchnią rzeczywistości.

Jaśmina od snów łączy w sobie elementy baśni, fantastyki i kryminału. Eksploruje metaforyczne wymiary ludzkiego życia, przeplata doświadczenia codzienności z nadnaturalnymi elementami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (40 ocen)
27
12
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Merisita

Nie oderwiesz się od lektury

Cała trylogia jest wspaniała. KOCHAM
10
Joarra

Nie oderwiesz się od lektury

Realizm magiczny w wydaniu polskim. Wyważona, kobieca, porusza aktualne tematy w sposób jednoznaczny, ale nie na ostrzu noża, Łagodzi. CO dalej?
00
nataliaj8

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia, piękny język. autorka przenosi nas na polską wieś, pokazuje jej zwyczaje, tajemnice...
00
Zrytek

Nie oderwiesz się od lektury

I
00
Alicja0109

Nie oderwiesz się od lektury

„Jaśmina od snów” to niezwykła, lekko mroczna i wręcz baśniowa opowieść o smutku, przemijaniu i nadziei, w której magia nierozerwalnie spłata się z rzeczywistością. Wierzenia ludowe stanową podstawę tę historii, co oczywiście postrzegam jako wspaniały akcent, dodający charakteru powieści. Cała seria „Sokołowska” jest przepiękną opowieścią, która ukazuje losy niewielkiej miejscowości i jej mieszkańców, niekiedy lekko szalonych, a innym razem zupełnie normalnych. A to wszystko dzieje się na przestrzeni wielu lat. Każda z postaci zmaga się z różnymi własnymi problemami, a jednocześnie tworzą niezwykłą społeczność zarówno jako mieszkańcy Sokołowa, jak i jako rodzina. Marzenia i plany każdego z nich są weryfikowane przez życie. A los każdego jest wypadkową wielu czynników od wojny, po obudzenie się zła, które Sokołowska ziemia skrywała przez lata. Bardzo istotny jest również wątek przyrody, słuchania jej i życia w zgodzie z nią. W trzecim tomie ten mroczny klimat ulega jeszcze większemu po...
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cjeDo­mena pu­bliczna
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaAD­RIANNA MI­CHA­LEW­SKA
Ko­rektaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Agnieszka Kuch­mi­ster, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6439-1
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Come clo­ser and see

See into the trees

Find the girl while you can

Come clo­ser and see

See into the dark

Just fol­low your eyes (...)[1]

Ro­bert Smith, The Cure

Cza­sami przy­cho­dzi do mnie z głębi ja­skiń, znad bia­łej rzeki, przy któ­rej ro­sną maki. Sły­szę, jak ło­po­czą jego czarne skrzy­dła. Cza­sami jest tylko świa­tłem księ­życa, a cza­sami pę­dzi po nie­bie, zo­sta­wia­jąc po so­bie rosę, którą rano czuję mię­dzy pal­cami stóp. Bywa, że jest tak mały, iż prze­ci­ska się przez okienne szpary. Czuję pia­sek pod po­wie­kami, wtedy wiem, że tu był. Kiedy rano prze­cie­ram oczy, moje palce są złote od gwiezd­nego pyłu.

I

O do­mach, du­chach i snach

.

Córka soł­tysa cza­sami ja­dła zie­mię albo korę z drzew i wtedy soł­tys, choć tro­chę się tego wsty­dził, za­wo­ził ją poza wieś, żeby za­jęła się nią stara Grze­bie­lu­cha. Kie­dyś wo­ził ją do Flo­ren­tyny Dziu­bo­wej, bo za­równo jej na­lewki, jak i nie­bie­skie kwiaty z ogrodu po­ma­gały na wszystko, ale ostat­nimi czasy było im nie po dro­dze. Po­wa­śnili się o składki na re­no­wa­cję ko­ścioła, o psy za­gry­za­jące są­sia­dom kury, a przede wszyst­kim o po­letko, na któ­rym od lat Flo­ren­tyna sa­dziła bób i ka­pu­stę, a które soł­tys so­bie upa­trzył, aby to na nim wy­bu­do­wać z gmin­nych fun­du­szy bo­isko.

Niech soł­tys na pań­stwo­wym bu­duje! Mało to ziemi? A jemu wła­śnie tam się uwi­działo, bo i przy dro­dze do Szu­nowa, i do przy­stanku bli­sko, a może i był jesz­cze ja­kiś po­wód wia­domy tylko jemu? Soł­tys krę­po­wał się cho­dzić do Grze­bie­lu­chy, bo to pra­wie tak, jakby do wiedźmy cho­dzić. Stara miesz­kała za So­ko­ło­wem w drew­nia­nej cha­łu­pie pod la­sem, któ­rej nie było wi­dać z drogi, kiedy je­chało się w stronę Kra­snej, bo przy­cup­nęła mię­dzy wy­so­kimi tra­wami i stu­let­nimi ja­wo­rami, tuż przy bez­i­mien­nym stru­myku. Cha­łupa była dwu­izbowa, cztery okienka, dach i ko­min. Nie było u Grze­bie­lu­chy elek­trycz­no­ści ani bie­żą­cej wody. Stara żyła na ubo­czu z tego, co przy­no­sili jej lu­dzie, któ­rym po­ma­gała. Se­kret­nie opie­ko­wało się nią kilka ko­biet z Kra­snej, które niby przy­cho­dząc po po­radę czy co­kol­wiek in­nego, za­wsze zo­sta­wiały jej bo­chen chleba, pęto kieł­basy, twa­róg, jajka, kankę mleka – wszystko z ich ziemi, wszystko, czym mo­gły się po­dzie­lić.

Do Grze­bie­lu­chy nie­któ­rzy przy­cho­dzili, aby od­czy­nić zły urok albo się po­ra­dzić, bo cza­sami w du­szy coś tak uwie­rało, że ani le­karz, ani ksiądz, ani nikt inny nie po­tra­fił temu za­ra­dzić. Grze­bie­lu­cha sia­dy­wała na­prze­ciwko i długo pa­trzyła w oczy ta­kiemu, co przy­szedł. Do­piero po­tem de­cy­do­wała, co na­leży uczy­nić. Bo można od­czy­nić urok jaj­kiem lub solą, można spa­lić włosy, cza­sami trzeba na­wet brud­nych maj­tek. A bywa i tak, że nic się nie da zro­bić.

– No nic nie po­ra­dzę. – Grze­bie­lu­cha z sy­kiem wy­pu­ściła po­wie­trze. – Ciemno w to­bie.

– To złe oko, ktoś urok rzu­cił albo ja­kie złe mnie opę­tało, nerw jaki – upie­rał się męż­czy­zna. – Zdej­mie babka, co?

– A czy ja wiem, czy to urok?

– A co in­nego? – Fran­ci­szek Ku­kła, ko­ścielny or­ga­ni­sta, pod­niósł głos, za­trząsł się, aż zsu­nęły mu się z nosa oku­lary.

– Cza­sem w czło­wieku sie­dzi coś jakby gula, co ze smutku albo i ze zło­ści się ro­dzi. Ale taką to czło­wiek sam musi wy­krztu­sić. Bo co, jak ja dzi­siaj od­czy­nię, a ty za ty­dzień przy­le­ziesz, bo ci nowa wy­ro­śnie?

– No niech b-b-babka od­czyni – za­jąk­nął się. – Na wszelki wy­pa­dek.

– Tyś ko­ścielny, a za­wsze do mnie przy­cho­dzisz. – Sta­ruszka wle­piła oczy w męż­czy­znę, który tro­chę się spe­szył. – Stary ksiądz to by cię prze­go­nił, bo on z tych był, co to nie wie­rzą w od­czy­nia­nie uro­ków. A ten nowy, młody, to nic nie po­wie, nie­za­in­te­re­so­wany wcale. On to w ogóle niby ksiądz, a jak nie ksiądz.

– Mleko pod no­sem! – prych­nął męż­czy­zna. – No­wo­cze­sny.

– A wodę świę­coną toś mi przy­niósł?

– P-p-przy­nio­słem, przy­nio­słem. – Ku­kła wy­jął z torby pla­sti­kową bu­telkę.

– Na pewno świę­cona?

– Na pewno. Za­nim ksiądz się zja­wił, na­bra­łem.

– Do­brze. Ale dzi­siaj to ci jaj­kiem zro­bię. Ko­szu­linę zdejm.

Sta­ruszka przy­ło­żyła czu­bek jajka do głowy męż­czy­zny, po czym za­częła je prze­su­wać, szep­cząc przy tym mo­dli­twy. Pło­mień świecy mi­go­tał nie­przy­jaź­nie i Fran­ci­szek Ku­kła nie mógł ode­rwać od niego wzroku, cho­ciaż stara ka­zała, żeby nie pa­trzył. Ale on się bał tego, że jak za­mknie oczy, to na­sko­czy na niego jaki czort. Ciem­no­ści bał się od dziecka, a ostat­nio co­raz bar­dziej, bo bar­dzo dziw­nie się czuł so­ko­łow­ski or­ga­ni­sta, jakby coś go opę­tało.

– Baby ci trza. – Grze­bie­lu­cha za­ła­mała ręce po tym, jak w roz­bi­tym jajku znowu nic nie wy­pa­trzyła. – Gdzie to taki chłop i bez baby? Toż masz już ze czter­dzie­ści lat. A to z tego bo­lączki się biorą. Jakby baba była przy boku, a może dziecka też ja­kie, to ina­czej byś na świat pa­trzał, nie miał­byś czasu się za­mar­twiać byle czym.

– Ła­two babce mó­wić. Baby! A skąd ja babę we­zmę? Toż prze­cie one na drze­wach nie ro­sną – od­parł lekko ura­żony Ku­kła. – Z-zresztą wcale mi nie trza baby.

– Aj, stary i głupi! – Grze­bie­lu­cha po­dała męż­czyź­nie szklankę z pa­ru­ją­cym na­po­jem. – Do dna wy­pij, to się le­piej spać bę­dzie, a na zaś też coś dam. Do dna, mó­wię!

Ku­kła skrzy­wił się, do­pił wy­war, po­dzię­ko­wał i po­szedł w noc. Księ­życ aku­rat wi­siał wiel­gachny i tłu­sty, więc raź­niej było wra­cać pu­stą wiej­ską drogą. Kiedy taka ci­sza wo­kół, to nie wia­domo, co czło­wieka może spo­tkać. A jak do tego i ci­cho, i ciemno, to pewne, że taka noc to noc dia­bła. A Fran­ci­szek Ku­kła bar­dzo się bał pie­kła i dia­bła, na­wet my­ślał nie­raz, że jaki sza­tan w du­szę mu za­gląda i pod­po­wiada różne rze­czy, bo cza­sami ta­kie my­śli przy­cho­dziły mu do głowy... Aż nie mógł uwie­rzyć, że to były jego my­śli.

Szedł ze spusz­czoną głową, jesz­cze długo od­bi­jało mu się gorz­kimi zio­łami. Do­piero gdy za­szedł pod swoją cha­łupę i usły­szał gru­cha­nie go­łębi, zro­biło mu się ja­koś le­piej. Chwilę po­sie­dział pod go­łęb­ni­kiem, za­pa­lił pa­pie­rosa, a po­tem tak jak stał, wal­nął się do łóżka. Przed snem prze­że­gnał się do wi­szą­cej nad łóż­kiem ikony ze Świę­tym Drogo, łyp­nął jesz­cze za okno w ciem­ność nocy, czy nic pod ścianą nie stoi, i za­mknąw­szy oczy, po­my­ślał z za­do­wo­le­niem, że na­za­jutrz w ko­ściele mają się zja­wić dzie­wu­chy ze wsi, żeby ćwi­czyć śpie­wa­nie. Za­wsze to przy­jem­niej czas leci w ich to­wa­rzy­stwie. Cza­sami Fran­ci­szek Ku­kła my­ślał so­bie, że chciałby być jak te dziew­częta, bez­tro­skie, młode i ładne, a nie ją­ka­jąca się po­kraka, jak za ple­cami mó­wili o nim mi­ni­stranci.

A Grze­bie­lu­cha stała w oknie jesz­cze długo po tym, jak or­ga­ni­sta wy­szedł. Stała i du­mała, jaki to dziwny świat, że niby każdy taki sam się ro­dzi, a po­tem lu­dzie tak różni wy­ra­stają. Bo je­den bę­dzie żył i cie­szył się tym ży­ciem, ro­bił, co do niego na­leży, a drugi bę­dzie jak ten Ku­kła, że tylko spoj­rzeć na ta­kiego i już czło­wieka ja­kaś li­tość bie­rze, że ta­kie to cho­dzi po ziemi.

Tej sa­mej nocy, kiedy Grze­bie­lu­cha du­mała, Ku­kła cho­wał się przed dia­błem pod pie­rzyną, a księ­życ świe­cił tak mocno, jakby płynne sre­bro ska­py­wało z niego na zie­mię, Ja­śmina spała głę­boko i śniła. Każdy w So­ko­ło­wie wie­dział, że sny Ja­śminy od Dziu­bów nie są zwy­czaj­nymi snami.

Sen o Na­dziei, któ­rej stopy nie do­ty­kają ziemi

Dom był pu­sty, pe­łen po­wie­trza, wszyst­kie okna otwarte. Wzdęte brzu­chy fi­ra­nek ła­pały wiatr wla­tu­jący z ogrodu. Z wia­trem wpły­wało ła­sko­czące świa­tło księ­życa, od któ­rego mro­wiła skóra na ra­mio­nach. Pach­niało ozdob­nym grosz­kiem i świeżo roz­ko­paną zie­mią.

Ja­śmina szła ko­ry­ta­rzem i choć wie­działa, że jest to ten sam ko­ry­tarz, po któ­rym za­wsze cho­dzi, to te­raz aku­rat nie miał po­czątku ani końca. Gdyby tak iść przed sie­bie, można by dojść do ja­kichś ta­jem­nych miejsc: może ukry­tych pod piw­nicą jam, a może wró­ci­łoby się do punktu, z któ­rego się wy­szło? W snach ni­gdy nic nie wia­domo. Sta­nęła więc i po­de­szła do okna. Ujęła w ręce wzbu­rzoną biel fi­ra­nek.

Tam, na ze­wnątrz, w głę­bo­kiej nocy błę­kit­niał ogród. Lekko ko­ły­sały się rzędy malw przy pło­cie, drżały płatki por­ce­la­nek. Ja­śmina wi­działa mię­dzy cie­niami ja­kąś po­stać i do­piero po chwili zro­zu­miała, że to jej sio­stra Na­dzieja. Stała tam oto­czona psami i li­sami, od­wró­cona ty­łem tak, że było wi­dać tylko jej mie­dziane włosy i długą su­kienkę w ko­lo­rach je­sieni.

Ja­śmina wy­chy­lała się i wo­łała, ale kiedy Na­dzieja się od­wra­cała, wy­da­wało się, że nie wi­dzi sio­stry, że jej oczy wpa­trzone są w ja­kiś punkt tuż nad oknem. Za­częła się zbli­żać, za nią ru­szały zwie­rzęta. Ja­kiś nie­po­kój, któ­rego po­cząt­kowo nie ro­zu­miała, roz­dzie­rał ją od środka. Ko­bieta su­nęła przez nocny ogród, zbli­żała się do otwar­tego okna, skra­wek jej su­kienki le­d­wie mu­skał czubki traw, a stopy uno­siły się tuż nad zie­mią. Kiedy była na tyle bli­sko, że wy­star­czy­łoby wy­cią­gnąć rękę, aby jej do­tknąć, Ja­śmina się bu­dziła.

W ci­chym ciem­nym po­koju sły­szała bi­cie wła­snego serca. Nie­zro­zu­miały lęk roz­le­wał się po za­spa­nym ciele, a ona le­żała bez ru­chu. Rano tylko zmie­niała po­szewkę po­duszki, wy­ci­snąw­szy ją naj­pierw z łez. Mi­nęło już tyle czasu od śmierci sio­stry, a ona wciąż mie­wała te sny. Prócz tego były jesz­cze sny o gni­ją­cych owo­cach, ze­psu­tych ze­ga­rach i mu­chach uwię­zio­nych mię­dzy szy­bami okien. I te naj­gor­sze – sny o brud­nej wo­dzie.

Cza­sami za­sta­na­wiała się, czy jej sio­stra jest du­chem, który za­miesz­kał w jed­nej ze sta­rych ja­błoni. To tam, mię­dzy sa­dem a starą aka­cją przy pło­cie, wi­dy­wała kie­dyś tań­czące białe cie­nie, ale być może to też był tylko sen. Mara. W du­chy wie­rzyła, jak wie­rzy się w coś, gdy ma się na­dzieję, że to na­prawdę ist­nieje. Róża śmiała się z niej, wy­kpi­wała jej nocne czu­wa­nie przy za­pa­lo­nych świe­cach.

Ja­śmina szu­kała du­chów wszę­dzie i tak było od za­wsze, a wła­ści­wie od mo­mentu, w któ­rym po raz pierw­szy przy­śnił jej się wą­saty dzia­dek. Po­tem wi­dy­wała go, jak prze­cho­dził zgar­biony mię­dzy skar­la­łymi gru­szami albo tam, gdzie kie­dyś była stud­nia. Sły­szała, jak skrzy­pią schody, cho­ciaż nikt po nich nie cho­dził, jak pod pie­cem strzela ogień, choć jesz­cze nikt w nim nie roz­pa­lił.

Cza­sami wy­da­wało jej się, że w środku nocy ktoś się krząta po kuchni, ale kiedy wsta­wała, żeby to spraw­dzić, nie było tam ni­kogo, tylko ra­dio trzesz­czało. „Mu­siało samo się włą­czyć, to stary grat”, mó­wiła po­tem Róża. Twarz sio­stry tę­żała, kiedy Ja­śmina do­da­wała, że może ra­cja, ale aku­rat się włą­czyło, gdy Nie­men le­ciał albo Mala Luna, więc dla­tego nie wy­łą­czyła od razu, tylko sie­działa w ciem­no­ści przy ku­chen­nym stole, wy­słu­chu­jąc me­lo­dii do końca. Mala Luna, słynna skrzy­paczka, za­przy­jaź­niła się przed laty z Na­dzieją, dla­tego jej me­lo­die wszyst­kim ko­ja­rzyły się ze zmarłą sio­strą. „Dzie­limy dom z du­chami, to pewne”, ma­wiała po­tem przy śnia­da­niu, a Róża po­sy­łała jej kar­cące spoj­rze­nie.

– Znowu stra­szysz dzieci. – Krę­ciła głową i zwra­cała się do sie­dzą­cych przy stole dziew­czy­nek i nieco młod­szego od nich chłopca, który jesz­cze nic nie ro­zu­miał z ich roz­mowy. – Du­chów nie ma.

– A co z tą pa­nią z pnia? – py­tała Ha­nia wpa­trzona w matkę, a Róża za­gry­zała wargi i na­prędce wy­my­ślała ja­kąś od­po­wiedź.

– Tam nie było żad­nego du­cha. – Róża za­ci­snęła wargi, przy­po­mi­na­jąc so­bie o tym, jak przed laty, kiedy jesz­cze żyła Na­dzieja, w pu­stym pniu ścię­tego orze­cha zna­leźli za­su­szone ciało Halszki, co wpa­dła tam, pró­bu­jąc uciec ze stry­chu. Halszki, która ni­gdy nie po­go­dziła się z tym, że Sła­wek wy­brał Na­dzieję, i która we­dług Na­dziei miesz­kała po­tem na stry­chu jako sze­lesz­czący duch.

– Ale cio­cia Na­dzieja opo­wia­dała, że był. – Mała nie da­wała za wy­graną.

– A czy cio­cia Na­dzieja jest du­chem? – wtrą­ciła się Malwa, córka Ja­śminy, tak bar­dzo po­dobna do Hani, że wszy­scy brali je za ro­dzone sio­stry.

– Nie, cio­cia Na­dzieja nie jest du­chem – uci­nała twardo Róża, zła, że dziew­czynki opo­wia­dają ta­kie rze­czy przy babci Flo­ren­ty­nie, która wpraw­dzie wcale się nie od­zy­wała, ale jej oczy się za­szkliły. – Jedz­cie i zmy­kaj­cie na dwór! – Róża znów na­chy­liła się nad swo­imi ulu­bio­nymi grzan­kami z mar­mo­ladą. – Wszystko w po­rządku, mamo?

– Ja na­wet wo­la­ła­bym, żeby ona była du­chem, Ró­życzko – od­po­wie­działa Flo­ren­tyna. – Czy to by­łoby coś dziw­nego?

Ja­śmina przy­su­nęła się bli­żej matki i oparła głowę na jej ra­mie­niu. Cał­kiem siwe włosy Flo­ren­tyny pach­niały ma­ciejką i sta­ro­ścią.

– Wszy­scy je­ste­śmy du­chami. – Ja­śmina przy­mknęła oczy i wdy­chała za­pach, o któ­rym wie­działa, że za ja­kiś czas sta­nie się bo­le­sną tę­sk­notą.

– Wie­cie, ona skoń­czy­łaby w tym roku czter­dzie­ści osiem lat. – W gło­sie Flo­ren­tyny było wię­cej zdzi­wie­nia niż smutku.

Coś kłę­biło się mię­dzy nimi po tych sło­wach, jakby ko­żuch go­ry­czy za­wisł w po­wie­trzu gę­stym od śmie­chów i pod­nie­sio­nych gło­sów. Wszy­scy tę­sk­nili za Na­dzieją, któ­rej pę­kło serce, tak jak to prze­wi­działa stara Cy­ganka. To nie­prawda, że czas le­czy rany, czas po­krywa je tylko ku­rzem za­po­mnie­nia.

Ja­śmina pa­trzyła na ro­dzi­ców i wzbie­rało w niej coś strasz­nego, ja­kaś fala ni to mi­ło­ści, ni to roz­pa­czy. Si­wiutka Flo­ren­tyna ze skórą białą jak por­ce­la­nowa fi­li­żanka wy­da­wała jej się de­li­katna i kru­cha jak lalka. Kiedy sie­działa za sto­łem, wy­glą­dała jak mała dziew­czynka, któ­rej ktoś przez przy­pa­dek dał twarz sta­ruszki. Ja­śmina oba­wiała się, że sil­niej­szy po­wiew wia­tru zmie­cie ją z krze­sła, po­rwie w stronę roz­czo­chra­nych lip i je­sio­nów, unie­sie z sobą da­leko, za ho­ry­zont, tam gdzie wie­czo­rami tań­czą świa­tła nad Czar­nym La­sem.

Oj­ciec wy­da­wał się młod­szy, choć w rze­czy­wi­sto­ści był od Flo­ren­tyny star­szy o dwa lata. Z wie­kiem może tylko tro­chę po­smut­niał. Za­wsze no­sił w so­bie ten smu­tek i tę­sk­notę do gwiazd, do od­kry­wa­nia nie­zna­nego.

Tylko ogród był nie­zmienny, wciąż kwitł nie­bie­skimi kwia­tami sza­fir­ków, ołow­nika i hor­ten­sji. Pod pło­tem od strony głów­nej drogi roz­ro­sły się nie­za­po­mi­najki, które cał­kiem po­kryły wy­pu­kłość po za­ko­pa­nej studni. Gru­sze w sa­dzie od wschod­niej strony domu już wy­da­wały się usy­chać, po­przed­niej je­sieni nie ob­ro­dziły, ale tego roku ich ga­łę­zie ob­sy­pało mro­wie de­li­kat­nych bia­łych kwia­tów. Morwy pra­wie cał­kiem przy­sła­niały stary dom, w któ­rym przed laty miesz­kali Sta­sieńka i Pa­weł, je­den z bliź­nia­czych braci Flo­ren­tyny, a po­tem Na­dzieja i Sła­wek.

Ogród żył, roz­ra­stał się. Tylko ten stary dom, od kilku lat za­mknięty na cztery spu­sty, mar­niał tam mię­dzy gę­stą cze­rem­chą i co­raz wyż­szymi świer­kami. Tamta część ogrodu była te­raz jakby ciem­niej­sza. Cza­sami można było od­nieść wra­że­nie, że jest tam chłod­niej, że kiedy prze­cho­dzi się wą­ską ście­żyną za wa­rzyw­ni­kiem, tam gdzie za­czy­nają się mor­wowe krzewy, ja­kiś zimny wiatr smaga plecy.

W gąsz­czu nie­przy­ci­na­nych krza­ków miesz­kały małe zwie­rzęta i cza­sem późno w nocy sły­chać było szmery i chro­bo­ta­nie. W ciem­no­ści przez ogród prze­bie­gały kuny, jeże i po­pie­lice. Nie­kiedy wy­da­wało się, że coś jesz­cze, coś więk­szego, ja­śniej­szego su­nie mię­dzy uśpio­nymi drze­wami. Nikt o tym gło­śno nie mó­wił, ale każdy my­ślał w ta­kich mo­men­tach o nie­szczę­snej Alince Ju­chów­nie, która umarła w tym ogro­dzie i któ­rej włosy ro­sły jesz­cze długo po tym, jak jej białe ciało zło­żono w trum­nie.

Flo­ren­tyna cza­sami przy­ła­py­wała w swoim ogro­dzie Ma­ry­się Miś­tównę, soł­ty­sową córkę. Dziew­czyna nie ro­biła nic złego, po pro­stu sia­dała mię­dzy rzę­dami kwia­tów, ob­ser­wo­wała mrówki i bie­dronki, cza­sem ja­dła zie­mię. Wtedy czę­sto się zda­rzało, że gałki jej oczu się wy­wra­cały, a ona wsta­wała i za­czy­nała się śmiać albo tań­czyć. Nie­kiedy też śpie­wała, a śpie­wała pięk­nie, naj­pięk­niej w ca­łym So­ko­ło­wie. Czę­sto chwa­lił ją or­ga­ni­sta, Fran­ci­szek Ku­kła, że z ta­kim gło­sem to po­winna zro­bić ka­rierę śpie­waczki, a nie sie­dzieć w So­ko­ło­wie i wy­ja­dać lu­dziom zie­mię z ogród­ków. Ale nie było na to rady, na Ma­ry­się, na tę zie­mię, na tań­co­wa­nie w ob­cych ogro­dach.

Ma­ry­sia była inna. Zda­rzało się, że zni­kała na kilka go­dzin i wtedy czer­wony ze zło­ści soł­tys cho­dził po cha­łu­pach i jej szu­kał. Raz zna­lazł córkę śpiącą w sto­dole u Ju­chów, in­nym ra­zem za­snęła w ostat­niej ławce so­ko­łow­skiego ko­ściółka, a kie­dyś szwen­dała się da­leko w Li­sim Le­sie, aż dzwo­nili do niego z go­spody Na Roz­staju, że późno już, a ona tak cho­dzi sama bez celu, jesz­cze coś jej się sta­nie.

In­nym ra­zem szu­kał jej długo, bo nie było jej ani w le­sie, ani w ko­ściele, ani w żad­nej sto­dole. Do­piero póź­nym wie­czo­rem Ja­śmina za­uwa­żyła coś w oknie sta­rego domu Na­dziei i naj­pierw się prze­stra­szyła, że to któ­ryś z du­chów jej się przy­gląda. Po chwili po­znała, że to była ona, soł­ty­sowa córa. Jak tam we­szła, nie wia­domo, pew­nie tak samo, jak cza­sem wcho­dziły tam po kry­jomu Malwa i Ha­nia. Soł­tys pod­je­chał swoim po­lo­ne­zem, prze­pro­sił za kło­pot i za­pa­ko­wał córkę do auta. Ja­śmina od­po­wie­działa, że to ża­den kło­pot, stała jesz­cze i pa­trzyła za nimi, tro­chę szkoda jej było dziew­czyny, ale chyba jesz­cze bar­dziej żal jej było soł­tysa, wiecz­nie umar­twio­nego, zbyt po­błaż­li­wego. Cała wieś się z niego śmiała, że chłop jak dąb, a naj­młod­sza córa owi­nęła go so­bie wo­kół palca.

– Cór­cia, nie mo­żesz tak zni­kać. Na tak długo, prze­cież wiesz – wy­sa­pał soł­tys, wsia­da­jąc za kie­row­nicę. – I coś ty tam ro­biła tyle czasu, sama?

– Nie sama – od­po­wie­działa Ma­ry­sia, a soł­tys aż się od­wró­cił, bo córka od­zy­wała się rzadko, bar­dzo rzadko.

Ja­śminę, wciąż sto­jącą w oknie, prze­szedł dreszcz.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] R. Smith, The Cure, A Fo­rest, Se­ven­teen Se­conds, Fic­tion Re­cords, 1980.